Ivan  Novotny

Z ANIOŁEM DO NOWEGO ŚWIATA

WEJDŹ DO RADOŚCI




     Komentarz i komentarze do tekstu


Książki te poświęcam mojemu Przyjacielowi Anaelowi z niebiańskiego chóru Książąt, cichemu Opiekunowi żyjących w czystości, na pamiątkę wspólnych podróży przez ziemię: pierwszej, rozpoczętej w dniu moich urodzin oraz drugiej, opisanej w tej książce, w oczekiwaniu na trzecią, gdy czas się wypełni.

Ofiaruję je wiarygodnym prorokom naszych czasów, jakże często lekceważonym i wzgardzonym, którymi posłużył się Chrystus Pan, by przygotować swoją Resztę na swe Powtórne Przyjście.

Składam je w życzliwe ręce Czytelników, którzy mają przetrwać Oczyszczenie Świata, by w kulminacyjnych jego momentach nie tylko nie załamywali się na duchu, lecz czuli się przed Bogiem odpowiedzialni za budowanie Świata Nowego, w którym będzie mieszkała Sprawiedliwość wraz ze swoją nieodłączną siostrą Miłością.

Ze względu na uchylenie przez Papieża Pawła VI kan. 1399 i 2318 dawnego Kodeksu Prawa Kanonicznego (A.A.S. 58/16) nie ma już zakazu publikowania oraz rozpowszechniania bez imprimatur Kościoła nowych objawień, wizji, proroctw, cudów itp.


     SPIS TREŚCI


     Tom pierwszy: Z Aniołem do Nowego Świata

Od Autora
1. Święty Anael, mój przewodnik
2. W domu rodzinnym
3. Ksiądz Leopold i jego parafia
4. Moja siostra przewodniczką
5. Rozmowa z Rafałem (o technice, i nie tylko)
6. Tajemnice domowej apteczki
7. W klasztorze Wspomożycieli Czyśćca
8. U pustelnika
9. Migawki i refleksje z podróży zagranicznych
     Sanktuaria ocalały...
     Zakwitły pustynie...
10. Pożegnanie


     Tom drugi: Wejdź do Radości
1. Autor czytelniczce
2. Baran w wilczej skórze, Haiti i „rok 2012”
3. Prorokini naszych czasów i Jej przeciwnik
4. Ojczyzno ma...
5. Mój przyjaciel Numi
     Po 3 latach wracam do pracy nad książką
6. Rozalia pustelnica. Dialog o miłości Bożej i... pożegnanie
7. W leśnym osiedlu
8. Klasztor w pieczarach
9. W podwójnie oblężonym klasztorze
10. Śmierć Ivana Novotnego


„A jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego.
Albowiem jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali
aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop
i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego.
Wtedy dwóch będzie w polu: jeden będzie wzięty, drugi zostawiony.
Dwie będą mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, druga zostawiona”.
1Mt 24,37-41

Od Autora

Wierzę, że książka ta znalazła się w twoich rękach, drogi Czytelniku, nie przypadkiem. Być może jesteś jednym z tych szczęśliwców, którym Dobry Bóg wypisał przepustkę do Nowego Świata i już teraz duchem powinieneś w nim się znaleźć?

– A cóż to za „Nowy Świat” – może zapytasz…? Chodzi o „nowy” czy o „odnowiony”? Czy dom, który przeszedł remont generalny, można nazwać „nowym” domem…? Czy to pojęcie „Nowego Świata” nie ma czegoś wspólnego z poglądami masonerii albo sekt, używających podobnych określeń?

Ponieważ jestem katolikiem z krwi i kości, więc mogę mieć na myśli wyłącznie tę przemianę świata, która będzie się wiązała z przyjściem Syna Człowieczego i „przepołowieniem”1 ludzkościA.

Ma to być odnowienie całego stworzenia, i to tak dogłębne i powszechne, jakby było przetworzeniem go, niemal powtórnym stworzeniem. Można więc będzie odtąd mówić rzeczywiście o „Nowym Świecie”.

Jak ten oczyszczony, odnowiony świat nazwać inaczej? Spróbujmy wymienić tylko niektóre jego określenia, znane nam z Pisma Świętego, objawień Maryjnych oraz z wypowiedzi niektórych znanych nam osób.

– Świat cieszący się wielkim pokojem (chodzi tu o Izajaszowe przekucie mieczy na lemiesze i włóczni na sierpy, także o otwarcie się na pokój jako dar Chrystusa Zmartwychwstałego);

– świat ludzi o wyjątkowo głębokiej wierze, znajomości Boga i miłości do Niego (Umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich sercach. […] Nie będą się musieli wzajemnie pouczać, mówiąc jeden do drugiego: Poznajcie Pana! Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie, mówi Pan[Jr 31,33-34]);

– świat, w którym Bóg w pełni odpowie na wołanie Kościoła: Przyjdź Królestwo Twoje. Gdy przyjdzie, przed Nim zegnie się wszelkie kolano (Iz 45,23, Flp 2,10);

– świat, w którym nie będzie już pogan, a wszyscy żydzi2 staną się wyznawcami Chrystusa i w końcu powiedzą: Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie (zob. Rz 11,25-27, Mt 23,39);

– świat, w którym Kościół będzie jedną owczarnią pod przewodem jednego pasterza (J 10,16);

– świat „nowej epoki Ducha Świętego” (św. Maksymilian Kolbe), „nowej Pięćdziesiątnicy” i „nowej wiosny Kościoła” (Jan Paweł II);

– świat, w którym „okręt” całego zjednoczonego Kościoła przycumuje do „dwóch kolumn”: Eucharystii oraz Maryi, a masoneria – jego największy wróg – zniszczy samą siebie (św. Jan Bosko – jego znana wizja);

– świat, w którym zatryumfują Dwa Najświętsze Serca Jezusa i Maryi (wiele objawień, m.in. saletyńskie, fatimskie i amsterdamskie); będzie ten tryumf jednoznaczny z nastaniem Królestwa sprawiedliwości, miłości i pokoju, z powszechnym uzdrowieniem ludzi i przyrody oraz zapewnieniem im obfitości dóbr ziemskich.

Ktoś może się dziwić, dlaczego Stwórca miałby wyróżnić – tak bardzo uprzywilejować – to właśnie a nie inne pokolenie…? Czy myśl ta zgadza się z Bożym Objawieniem, z Pismem Świętym?

Zgadza się w pełni. Bóg od początku próbował zawrzeć trwałe przymierze z ludzkością, zobowiązując się do tego, że zapewni jej szczęście nie tylko wieczne, ale i doczesne, jeśli będzie Mu posłuszna. Wiemy, jak to bywało w historii z tym posłuszeństwem… A ostatnio…? Grzechy, za które w czasach Abrahama Bóg dokonał zagłady Sodomy i Gomory, są uznawane przez rządy kolejnych krajów za „normę” i chronione prawem. Wydaje się nam, że szatan wyczerpał już swój repertuar pomysłów na deprawowanie i odbieranie Bogu Jego ukochanych stworzeń!

Nabieramy więc pewności, że bliski już jest dzień, w którym (na pewien czas) zostanie on związany, aby nie zwodził narodów.

Bóg, jak to dawno zapowiadał, zostawi wtedy na ziemi tylko Resztę, okazującą Mu wierną miłość i zdolną budować Królestwo Woli Bożej. Wówczas nie tylko na ludzi, lecz i na całą powierzoną im ziemię spłyną wszystkie błogosławieństwa, od Abrahamowego aż do Chrystusowego z „kazania na Górze”. Przynajmniej na końcu czasów nasza planeta stanie się krainą doczesnego szczęścia, opisywanego przez Proroków. Wszyscy zobaczą, jak odkupiona przez Chrystusa ziemia mogła wyglądać, gdyby ludzie na niej żyli w prawdziwej miłości.

Po tych wyjaśnieniach zapraszam cię już teraz, drogi Czytelniku, do lektury. Ale prawda: zanim spokojnie w niej się zanurzysz, powinienem… ostrzec cię przed niebezpieczeństwem, które w tej książce może na ciebie czyhać! Otóż pewien czytelnik zbyt łatwo nabrał przekonania, że prawie wszystkie szczegóły, dotyczące miejsc i zdarzeń opisanych w tej książce, pochodzą… z moich wizji! Mogę cię jednak zapewnić, że tam, gdzie wyraźnie odwołuję się do tych wizji – rzeczywiście na nich się opieram, jednak nie co do szczegółów – te po latach zatarły się w mojej pamięci. Aby uzupełnić tę lukę, jestem zmuszony posługiwać się własną wyobraźnią, choć przy tym opieram się na najnowszych wynalazkach, którymi się zresztą pasjonuję. Do siebie mogę odnieść słowa, które Gabriela Bossis usłyszała od Chrystusa: „Nie pojmujesz tajemnicy elektryczności, fal, tylu różnych energii, które dopiero w niewielkim stopniu znacie. Nie zatrzymuj się w podziwie przed tajemnicami Bożymi, lecz przyjmuj je z miłością. Ich celem jest wypróbowanie was, dzieci Bożych, pod względem ufności we Mnie pokładanej”3.

Już słyszę, jak mnie chcesz zapytać: w takim razie w twoim pisaniu nie ma nic pewnego…? O nie, tak sprawy nie stawiaj, gdyż byłaby to znów przesada w odwrotnym kierunku. Życie potwierdziło prawdziwość i dokładność wszystkich moich „wizji”, odnoszących się do zdarzeń, które mam już poza sobą, więc mam prawo oczekiwać, że dalej tak będzie w odniesieniu do tego co przede mną. Oto przykład: jeżeli opisuję „mobil”, to uważam, że mam do tego prawo, gdyż ja rzeczywiście (w jaki sposób – nie pamiętam) takim pojazdem podróżowałem w przestworzach jako dziecko. Jest to, w moim przekonaniu, pojazd przyszłości. Nawet jeśli odtworzyć już dzisiaj nie potrafię jego dokładnego wyglądu, mam jednak o nim dokładniejsze pojęcie niż ci, którzy nigdy go nie widzieli. Może jakiś pilot śmiać się z tego, że mój „mobil” daje się sterować podobnie jak samolot, chociaż nie ma skrzydeł ani ogona, a więc i układu sterowniczego stosowanego w samolotach… Jedno mu tylko odpowiem: „Pożyjemy – zobaczymy”!

Zwróć uwagę, Czytelniku, że cała ta opowieść o Nowym Świecie koncentruje się wokół tylko jednego faktu i może zawierać tylko jeden jedyny pewnik : że taki szczęśliwy okres nadejdzie, i to w czasie przewidzianym przez Boga. Natomiast w jakim kształcie on nadejdzie, tego ściśle nie wie nikt z ziemian ani wiedzieć nie może, gdyż… dopiero w dniu jego nadejścia ów kształt przestanie być dla nas tajemnicą. Zależy on przecież nie tylko od Boga, lecz i od nas, i to do ostatniej chwili4.

Może powiesz mi w takim razie: po co piszesz książkę, skoro nie masz pewności, że tak właśnie będzie ten świat wyglądał…?

Piszę najpierw dlatego, że taką pewność posiadam, chociaż może nie co do daleko posuniętych szczegółów. Wyrazem tej pewności jest moje oczekiwanie, którego od najwcześniejszych lat mego życia nikt ani nic nie może zakłócić.

Ale pisząc książkę kieruję się także innym ważnym motywem – być może takim, jaki przyświecał Michałowi Aniołowi Buonarottiemu. Czym bowiem jest jego „Sąd Ostateczny”, słynny fresk w Kaplicy Sykstyńskiej, jeśli nie wyraźnym apelem Artysty, skierowanym do widza: zatrzymaj się, popatrz, przeżywaj to co widzisz. Nie to jest najważniejsze, jak w szczegółach ten Sąd będzie wyglądał, lecz niech mój obraz pomoże ci znaleźć się w duchu przed obliczem Sędziego. Już teraz pomyśl, po której Jego stronie się znajdziesz i co usłyszysz: Pójdźcie błogosławieni… czy Idźcie ode Mnie, przeklęci…

Ja także chciałem tu wystąpić nie w roli twórcy dokładnego „przewodnika” po Nowym Świecie, lecz jedynie „malarza”, który chce pomóc czytelnikowi otworzyć Bogu nie tylko swój chłodny umysł, ale przede wszystkim gorące serce. Otóż właśnie ta książka, pomagając „zobaczyć” i przeżyć, mogłaby spełnić rolę… tej małej, zapalającej iskierki! Bardzo liczę na to, że kończąc jej lekturę, z głębi serca zawołasz razem ze mną, drogi Czytelniku: Przyjdź już, Panie, i odnów oblicze ziemi!!!


1. Święty Anael, mój przewodnik

Przecinając łąkę, niezwykle soczystą, ubarwioną tysiącami kwiatków przeróżnych ziół, rojącą się od owadów i małych żabek uciekających spod nóg, zbliżałem się do kępy krzaków nad brzegiem niewielkiej rzeki. Moje bose stopy rozkoszowały się tym świeżym dywanem rozesłanym przez Stwórcę i w instynktowny sposób omijały te kwiatki, na których uwijały się pszczoły robotnice.

Chociaż było południe, śpiew słowiczych małżonków, niosący się od strony nadrzecznych zarośli, zagłuszał wszystkie inne odgłosy, nie mogły się przezeń przebić ani rechot żab, ani świergot skowronków, zawieszonych na błękitnym niebie. Wśród tego gwaru uderzał niewzruszony spokój bocianów, udających obojętność na wszystko, lecz od czasu do czasu błyskawicznie wyciągających szyję w kierunku… no właśnie – czego…? Czy skaczącej żaby…? O kilka kroków przede mną nurkował w trawie zwinny krętogłów, co chwila stając na baczność z wyciągniętą szyją, a trochę dalej para pełzaczy. Te płochliwe ptaki zachowywały się jednak w taki sposób, jakby mnie wcale nie widziały… Rój jerzyków i jaskółek, przecinających lazur nieba we wszystkich kierunkach, budził we mnie wspomnienia z dzieciństwa, ale i zdziwienie: dobrze pamiętałem, że wyginęły one pod koniec starej epoki – niebo było prawie martwe, odkąd wieś straciła swoje dawne oblicze, wyzbywszy się zwierząt wraz z pomieszczeniami dla nich, wykorzystywanymi przez jaskółki do budowy gniazd.

Przestały także wówczas krążyć nad rzeką rybitwy i mewy śmieszki, nie znajdując widocznie pożywienia, którego teraz miały tutaj w bród – obwieszczały to donośnym krzykiem.

Nagle nad bujną trawą, kilka kroków przede mną, wyłoniły się długie kosmate uszy, bacznie zwrócone w moją stronę, za nimi zajęcza głowa, wreszcie wyprostowany cały tułów, lecz – o dziwo – w pozie nie wskazującej wcale na chęć ucieczki! Jakby lekceważąc moją obecność ten stary, doświadczony mieszkaniec smakowitej łąki poruszał się leniwie, a nawet… opuścił jedno ucho, traktując mnie widocznie jak tyle innych stworzeń Bożych, poruszających się po łące! Stanąłem jak wryty. Gdy tak przez chwilę patrzyliśmy na siebie, ogarnęła mnie przemożna chęć pogłaskania go jak pieska przyjaciela, a za tą chęcią poszło wyobrażenie sobie tej sceny. I wtedy… – czy uwierzycie? – zając przykicał spokojnie do mnie i oparł swoją głowę o moją nogę, łaskocząc mnie wąsami! Czyżby znał moje myśli i pragnienia…? Ja, który w Starym Świecie widziałem z bliska tylko zające zabite, nie mogłem wyjść ze zdumienia! Głaszcząc żywego czułem się jak małe dziecko, obdarowane przez rodziców wspaniałym pluszowym misiem, którego można od razu przytulić do policzka. Następny gest dziecka, nie mniej naturalny, to przytulenie się do rodziców z sercem przepełnionym wdzięcznością. Czyż i moje serce mogło zareagować inaczej…?!

Otoczony światem jak z bajki, albo jak z obrazów wiejskiego malarza naturalisty, któremu każda trawka, listek i kwiatek mówiły o Stwórcy i Jego miłości do człowieka, zacząłem śpiewać coś w rodzaju psalmu. Słów nie dobierałem, płynęły same, a ręce wznosiły się ku błękitnemu niebu. I wtedy… stało się coś, co już znałem sprzed kilkudziesięciu lat: cała otaczająca mnie przyroda zaczęła… świecić! Miałem wrażenie, że materię ktoś podświetlił bardzo mocną lampą, pobudzając ją do roziskrzenia się wszystkimi barwami tęczy! Szczególnie mocno barwy te odcinały się na niebie, otulając małymi tęczami kontury pobliskich krzaków oraz niewielkie białe chmurki. Moje ciało przenikał dreszcz, coś w rodzaju potężnej fali przyjemnej energii, jednoczącej mnie z całym otoczeniem. Obecność Boga Stwórcy była nieomal dotykalna, nie trzeba więc było słów – wszystko, dosłownie wszystko we mnie i wokół mnie stało się modlitwą…

Jakaś magnetyczna siła pociągała mnie ku brzegowi rzeki.

Zbliżając się do nadrzecznych zarośli, natrafiłem niespodziewanie na ślady… Czyżby chodzili tędy ludzie…?! Ależ tak, to była ścieżka, i nawet niedawno ktoś musiał nią przechodzić! Może rybacy…? Poprowadziła mnie ona wzdłuż zarośli ku miejscu, w którym z daleka połyskiwała woda, a brzeg tworzył małą otwartą zatoczkę. Przyśpieszyłem kroku, będąc (dlaczego – nie wiedziałem) pod wpływem silnej emocji.

Po kilkunastu krokach stanąłem olśniony, nie mając najmniejszej wątpliwości: to właśnie był ten kamień nad brzegiem rzeki, który, wraz z siedzącą na nim osobą, widziałem jako dziecko…!

W podobny sposób rozpoznawałem kolejno inne miejsca, w których się znalazłem po latach – niewątpliwie byłem już w nich u początku swego ziemskiego życia. Szczegóły się zgadzały, nawet jeśli pewne obiekty nie istniały jeszcze w czasie, gdy je w swych wizjach „zwiedzałem”.

Czy to możliwe – zapyta ktoś – by zachować w pamięci, z tak wielką świeżością i wyrazistością, wizję zwykłego kamienia sprzed prawie sześćdziesięciu lat? Może dla innych jest zwykły, lecz dla mnie stanowi on, wraz z siedzącą na nim osobą, klucz do przyszłości, która oto nagle staje się teraźniejszością! To dzięki atmosferze, otaczającej dzisiaj wszystkie stworzenia, odnajduję ten klucz długo poszukiwany5!

Czy jednak na pewno odnajduję? Tamten człowiek z wizji wydawał mi się dorosły i kojarzył mi się z jakimś rybakiem, podczas gdy ten… jest kilkunastoletnim chłopcem, i do tego dziwacznie ubranym! Tak, jest chłopcem, ale ma w sobie coś tajemniczego, co budzi ogromny szacunek, wręcz onieśmiela, choć na białym kamieniu rozsiadł się w pozie swobodnej, właściwej dla jego wieku, poruszając nogą jak w takt jakiejś melodii… Jego strój, chociaż chłopięcy, kojarzy mi się z dniem mojej Pierwszej Komunii świętej, do której przystąpiliśmy z bratem w białych bluzach i krótkich spodenkach. Ma on jednak jeszcze na sobie coś w rodzaju białego płaszcza, spiętego drogocenną klamrą… Jego długie jasne włosy falują lekko na wietrze, a oczy… promienieją tak wielkim blaskiem, że błyski na wodzie oświetlonej słońcem są niczym wobec tego światła!

Patrzymy na siebie – ja jak wryty, onieśmielony tym nieziemskim zjawiskiem, on – uśmiechając się, jak na widok dobrego znajomego! Musi mnie rzeczywiście znać, skoro dźwięcznym, bardzo miłym głosem, odpowiada na moje myśli:

– Rzeczywiście znalazłeś! Ale wtedy to nie był rybak – obraz zatarł się już w twojej pamięci. To byłem ja – Anael. Witaj, Ivanie!

– Mój Anioł! To dlatego tak mocno biło mi serce, gdy zbliżałem się do ciebie…!

– Znałeś mnie tylko z czyjegoś opisu… Zresztą nie tylko, bo prawdą jest to co komuś mówiłeś: twoje walki i upodobania, cnoty i kierunki działania były związane od początku ze mną i z moją opieką nad tobą, którą zlecił mi Dobry Bóg.

Wypowiadając dwa ostatnie słowa Anioł położył prawą rękę na sercu, a oczy wzniósł ku górze, lekko z wdziękiem pochylając głowę. Na jego ustach igrał uśmiech. Od tej chwili miałem być częstym świadkiem tego wspaniałego, a zarazem jakże wymownego hołdu, składanego Stwórcy przez Jego piękne i święte stworzenie.

Anioł Czystości – gdyż on to był we własnej osobie – według opisu podobny do chłopca, należący do Chóru Książąt, Anioł Matki Bożej, któremu Anioł Milczenia, święty Hagiel, zakłada na ramiona biały płaszcz milczenia – wpatrzył się tak głęboko w moje oczy, że zapomniałem gdzie jestem… W tym jego wzroku zobaczyłem przez mgnienie oka, jasno jak w świetle błyskawicy, jak wiele mu zawdzięczam – ile walk o czystość musieliśmy razem stoczyć, jaki był jego udział w moich modlitwach, w poznaniu Matki Bożej oraz w związaniu z Nią życia, w poradach udzielanych ludziom przy spotkaniach, w listach i w książkach.

Poznałem też, w jak wielu momentach ochronił mnie przed atakami piekła i przed innymi niebezpieczeństwami. On także przyczynił się do tego, że będąc „w podeszłym wieku” (jak to się mówiło w Starym Świecie), czułem się zawsze młody duchem, choć czas nadwerężył nieco moje ciało… Nawet teraz, choć ze swoimi szpakowatymi włosami musiałem wyglądać przy Anaelu jak jego dziadek, nie czułem żadnej różnicy wieku między nami. Wprost przeciwnie: chyba nigdy nie czułem się jak teraz chłopcem, gotowym skakać z radości, łazić po drzewach czy pluskać się w tej rzece, w której uczyłem się pływać jako dziecko!

Niech nikt się nie dziwi, że z moich oczu popłynęły łzy radości i ogromnej wdzięczności, a moje ręce same wyciągnęły się ku temu Księciu Chłopcu. Uścisnęliśmy się serdecznie, lecz on nie dał mi przyjść do słowa: objęci ramionami skłoniliśmy się głęboko, koncentrując uwagę nie na sobie, lecz na Stwórcy i Ojcu:

– Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu. Wydało mi się, że ten hołd oddany Bogu był jakby podsumowaniem całego długiego odcinka drogi mojego życia, przebytej dotychczas wspólnie z niewidzialnym Opiekunem.

Gdy usiedliśmy obok siebie na kamieniu, święty Anael (jak nazywałem go zawsze w swoich myślach), a odtąd po prostu Anael, zarysował przede mną intrygujący plan, w którym zawierała się misja, jaką otrzymał na najbliższy czas od Boga. Posługiwał się przy tym dziwnym językiem, składającym się nie ze słów, lecz z pojęć i obrazów, które wprost odczytywałem w swoim wnętrzu. I tak dowiedziałem się, że w celu napisania książki, która będzie miała duże znaczenie dla wielu ludzi, powołanych do przejścia wraz z ziemią swojego Wielkiego OczyszczeniaB, mamy razem odbyć podróż po Nowym Świecie. Przekonał mnie, że to pisanie było rzeczywiście w planach Boga, a natchnienia, które otrzymywałem w ostatnim czasie, nie były tylko moimi myślami, lecz czymś więcej… Na dowód tego, że nasze spotkanie nad brzegiem rzeki było poszukiwanym przeze mnie kluczem, miałem w najbliższym czasie rozpoznać drugą z przeżytych w dawnych wizjach sytuacji. Do „Bożego sejfu” – powiedział – potrzebne będą dwa klucze6. Jeszcze dzisiaj otrzymasz drugi, lecz bądź uważny.

Zeszliśmy do płytkiej wody i idąc wzdłuż brzegu doszliśmy do kajaka, przywiązanego linką do grubej gałęzi. Leżały w nim dwa wiosła. Ja miałem sterować, siedząc z tyłu. Okazało się, że linki łączące orczyk ze sterem idealnie pasują do moich nóg. Na pokładzie w pobliżu steru zauważyłem dziwną małą skrzynkę z gałką pokrętła (podobna znajdowała się po drugiej stronie, bliżej dzioba) i już miałem o nią zapytać, gdy oniemiałem ze zdumienia: mój towarzysz w jednej chwili tak się przemienił, że z trudem go poznałem! Miał teraz krótkie włosy, zniknął jego biały płaszcz, a ubranie miało jakiś nieokreślony kolor: ni to szary, ni to beżowy. Zauważył moje zaskoczenie i gdy już siedzieliśmy w łódce, wyjaśnił, że dla aniołów nie stanowi problemu przybranie takiej postaci, jaka odpowiada ich misji. Było oczywiste, że jego anielska natura musiała pozostać nierozpoznana dla otoczenia, w którym mieliśmy się znaleźć. A co do białego płaszcza…

– Płaszcz zniknął, lecz dobrze pamiętasz, co on oznacza – powiedział. – Chciałbym, żeby on dalej pozostał na mnie w twoich oczach, gdyż bardzo cenię sobie milczenie. Nasza podróż będzie więc dla ciebie dobrą lekcją, bo nieraz nadużywałeś słów i nie panowałeś nad swoim językiem. A przecież będziesz osądzony z każdego wypowiedzianego słowa! Co do mnie – milczenie dotyczy także moich zachowań i moich myśli; nie dziw się więc, że chwilami nie będziesz mnie widział, jakbym się gdzieś zawieruszył, a kiedy indziej na mojej twarzy dostrzeżesz skupienie tak głębokie, jakbym był nieobecny. Uszanuj je wiedząc, że zawsze będę do twojej dyspozycji wtedy, gdy będzie to konieczne.

Popłynęliśmy z prądem bez użycia wioseł, zasłuchani w śpiew słowików, przypatrując się wyścigom jaskółek brzegówek, śmigających nad samą wodą. Napiłem się wody z rzeki, napełniając nią dłoń, trochę jej z przyjemnością wylałem na włosy.

Mój towarzysz milczał, wyczuwałem że się modli, więc sam poszedłem za jego przykładem. Otaczająca nas przyroda rozbłysła na nowo mistycznym tęczowym światłem, upodabniającym ją do wielkiej świątyni, w której wszystkie stworzenia wielbiły Stwórcę. Poczułem przemożne pragnienie zaśpiewania czegoś, co by wyrażało moje dla Niego uwielbienie, i już miałem otworzyć usta, gdy w oddali ukazał się kajak podobny do naszego. Wpatrywałem się ze zdumieniem nie tyle w siedzące w nim dwie postaci, lecz w wiosła leżące bezczynnie – podobnie jak u nas – na pokładzie, chociaż kajak płynął pod prąd, i to szybciej niż nasz z prądem! Kajak z silnikiem od dawna nie był dla mnie nowością, lecz ten przez nas napotkany płynął w wielkiej ciszy… Nie mogłem mieć jednak żadnych wątpliwości: pozostawiane przez niego fale świadczyły o jego dużej szybkości, więc musiał mieć jakiś silnik… tylko jaki…?

Moje pytanie zawisło w próżni, gdyż napotkani turyści posłużyli się znakiem znanym także w Starym Świecie: w geście pozdrowienia podnieśli w górę wiosła. Poszliśmy za nimi i uczyniliśmy to samo. Uśmiechnęliśmy się do siebie, jak czynią to dobrzy znajomi, choć się przecież nie znaliśmy. Nikt się nie odezwał, lecz w moim umyśle pojawiły się, w sposób bardzo mocny i jasny, słowa płynące jakby z ich strony: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” Ja również posłużyłem się tylko myślą, by odpowiedzieć: „Na wieki wieków. Amen!” Poczułem przy tym tak ogromną życzliwość wobec tych dwojga ludzi – byli to mężczyzna i kobieta w średnim wieku – że chętnie bym ich uścisnął jak starych przyjaciół! Gdy tylko uczucie to owładnęło moim sercem, otaczający mnie świat jakby odpłynął, a umysł przeszyło jasne i szybkie jak błyskawica wspomnienie tego właśnie spotkania, przeżywanego w wizjach z dzieciństwa. Ależ tak, nie miałem żadnych wątpliwości: to był kolejny klucz do „Bożego sejfu”…!

Winien tu jestem Czytelnikom pewne wyjaśnienie. Gdy wspomniane sceny – a było ich wiele, do niektórych nawiążę dalej – oglądałem jako dziecko (ile mogłem mieć lat – nie wiem), wkładałem je pomiędzy sny i nie przywiązywałem do nich większej wagi. Dopiero gdy w późniejszych latach zauważyłem, że nie mogły to być sny, lecz wizje miejsc, zdarzeń i osób, zacząłem o tym mówić swojemu otoczeniu, a nawet wykorzystywać w praktyce przy podejmowaniu decyzji (jak dotąd – zawsze z dobrym skutkiem). Dawniej nie umiałem niektórych z nich osadzić w czasie, jednak z biegiem lat stawało się to coraz łatwiejsze. Ostatnio, jak nigdy dotąd, nabrałem przekonania, że nie otrzymałem tych wizji tylko dla siebie, lecz powinienem chwycić za pióro…

Ale oto skończyły się gęste nadrzeczne mieszkania słowików, a my wypłynęliśmy na niezbyt duże jezioro, nad którego taflą unosiły się głosy bawiących się nad brzegiem dzieci. Jezioro tutaj…? – pomyślałem… No tak, czyż obfitość wody nie jest opiewana w Biblii jako znak Bożego błogosławieństwa?

W Starym Świecie ostatnio wciąż brakowało w naszej okolicy wody, rzeczka coraz bardziej ginęła w zaroślach, więc jezioro w tym miejscu wzbudziło mój zachwyt, a zarazem obudziło wspomnienia z zamierzchłej epoki. Wiem z opowiadań, że przed pierwszą wojną światową znajdował się tutaj drewniany młyn z ogromnym kołem wodnym, a przy nim duże gospodarstwo.

Wtedy także było tu urocze jeziorko z łódkami i łazienkami do wynajęcia – wszak panie w carskich czasach nie pokazywały się publicznie w kostiumach kąpielowych, lecz pluskały w nadbrzeżnych kabinach. Było tu też kilka domów letniskowych, wynajmowanych mieszkańcom pobliskiego miasta. W roku 1914 most i drewniany młyn wraz z gospodarstwem padł pastwą ognia wznieconego przez żołnierzy. Wkrótce rzeka zmieniła swoje koryto, a nad nim później rozsiadł się nowy młyn (innego już właściciela), murowany. Zniknęło jeziorko, okoliczne studnie wyschły, duże drzewa wyrosły tam, gdzie kiedyś błyszczała tafla wody.

I oto teraz… jak wielka przemiana! Na horyzoncie nie widać już znajomej czerwonej bryły młyna, lecz oko raduje się napotkanym widokiem spokojnej rozległej toni, w której odbija się niebo oraz sylwetki kilku łabędzi. Przesyłamy całusy bawiącym się dzieciom – co odważniejsze próbują ochlapać nas wodą, brodząc po kostki w wodzie – i kierujemy kajak ku przeciwległemu brzegowi, ku niewielkiej zatoczce, wyglądającej na przystań.

Dziwna to jednak przystań… Na pierwszym planie widać łódki, wyciągnięte częściowo na brzeg (są wśród nich i kajaki), lecz na drugim planie, a więc ponad nimi, na zboczu łagodnie schodzącym ku wodzie, widzę… pojazdy, ustawione w dziwny sposób – blisko siebie, a do tego jakoś chaotycznie… Moje oko wprawnego kierowcy samochodu rejestruje następujące szczegóły: pojazdy przypominają wprawdzie samochody różnych kształtów, wielkości i kolorów, lecz… nie mają wcale kół! Gdyby je miały, byłoby rzeczą wręcz niemożliwą zaparkowanie ich na tak pochyłym zboczu w taki właśnie sposób…

Gdy nasz kajak wsuwa się dziobem na piasek i możemy wyjść na brzeg, w mojej głowie roi się od pytań natury technicznej, które chciałbym postawić memu towarzyszowi. Anael, jak poprzednio, czyta w moich myślach i wyraźnie chce dać mi odpowiedź, wskazując na dwie skrzyneczki z pokrętłami na pokładzie kajaków.

– Myślałeś, że mają jakiś silnik, chociaż nie widać zbiornika z paliwem…? Wcale go nie mają! W ich wnętrzu znajdują się bardzo proste urządzenia, przypominające reflektor – jedno z przodu, drugie z tyłu. Mają też maleńki generator potężnej energii, która działa jakby przyciągająco lub odpychająco, w zależności od potrzeb. Trochę przypomina to dwa elektromagnesy, których bieguny mogą się przyciągać lub odpychać, co zależy od kierunku przepływu prądu przez uzwojenie. Jest to tylko porównanie, gdyż chodzi tu o energię nie znaną jeszcze w Starym ŚwiecieC.

– A te pojazdy…? Wcale nie mają kół! Czy i one wykorzystują tę samą energię?

– Tak, przede wszystkim energię równoważącą pole grawitacji czyli przyciągania ziemiD. Dzięki niej mogą unosić się w powietrzu, ale nie tylko: dzięki innej energii potrafią, jak nasz kajak, wytwarzać przed sobą coś w rodzaju energetycznej próżni, która je wsysa, a za sobą – pole jakby silnie zagęszczone, które je odpycha. Niektórym z nich pozwala to na rozwijanie ogromnych prędkości, nawet ponaddźwiękowych, chociaż do tego trzeba specjalnie przystosowanego kadłuba. Widzisz te litery?

Dopiero teraz zwróciłem na nie uwagę. Każdy z pojazdów miał jakieś oznakowanie, widoczne z daleka. Najczęściej powtarzała się litera C, ale był też jeden o bardzo dziwacznym kształcie z literą E. Na skraju łąki, już nie na zboczu, stał większy od wszystkich, podobny do busa, z literami IC. Anael służył mi za przewodnika:

– W językach romańskich, do których należy łacina, angielski czy francuski, „C” oznacza „wspólny” (communis), „E” – „eksperymentalny”, a „IC” „interkontynentalny”, jak ten największy, na górze. Tamten właśnie nadaje się do długich podróży na dużej wysokości, gdzie trzeba używać sztucznego powietrza. Można nim podróżować choćby do Australii.

– A co rozumieć przez „wspólny”, ten z literą „C”…?

– Ze „wspólnych” każdy może korzystać, i to bez pytania o czyjeś pozwolenie. „Eksperymentalne” mają pewne urządzenia dopiero testowane, więc niepowołani nie powinni do nich wsiadać. Bywają też i inne oznaczenia, lecz na razie to ci wystarczy.

Ponieważ Anael nigdzie się nie śpieszył, chciałem zadać mu następne pytania, lecz odpowiedział:

– Za chwilę, gdy będziemy w powietrzu.

Podszedł do jednego z pojazdów, oznakowanego literą „C”, i otworzył drzwi. Wnętrze było bardzo podobne do samochodu, mogącego pomieścić pięć osób, kształt również. Potem otworzył coś w rodzaju maski silnika, jednak pod „maską” było zupełnie pusto…

– Wsiadamy, ten mobil jest wolny, nie ma żadnego bagażu – wyjaśnił. – Poza tym czerwona lampka sygnalizacyjna przy literze „C” jest zgaszona. Gdyby się paliła, oznaczałoby to, że użytkownik tego pojazdu prosi wszystkich o pozostawienie go na miejscu. To jest tylko prośba i można ją zignorować w trudnych warunkach, gdyby było zagrożone czyjeś życie lub zdrowie.

Anael zajął miejsce po lewej stronie, za pulpitem sterowniczym, a mnie posadził obok siebie. Fotele niczym nie różniły się od samochodowych. Czytając w moich myślach, dodał:

– Na pewno nikt nie będzie go szukał. Myślałeś, że trzeba mieć kluczyki…? …prawo jazdy…? W Nowym Świecie nie ma złodziei. Prawo jazdy też nie potrzebne, bo w powietrzu nie ma znaków drogowych. Rodzice decydują, w jakim wieku dziecko może zacząć samo podróżować. Nie istnieją żadne przeciwwskazania, które kiedyś nazywaliście „medycznymi”, gdyż pojęcie „chorzy i niepełnosprawni” nie istnieje. Policji też nie ma – nie jest nikomu potrzebna. Wypadki…? Chociaż taka maszyna jest tylko maszyną, a więc niedoskonałym tworem ludzkim, jednak ma tyle zabezpieczeń, że wypadki w praktyce się nie zdarzają. Nie zapominaj, że istniejemy my, aniołowie, a ludzie potrafią rozpoznać i wykorzystać natchnienia i ostrzeżenia od nas pochodzące…

Nacisnął klawisz w centrum pulpitu, zapaliło się czerwone światełko. Nasz mobil – jak nazwał go Anael – wypoziomował się, a następnie zaczął bezszelestnie, coraz szybciej, unosić się pionowo do góry… Czułem się jak w windzie. Naraz…

– O Boże!!! – krzyknąłem, odruchowo wtulając głowę w ramiona. Kątem oka zauważyłem podobny pojazd, poruszający się poziomo, który o mały włos nie zderzył się z naszym!

– Nie bój się! Czy ci nie mówiłem, że mamy dosyć zabezpieczeń, by nie obawiać się wypadków, zderzeń także? Kabina nasza, ale i tamtego pojazdu, otoczona jest silnym polem odpychającym, sterowanym przez czujniki!

– A czy nie może to pole zaniknąć…?

– Może, daje się przecież sprowadzić do zera. Wyłącza się je wtedy, gdy mobile chcą się spotkać i połączyć, nawet liczne, i wspólnie podróżować.

– Połączyć się w coś w rodzaju dawnego autobusu, tylko wielokabinowego…? – podpowiedziała mi moja wyobraźnia.

– Właśnie coś w tym rodzaju. Bardzo przyjemne jest takie spotkanie przyjaciół w przestworzach. Wtedy tylko czujniki zewnętrzne podtrzymują pole, chroniące przed zderzeniem z innymi mobilami. Jak widzisz, wystarczy trochę znać się na urządzeniach pulpitu i manewrowaniu drążkiem, a nawet dziecko może bezpiecznie pełnić rolę – jak dawniej mówiono – pilota!

Byłem tak tym wszystkim zaabsorbowany, że nawet nie zauważyłem, że od dłuższego już czasu stoimy w miejscu, jak balon na uwięzi. Teraz jednak Anael przekręcił gałkę, podobną do tych na łodziach, i ustawił jej wskaźnik na cyfrze „20” (były dokoła niej cyfry od „0” do „180”), lekko skręcił w lewo niepełną kierownicę w kształcie szeroko rozwartej litery „U”, ustawiając oś pojazdu w kierunku prostopadłym do brzegu jeziora, a następnie przesunął drążek po swojej prawej stronie zdecydowanie do przodu, jak gdyby włączał któryś z biegów samochodu. Ruszyliśmy przed siebie z łagodnym przyśpieszeniem, wznosząc się przy tym lekko ku górze.

Znajome strony… Podmiejska wieś, w której się wychowałem, leżała przed i pod nami jak na dłoni… Serce biło mi mocno! Z ogromnym napięciem wpatrywałem się w znajomą linię dróg i w pudełka domów. Jakże niewiele ich ocalało z Wielkiego Trzęsienia Ziemi! Za to na górce, z której jako dziecko brałem z ojcem żwir do betonu, roztaczał się majestatyczny widok budowli moich marzeń – nad całą okolicą górował… kościół!

Był przepięknie wpasowany pomiędzy rozłożyste sosny samosiejki, spoglądał błyszczącymi źrenicami okien na dolinę rzeki, pola i domy oraz pobliski las… W Starym Świecie nikt poza mną nie myślał o tym, że właśnie tu on wyrośnie, pomiędzy nielicznymi niewielkimi domami. A teraz przyciągał wzrok swoją lekkością jakby ptaka zrywającego się do lotu, a zbudowany z nieznanych mi „szklanych” materiałów, odbijał w sobie słońce, błękit nieba, zieleń pól i drzew. Zbocze wzgórza, kiedyś porośnięte krzakami i zielem, przysłonięte ścianami budynków gospodarskich – to zbocze, z którego jako dzieci zjeżdżaliśmy na sankach i na nartach – teraz opasane było jasną kaskadą schodów i uroczymi tarasami. Z jednego z nich spływał małymi wodospadami strumień, żywo pobłyskując w wiosennym słońcu. W dzwonnicy srebrzyły się trzy dzwony różnej wielkości. Drzwi kościoła były szeroko otwarte, a schodami maszerowało ku nim kilka osób. Spojrzałem na zegarek: za kwadrans południe…

Mój kierowca pilot zatrzymał mobil w powietrzu, jak łatwo się domyślić, na modlitwę. Oddaliśmy wspólnie pokłon Więźniowi Tabernakulum, Bogu Człowiekowi, a potem ruszyliśmy dalej.

Anael wiedział doskonale, że nawet anioł, związany z Bogiem ściślej niż człowiek, musi ugiąć się w tym wypadku przed ogniem zżerającej człowieka ziemskiej tęsknoty i ciekawości – byliśmy przecież o krok od mojego gniazda rodzinnego! Do kościoła mogliśmy wrócić w każdej chwili. Wiedział ponadto, że boso – owszem, ale w krótkich spodenkach – do kościoła się nie wchodzi, gdy ma się tyle lat co my…!


2. W domu rodzinnym

Wystarczyło przełączyć ten sam klawisz, który pozwolił nam wznieść się w górę nad jeziorem, by mobil łagodnie osiadł na podwórku wśród zabudowań, w pobliżu takiego samego mobilu jak nasz, tylko w czerwonym kolorze. Przez jego szybę widać było jakieś zabawki małego dziecka na tylnym siedzeniu.

Niewiele się zmieniły tak bliskie mi kąty! Dom, który zwaliśmy „nowym”, trochę „urósł” przez podniesienie dachu i umieszczenie w nim okien, a stary, drewniany, do niego przytulony… widać dbałość o niego dobrego gospodarza, gdyż stoi na nowym fundamencie, ma nowe okna (choć w starym stylu), zniknęły szpary i pokrzywione deski, jest na nowo oszalowany i pomalowany. Tak walczyłem o to, by nie został rozebrany i zastąpiony garażem, i chyba słusznie! Skoro nie ma złodziei, czy mobile potrzebują garażu, dobrze zamkniętego i strzeżonego? Warsztatów naprawczych? Stacji paliw? Skąd czerpią energię…?

Skronie pałały mi od natłoku myśli! Do przytomności przywrócił mnie głos malucha, siedzącego w piaskownicy. W jednym słowie, brzmiącym jak pytanie, ale zarazem i odpowiedź, dziecko zawarło jakże bogatą treść:

– Tata…?

Za chwilę otworzyły się drzwi domu, ukazał się w nich wysoki młodzieniec i od razu mnie poznał, gdyż rzucił się w moim kierunku z krzykiem: – Stryjek!!! Uścisnęliśmy się mocno i serdecznie, chyba jak nigdy dotąd. Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem… Stryjek ma podsiwiałe włosy, a jednocześnie jest jak odmłodzony, w krótkich spodenkach, boso, a jego bratanek, Rafał, przerósł go o pół głowy, zmężniał…

– A stryjenka Aldona…? Czy jest w domu? Zdrowa…?

– Poszła powiesić na strychu bieliznę, na pewno zaraz się pokaże. A czy zdrowa…? Wybacz stryjku, ale to pytanie… nie z tego świata!

Serce biło mi mocno na myśl o spotkaniu z siostrą… Po tylu latach – jak wygląda…? Gdyby starzała się w takim tempie, jak starzeli się ludzie w Starym Świecie, byłaby, mówiąc językiem Biblii, „podeszła w latach”… Każdy też zrozumie palące mnie pragnienie spotkania, a przynajmniej jakiegokolwiek kontaktu, z resztą rodzeństwa.

– Mów szybko, gdzie jest teraz Zora?! Czy została za granicą…? A Igor?!

– Stryjenka Zora cudem zdążyła wrócić w ostatniej chwili, mieszka teraz w małej wiosce w górach… Może chcesz się z nią połączyć…? Chwileczkę… A stryjek Igor… – już dawno u nas nie był, ciągle podróżuje po świecie… Ale napracował się tu przy domu nieźle! Zobacz, przybył nam piękny ganek, nowe zejście do piwnicy, mieszkania na poddaszu – mama ze stryjenką tam mieszkają…

– A co z jego mieszkaniem w stolicy?

– Przecież ze stolicy zostało jedno wielkie rumowisko, nawet nie chciało się nikomu jej odbudowywać! Bo zresztą dla kogo: dla bankierów, urzędników, biznesmenów? – takie stwory już dawno nie istnieją!

W czasie naszej rozmowy Anael stał skromnie na uboczu, jakby go wcale nie było. Teraz Rafał spojrzał badawczo na niego i na mnie, czekając aż go przedstawię, co wprawiło mnie w zakłopotanie. Anioł natychmiast przyszedł mi z pomocą, podsuwając mi w myśli dobre rozwiązanie:

– „Anatol”, nazwij mnie „Anatol”. To brzmi podobnie. O więcej na razie nie będzie cię pytał.

– To jest mój młody przyjaciel Anatol. Podróżujemy razem.

Przywitajcie się.

Uścisnęli się serdecznie jak starzy przyjaciele, co musiałem, już po dotychczasowych nielicznych spotkaniach, uznać za gest charakterystyczny dla Nowego Świata, zanurzonego w miłości Boga i ludzi.

Mój bratanek nie mógł się oprzeć przed zasypaniem mnie gradem pytań, którego nie zdołał przerwać nawet obwieszczający południe głos dzwonu, dochodzący z kościoła. Pozwoliłem mu na to, będąc na razie w sytuacji gościa dostosowującego się do gospodarza, chociaż kątem oka dostrzegłem, że Anael odszedł od nas i zatopił się w modlitwie.

– Prawie wszystko się wypełniło z tego, co zapowiadałeś!

A ja wtedy nie chciałem słuchać… Może byłem na to za mały, jeszcze siedziałem w bajkach… Zresztą to mama nie wierzyła i śmiała się ze mnie, kiedy przekazywałem jej to, co mówiłeś o nowych energiach, wynalazkach, pojazdach… Ale dlaczego tak dziwnie patrzysz na wszystko dookoła…?

– Jak ci to wyjaśnić… Piszę książkę o przyszłości tak, jakby to była teraźniejszość… To, co dla ciebie jest przeszłością – chodzi mi o ostatnich kilkanaście lat – dla mnie jest jeszcze przyszłością, ale jednocześnie teraźniejszością, bo… w Bogu wszystko jest teraźniejszością, i nasza przeszłość, i przyszłość…

– Niewiele z tego rozumiem! Wiesz, sprowadziliśmy się tutaj zaraz po Wielkim OstrzeżeniuE...

– No właśnie, opowiedz mi trochę o nim, wiedziałem jak ma wyglądać i już wcześniej je przeżyłem, ale to jest ważne, jak przeżywali je inni, kiedy przyszło naprawdę…

Tak bardzo pragnąłem zobaczyć się z siostrą, jednak zapanowałem nad sobą, licząc na to, że za moment pojawi się sama.

Usiedliśmy więc z Rafałem na ławce przy piaskownicy i zaczęła się opowieść, potwierdzająca to wszystko, co widziałem już jako dziecko, a co wiązało się z tym moim gniazdem rodzinnym. To co usłyszałem, na razie tutaj pominę, a przytoczę tylko zakończenie naszej rozmowy.

– A czy kaplica jest w naszym domu...? Czy tam gdzie była?

– To ty nie wiesz, stryjku, że teraz nie ma domu bez kaplicy?!

Każda rodzina ją ma. U nas – tak, tam gdzie była, nic się nie zmieniło, chociaż tuż za ogrodem mamy kościół. Może chcesz zajść do kaplicy? Chodźmy górą, to coś ci pokażę. Pytasz, czy dolne wejście zamknięte…? Ależ skąd, kto by tam zamykał dom!

Przecież w Nowym Świecie nie ma złodziei ani bandytów! Jasiu, baw się grzecznie, tatuś pójdzie do domu.

– Nie boisz się zostawiać takiego malucha samego? Chyba nie ma jeszcze trzech lat…? Cały czas patrzę, jak pięknie i spokojnie się bawi, wciąż uśmiechnięty, ale jednak…

– Pamiętam dobrze… kiedyś mówiłeś, że w tych nowych czasach ludzie będą mieli bardzo bliski kontakt z aniołami; opowiadałeś już wtedy o trzyletnim chłopcu, który się bawił ze swoim aniołem, słuchał jego pouczeń, a nawet widział aniołów innych ludzi. Twojego także, stojącego po twojej lewej stronie. Pamiętasz?

– Oczywiście! Masz dobrą pamięć. I czy to się teraz potwierdziło? U swojego Jasia widzisz coś podobnego? Tak? A dorośli…?

– Tak pytasz, jakbyś sam nie kontaktował sięz aniołami…

Przecież to oczywiste! W Starym Świecie łatwo było ulegać pokusom upadłych aniołów, a tych dobrych się nie słyszało, ale nie teraz! Ale chodźmy do kaplicy.

– Pięknie otynkowany! – spojrzałem na ścianę domu, pokrytą „barankiem”. – Mówiłem wtedy, że nie warto na razie tynkować, bo od trzęsienia ziemi popękają ściany i trzeba je będzie wzmocnić…

– I tak było! Ile trzeba się było nad nimi napracować! Stary dom okazał się mocniejszy, chociaż drewniany i sprzed drugiej wojny. Chwiał się i trzeszczał, ale wytrzymał, tylko tynki odpadły.

– A ludzie leżący pokotem w obu domach, biedni, głodni, pozbawieni wszystkiego… Wtedy, gdy miasta legły w gruzach…

Czy i ta moja wizja…?

– Ivan!!!

Nareszcie!!! Oto w otwartych drzwiach stała moja siostra Aldona! Chyba nie muszę pisać, że nie lustrowaliśmy się nawzajem wzrokiem, nie ocenialiśmy, co zrobił z naszym ciałem ząb czasu, lecz natychmiast rzuciliśmy się sobie w objęcia!

Więź, która łączyła mnie z siostrą od dziecka, wzmocniła się bardzo pod koniec starej epoki, gdy trzeba było tyle wspólnie wycierpieć, a przecież nic tak nie łączy ludzi jak krzyż. Spośród rodzeństwa ona stała mi się najbliższa duchem, najlepiej też rozumiała moją pracę i wspierała mnie w niej dzielnie. Oboje mogliśmy przygotować się do nadchodzących wydarzeń, mających doprowadzić do przemiany świata, podczas gdy nasze otoczenie nie bardzo chciało o tym słuchać i w to wierzyć. I oto teraz, po latach… odnajdujemy się w tym wymarzonym świecie!

Jak bardzo pragnęliśmy znaleźć teraz jakiś spokojny kąt i zatopić się w rozmowie, mieć dużo czasu tylko dla siebie! Czuliśmy jednak, że nie możemy odizolować się w tym momencie od naszego otoczenia, trzeba się więc było z tym pogodzić i odłożyć rozmowę na później. Tym bardziej, że Rafał nie mógł wytrzymać, by nie zawołać mnie do największego pokoju, w którym chciał mi coś pokazać.

– Stryjku, stań teraz o tak, w tym kierunku… i zamknij oczy… Chwileczkę… Już! Zobacz!

Uległem jednak ciekawości i przez lekko rozchylone palce patrzyłem, jak wcisnął dwa klawisze i pokręcił gałką, znajdującą się na małej skrzynce zawieszonej na ścianie.

– Coś niesamowitego!!! – wykrzyknąłem.

Oto stałem przed olbrzymim ekranem, a właściwie jakby przed ścianą, która się otworzyła, ukazując… wnętrze kościoła!

Obraz był tak ostry, a przy tym bez najmniejszych drgań, że rzeczywiście czułem się jak w kościele. Rzucała się w oczy piękna różnokolorowa posadzka oraz „szklane” ściany i sklepienie, sprawiające wrażenie, że jest się pod gołym niebem, wśród drzew… Tylko dół ścian, do wysokości prawie trzech metrów, był nieprzezroczysty. Ale, co najważniejsze, w centrum świątyni znajdowało się ogromne tabernakulum, jakby niebiański tron, ozdobiony rzeźbami, kwiatami, rzęsiście oświetlony, a wysoko nad nim całe rzędy pięknych obrazów… Zwróciłem uwagę na wielki obraz Pani Wszystkich Narodów, znany z objawień w AmsterdamieF. To było jedno z tych objawień, które przygotowywały ludzi do nadejścia Nowego Świata, zawierając szczegółowe wskazania oraz warunki, jakie powinny być przez ludzkość spełnione, by mogła nadejść ta szczęśliwa epoka miłości i pokoju…

– Stryjku, zobacz… Czy wiesz, kto to jest…?

– Ta klęcząca kobieta…? Ale tam, przy samym ołtarzu, na dwóch klęcznikach są ludzie… Po lewej dwaj mężczyźni… Nie, jakiś chłopiec i mężczyzna, a po prawej dwie kobiety… I jeszcze kilka innych osób… Aż tyle o tej godzinie…?

Rafał dalej wskazywał palcem wybraną przez siebie postać, bosą, w dość długiej sukni, klęczącą w skupieniu ze splecionymi dłońmi.

– To moja żona Agnieszka! A tamci ludzie w klęcznikach mają swoją godzinę adoracji, jedną albo dwie w tygodniu. Ja też mam. Wszyscy zresztą mamy, prócz małych dzieci.

– I tak od rana do wieczora…? O której kościół jest zamykany?

– Stryjku, nie gniewaj się, ale przy niektórych twoich pytaniach można boki zrywać ze śmiechu! Jak kościół może być zamykany? Przecież tam nie ma nawet żadnych zamków, a drzwi są potrzebne tylko na zimę! Adoracja nigdy nie jest przerywana, z wyjątkiem Mszy. Ja mam w tym roku swoją godzinę o drugiej rano – dość trudną, ale przynajmniej jest co Panu Bogu ofiarować.

Przy użyciu innego klawisza, przytrzymując go jak w kamerze z zoomem, Rafał przybliżył tabernakulum oraz klęczące przed nim osoby. Chciałem zapytać, dlaczego wszyscy są boso lub w skarpetkach, a nikt w butach, jednak nie zrobiłem tego, gdyż… mój bratanek nie poprzestał na patrzeniu, lecz ukląkł jak w kościele i pogrążył się w cichej adoracji, więc poszedłem za nim. Po dłuższej chwili wstał, wyłączył ogromny „telewizor” i zaprosił mnie do domowej kaplicy.

Rzeczywiście niewiele się tu zmieniło. Domyśliłem się, że zasługa to mojej siostry, której bliskie było to pomieszczenie, chociaż miała pod bokiem kościół. Te same figury i obrazy, z wyjątkiem Pani Wszystkich Narodów… – widocznie obraz ten stał się bliski wszystkim w Nowym Świecie. Nawet te same wazony – ile to już lat przetrwały! – z kwiatami i kwitnącymi gałęźmi ogrodowych drzew. I jaka cisza, aż w uszach dzwoni… No tak, nie przejeżdżają już w pobliżu samochody, głośne ciągniki, a na niebie nie krzyżują się trasy samolotów odrzutowych. To już inny świat!

Opuszczając kaplicę, zajrzeliśmy jeszcze po drodze do domowego warsztatu – nie będę tu opisywał jego wyglądu, lecz wspomnę, że prawie wszystkie urządzenia były mi nieznane, być może ze względu na te nowe rodzaje energii, którymi były zasilane.

Niewiele za to zmieniła się spiżarnia, jak zawsze dobrze zaopatrzona rękami gospodyń, choćnie potrafiłem rozpoznać zawartości wielu słoików. Warto tu będzie wrócić z którąś „przewodniczką”. Termometr na środku pomieszczenia wskazywał tylko 4oC, jak w lodówce, co przy wysokiej temperaturze na zewnątrz świadczyło o zastosowaniu jakiegoś systemu wychładzania, którego dawniej tu nie było.

Wyszliśmy na dwór, zbliżając się znowu do piaskownicy, w której siedział grzecznie i cichutko Jaś, zapatrzony jak w obraz… w Anaela!

– Znaleźliście wspólny język…? Słucha cię jak dorosły…

– O tak, wspólny język – potwierdził mój anioł, dobitnie akcentując te dwa słowa. Domyśliłem się, że nie mieli trudności z porozumieniem się.

Rafał opuścił nas na chwilę, więc usiadłem na ławeczce obok mego przewodnika. Tak byłem w ostatnich chwilach zajęty napotkanymi osobami i oglądanymi miejscami, że nawet zapomniałem o jego obecności! Teraz objął mnie wpół z tajemniczą miną i zmusił do powstania… Weszliśmy na werandę, wskazał palcem jej kąt.

– Czy pamiętasz? Tu stał leżak, pod którym lubiłeś jako dziecko siadać. Tak, nie na którym, lecz pod którym. Tu też pewnego razu zastał cię twój ojciec jakby pogrążonego w ekstazie, duchem nieobecnego, gdy siedząc pod leżakiem trzymałeś kurczowo w dłoniach listwy nóg leżaka jak jakieś drążki sterownicze. Ojciec „obudził” cię i zapytał, co robisz. Był zdumiony twoją odpowiedzią:

– Latałem, bardzo wysoko i daleko, w takimś czymś… On nie miał wcale skrzydeł…

Twój ojciec roześmiał się, przypisując tę odpowiedź tylko twojej bujnej wyobraźni, i zapytał, jak się nazywał ten pojazd.

Twoja następna odpowiedź jeszcze bardziej go rozśmieszyła, gdyż wydało mu się, że usłyszał słowo „plambuga”. Opowiedział to domownikom i to tajemnicze słówko zostało dopisane do innych śmiesznych dziecinnych powiedzonek. Odtąd nieraz tak cię określał, ku twojemu zdenerwowaniu, pytając na przykład twoje rodzeństwo, „gdzie jest Plambuga”…

– Aż tak dokładnie znasz moje życie…?! Oczywiście, dobrze to pamiętam… Ale dlaczego użyłem właśnie takiej nazwy… Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że duchem byłem już wtedy naprawdę w pojeździe podobnym do tego, którym teraz podróżujemy?! Może i tak… Te loty trochę pamiętam, leżak też, ale reszta zatarła się w mojej pamięci… Dlaczego wymówiłem wtedy właśnie takie słowo, uznane za śmieszne…?

– Odpowiedź jest prosta. Nie wyssałeś tej nazwy z palca, lecz podpowiedział ci ją twój Anioł Stróż, towarzysz twoich samotnych dziecięcych zabaw. Anioł użył określenia, które początkowo nadawali temu pojazdowi Anglicy. Gdy widzi się go z dołu, jak unosi się w powietrzu, często ruchem lekko zygzakowatym, zwłaszcza nad większymi skupiskami ludności, przypomina latającą kartkę papieru albo szybującą książkę. I tak to brzmi po angielsku: „the flying book”, co w uszach twojego ojca zabrzmiało jak „plambuga”. Chociaż znał angielski, nie kojarzył sobie twojej odpowiedzi z niczym – nawet mu nie przyszło do głowy, że uczestniczył w poznaniu przez ciebie tajemnicy dość dalekiej przyszłości.

– Ach to tak…! – pokręciłem głową, zdumiony odpowiedzią mojego przyjaciela… Nie było jednak czasu na zgłębianie tej kwestii, gdyż dołączył do nas Rafał, prowadząc nas ścieżką w stronę ogrodu. W jego głębi rysowała się postać młodej gospodyni, która szła w stronę domu z koszykiem pełnym warzyw. To właśnie ją podejrzeliśmy niedawno w „telewizorze”, klęczącą w kościele. Powoli szliśmy na jej spotkanie. Była jeszcze daleko, na środku ogrodu, więc mogłem przez chwilę podziwiać piękno tego zakątka ziemi.

Gdy tylko wyszliśmy zza stodoły – jak dawniej nazywaliśmy ten budynek, teraz murowany, z kilkoma oknami – stanąłem jak wryty: oto wizja z dzieciństwa rozwinęła się przede mną w całej pełni!

Mój ojciec po wojnie osiadł tu na wsi, by uniknąć represji, zatrzeć niejako za sobą ślady, odizolować się od tego wszystkiego, co określamy mianem stalinizmu. Udało mu się to, nie był ciągany na przesłuchania. Robił wszystko, by wtopić się w wieś i żyć jej życiem. Terenem jego pracy był ten właśnie skrawek ziemi, na którym harował od świtu do nocy, zajmując się ogrodnictwem, pszczelarstwem, a nawet uprawą żyta na niegościnnym poletku pod lasem, zanim nie posadziliśmy na nim sosen. Zawsze chętnie widział pomoc ze strony swoich dorastających dzieci, choć na ogół rygorystycznie jej nie wymagał. Był wdzięczny, gdy same ją zaproponowały, rezygnując z jakiejś zabawy. Latem, już prawie o zmroku, jechał rowerem do rzeki, by odświeżyć się po dniu pracy. W środku lata nawet część niedziel spędzał przy pszczołach. Cieszył się z każdej pracy, którą mógł wykonać i doprowadzić do końca…

W tamtych czasach cały ogród był dobrze utrzymany, między jego drzewami prócz warzyw rosły rośliny miododajne – koniczyna, łubin i facelia. Chętnie sypiałem przez całe lato w ogrodowej altance. Gdy budziło mnie słońce nagrzewające dach i ścianę, łóżko mojego ojca było już puste – najczęściej można go było zastać na którejś miedzy między drzewami, spoconego, ze szpadlem w ręku. Okopywanie miedz zaczynał wiosną po rozmarznięciu ziemi, a kończył dopiero wtedy, gdy na jesieni stwardniała od mrozu. Przekopany perz, po przegniciu, był dobrym nawozem dla drzew.

Altanka była świadkiem wielu moich „podróży w czasie”, chociaż jako dziecko wkładałem je między sny i nie traktowałem poważnie. Zwróciłem na nie uwagę dopiero wtedy, gdy zaczęły się potwierdzać zdarzenia oraz miejsca, w których już wcześniej – w taki dziwny sposób – byłem. Właśnie jedną z takich „podróży w czasie” była potrójna wizja naszego ogrodu: najpierw objąłem go jednym rzutem oka w jego ówczesnym kształcie, potem zobaczyłem go po wielu latach, po śmierci ojca – był zarośnięty darniną, z wieloma chorymi na raka drzewami, z dwoma tylko pasami uprawnymi przez całą jego długość. Wzdłuż jego ogrodzenia wznosiła się długa ściana budynku sąsiadów, przeznaczonego dla ogromnej ilości zwierząt. Strasznie smutny był to widok, po prostu mnie zmroził! Budynek ten stanowił barierę między ogrodem a lasem, izolował go od tej tajemniczej, pachnącej żywicą i grzybami, rozśpiewanej ptakami krainy naszych dziecięcych zabaw.

I wreszcie w trzeciej wizji ujrzałem ten ogród… właśnie takim, jakim był w tej chwili!

I tu, i wszędzie w odwiedzanym przeze mnie Nowym Świecie, jak miałem się wkrótce o tym przekonać, uderzał dostatek energii oraz wody, tego biblijnego znaku Bożego błogosławieństwa. To dzięki tym dwóm czynnikom ludzie, którzy potrafili odrzucić wszelki pośpiech i rywalizację, a za to znajdowali radość w dzieleniu się owocami swojej pracy oraz uprawianej przez siebie ziemi, uczynili z tej ziemi mały raj.

Cieszyły więc i tutaj oko wypielęgnowane grzędy warzyw, także zupełnie mi nieznanych, których bujne liście i kwiaty o tej porze roku wprawiały mnie w zdumienie, przywodząc na myśl klimat w pełni śródziemnomorski. Pergola wokół altanki – tej samej, w której kiedyś sypiałem – opleciona była… – czyżbym się mylił…? – wspinającymi się na nią wysoko krzewami kiwi!

Po drutach wiły się winogrona, odurzając wonią kwiatów, a drzewa… Cóż to były za drzewa! Niektóre z nich poznałem, ale jakże odmienione… Nie miały nawet blizn po zgorzeli rakowej, wyrosły, rozłożyły się szeroko. A więc jednak…! Kiedyś nie pozwalałem ich wyciąć zapewniając, że przyjdzie czas wielkiego powszechnego uzdrowienia – nie tylko ludzi, ale i całej przyrody – więc jeszcze i one mają szansę. Czyż nie o tym szczęśliwym okresie prorokował Izajasz, że ogród za bór będzie uznany?

W moich myślach wyraźnie pojawiła się uwaga, którą uczynił mi Anael, dołączywszy do nas po swojej południowej modlitwie:

– A my, aniołowie…? Myślisz, że to tylko woda, ziemia, łagodny klimat i ludzka praca? Czy zapomniałeś, że to nam powierzył Umiłowany Bóg władzę nad całą przyrodą?!

– Dzięki ci, Anaelu! – odpowiedziałem mu w taki sam sposób, w myśli – ale czy ludzie o was pamiętają? Czy z wami współpracują?

– Nie miej co do tego wątpliwości. Wiesz dobrze, że dawniej ze smutkiem musieliśmy odchodzić od dusz, które zapraszały – nawet nieświadomie – szatana, ale teraz… Teraz łączy nas z ludźmi język miłości i wspólna praca na chwałę Stwórcy i Ojca.

– „Język miłości”…?

– A w jaki sposób my obaj porozumiewamy się teraz ze sobą? To jest przecież „język miłości”! Słyszałeś w Starym Świecie, że taki język dany będzie ludziom, ale nie miałeś najmniejszego pojęcia, na czym on będzie polegał. Pytałeś nawet pewną charyzmatyczkę, czy będzie to angielski, czy esperanto… a może łacina, czy jeszcze inny – chciałeś, by zapytała o to Pana Jezusa – ale umiała powiedziećci tylko to jedno: „Po prostu język miłości”.

W tej chwili Anael poprowadził mnie w wyobraźni nad brzeg rzeki, którą płynęliśmy niedawno, i przywołał moment spotkania dwóch kajaków. Przypomniałem sobie zdumienie, jakie mnie ogarnęło, gdy słyszałem, choć nie uszami, chrześcijańskie pozdrowienie, gdy machaliśmy do siebie wiosłami… Tak samo zdumiało mnie wcześniej przywitanie z Anaelem, gdy „przemówił” do mnie we wnętrzu mojej duszy, ale co anioł to anioł… A teraz miary mojego zdumienia dopełniła jego informacja:

– Ta mijana przez nas para turystów pochodziła z Mongolii – czy nie zauważyłeś, że to inna rasa? A jednak ich rozumiałeś, podobnie jak oni ciebie. To właśnie jest język miłości.

– Coś podobnego, jak w Jerozolimie w dniu zstąpienia Ducha Świętego…?! Tam Apostołowie mówili po aramejsku, a wszyscy rozumieli ich w swoich własnych językach…!

– No właśnie. Jeżeli chcesz ten język wypróbować, masz ku temu okazję. Jak dobrze wiesz, Jaś w piaskownicy ma bardzo ubogie słownictwo, umie powiedzieć niewiele więcej niż „tata” i „mama”. Spróbuj nawiązać z nim kontakt…

– …?

– Odezwij się do niego, jak to nazywasz, w myśli, i zobacz jego reakcję.

Odwróciłem się w jego stronę – a dzieliła nas spora odległość, może ze trzydzieści metrów – i „wysłałem” mu pytanie:

– Jasiu, gdzie jest twoja mamusia?

– Idzie – odpowiedział w moich myślach, zwracając się w naszą stronę i pokazując paluszkiem ścieżkę, na której staliśmy.

– Jakie piękne babki ulepiłeś z piasku!

Zamiast odpowiedzi wstał i zaklaskał w rączki, wyraźnie zadowolony.

– A z kim się bawisz?

– Z aniołkiem.

– A jaki jest twój aniołek?

Dziecku wyraźnie zabrakło słów, by opisać postać towarzysza zabawy – przecież takie pojęcia abstrakcyjne jak „dobry”, „piękny”, „kochany”, przychodzą w wieku późniejszym – lecz pod wpływem emocji rozłożył szeroko ręce i przeciągnął się, odreagowując to co przeżywał… Anael spojrzał na mnie z miną tryumfatora, a ja pokręciłem głową jakby z niedowierzaniem…

– Przypomnij sobie spotkanie z zającem na łące.

– Czyżby i zwierzęta znały „język miłości”?!

– Języka nie, jeśli chodzi o słowa, jednak odczytują obraz, który wytworzyłeś w swoim umyśle, zwłaszcza ten, który ich dotyczy. Zając wykonał po prostu posłusznie to, co mu, nie wiedząc o tym, przekazałeś, wyobrażając sobie głaskanie go po głowie i przytulenie go do nogi. Czy nie pamiętasz, jakie eksperymenty robiłeś na psach w Starym Świecie, zmuszając je myślą do agresji lub łaszenia się? Nie przypominasz sobie, jak radziłeś komuś zrobić eksperyment z dwoma identycznymi kwiatami, tak samo podlewanymi, z których jeden był postawiony na stole i „głaskany”, a drugi – w kącie, obdarzany stale jakby pogardliwym machnięciem ręki skierowanej ku dołowi? Chodziło o zaobserwowanie, jak który z nich będzie się rozwijał i kwitł. W Nowym Świecie ten „język” został oczyszczony i wzmocniony przez miłość człowieka oraz przez działanie Ducha Świętego. To właśnie miłość sprawia, że przyroda, która „czuje się kochana” przez człowieka, odpłaca mu jakby tym samym. Czy myślisz, że gdyby nie ta miłość, ten ogród byłby takim rajskim zakątkiem…?

– Czy ten „język miłości” nie wymaga głośnego wypowiadania słów…?

– Ależ wymaga! Są dwa różne sposoby posługiwania się nim: przy użyciu słów wypowiedzianych głośno albo wypowiedzianych tylko w myśli. Tym drugim towarzyszy zwykle obraz.

– Niezależnie od tego, w jakim języku są wypowiedziane…?

– Oczywiście. Przekonasz się niedługo, w czasie naszych podróży, jak to jest z tymi „obcymi językami”…

Nasza wymiana zdań, wraz z „testowaniem” tego „języka miłości” na Jasiu, zajęła w książce sporo miejsca, lecz jeśli chodzi o czas – odbyła się na tyle szybko, że gospodyni, idąca nam na spotkanie z koszykiem warzyw, zdążyła przejść pół ogrodu.

Chciałem jeszcze zapytać Anaela, czy podobnym językiem posługują się w kontaktach ze sobą mieszkańcy nieba, lecz nie zdążyłem…

Przywitaliśmy się z młodą panią domu po przyjacielsku, uściskiem i pocałunkiem, choć przecież nigdy dotąd się nie spotkaliśmy. Wyczułem, że mama Jasia wiedziała o mnie dostatecznie dużo, by nie musiała stawiać pytań. W podobnie dyskretny sposób przywitała się z Anaelem „Anatolem”. Jej wzrok był roziskrzony jak u kogoś, kto musi mieć bliski kontakt z Bogiem.

Zresztą wracała przecież wprost z kościoła, do którego starała się zwykle wyruszać na dźwięk dzwonu, który myśmy tym razem zignorowali, zaabsorbowani rozmową przed domem. Zaprosiła nas na obiad „za godzinkę”, choć miałem co do tej „godzinki” wątpliwości, gdy spojrzałem na warzywa w koszyku. Musiała to odczytać w moich myślach, gdyż zaprosiła mnie, w wolnej chwili, do kuchni.

– Musisz, stryjku, zobaczyć, jak ona teraz wygląda! Tak, jest tam, gdzie kiedyś była. Pracuje się w niej szybciej i przyjemniej, niż w Starym Świecie…

– A co, pewno jakieś super nowoczesne maszyny, roboty kuchenne…?

– Ależ skądże! Zwykła skrobaczka do jarzyn, nóż i deska!

Ale za to mamy nowoczesny – super szybki – sposób gotowania i smażenia, inne energie niż gaz czy elektryczność. Ja maszyn nie lubię. Od czego są ręce? Czasu na wszystko mam dosyć!

– Super szybkie gotowanie – mówisz…? Coś jak krematorium: wkładasz nieboszczyka w trumnie i przez szybę patrzysz, jak się kurczy. Za chwilę wyciągasz garstkę popiołu…? – zażartowałem, co wzbudziło falę śmiechu. W tej radosnej atmosferze rozeszliśmy się w przeciwne strony.

– A jednak są i pojazdy na kołach…? – zdziwiłem się. To coś przypominało mi malutki traktorek, otoczony całym kompletem wymiennego sprzętu.

– Chyba nie myślałeś, stryjku, że ziemię można uprawiać z powietrza?! Na kołach poruszają się rowerzyści, pracownicy zaopatrujący sklepy w osiedlach i wywożący śmieci, robotnicy leśni…

– A ciężki transport? Koleje, tiry…?

– To już tylko wspomnienie jakby zamierzchłej epoki, chociaż nie odeszliśmy od niej w czasie dalej, niż o kilkanaście lat. Od początku stare pojazdy nie miały zastosowania w podnoszącym się z ruin świecie. Zniszczone były drogi i mosty, tunele, tory i nasypy kolejowe, a ich odbudowa musiałaby trwać wiele lat. Ludzi zdolnych do pracy było mało, w niektórych regionach zaledwie garstka. I wtedy przyszło ludziom z pomocą Niebo…

– Ojej, ale ten traktorek wcale nie ma silnika! Chyba ta mała puszka to nie silnik…?! – przerwałem.

– Stryjku, ty ciągle wracasz do swoich silników! Silniki można spotkać już tylko w muzeum! Trzeba by ci zrobić krótki wykład techniczny, ale teraz nie mamy na to czasu.

Rafał odszedł na chwilę w głąb ogrodu w sobie wiadomym celu, zostałem więc sam na sam z Anaelem, kontynuując rozmowę.

– Były wielkie zniszczenia… Jeżeli tak było…

– Nie tylko zniszczenia, ale coś więcej! Wiedziałeś dobrze, że ma się zmienić mapa świata, nie kupowałeś już atlasów w przekonaniu, że wkrótce będą nieaktualne, i miałeś rację! Kiedy będziemy wysoko nad Europą czy Ameryką Północną, albo nad Atlantydą, dopiero zaczniesz się dziwić!

– Nad Atlantydą…? Coś takiego! Ale powiedz mi, Anaelu, jak to się stało, że ludzie – gdzieniegdzie ocalała ich tylko garstka, jak mówisz – w tak krótkim czasie doszli do tak wspaniałych wynalazków?! Wprawdzie sam mówiłem w Starym Świecie, że ówczesne wynalazki, którymi tak się wtedy szczycono i które tak nagradzano noblami, są jak z epoki kamienia łupanego wobec tej epoki, która wkrótce nadejdzie, ale… przecież nie mogłem wiedzieć, jak to się wszystko rozwinie, jak szybko, w jakim kierunku…

– Nie mogłeś? Oj, czy twoja pamięć nie jest zbyt krótka? A Xie Xiao Li…?

Stanąłem jak wryty… W jednej chwili doznałem olśnienia! Imię chińskiej dziewczynki, wymówione przez Anaela, było jakby rakietą, trafiającą precyzyjnie w cel!

To był, zdaje się, rok 1991. Z jednego z najgorszych brukowców ktoś wyciął i przyniósł mi krótki artykuł o genialnej dziewczynce. Można tam było przeczytać, że w 1979 roku, gdy miała ona niecały rok życia, wypadła z łóżeczka tracąc przytomność i przez 11 lat jej nie odzyskała, sztucznie podtrzymywana przy życiu w klinice neurologicznej. Po tylu latach nagle ocknęła się, wstała z łóżka i zaczęła opowiadać (ogólnie, gdyż na szczegółowe opowiadanie mieszkańcy „zaświatów” podobno jej nie pozwolili), że przebywała w świecie różowosrebrzystym i przymglonym, pełnym przyjaźni, ciepła i dobroci, w którym otaczały ją istoty życzliwe i bliskie, między innymi dalecy jej przodkowieG. Istoty te utwierdzały ją w przekonaniu, że jest w tym świecie gościem i będzie musiała niedługo wrócić na ziemię, i to ze specjalną misją: ma przekazać ziemianom rozległą wiedzę, przekraczającą obecne ich możliwości poznawcze. Dotyczy to zwłaszcza takich dziedzin jak historia, biologia i fizyka. Nauczyła się tam władać biegle pięcioma językami: chińskim, japońskim, angielskim, francuskim i rosyjskim, a jej wiedza matematyczna osiągnęła poziom absolwentów wyższej uczelni. Po jej wyjściu z letargu uczeni zaczęli analizować zasób jej wiedzy. Wiele rzeczy stanowiło dla nich sensację, a niektóre z nich okazały się wprost niemożliwe do zrozumienia. A przez 11 lat lekarze myśleli, że gdyby nawet Xie Xiao Li powróciła do samodzielnego życia, jej rozwój psychiczny nie przekraczałby poziomu rocznego dziecka!

Tyle artykuł. Domyśliłem się, że jeśli to prawda, dziewczynka jest przygotowana do wypełnienia swojej misji dopiero w świecie mającym przejść swoje Wielkie Oczyszczenie, gdy ustanie rywalizacja między narodami oraz produkcja coraz potężniejszych śmiercionośnych broni. Mimo niepewnego źródła tak byłem tą wiadomością przejęty, że przy okazji próbowałem nawet odszukać tę dziewczynkę – wówczas już dorosłą – w Chinach przez znajomą Chinkę, która nauczyła mnie wymawiać poprawnie jej imię: Sje Sjao Li. Nie udało się to jednak, więc odcinek z gazety pożółkł na słońcu, a ja w końcu przestałem myśleć o całej tej sprawie. I oto teraz, po latach, Anael wymówił to imię, nie tylko budząc wspomnienia, lecz potwierdzając tamte moje przypuszczenia: Xie Xiao Li musiała dobrze wypełnić swoje zadanie, skoro w tak krótkim czasie na ziemi, zniszczonej przecież przez straszliwe kataklizmy „apokaliptyczne”, dokonał się tak szybki skok cywilizacyjny!

Ileż to elementów, pozornie oderwanych od siebie, napotkanych na przestrzeni wielu lat, układało się teraz – nie tylko w moim umyśle, ale i w rozpoznawaniu otaczającej mnie rzeczywistości – w jedną logiczną całość, w mozaikę, która coraz bardziej budziła mój zachwyt! Bóg, żyjąc w „wiecznym teraz”, nie musiał się śpieszyć z pewnymi rzeczami, lecz dawał poznać ich cień, zarys, fragmenty, by w określonym czasie piękno całej owej mozaiki Wiecznego Artysty mogło zostać odkryte przez Jego stworzenia. Musiał mieć także wyraźnie określony cel, skoro i mnie, małemu dziecku, pozwalał widzieć dość daleką przyszłość!

Ale oto staliśmy na głównej ścieżce ogrodu, który pamiętał moje najmłodsze lata. Dzisiaj jego wiosenna szata budziła mój zachwyt i przywoływała wspomnienia z przeszłości, które okazały się… „wspomnieniami z przyszłości”! Wrażenie to potęgował strumień, spływający z górki, tej samej, która za ogrodem zwieńczona była bryłą kościoła.

Czyżby strumień wiązał się jakoś ze świątynią? – stawiałem sobie pytanie… Chociaż od jego koryta odchodziły rowki nawadniające, nie brakowało w nim wody, która docierała aż do domu, zasilając maleńki staw, cicho szemrząc na progu niewielkiego mostku. Zawsze w swoich „snach-wizjach” oglądałem ten strumień, cieszyłem się radością dzieci puszczających w nim łódki, zbiegających się tu z sąsiedztwa. Dzisiaj ich tu wprawdzie nie było, ale pozostałe szczegóły w pełni znalazły swoje potwierdzenie.

Potwierdziło się także i to, że zniknęła wyżej wspomniana sąsiedzka bariera, dzieląca ogród od lasu. Lekki powiew przynosił więc do ogrodu, i tak już napełnionego przeobfitym bukietem zapachów, woń kwitnących sosen, pyszniących się szatą miniaturowych złotych kandelabrów. Wiosenne głosy rozszczebiotanych ptaków dochodziły ze wszystkich stron, i od lasu, i z ogrodu, który obwieszony był domkami lęgowymi. Byłem na tyle bacznym obserwatorem, że zauważyłem dziwną prawidłowość: wszystkie domki były otworem zwrócone ku wschodowi. Zapytany o to Rafał wyjaśnił, że nie ma to nic wspólnego z położeniem kościoła, lecz po prostu tylko takie położenie wylotu względem słońca uznają ptaki, w domkach źle zawieszonych nie zamieszkają.

Nawet nie wiadomo kiedy upłynęła ta godzina, którą „zamówiła” sobie Agnieszka gotująca obiad… Rozległ się od strony domu sygnał jakby gongu, więc trzeba było ruszać…

– Stryjku, to dopiero pierwszy sygnał, na mycie rąk, nie musimy się aż tak śpieszyć! – usłyszałem.

– To dobrze, chodźmy jeszcze nad strumień – zaproponowałem. Jakąż rozkoszą okazało się brodzenie w chłodnej czystej wodzie! Anael poszedł w moje ślady, a nawet skropił sobie głowę, nabierając wody w dłoń. Czuliśmy się jak małe dzieci, obdarowane przez ojca zbyt hojnie, by umiały zatrzymać tę radość w sobie. Skoro Psalmista zapraszał rzeki, by klaskały w dłonie, czemu nasze dłonie nie miałyby oddawać chwały Stwórcy i Ojcu?

Wszyscy trzej klaskaliśmy, opryskiwaliśmy się wodą, wydawaliśmy głośne okrzyki z piersi wezbranych wdzięcznością.

Nagle Anael stanął w skupieniu, a jego twarz jakby lekko zajaśniała.

– Jeżeli tak piękna jest ziemia, to czym musi być niebo, które przygotował nam Bóg! – powiedział poważnie, tonem nieco uroczystym. I dodał: – Podziękujmy naszemu Dobremu Bogu.

– W głębokim pokłonie (kątem oka dostrzegłem, że Anael wdzięcznie skrzyżował dłonie na piersiach) zmówiliśmy krótką modlitwę uwielbienia, tę znad rzeki: Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu, jak była na początku, teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen.

Gdy my obaj wyprostowaliśmy się, Anael trwał dalej w pokłonie. Z jego ust popłynęło tylko jedno słowo: ALLELUJA!, i to nie wypowiedziane, ale wyśpiewane na tak piękną i bogatą melodię, że zadziwiła nas ona i miłością do Boga rozpaliła nasze serca. Wątpię, czy ktokolwiek z ludzi potrafiłby tak ją zaśpiewać… Któż jednak z ludzi, poza mną, mógł się domyślić, że ma przed sobą anioła? Kilkunastoletni chłopiec, zwyczajnie ubrany, bosy, nie kojarzył się nikomu z dostojnym śpiewakiem z chóru Książąt, trwającym w nieustannym pokłonie przed obliczem Najwyższego. Jego misja na ziemi, jedyna i niepowtarzalna, musiała pozostać naszą wspólną tajemnicą. Nie obyło się jednak bez pytania ze strony mojego bratanka:

– Jakie to piękne! Na pewno śpiewasz w jakimś chórze?

– Oczywiście – odpowiedział, co było zgodne z prawdą, choć nie dotyczyło ziemi…

Rozległo się, jak kiedyś w klasztorach, drugie uderzenie gongu, więc z „umytymi rękami” ruszyliśmy do domu, prosto do pokoju stołowego, tego samego, z którego można było oglądać na ekranie wnętrze kościoła. Jednak i nogi, a przynajmniej podeszwy stóp, wymagały umycia. Do tego celu służyło proste urządzenie, chyba nieznane w Starym Świecie, znajdujące się przy drzwiach. Była to mała płaska wanienka z wodą, a na niej kilka rolek. Jedne wyglądały jak gęsta szczotka – te pokręcane zanurzały się w wodzie, inne – jak gąbka. Wystarczyło przejechać nogą po rolce szczotkowatej, a potem po tej gąbczastej, by noga była czysta i sucha.

– Zapraszamy na skromny posiłek! Wszystkie miejsca są dla wszystkich. Stryjka jako najstarszego prosimy o modlitwę – zakomenderowała Agnieszka.

Posiłek był rzeczywiście skromny, jeśli chodzi o rozkosze wzrokowe, a do tego podany w naczyniach, które w Starym Świecie – przynajmniej w Europie, gdyż w biednych krajach łupina orzecha kokosowego lub puszka po konserwach musiały wystarczyć – oglądało się tylko w muzeach. Tymi naczyniami były proste gliniane miski, ozdobione kolorowym szlaczkiem na polewie.

Każdy nakładał do swojej miski drewnianą łychą i widelcem pokarm z kilku garnków, ustawionych na środku stołu. Były to warzywa z ogrodu, i to w trzech postaciach: gotowane na parze pod ciśnieniem, pieczone oraz surowe. Za przyprawy służyły oliwa i ocet winny, sól i jakaś mieszanka ziół. Całości dopełniał pokrojony ciemny chleb, ser, owoce oraz pomarańczowy napój.

Pomyślałem, że jezioro i rzeka są w pobliżu, więc na stole mogłyby być ryby, a może i raki… Gdy byłem chłopcem, łowiłem raki dość często. Bywało i tak, że idąc do szkoły zastawiałem pułapkę na raki, a wracając opróżniałem ją. Zrobiłem ją ze starej bańki na mleko, umieszczając w jej otworze coś w rodzaju lejka z patyków. Rak mógł do niej wejść, ale wyjść już nie potrafił. To były dawne czasy… Dzisiaj bardzo często do nich powracałem, więc chyba nic dziwnego, że i w tej chwili już otwierałem usta, by zapytać Rafała o ryby i raki, gdy rozległ się w mojej głowie „alarm”: to Anael chciał mi zamknąć usta!

I dobrze, że w porę to zrobił. Gdy tylko się wyciszyłem, zauważyłem, że cała rodzina zachowuje się, jakbym to na pewno określił w Starym Świecie, „bardzo dziwnie”: wszyscy jedzą powoli, w milczeniu, z półprzymkniętymi oczyma, z lekko pochyloną głową, zupełnie tak (co za skojarzenie – wybacz, Panie Jezu!), jakby w kościele przystępowali do Komunii świętej! Możliwe, że byli skupieni na samej czynności jedzenia, ale zarazem wyczuwałem, że są… duchem jakby częściowo tylko obecni! Cóż za dziwny sposób jedzenia, no i w ogóle zachowania przy stole!

Posłałem tę myśl mojemu niebiańskiemu przewodnikowi, lecz zamiast jakiegoś rzeczowego wyjaśnienia usłyszałem tylko:

– Aldona i ksiądz wszystko ci wyjaśnią, cierpliwości. Teraz tak się je.

Spróbowałem i ja jeść w ten sposób, lecz mając głowę pełną wrażeń, nie potrafiłem tak łatwo pogrążyć się w modlitwie. Była to jednak dla mnie dobra lekcja, od razu z „pracą domową” do odrobienia…

Nie powiem, by ten posiłek mnie nasycił, a nawet zaspokoił pierwszy głód, chociaż bardzo mi wszystko smakowało! Nie wypadało mi jednak napełniać swojego talerza, gdy inne talerze już opustoszały i zaczęto ukradkiem spoglądać na mnie. „Na deser” pozostała mi więc już tylko… wspólna modlitwa, po której naczynia powędrowały do kuchni. Gospodynie jednak wróciły do stołu, już teraz w wyraźnie innym celu: mogła wywiązać się swobodna rozmowa. Nie zrezygnowałem więc z pytania o raki.

– Może i są – odpowiedział Rafał – jednak ani ich łowienie, ani gotowanie, nikogo teraz nie interesuje. Na pewno nie było to zbyt przyjemne! Aż mi się mdło robi na myśl, że mam zabijać żabę na przynętę, obdzierać ze skóry, przywiązywać, a potem złowione raki żywcem wrzucać do wrzątku! Ludzie teraz tak bardzo brzydzą się zabijaniem – wiem, kiedyś tak nie było! – że unikają go wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Dlatego bardzo rzadko jedzą mięso.

– I co, wcale nie polują? Ani na zające, ani na sarny?

– Słyszałem, że gdzieś zdarzają się myśliwi, ale chyba bardzo nieliczni, chociaż lasy roją się od zwierząt. Na pewno nie ma kłusowników. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby zastawiać sidła czy jakieś żelaza na zwierzęta. Ani one nam, ani my im nie robimy nic złego. Po prostu nie patrzymy na nie jak na „mięso do złowienia”, a i one nas nie atakują. A czy stryjek kiedyś zabijał…?

– A więc wypełniło się to, co widział prorok Izajasz? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie, robiąc unik i nie chcąc się przyznać do łowienia kiedyś zajęcy. – Czy nawet dziecko, jak pisał Prorok, może się bawić bezkarnie na norze kobry…?

– Z kobrami nie mamy doświadczenia, ale na pewno ani wilk, ani dzik, ani niedźwiedź – tak, są u nas i niedźwiedzie – nie zrobi krzywdy żadnemu dziecku. Nie wiem, co by było, gdyby zwierzęta celowo drażnić, ale jeśli podchodzić do nich bez lęku, a za to z życzliwością, nie ma się czego obawiać.

– A więc… każdy może pogłaskać zająca… i lwa?

– Oczywiście! Nie tylko człowiek wyczuwa dobroć i życzliwość, płynącąku niemu ze strony drugiego człowieka, ale i zwierzęta tak ją wyczuwają, jakby znały nasze myśli – odpowiedział Rafał, potwierdzając to, co wiedziałem już od Anaela, a co mogłem zauważyć w czasie przygody z zającem oraz eksperymentu z Jasiem.

A co do Jasia – maluch i teraz, trzeba przyznać, był wspaniały! Siedział na przysuniętym do stołu foteliku i zasłuchany był w rozmowę, jakby wszystko rozumiał… Gdy spojrzałem na niego, znów ogarnęły mnie wspomnienia…

W Starym Świecie udzielałem porad różnym ludziom, i to w dość szerokim zakresie. Zdarzało się, że rodzice przywozili dziecko, które miało kilka lat, a nie mówiło, albo też posługiwało się jednym słowem, choć z różną intonacją głosu, rozpoznawalną tylko dla rodziców. Trzeba było określić, czy jest to niedorozwój, czy też rozwój prawidłowy, lecz według „nienormalnej normy”, właściwej dla tego dziecka. Najczęściej chodziło o tę drugą sytuację, mogłem więc ich wtedy uspokoić, że ich dziecko jest zdolne i rozwija się prawidłowo, a zacznie mówić w swoim czasie, i to wszystkie słowa na raz. Na razie dojrzewa w ciszy, słuchając i obserwując swoje otoczenie.

Zauważyłem wtedy coś, co mnie wtedy szokowało: im młodsze były dzieci, tym zdolniejsze i bardziej duchowo rozwinięte.

Wydawało się, że między tymi maluchami a dziećmi starszymi od nich o 7-10 lat jest ogromna przepaść kulturowa, duchowa, religijna. Byłem przekonany, że te najmłodsze zostały jakby „inaczej” stworzone, dla innej już epoki, w której panować będą inne prawa, inne zasady więzi międzyludzkich oraz więzi między człowiekiem a światem nadprzyrodzonymH. Obserwacja zachowań Jasia oraz jego „zabawy z Aniołem Stróżem” mogła być potwierdzeniem tego, co kiedyś zauważyłem, ale chętnie bym posłuchał zdania innych w tej kwestii.

Szczególnie cenne by były dla mnie spostrzeżenia mojej siostry, wychowanej jak ja na przełomie obu epok, więc zaprosiłem ją na spacer po okolicy. Zresztą, czy będąc w domu, można nie pójść do lasu i na cmentarz…?

– Czemu nie? Chętnie! – odpowiedziała na moją propozycję, jednak Anael delikatnie mnie szturchnął: „A kościół…?” Byłem więc zadowolony z odpowiedzi Aldony, której także udzieliła się jakby jego myśl:

– Ale przecież mieliście iść w odwiedziny do proboszcza naszej parafii…? Potem Nieszpory, Msza i Apel Jasnogórski i… niewiele już z tego dnia pozostanie. Może odłożymy ten spacer na jutro?

– Oczywiście – odpowiedziałem – czas na wszystko musi się znaleźć. Masz rację, idziemy zaraz do kościoła i poszukamy księdza. Bardzo zależy mi na rozmowie z nim.


3. Ksiądz Leopold i jego parafia

Jedząc, a potem dzieląc się poglądami (nie wszystkie poruszone tematy tu zapisałem), spędziliśmy w miłym gronie rodzinnym tyle czasu, że gdy weszliśmy z Anaelem na główną ścieżkę ogrodu, z wieży kościoła rozległ się dzwon, obwieszczający zbliżanie się Godziny Miłosierdzia. Ruszyliśmy więc raźnym krokiem, nie zwracając już teraz uwagi na powaby wiosny. Pomyślałem tylko o ogrodzeniu sadu, o które kiedyś trzeba było dbać, a obecnie okazało się niepotrzebne. Nawet psy nie muszą tu niczego w nocy pilnować. A zwierzęta z lasu? Muszę zapytać Aldonę, czy żaden dzik ani sarna nie przychodzą tu pożywiać się rzymską sałatą albo szparagami…

Mały mostek przeprowadził nas nad strumieniem w miejscu, gdzie kiedyś była siatka ogrodzenia, i już mieliśmy przed sobą wszystkie zabudowania parafialne jak na dłoni, tym razem od strony niewidocznej dla przybywających znad jeziora. Obeszliśmy bryłę kościoła, wchodząc do niego głównym wejściem frontowym, nigdy – jak to już wiedziałem – nie zamykanym.

Już przy wejściu – zdumienie: obszerny przedsionek częściowo wypełniony był… obuwiem, jak w meczecie! Niektórzy wchodzili jednak boso, i to nawet w ubraniu roboczym, pewno wprost z pola lub z ogrodu, narzędzia swej pracy zostawiając na zewnątrz. To właśnie im służyły płytkie wanienki z rolkami do obmycia stóp, znane mi już z domu. Musieliśmy i my z Anaelem z nich skorzystać.

Przy wejściu kropielnica z wodą święconą, jak każe tradycja, ale już za progiem… puszysty, różnokolorowy dywan! A więc to nie mozaikowa posadzka, jak mi się zdawało, gdy oglądałem to wnętrze pokazywane przez kamerę w domu… Moje zdumienie musiało być wielkie, skoro Anael, mimo wielkiego skupienia na twarzy, przypomniał mi bezgłośnie słowa Anioła Pańskiego z Księgi Wyjścia, którymi ten upomniał Mojżesza z płonącego krzewu: Zdejmij sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą. W podobny sposób odezwał się do Jozuego wódz zastępów Pańskich w pobliżu Jerycha. Zrozumiałem… Wyczucie świętości tego miejsca, w którym, jak w żadnym innym, niebo łączy się z ziemią, musiało stać się czymś powszechnym, skoro nawet tutaj, w tak niewielkim osiedlu… Ale ten dywan…!

Nie mogłem uwolnić się od myśli, że Kościół poszedł w tym względzie za muzułmanami!

Podniosłem głowę. Objąłem szybkim rzutem oka wnętrze, nie mogąc nie zauważyć dość dużej, jak na tę porę dnia powszedniego, liczby klęczących, rozproszonych po całym kościele – wszyscy byli w skarpetach albo boso. Modlili się w wielkim skupieniu, nie zwracając zupełnie uwagi na swoje otoczenie.

Wzrok mój spoczął na tabernakulum, które, widziane z domu, wydawało mi się wkomponowane w ścianę, przypominającą wschodni ikonostas. Teraz wrażenie to jeszcze się spotęgowało, zauważyłem jednak, że tutejszy „ikonostas” nie całkiem jest zbudowany według kanonów wschodnich, chociaż z całą pewnością do nich nawiązuje. Przede wszystkim oparty jest o ścianę, a więc nie zawiera, jak w cerkwiach, bocznych drzwi ani carskich wrót, prowadzących do ukrytego za nimi ołtarza – ich miejsce zajmuje tabernakulum w bardzo bogatej oprawie. Brak też na samym szczycie centralnej ikony Deesis, ukazującej Chrystusa Pantokratora (czyli Wszechwładcę zasiadającego na tronie, aby sądzić żywych i umarłych), jak też dwie nieodłączne postaci modlących się świętych: zwróconą ku Niemu Maryję i Jana Chrzciciela.

Zamiast tej ikony w tutejszym „ikonostasie” króluje Chrystus Miłosierny, który ukazywał się świętej Faustynie Kowalskiej, z wychodzącymi z serca promieniami białym i czerwonym. Na obrazie obok Maryja ukazana jest tak, jak Ją widziała w czasie objawień w Amsterdamie Ida Peerdeman: jako Pani Wszystkich Narodów (na kuli ziemskiej otoczonej owcami, na tle krzyża, z rozłożonymi rękoma, zwróconymi ku ziemi). Po lewej stronie Chrystusa widzę obraz świętego Jana Chrzciciela. Niższe piętro zajmują – jest to wyraźny akcent wschodni – obrazy świętych Starego Testamentu. Trzecie piętro od góry – znowu zgodnie ze wschodnią tradycją – zajmują obrazy Zwiastowania, Narodzenia Jezusa, Zmartwychwstania oraz Zesłania Ducha Świętego.

Samo „ziemskie niebo” – tabernakulum – jest rzęsiście przez cały dzień oświetlone światłem elektrycznym, ale także naturalnym: rzuca się w oczy siedmioramienny świecznik z lampkami oliwnymi. Tabernakulum wkomponowane jest w duży obraz Ostatniej Wieczerzy. Na obrzeżach tego obrazu, już w pobliżu bocznych ścian, widzę ikony adorujących swego Pana aniołów.

Obrazu tego dopełniają ziemianie, adorując Króla na dwóch długich klęcznikach, znajdujących się w pobliżu balustrady, oddzielającej prezbiterium od reszty kościoła. Mogę się domyślić, że są to te osoby, które, jak Rafał i jego domownicy, mają swoją godzinę adoracji. Są w różnym wieku: od starszych dzieci aż do staruszków z całkiem siwymi głowami. Za nimi, z głową niedaleko ich stóp, kilka osób leży krzyżem. Nad wszystkimi góruje postać księdza w białej komży, klęczącego w prezbiterium.

Domyślam się, że to właśnie adorujący zapalili, na dużym „podświeczniku” dostępnym dla wszystkich, kilkanaście długich cienkich świeczek z pszczelego wosku, typowo cerkiewnych.

Moje obserwacje i cisnące się do głowy myśli przerywa donośny dźwięk dzwonu, ogłaszającego godzinę 15.00 – Godzinę Miłosierdzia. Różnie ją obchodzono w Starym Świecie. Często był to śpiew Koronki do Miłosierdzia Bożego, główną jednak praktyką, którą zalecił Jezus światu przez swoją „sekretarkę” Faustynę, miała być Droga Krzyżowa („na ile czas pozwala” – zapisała Święta). W Nowym Świecie czasu nikomu nie brakuje, więc nie dziwi mnie wcale, że i w tym kościele rozpoczyna się Droga Krzyżowa (ofiarowana, według zapowiedzi księdza, za cierpiących w czyśćcu). Na ścianach nie ma obrazów z nią związanych, wyświetlane są jednak one na dużym ekranie, i to nawet trójwymiarowo. Co mnie zastanawia: nie słyszę wspólnych głośnych rozmyślań! Ksiądz zapowiada stację, przez chwilę wyświetlany jest jej obraz, a potem wszyscy w ciszy go rozważają, przeważnie klęcząc z zamkniętymi oczami. Tylko nieliczne osoby – widzę jakieś dziecko i staruszkę – posługują się przy tym książeczką, co by świadczyło o tym, że wszyscy pozostali nie potrzebują pomocy, duchowo dojrzali i wyćwiczeni w rozmyślaniu…

Jakże pouczające staje się moje odkrywanie Nowego Świata!

Gdy wszystko ucichło, zostawiam Anaela pogrążonego w modlitwie i wychodzę za księdzem do zakrystii. Ten nie okazuje zdziwienia moją tu obecnością, chociaż przecież nie należę do jego parafian. Wita mnie serdecznie jak starego znajomego (czyżby coś o mnie wiedział?) i zaprasza na plebanię, gotów poświęcić mi czas, chyba że… wolę usiąść na ławce w cieniu drzew. Wybieram tę drugą możliwość, idziemy więc w zaciszne miejsce, pomiędzy piękne rozłożyste sosny i świerki, na skraj wielkiego klombu kwiatowego, gdzie dochodzi szum wody strumienia, spadającego kaskadami w dolinę.

– Jak tu pięknie! – wyrażam swój zachwyt. – Znam dobrze tę górkę z dawnych lat, ale ten strumień…?

– Odkryliśmy małe źródełko przy kopaniu fundamentów, ale w trakcie budowy wody wciąż przybywało. Gdy płynął już prawdziwy strumień i były wątpliwości, czy łatwo da się go ujarzmić, architekt zaplanował skierowanie go ku schodom i zbudowanie tych kaskad, a twoja rodzina zaproponowała podzielenie go na pół i nawodnienie ogrodu. Wszyscy się na to chętnie zgodzili. Dla nas obfitość wody w tym miejscu, po stronie ołtarza, to symbol obfitości łask Bożych…

– A te sosny… – czy ktoś je sadził już jako duże, czy to samosiejki, pamiętające moje młode lata…?

– Różne drzewa nadają się do przesadzania, świerki także – te posadzone zostały już jako duże, podobnie modrzewie – ale sosny najmniej, a to ze względu na potężny głęboki korzeń palowy. Te sosny już tutaj rosły.

– Jak szybko poszły w górę i zgrubiały! – nie mogłem wyjść z podziwu.

– Wiesz przecież, że cała przyroda, uzdrowiona przez Boga wraz z człowiekiem, rzuciła się do rośnięcia po Wielkim Oczyszczeniu… Na pewno znałeś i tamten las? Z daleka wygląda jak puszcza, ale i z bliska nią jest, warto się przekonać. Mnie też, wciąż na nowo, ogarnia zdumienie, jak to wszystko szybko urosło, pamiętam przecież dobrze te strony…

– Czyżby Ksiądz stąd pochodził…?

– Wprawdzie tu się nie urodziłem, ale to było miejsce mojej pracy.

– O…! – z zaciekawieniem podniosłem brwi.

– Zarówno mój ojciec, jak i ja, byliśmy geodetami w tym właśnie powiecie, więc nie masz się czemu dziwić. Nachodziliśmy się po tych polach i lasach dosyć.

– A więc… spóźnione powołanie?

– Oczywiście, mam już czterdzieści pięć lat, a do seminarium wstąpiłem dziesięć lat temu. Nauka trwała tylko dwa lata, a nie sześć, jak w Starym Świecie.

– Dla wszystkich kleryków tylko dwa lata?

– Dla wszystkich. Większość to były „spóźnione powołania”, jak je nazywasz.

– Ale jak można było nauczyć się wszystkiego w tak krótkim czasie…? Czy wszyscy byli niezwykle zdolni?!

– Ależ skąd! A właściwie… może i masz rację. I tak można to określić: „niezwykle zdolni”, ale nie z natury, tylko z Bożego oświecenia. Dziwisz się? Czyżbyś nie wiedział, jakie skutki w duszach ludzi spowodowało objawienie się Chrystusa, nazywane „Ostrzeżeniem”? Ależ prawda! – trzepnął się w kolano, a potem uniósł i rozłożył ręce – przecież ty tego jeszcze nie przeżywałeś, więc skąd mógłbyś wiedzieć…?! Musimy więc cofnąć się do tamtego momentu, bo inaczej nie zrozumiesz tego świata, który jest obecnie tak piękny, ale narodził się w tak niesamowitym bólu Wielkiego OczyszczeniaI!

O to mi właśnie chodziło – pomyślałem po cichu. Cieszyłem się, że ksiądz nie patrzył na zegarek, nie śpieszył się. Rozsiedliśmy się wygodniej i popłynęła opowieść, przerywana tylko moimi wykrzyknikami i pytaniami…

– Przypuszczam… ależ tak, czytam to w twoich myślach – że interesowałeś się w Starym Świecie objawieniami Matki Bożej w Garabandal w Hiszpanii w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku… Musisz więc wiedzieć, jak bardzo je zlekceważono (nawet niektórzy przypisywali je szatanowi), zwłaszcza dlatego, że jedna z widzących, po złożeniu zeznań przed biskupem, potem je odwołała. Lekceważono je nawet wtedy, gdy pod naciskiem papieża Jana Pawła II powołano komisję w celu ponownego zbadania całości objawień.

– O ile mi wiadomo, do końca miejscowy biskup wahał się z oficjalnym uznaniem objawień za prawdziwe, mimo iż ta ostatnia komisja wydała opinię pozytywną…

– Możliwe, nie znam tych szczegółów. Otóż w Garabandal zostały dość dokładnie opisane przyszłe wydarzenia, składające się na pojęcie oczyszczenia świata, takie jak Ostrzeżenie, Cud oraz Kara, a nawet odległość między nimi. Potem Matka Boża objawiała się przez długie lata w Medziugorju w Hercegowinie, przekazując widzącym to samo pod postacią „Dziesięciu Tajemnic”, a nawet upoważniła niektóre osoby do ostrzeżenia świata w określonym terminie przed nadejściem momentu wypełnienia się poszczególnych Tajemnic. Szatan robił wszystko, by pomniejszyć rangę tych zapowiedzi i przytłumić je, mimo iż wielu biskupów z całego świata było w Medziugorju i po owocach mogło się przekonać, że Niebo tam nie milczy. Wszystko to było niemal na próżno, gdyż prawie nikt, na większą skalę, nie brał sobie do serca ostrzeżeń udzielanych widzącym.

– A La Salette…?

– To miejsce objawień Maryjnych spotkał podobny los, a osiedli tam zakonnicy zrobili wszystko, by widzącą, Melanię Calvat, uznano za niespełna rozumu, a pozostawiony przez nią opis Kary, wraz z mającym nastąpić po niej szczęśliwym dla świata okresemem, włożyć między bajki. A jednak… na naszych oczach tamte zapowiedzi wypełniają się!

– A więc świat przeżywa teraz okres swojego szczęścia, pokoju, niby raju, zapowiadanego od tak dawna… Ale dlaczego ludzie, u schyłku Starego Świata, z takim uporem odrzucali to wszystko?

– Trudno powiedzieć „ludzie”… Właściwie ludzkość podzieliła się wtedy na obojętnych na wszystko (tacy zawsze byli na świecie – żyjący wyłącznie sprawami tej ziemi, praktycznie niewierzący), na odrzucających zapowiadane powtórne przyjście Chrystusa (to byli zwłaszcza „uczeni w Piśmie”, doktorowie, erudyci Kościoła, z uporem twierdzący, że do końca świata żadnego „przyjścia” nie będzie, niewrażliwi nawet na krwawe łzy, płynące z figur i obrazów), wreszcie na „wierzących”, do których należała także moja rodzina. Traktujący poważnie objawienia charyzmatyczne byli względnie nieliczni, ale to właśnie oni, a właściwie większość z nich, otrzymali łaskę przygotowania oraz wejścia do tego świata „oczyszczonego”J.

– Czyli jednak – jak o tym byłem zawsze, i to na sto procent, przekonany – podane przez Jezusa ewangeliczne opisy kary, związanej z Wielkim Oczyszczeniem, odnosiły się nie do końca świata, lecz do tego, przez co świat już przeszedł?! Znaki na niebie, a na ziemi trwoga narodów, bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy… Twierdziłem wtedy, że opisy te nie mogły dotyczyć końca świata, gdyż nie miałoby najmniejszego sensu – właśnie w momencie końca – takie „budzenie trwogi” przez Sędziego Żywych i Umarłych u Jego wybranej „Reszty”… Przecież Sąd Ostateczny, mający objąć wszystkich, żywych i umarłych, ma się dokonać poza czasem i przestrzenią, z którymi my obecnie jesteśmy związani. Na tym Sądzie staniemy w ciałach zmartwychwstałych, więc ziemia nie będzie nam już potrzebna.

Najlepiej opisał ten moment święty Paweł w Pierwszym Liście do Tesaloniczan: wraz ze zmarłymi w Chrystusie (a więc w stanie łaski Bożej) będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób już na zawsze z Panem pozostaniemy…

– Nic dodać, nic ująć, Ivanie! Ale interesuje cię trwoga narodów… To było tak straszne, że wprost nie do opisania! Nikt zresztą do dzisiaj nie próbował tego opisać, gdyż trzeba by było zebrać świadectwa wielu ludzi, wniknąć w ich przeżycia – a przecież każde z nich było jedyne i niepowtarzalne, więc powstałyby całe opasłe tomy – ale po co…?

– Jak to „po co”…?! Czy nie byłaby to głęboka nauka, a zarazem przestroga, dla tych, którzy urodzili się już po Wielkim Oczyszczeniu…?

– Może by była, jednak weź pod uwagę, że dzieci wychowują się już w innym świecie, w rodzinach niemal świętych, jeśli porównać je z dawnymi rodzinami, a do tego w epoce, w której smok piekielny został związany, aby nie zwodzić narodów. Wydaje się mało prawdopodobne, by te dzieci, gdy dorosną, powróciły do dawnego stylu życia i umożliwiły szatanowi powrót na ziemię, chociaż… No tak, Apokalipsa opisuje jego powrót. Wydaje się on jednak czymś tak odległym, że aż niemożliwym… Ja przynajmniej nie umiem, nawet nie chcę o nim myśleć, podobnie jak o przeszłości. My dzisiaj żyjemy teraźniejszością, i chyba dzięki temu jesteśmy tak szczęśliwi.

– A przyszłością – wcale?! Przecież nie można być szczęśliwym – tak mi się wydaje – bez nadziei, przenoszącej naszego ducha tam, gdzie ma być nasze prawdziwe życie! Czy ziemia może człowieka w pełni uszczęśliwić?!

– Jasne że nie! A jeśli w ogóle uszczęśliwia, to właśnie dzięki temu, że nigdy człowiek nie miał tak potężnej cnoty nadziei, jak obecnie, nigdy tak nie potrafił umieszczać swego serca tam, gdzie jest SKARB, zgodnie ze słowami Jezusa. Jak się wkrótce przekonasz, ludzie umierają z radością, tęskniąc za swoim wiecznym domem. Inaczej też wyglądają pogrzeby niż dawniej, nie ma „kondolencji”, „żałoby”…

– Cnotę nadziei i ja rozumiem jako właściwą postawę wobec wieczności. Ale mnie chodziło o tę „zwykłą” nadzieję, czysto doczesną!

– Przecież i ja myślałem o tej przyszłości ziemskiej mówiąc, że równie mało ona nas interesuje jak przeszłość, gdyż żyjemy tylko teraźniejszością. Czy myślisz, że zapomnieliśmy całkiem o przepowiedni świętego Malachiasza, prymasa Irlandii, w której podaje on symboliczne imiona papieży? Dobrze pamiętamy jego zapowiedź, dotyczącą ostatnich dwóch papieży, ale… po prostu nie potrafimy o niej myśleć! Popytaj ludzi, a przekonasz się, że jest jak mówię. Jeżeli naprawdę ten koniec świata tak bardzo cię interesuje, wybierz się do Północnej Holandii, do brata Konrada pustelnika. Jest to bardzo świątobliwy starzec, mający ukryte stygmaty, człowiek wielkiej pokuty. On pokutuje nie tylko za dusze w czyśćcu cierpiące, jak wszyscy ludzie, lecz dana mu jest pamięć o przeszłości oraz znajomość przyszłości; możliwe więc, że już dzisiaj ofiarowuje się Bogu za tych, których los nie jest mu obcy. Wprawdzie niechętnie o tym mówi (a może nie ma komu nawet go o to pytać), lecz myślę, że tobie nie zaoszczędzi tego opisu, jeśli tylko rozpozna w tym wolę Bożą.

– W Północnej Holandii…? Ale w jakiej miejscowości?

– Tak, na wyspie tak nazywanej – roześmiał się mój rozmówca, lecz za chwilę spoważniał. – To nie jakiś wielki teren pokryty puszczą, lecz tylko niewielka wyspa, jedna z dwóch, jakie wyłoniły się z morza po zniknięciu całej Holandii. Większą z nich, na pamiątkę po tym kraju, nazwano Południową Holandią, znajduje się na niej klasztor, przyjmujący gości na rekolekcje. No tak, ale skąd masz znać te sprawy, skoro masz jeszcze w głowie starą mapę świata?! Pokazałbym ci nową – na pewno byłbyś zaszokowany tym widokiem – ale może zostańmy jeszcze przez chwilę wśród drzew, tak lubię to miejsce…

– A jeśli chodzi o przeszłość…? – powróciłem do poprzedniego wątku naszej rozmowy. – Pamiętam, jak bardzo papież Jan Paweł II nawoływał do ocalenia kart historii Starego Świata dla następnych pokoleń, do zachowania zeznań żyjących jeszcze świadków męczeństwa wielkiej rzeszy ludzi, do upamiętnienia miejsc i okoliczności ich męczeństwa… I co, to „następne pokolenie”, obecnie żyjące, całkiem zerwało z przeszłością? I z tą piękną, i z tą tragiczną?!

– Nawet jeśli Papież nawoływał, skąd mógł wiedzieć, jak potoczą się losy świata? Podobno widział obrazy przyszłości, a nawet płakał, będąc pod ich wpływem… Nie mógł jednak przewidzieć tego, że aż tak głęboko w duszy człowieka zapisze się łaska Wielkiego Oczyszczenia. Czy myślisz, że gdyby Bóg nie uwolnił ludzi od złych wspomnień, mogliby być uzdrowieni?

Ziemia stała się jakby cząstką nieba właśnie przez to uzdrowienie. Gdyby w niebie ktokolwiek zachował wspomnienie zła, dokonanego i doznanego na ziemi, czy niebo byłoby niebem?

Mówiąc obrazowo: gdybyś spotkał w nim złodzieja, który cię okradł, i pamiętałbyś to zdarzenie, a z kolei twoi bliscy pamiętaliby twoje potknięcia – złe słowa, czyny, zaniedbania – czy byłaby to dla ciebie Pełnia Szczęścia…? A dla złodzieja, gdyby na twój widok musiał bić się w piersi przez całą wieczność?!

Wiedz, że i na oczyszczonej ziemi całe zło poszło w zapomnienie. Zarówno to, którym raniliśmy Serce Boże, jak i to, które wyrządziliśmy ludziom. Między innymi dlatego zamieszkała na ziemi wielka radość, dotychczas od Raju nieznana. Było to jakby „nowe stworzenie” – stworzenie człowieka na nowo, bez garbu przeszłości. Mogę ci tylko tyle (obrazowo) powiedzieć, że na widok przychodzącego Jezusa oraz stanu swojej duszy człowiek nie wpadł w rozpacz (myślę o tych, którzy przetrwali wszystkie etapy Oczyszczenia), lecz pogrążył się w tak wielkim płaczu, że obmył się cały w swoich łzach i stał się jak małe dziecko, do zła niemal niezdolne.

– Przyszła mi w tej chwili na myśl święta Teresa od Dzieciątka Jezus oraz jej droga duchowego dziecięctwa…

– Zupełnie słusznie, bo właśnie o wejście na podobną drogę chodziło. Reszty dopełniła Krew Baranka, ofiarowana za nas Ojcu Niebieskiemu. Bóg dokonał tego WIELKIEGO CUDU, zostawiając na ziemi tylko tych, którzy byli w stanie rozpocząć takie właśnie – nowe, święte – życie. Pozostałych zabrał. Co nie znaczy, że zabrał samych złych lub nie rokujących nadziei na gruntowną przemianę życia. To pozostawienie na ziemi tylko niektórych ludzi pozostanie do końca Jego tajemnicą, zwłaszcza na tych rozległych terenach, które całe zostały zniszczone.

– Zamieszkała radość – powiedział Ksiądz… Tak, dla mnie uderzająca! Radość świętych. Pierwsi chrześcijanie określali siebie „świętymi”, ale jeśli panowała wśród nich podobna atmosfera, to nic dziwnego…

– Wprawdzie powiedziałem: „od Raju nieznana”, ale przecież masz rację: radość ta była znana już pierwszym chrześcijanom, wyzutym z siebie i ze wszystkiego z miłości do Boga.

– „Oczyszczenie z garbu przeszłości”… Czy przez to chce Ksiądz powiedzieć, że nikt nie zajmuje się już historią, a także literaturą, opartą na przeszłych wydarzeniach…?

– Jeśli sam chcesz się przekonać, pochodź po domach i zobacz… Spróbuj znaleźć na rodzinnych półkach książki opisujące wojny, okresy niewoli i rozbiorów, zesłania i tułaczki, nie mówiąc jużo kryminałach czy erotykach. Cały ten „chory i zdiablony” świat przeminął jak pęknięta bańka mydlana. Spróbuj wypytywać ludzi o przeszłe zdarzenia, a zobaczysz, że pamiętają tylko dobro. Złych, wstrząsających przeżyć, nawet własnych, nie tylko nie chcą, ale nawet nie potrafią wspominać7!

Wiem, że liczyłeśna to, iż opiszę ci jak najdokładniej to straszne i bolesne Wielkie Oczyszczenie, oczekiwałeś ode mnie wielu szczegółów… Nic z tych rzeczy! Podobnie jak inni, i ja nie potrafię ani nie chcę wracać myślą do tamtych dni, wskrzeszać bolesnych wspomnień. Ale dam ci radę. Pomódl się za swoją siostrę, a Bóg może jej umożliwić powrót do tamtych bolesnych dni ze względu na zadanie, które masz teraz do wykonania. Spróbuj… Wydaje mi się także, że brat Konrad z Północnej Holandii, którego wszyscy uważają za wielkiego świętego, będzie ci mógł w tym pomóc. Ten starzec żyje jakby ponad czasem, a nawet ponad ziemią, duchem pogrążony w niebie, nic nie może wytrącić go z równowagi, zamącić jego spokoju.

– Księże Leopoldzie, patrzy Ksiądz na zegarek… Jeszcze małe pytanie… Jak do tego doszło, że powstała tutaj parafia, chociaż do sąsiednich osiedli, większych, jest tak blisko? Patrząc z góry miałem wrażenie, że jest tu około stu domów, może nawet mniej… Kto więc budował ten kościół? Sami mieszkańcy? I czy ma Ksiądz środki na utrzymanie własne i parafii…?

– Jak widzisz, żyje nam się całkiem nieźle! – uśmiechnął się.

– Jeszcze nie muszę się tak bardzo śpieszyć, więc chętnie odpowiem na twoje pytania.

W naszej parafii, jak w każdej prawdziwej, dobrej rodzinie, nie ma biednych i bogatych, dzielimy się wszystkim co mamy. A potrzeby nasze są tak niewielkie w porównaniu z tymi, które miewał chociażby przeciętny Europejczyk w Starym Świecie. On wciąż gonił za zyskiem, za czasem na jego pomnażanie, zajęty był nabywaniem coraz to nowszych i droższych rzeczy, zabezpieczeniem sobie dostatniej przyszłości… Nie mówiąc już o pogoni za znaczeniem, stanowiskiem, sławą. Tamta pogoń jest dla nas czymś zupełnie obcym – umiemy poprzestawać na małym, a całe nasze życie jest oparte na słowach Pana Jezusa, przekazanych przez świętego Pawła, a zapisanych przez świętego Łukasza w Dziejach Apostolskich: Więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu. Kto by tego nie rozumiał, nie pojąłby panującego teraz na ziemi szczęścia. Sam Bóg wciąż przychodzi nam z pomocą, byśmy to rozumieli i stosowali w codziennym życiu, gdyż niemal natychmiast dobroć okazana innym powraca do nas, i to w najprzeróżniejszych formach. To nas zdumiewa i stale zmusza do wielbienia Boga za wielkie rzeczy, które nam czyni.

Patrz, wschłuchuj się, podziwiaj, doświadczaj, chłoń otaczającą cię miłość i odpowiadaj miłością – to wszystko! Ludzie tak dobrze to rozumieją, że nie są im potrzebne moje kazania, katechezy, jak te głoszone przez księży w Starym Świecie, ani uczone księgi, coraz grubsze katechizmy… Wszyscy – takie odnoszę wrażenie, że nawet dzieci – są lepszymi teologami ode mnie!

– Jeśli tak jest, to jak do tego doszło? Czyżby wszyscy otrzymali od Boga wiedzę wlaną, na wysokim poziomie, a do tego nagle…?! Jak Szaweł w drodze do Damaszku, gdy objawiona mu została cała Ewangelia…?

– Owszem, twoje porównanie trafia w sedno sprawy: to było objawienie, nagłe i powszechne, to znaczy obejmujące każdego mieszkańca ziemi. Nie muszę ci tego dokładnie wyjaśniać, gdyż w Starym Świecie zetknąłeś się z objawieniami Matki Bożej w Garabandal oraz z książkami Vassuli Ryden…

– A więc jednak… „Ostrzeżenie”…? I to ono miało takie właśnie skutki?!

– Właśnie ono. Była to dla nas nie tylko wizja Chrystusa w otwartym niebie, w otoczeniu aniołów, częściowo jakby ukrytych za mgłą, a potem wizja stanu naszych dusz – tak dokładna i wstrząsająca, że mieliśmy wrażenie, iż jesteśmy na pośmiertnym sądzie szczegółowym. To, co zapowiadano jako „Ostrzeżenie”, było jednocześnie przejmującym do głębi objawieniem Bożej miłości… O nie, nie tej nieskończonej, gdyż takiego objawienia nikt by nie przeżył, lecz tylko tej, która obejmowała właśnie nas, konkretne osoby.

– Ale co to objawienie miało wspólnego z „małym sądem”…?

– Ta Osobowa Miłość w następnym momencie nie tylko uznawała i przyjmowała nasze przyznanie się do wszystkich win oraz nasze łzy, nasz wielki płacz, lecz każdemu stawiała pytanie: „Co dalej…? Czy teraz, gdy widzisz swoje grzechy i zaniedbania, chcesz zacząć żyć na nowo? Czy chcesz Mi służyć tak, jak Ja to dla ciebie przewidziałem przed wiekami? Oto twoja droga, twoje powołanie… Spójrz… Czy chcesz…?” I to był moment niesamowicie jasnego światła, może lepiej powiedzieć: oświecenia, poznania… W tym świetle zobaczyliśmy swoją drogę zbawienia, i to w powiązaniu z drogami innych ludzi, a także poznaliśmy Boga na miarę swoich możliwości…

– I to właśnie poznanie sprawiło, że wszyscy w jednej chwili stali się nie tylko wierzącymi, ale i „teologami”…?!

– Właśnie… I teraz już się nie zdziwisz, że nie trzeba było wielu lat, by dojrzeć do święceń kapłańskich. To nadprzyrodzone poznanie dało mi więcej, niż tysiąc wykładów i setki książek, nawet więcej niż całe lata rozmyślań i rekolekcji. To była w jednej chwili cała filozofia, psychologia, etyka, teologia dogmatyczna i moralna… A do tego potwierdzenie, że taka a nie inna ma być moja dalsza droga – bez najmniejszego cienia wątpliwości.

Dzięki temu seminaria duchowne mogły zapełnić się ludźmi – młodymi i starszymi, oczywiście bezżennymi – którzy potrzebowali już tylko uzupełnienia wiedzy praktycznej: znajomości liturgii, prowadzenia parafii…

– Wystrój tego kościoła nasunął mi myśl, że musiał się Ksiądz zetknąć z liturgią wschodnią – tyle tu zapożyczeń z cerkwi…

– Nie tylko ja, gdyż wszyscy klerycy musieli poznać tę liturgię, a także tradycję wschodnią, w oparciu o którą budowane były dawne cerkwie prawosławne…

– Były…? I co, już nie są budowane…?

– Ależ są! Tyle że nie „prawosławne”, gdyż nie ma już dawnego rozłamu w Kościele! Różne są tylko sposoby sprawowania liturgii – inaczej „obrządki” – ale Kościół jest jedną owczarnią pod przewodem jednego pasterza. Z Wielkiego Oczyszczenia wyszedł już zjednoczony, problem ekumenizmu sam Bóg rozwiązał w jednej chwili!

– Jedna owczarnia…? A więc wszyscy chrześcijanie…? A protestanci, anglikanie…

– Nie tylko chrześcijanie się zjednoczyli, ale i wyznawcy innych religii zapragnęli przyjąć chrzest – zupełnie jak w Jerozolimie w dniu Pięćdziesiątnicy.

– A więc… Nowa Pięćdziesiątnica?! Ta, o której mówił już Jan Paweł II, tęsknił za nią, łączył ją z „nową wiosną Kościoła”…?

– Oczywiście. Duch Święty w jednej chwili zburzył wszystkie bariery, oczyścił umysły i serca, oświecił ludzi nie tylko co do prawd wiary, ale ukazał każdemu jego powołanie, no i umożliwił wzajemne porozumienie wszystkich dzięki językowi miłości.

– I to wszystko stało się w jednej chwili? Właśnie w momencie tego „Ostrzeżenia”…? A muzułmanie, którzy w Starym Świecie zalewali Europę…? Budowali w naszych miastach meczety, ale także kupowali kościoły i zamieniali na swoje świątynie?!

– Bóg ich oświecił i ukazał im piękno Kościoła, do którego wstępowali z ogromną gorliwością. I to głównie dlatego – ze względu na nich – do naszych kościołów wkroczyły dywany, wraz ze zwyczajem zdejmowania obuwia w przedsionku.

– A więc moje skojarzenie z meczetem, podobnie zresztą jak z cerkwią, jest w pełni uzasadnione?!

– O tak. Nie ma teraz Mszy świętej bez użycia kadzidła, a z zasady także bez udziału chóru. Przepiękne śpiewy cerkiewne bardzo ubogaciły naszą liturgię – co mówię! – już nie „naszą”, lecz całego Kościoła. A ponieważ nie musimy się śpieszyć, jak to dawniej w kościołach bywało…

– W żadnej cerkwi po Oczyszczeniu jeszcze nie byłem… Ciekaw jestem, czy i Kościół wschodni przejął jakieś zwyczaje, a może coś z liturgii, od zachodniego?

– Oczywiście. W każdej cerkwi zobaczysz konfesjonały, w wielu z nich organy… co jeszcze… klęczniki, ale, co chyba najważniejsze, we wszystkich odbywa się całodzienna adoracja Najświętszego Sakramentu. Nie jest On już ukryty, jak dawniej, za ikonostasem, lecz tabernakulum bardzo przypomina nasze, zachodnie. Wysunięte jest przed ikonostas, albo wkomponowane w carskie wrota. Aha, siedmioramienny świecznik – menora – chyba go zauważyłeś? – jest także we wszystkich kościołach. Jak łatwo się domyślić – z synagogi żydowskiej. A synagogi teraz, po nawróceniu żydów, niczym nie różnią się od kościołów.

– A jeśli chodzi o inne religie? Chyba nie powie Ksiądz, że i zwyczaje buddystów, hinduistów, animistów czy wyznawców innych religii przejął Kościół?!

– Niektóre tak – te, które były możliwe do przejęcia – zwłaszcza na tych terenach, gdzie dawniej chrześcijanie byli nieliczni.

Gdy będziesz podróżował, sam się przekonasz. Czy może być zły, na przykład, zwyczaj używania dzwoneczków przez składających jakieś ofiary w świątyni, by zwrócić na siebie i na swoją potrzebę – jak każe pewna tradycja – uwagę już nie bóstwa, ale Prawdziwego Boga? My, księża, mówimy między sobą, że Pan Bóg nie marszczy brwi, lecz uśmiecha się do swoich dzieci, słysząc ich dzwoneczki… A czy surowe pokuty, którym oddawali się niektórzy, by, jak wierzyli, przez „zniweczenie złej karmy z poprzednich wcieleń” zbliżyć się do „wyzwolenia”, nie mogły zostać ukierunkowane na pomoc bliźniemu – temu cierpiącemu w czyśćcu? Wszystko, co naprawdębyło dobre, zostało uszlachetnione i przyswojone przez Kościół, i to w sposób o wiele doskonalszy i szerszy niż w ramach tak zwanej dawniej „inkulturacji” (na terenach misyjnych). Duch Święty sam pokierował tym procesem.

– I nie było, po Oczyszczeniu, żadnego soboru powszechnego, który by zajął się tymi sprawami?

– Nie było. Każdy znał swoją drogę i Boże wymagania, miał pomoc z nieba w postaci natchnień, przychodzących od świętych i aniołów, więc wszyscy – od papieża aż do dziecka – działali jak doskonały zdrowy organizm, w którym wszystkie organy oraz ich funkcje pozostają bez zakłóceń. Świat był początkowo tak zniszczony, że nikomu sobór nie przyszedł na myśl, a zresztą… po co cały stos papierów, dokumentów, obrady i dyskusje, skoro w świetle Bożym wszystko było jasne? A potem… Potem także wcale nie był potrzebny ten rozbudowany system kontroli, rozciągający się od kancelarii parafialnej aż po te dykasterie watykańskie, przed którymi biskupi musieli składać raporty w ustalonym czasie. Tamten system – tak zwana administracja, i państwowa, i kościelna, z mnóstwem urzędów i urzędników różnych stopni i hierarchii – przeminął wraz ze Starym Światem – mamy nadzieję, że raz na zawsze. Teraz ludzie ufają jedni drugim, a i Bóg im ufa, gdyż wszystko oparte jest na przykazaniu miłości…

– Dilige et quod vis fac – „Kochaj i rób co chcesz”…?

– Właśnie. Każdy rozlicza się przed Bogiem, i to często, a nie raz w roku albo dwa – tylko w Adwencie i w Wielkim Poście – jak kiedyś wielu! Jeszcze mnie nie widziałeś w konfesjonale, zwłaszcza w piątki, kiedy to księża mają najcięższy dzień pracy.

Spowiadamy w tym dniu od rana do wieczora. Większość ludzi spowiada się co tydzień, a rzadko można znaleźć kogoś, kto rzadziej niż raz na dwa tygodnie… A że wszyscy mają sumienie delikatne, reagujące na najmniejsze zło, czyż można się dziwić, że zewnętrzna kontrola nie jest potrzebna?

– A co z Watykanem? Pewno się „skurczył”, skoro jego urzędy przestały być potrzebne…?

– Runął, jak i prawie cały Rzym, w czasie Wielkiego Trzęsienia Ziemi, i tylko częściowo został odbudowany…

– Ale na pewno coś z niego ocalało…?

– Resztki pozbierano w kilku salach… Bazylika Świętego Piotra została częściowo odbudowana, lecz już nie w tak okazałej formie. Kolumnada Berniniego nie istnieje. Tylko kopuła przypomina tamtą Bazylikę sprzed lat. A papież żyje bardzo skromnie, wystarczy mu niewielki dom i jedna sala reprezentacyjna na uroczystości.

– I skarpetki…? – zażartowałem.

– A co myślałeś? Przed majestatem Boga wszyscy jesteśmy równi, więc i papież w Miejscu Świętym zdejmuje buty! Jeżeli chce udać się do jakiegoś kraju, czyni to bez rozgłosu, jak pokorny pielgrzym, nawiedzając lokalne sanktuaria. Ma swój mobil i może wylądować gdzie chce, nawet bez uprzedzenia. Nie musi już teraz zbierać ogromnych tłumów, by wypominać im błędy i wzywać do nawrócenia. Nie musi upominać rządzących i udzielać im pouczeń, gdyż wszyscy są ludźmi Kościoła…

– A jeśli chodzi o administrację – powiedział Ksiądz, że przestała być potrzebna… Czy całkowicie? Jak to możliwe?!

– Nie istnieje władza państwowa. Chociaż biskupi i prymasi nie zajmują się administracją, nie sprawują władzy świeckiej, jednak wokół nich gromadzą się ludzie świeccy, odpowiedzialni za dany teren. Przestały istnieć województwa i powiaty, pozostały tylko diecezje, dekanaty i parafie. No i oczywiście stolica każdego państwa. Żebyś to mógł lepiej zrozumieć, zacznijmy od takiej „najniższej jednostki”, jaką jest parafia.

Wyobraź sobie, że na jakimś terenie ludzie wyszli spomiędzy ruin i zgliszcz jako niedobitki po Wielkiej Karze. Zbierając się i witając z wielką serdecznością, wszyscy mają na ustach to pytanie: „Czy słyszeliście o jakimś księdzu?! Gdzie go szukać…?”

I gdy jakiegoś znaleźli, gromadzą się przy nim jak dzieci wokół ojca. Budują schronienie – najpierw prowizoryczne – dla niego i dla Pana Jezusa w tabernakulum, a więc jakąś kaplicę, najczęściej w miejscu dogodnym do zamieszkania dla całej tworzącej się społeczności, obfitującym w wodę i drewno. Jeżeli nie mogą znaleźć kapłana, na ich czele staje chwilowo osoba obdarzona zmysłem organizacyjnym w najszerszym tego słowa znaczeniu, gdyż trzeba nie tylko zatroszczyć się o warunki do życia ciała, lecz zadbać i o potrzeby duchowe – zorganizować wspólną modlitwę. Jest oczywiste, że ten naturalny przywódca – duchowny, lub chwilowo świecki – grupuje wokół siebie ludzi najbardziej operatywnych, którzy w przyszłości stanowić będą radę parafialną. Bez kontaktu ze światem – zniszczone są drogi i mosty, nie istnieje sieć telefoniczna ani energetyczna – rodzi się podstawowa komórka społeczna – „rodzina rodzin” – parafia, posiadająca własny samorząd. Po kilku latach – mówiliśmy już o skróconym seminarium – każde takie osiedle, i to na całym świecie, mogło otrzymać swojego kapłana.

– Ale przecież księża nie mogą wnikać w szczegóły życia świeckiego lokalnej społeczności – przerwałemK.

– To jasne. Od tego są dziesiętnicy, pięćdziesiątnicy, setnicy i tysiącznicy – ci ostatni w dużych osiedlach oraz w diecezjach.

Nawet nie wiadomo, w czyjej głowie zrodził się pomysł – przypuszczamy, że w wielu jednocześnie, musiało to być Boże natchnienie – by wykorzystać radę Jetry, teścia Mojżesza. Na pewno pamiętasz ten opis, zawarty w osiemnastym rozdziale Księgi Wyjścia. Widząc, jak Mojżesz nie może nadążyć z rozstrzyganiem spraw spornych, Jetro zachęcił go, by wyszukał między ludem kandydatów na tysiączników, setników, pięćdziesiątników oraz dziesiętników, którzy mogliby go zastąpić w sprawach mniejszej wagi. Gdy im powierzył zwierzchnictwo nad podległą im liczbą ludzi, sam mógł spokojnie poświęcić uwagę tylko sprawom najważniejszym.

Wprawdzie nie ma u nas prawie nigdy spraw spornych, lecz życie wspólne wymaga od nas trzymania się pewnych zasad, a od samorządu – ustalania tych zasad oraz dopilnowywania, by nie wchodziły w kolizję z zasadami, którymi kierują się sąsiednie wspólnoty albo ogół społeczeństwa. Nie są do tego potrzebne grube kodeksy praw, wystarczy tablica ogłoszeń. Dziesiętnicy czuwają nad życiem nie dziesięciu osób, lecz dziesięciu rodzin, pięćdziesiątnicy – pięćdziesięciu rodzin i tak dalej, gdy posuwamy się wzwyż. Każdy z nich musi sobie znaleźć zastępcę. Mogą sobie utworzyć coś w rodzaju rady, w zależności od potrzeb.

Członkowie samorządu – od dziesiętników aż po tysiączników – są mianowani przez radę parafialną na cztery lata, mogą swoją funkcję pełnić przez trzy kadencje.

– A czy ich wiek jest określony?

– Nikt go nie określał. Jest wielu młodych, obdarzonych przez Boga wielką mądrością i charyzmatem przywódców, ale jest też wielu starych wiekiem, lecz młodych duchem, którzy mogą służyć społeczności.

A więc… dziesiętnicy odpowiadają za swoją działalność przed swoim pięćdziesiątnikiem, ten przed swoim setnikiem, a setnik przed tysiącznikiem. Rada tysiączników związana jest z miejscowością, w której mieszka biskup. Naczelnik tysiączników jest prawą ręką biskupa, a rada naczelników, z prezydentem na czele (wyłania go ona spośród siebie na cztery lata) – prymasa. Tak urządził sobie życie cały świat.

– A pieniądze…? Czy można się bez nich obejść?

– Od początku wszyscy dzielili się tym co mają, zwłaszcza żywnością i ubraniami, gdyż w jednej chwili wszystkie pieniądze na całym świecie przestały się liczyć, nawet złoto. I dzisiaj w parafii nie prowadzimy między sobą, tak jak w wielkim klasztorze, ścisłych rozliczeń, więc moglibyśmy się obejść bez pieniędzy.

Inaczej jednak bywa w naszych kontaktach zewnętrznych. Po jakimś czasie okazało się, że każda parafia ma jakieś nadwyżki produkcji, bo przecież wszyscy pracują, ale też jakieś braki, wynikające z niedoboru surowców, pomysłów, technologii…

– Parafia czy osiedle…?

– Mówiąc „parafia” mam na myśli osiedle, używam tych dwóch terminów zamiennie. Czy każda parafia potrafi, na przykład, wytworzyć mobile i zaopatrzyć w nie wszystkich? Jakieś pieniądze stały się więc, z tych właśnie względów, konieczne.

Powstała myśl, by wynagrodzenie za całodzienną pracę nazwać, jak w czasach biblijnych, denaremL. Najpierw tymi „denarami” były zwykłe karteczki z pieczęcią każdej parafii, potem zaczęto używać trwalszego, już specjalnego, papieru…

– I co, każda parafia ma swój „bank”?

– Po co zaraz taka szumna nazwa! Czy jedna kieszeń nie wystarczy? Każdy setnik ma swojego skarbnika, a ten, korzystając z pieczęci parafialnej, wytwarza tyle denarów, ile ich potrzebujemy do zakupu towarów u nas nie wytwarzanych albo niedostępnych. Większość tych towarów w niewielkiej ilości (zawsze przecież można je sprowadzić) jest dostępna w sklepiku osiedlowym, w którym każda rodzina ma swoje „konto” i swój „przydział”. Dziwisz się…? Weź to pod uwagę, że wszędzie panuje duch ubóstwa i poprzestawania na małym, na tym co konieczne!

Rzadko się zdarza, by któraś z rodzin wyczerpała swój „przydział”. Jeśli tak się dzieje, to prawie wyłącznie tam, gdzie rodzina nastawiona jest na przyjmowanie gości ze świata. Wtedy ma prawo otrzymać dużo większy „przydział”.

Gdy na nasz teren przychodzą fachowcy, na przykład specjaliści od zakładania w domach telewizji, poszczególne rodziny zgłaszają zapotrzebowanie na ich usługę, a wynagrodzenie otrzymują oni od setnika.

– Czy istnieje jakiś limit, jeśli chodzi o napełnienie denarami tej „kieszeni parafialnej”?

– Parafia ma prawo wytworzyć rocznie tyle denarów, ile dniówek przepracowała – to najprostsza reguła, zrozumiała sama przez się, a do trzymania się jej zobowiązuje się w sumieniu każdy skarbnik. Jeśli wytworzy więcej denarów – gdy na przykład parafia ma coś większego do zbudowania – w następnych latach musi zaoszczędzić, chyba że otrzyma dotację ze stolicy diecezji lub z innego źródła. Dziesięć procent przekazuje corocznie na wspólne cele radzie działającej przy biskupie, na przykład na organizację życia kulturalnego, na sieć łączności. W praktyce wygląda to tak, że przeciętna parafia prawie zawsze wytwarza tyle denarów, że ma ich nadmiar i może podzielić się z innymi.

– Czy dniówka każdego z pracujących jest warta tyle samo?

– W zasadzie tak, są jednak trzy wyjątki, związane ze służbą społeczną, wymagającą szczególnych poświęceń i bycia do dyspozycji innych nie tylko w dzień, lecz i w nocy…

– Na pewno straż pożarna do nich należy…?

– Straż nie. Teoretycznie są wprawdzie strażacy na służbie stale, w dzień i w nocy, ale w praktyce tak rzadko muszą gasić pożary, że do tych wyjątków ich nie zaliczono. Podobnie jest z lekarzami, którzy mają bardzo mało pacjentów. Podwójnym denarem wyróżniono księży, nauczycieli i rodziców wychowujących dzieci.

– To rzeczywiście mądre i bardzo praktyczne rozwiązanie. A gdy ktoś udaje się w podróż zagraniczną, czy otrzymuje jakiś większy „przydział” denarów?

– To byłoby logiczne, gdyby nie… – no właśnie, znów niepisana reguła gościnności, jakże ewangeliczna, przestrzegana chętnie przez cały świat. Polega ona na tym, że my, jako parafia, poczuwamy się do obowiązku udzielenia gościny wszystkim do nas przybywającym, zarówno krajowcom jak i zagranicznikom, a udając się w podróż mamy prawo korzystać z ich gościnności.

Chodzi o przyjęcie nie tylko jednostek, ale całych grup ludzi. Mamy mobil stuosobowy, w tej chwili pożyczyli go nasi sąsiedzi.

Możemy nim śmiało podróżować po całym świecie i mieć pewność, że wszędzie będziemy życzliwie przyjęci. Ponieważ bariera językowa przestała istnieć, prawie wszyscy chętnie podróżują.

Czy widzisz ten spory budynek, trochę na uboczu…? To właśnie nasz „hotel” parafialny…

– Kto go prowadzi? Czy często bywajątu goście…?

– W środku tygodnia rzadziej – to są najczęściej ludzie wykonujący jakieś prace – ale już w piątek wieczorem często zjawia się ktoś z turystów albo pielgrzymów i pozostaje zwykle do niedzieli.

– Pielgrzymów…?

– O tak, wielu ludzi łączy pielgrzymowanie z turystyką, przemierzając kraj lub świat. Sanktuaria nie zawsze mają dostateczną ilość miejsc noclegowych, więc ludzie korzystają z hotelików mniejszych parafii, położonych na trasie. Tu u nas teraz dwie rodziny obsługują gości, ale już za dwa miesiące, w okresie wakacyjnym, będzie ich więcej. Po prostu to ich specjalizacja – lubią to robić, nikt im tego nie narzuca, kierują się starym przysłowiem: „Gość w dom – Bóg w dom”.

Nasz hotelik bywa nawet przepełniony w niektóre soboty i niedziele, i to niezależnie od pory roku, rozbrzmiewa różnymi językami. Z miejscami noclegowymi nigdy nie ma kłopotu, gdyż mamy namioty…

– Ooo…! I duże także…? Dla pielgrzymów czy turystów?

– Zapraszamy chóry i grupy teatralne z różnych stron świata, jesteśmy zaprzyjaźnieni z niektórymi parafiami Ameryki Południowej, Afryki i Azji. Oczywiście i my otrzymujemy od nich zaproszenia. Mamy chór i dwa zespoły dziecięco młodzieżowe, mamy też i teatr.

– W takiej małej parafii – teatr…?!

– Trudno by było znaleźć parafię bez teatru. Jest to bardzo ważny, wprost konieczny środek wychowawczy, zarówno jeśli chodzi o wychowywanie innych, jak i o samowychowanie, o pracęnad sobą. Widzisz to wejście? Te schody prowadzące w dół, do podwójnych drzwi…? Tam jest właśnie nasza sala teatralna, olbrzymia, tej wielkości co kościół, chociaż z zewnątrz niewidoczna.

Pytałeś o namioty… To doskonałe rozwiązanie, cały świat z nich korzysta. Są małe, na wyposażeniu każdego mobilu, ale są i olbrzymie, a ich rozstawienie to kwestia sekund…

– Jak to „sekund”…?!

– To bardzo proste: przy każdym z nich jest pojemnik ze sprężonym powietrzem, więc napełnienie nim czegoś w rodzaju szkieletu odbywa się błyskawicznie, namiot sam staje i wystarczy umocować go do podłoża. Zimą używamy namiotów z dwiema ściankami, między którymi znajduje się ciepłe powietrze. Zewnętrzna ma warstwę odblaskową, więc z góry taki zimowy namiot wygląda jak srebrna kopuła…

Ksiądz Leopold dyskretnie spojrzał na zegarek, a potem odwrócił się ku komuś dla mnie niewidzialnemu. Za chwilę z tej strony rozległo się nawoływanie dzieci i jakby dźwięk potrząsanych dzwoneczków, a w następnym momencie spoza drzew wysypała się spora grupa dzieci w różnym wieku i otoczyła nas z radością. Niektóre z nich przyniosły instrumenty muzyczne.

Były to skrzypce, duża harmonijka ustna, dwa flety różnej wielkości, kilka tamburynów, ale też coś w rodzaju bałałajki. Jedna z dziewczynek postukiwała dwiema parami jakby drewnianych małych miseczek, wydających dźwięk podobny do kastanietów. Były też instrumenty zupełnie mi nieznane.

– Czeka mnie miły obowiązek przećwiczenia z tą dzieciarnią nowej pieśni, więc chyba… na razie… rozstaniemy się? – usłyszałem słowa księdza, których mogłem się spodziewać.

– A czy mógłbym zostać i posłuchać…? Dzień niedługo się kończy, nie mam już niczego ważnego w planie…

– Ależ proszę bardzo! Dzieci!!! Zaczynamy! Olga! Filip! Czekamy na was!

Do naszej ławki podszedł średniego wzrostu chłopiec z wielkim futerałem, z którego wydobył… najprawdziwszą cytrę! Usiadł przed nią na rozkładanym krzesełku, a obok niego stanęła mała dziewczynka, kładąc na ławce cymbałki. Reszta dzieci z instrumentami stanęła z boku, a mali śpiewacy – wprost przed nami.

Zauważyłem, że chłopiec z cytrą rozłożył na jej podstawce tekst pieśni z podkładem muzycznym, drugą podobną kartkę wręczył księdzu, a trzecią jednej z dziewczynek, robiącej wrażenie najstarszej. Zerknąłem ukradkiem na kartkę trzymaną przez księdza i mogłem odczytać tytuł, gdyż pieśń była napisana wyraźnie, drukiem komputerowym: CAŁYM SOBĄ WIELBIĘ CIEBIE, MÓJ BOŻE.

– Sergiusz (ksiądz wskazał na tego właśnie chłopca) i Dina (ta najstarsza) przynieśli nową pieśń, chcielibyśmy się jej nauczyć… Dzieci, uwaga!

– A kto ją skomponował? – zapytałem.

– Właśnie oni. Kto się modli i słucha natchnień przychodzących z nieba, nie ma z tym problemu!

Zaczęło się ćwiczenie. Byłem zdumiony, jak prędko mała orkiestra potrafiła się zgrać i zapamiętać, przecież bez nut, wszystkie akordy, a pozostałe dzieci – refren, a potem cały tekst. Musiały mieć fenomenalną pamięć! Rzucało się też w oczy przejęcie, z jakim się uczyły, a pod koniec nauki – tak, przecież nie mogłem się mylić – ich wyraźnie kontemplacyjne zatopienie się w słowach i melodii… Dzieci „nabierały skrzydeł”, jakby unosiły się ku niebu, modląc się słowami tej pieśni! Wskazywały na to chociażby płynne, harmonijne ruchy ich rąk i całego ciała, jakby zapisane przez wytrawnego choreografa, chociaż nikt z ludzi nie udzielał im przecież żadnych wskazówek! Może aniołowie – pomyślałem…

Wyjąłem notes i starałem się zapisać wszystkie słowa. Zwrotki były rymowane. Wiedziałem, że przetłumaczenie ich na inne języki pozbawi je rymu, jednak nie przeszkodzi nikomu wczuć się w ich treść. Nut, niestety, nie potrafiłem zapisać. Byłem przekonany na sto procent, że zapamiętam melodię, przecież nieskomplikowaną, jednak po jakimś czasie częściowo uleciała z mojej pamięci. Może kiedyś uda mi się jeszcze spotkać księdza Leopolda i jego małych przyjaciół, by wydobyć od nich dokładny zapis tej i wielu innych pieśni.

Czy jednak ludzie, zanurzeni jeszcze w Starym Świecie – tak, to jest pytanie… – potrafią docenić piękno tych pieśni, co więcej: czy będą zdolni nimi się modlić…? Wydaje mi się, że trzeba być, jak te dzieci, czystego serca, by móc, jak one, modlić się całym sobą, a więc i wszystkimi zmysłami8!

Gdy wstaję o świcie i otwieram okno,
tonę z radością w szczebiocie ptasząt
witających Stwórcę promiennego słońca.
Oto przebiegam wszystkie kraje świata,
zbieram najpiękniejsze melodie i pieśni,
łączę dla Ciebie w wielką symfonię miłości.

REFREN:

O Boże, kochany mój Ojcze,
radość duszy udziela się ciału.
Całym sobą Cię wielbię, dziękuję,
obejmij mnie, przytul na wieki.

Czerwienią płonie tarcza słońca,
upaja mnie daleki błękit nieba,
zieleń liści kąpie się w kroplach rosy,
cudne kwiaty ukazują swe złote serca;
zbieram po całym świecie ich naręcze
i wznoszę ku Tobie tęczę miłości.

Las wiosenny bucha swoją wonią,
otaczajągo pachnące łąki i pola,
kwitnące sady wabią ludzi i pszczoły,
woń posiłku zaprasza głodnych do stołu.
Dym kadzideł wielkiej świątyni świata
wznoszę ku Tobie w ofierze miłości.

Słodki nektar wszystkich kwiatów świata
złoci się w cudownych czarach pełnych blasku,
wszystkie niemowlęta rozkoszują się mlekiem
z pełnej piersi kochającej je matki.
Zanim będę kosztować słodyczy niebiańskiej,
smak mej ziemskiej miłości ofiarujęTobie.

Pieszczota rodziców niesie radość dzieciom,
dziadkowie tulą i całują swoje wnuki,
skrzydła aniołów we śnie nas muskają,
święci delikatnie okazują nam serdeczność.
Niech czułe dotyki wszystkich, co kochają,
pomogą mi rzucić się w Twoje ramiona.

Po zakończeniu próby ksiądz Leopold poszedł na chwilę do siebie, by przygotować się do Mszy świętej. Przed odejściem zdążył mi wyjaśnić, że we wszystkich prawie parafiach świata są codziennie dwie Msze, ranna i wieczorna, by wszyscy, niezależnie od obowiązków, mogli w którejś z nich uczestniczyć. Także tutaj na obu Mszach jest dużo ludzi, większość przychodzi dwukrotnie w ciągu dnia, czując ogromną potrzebę zjednoczenia się z Panem nieba i ziemi, Królem serc.

Po wejściu do kościoła odniosłem wrażenie, że wszyscy uczestnicy Mszy byli już obecni… Nie zauważyłem nikogo, kto by, aż do wejścia księdza z asystą, wchodził w pośpiechu, lecz wprost przeciwnie: wszyscy oczekiwali od dłuższego już czasu, wyciszeni, większość z różańcem w ręku. Podobnie zachowywały się dzieci, nawet najmłodsze siedziały cichutko na piętach, z pochyloną głową, nie rozglądając się na boki. Mimo tego wyciszenia panowała w świątyni atmosfera niemal rodzinna, którą potęgowało dyskretne oświetlenie, puszysty dywan, no i przede wszystkim obecność całych rodzin, oczywiście kilkupokoleniowych.

Schola gdzieś ukryta, pewno na chórze, rozpoczęła pieśń na wejście kapłana, i to przy akompaniamencie niektórych instrumentów spośród tych, które widziałem przed chwilą w rękach dzieci. Melodia brzmiała uroczyście i spokojnie, a słowa… były chyba oparte na którymś z Psalmów. Zdziwił mnie tylko refren:

„Chłopcy i dziewczęta, chwalcie imię Pana”. Czyżby to była Msza specjalnie dla dzieci? – stawiałem sobie pytanie. (Psalm 148?)

Ksiądz Leopold wyszedł w otoczeniu kilkunastu ministrantów w komżach i pelerynkach oraz lektora w albie. Na wstępie wyjaśnił, że to Msza w intencji Adeli, sześcioletniej dziewczynki, którą rok temu Pan Bóg zabrał do siebie. Przywitał więc w szczególny sposób jej rodzinę, koleżanki i kolegów. Słuchając jego homilii podziwiałem zwięzłość i prostotę wypowiedzi, piękny język oraz bardzo dobry kontakt ze słuchaczami w różnym wieku.

Ten kapłan musiał poważnie traktować zasadę swojego Mistrza Jezusa, który rzadko przemawiał do ludzi bez przypowieści, bez podziałania na wyobraźnię słuchaczy… Dialogowana homilia była tak piękna, że warto ją tu przytoczyć.

– Mały słonecznik rozwinął się o świcie i, naśladując dorosłe słoneczniki, zwrócił swoją twarz, okoloną złotymi płatkami, w kierunku mającego wzejść słońca. Gdy wzeszło, zadrżał z radości i całym sobą pił jego złote promienie. Wciąż obracając się w kierunku słońca nie mógł pogodzić się z tym, że zbliża się jego zachód, a wraz z nim noc. Błagał słońce, by nie zaszło za horyzont, by nie zachodziło nigdy! I stał się cud: to nie słońce się zatrzymało, lecz słonecznik stracił całkiem kontakt z ziemią i, machając liśćmi jak ptak, pofrunął w kierunku słońca. A słońce co zrobiło?

Jak myślicie, dzieci? Chyba nie muszę dodawać, że ten słonecznik to była nasza Adela… (Przy tych słowach wskazał na dużą fotografię uśmiechniętej dziewczynki, ustawioną, wraz z płonącą świecą, w pobliżu balustrady). Boskie Słońce, nasz ukochany Pan Jezus, wyruszyło na spotkanie słonecznika Adeli, i odtąd są już zawsze razem. Jeżeli ktoś bardzo tęskni za niebem, to choćby był zakorzeniony w ziemi, uleci szybko do Krainy Szczęścia. Kto z was tęskni jak mała Adela za niebem i za Panem Jezusem, kto chciałby już dzisiaj, w tej chwili, tam się znaleźć…?

Zaskoczyło mnie to pytanie, w napięciu czekałem na reakcję słuchaczy, starszych i młodszych. Po kilkunastu sekundach – a więc jednak po zastanowieniu się wszystkich – podniósł się las rąk! Wtedy padło następne pytanie, jakże trudne, będące nieuchronną konsekwencją pierwszego:

– Jednak, jak wiecie, bez śmierci, bez pozostawienia na ziemi ciała, niczyja dusza nie może być wzięta do nieba. W takim razie kto z was już w tej chwili chciałby umrzeć…? Nie wrócić do domu, lecz poszybować prosto do nieba?

Tym razem w pierwszym momencie podniosło się tylko kilkoro rąk, reszta słuchaczy spuściła głowę i trwała w pełnej napięcia ciszy. Za chwilę zaczęły się podnosić ręce, coraz liczniejsze, z coraz większą odwagą, przekonaniem, siłą decyzji. Byłem zdumiony, gdyż większość spośród obecnych w kościele tym gestem wyraziła swoje TAK! Niektóre dzieci aż wspinały się na palce i kołysały całym ciałem, a nie tylko ruszały ręką! Jak wielka musi być duchowa dojrzałość tych ludzi – pomyślałem – jeśli nawet dzieci, tak bardzo przywiązane do swojego środowiska rodzinnego, potrafią tęsknić za wiecznym zjednoczeniem z Bogiem!

Czułem, że to TAK nie jest ani wymuszone, ani sztuczne lub nieprawdziwe, lecz płynie z głębi serc.

Ten gest podniesionych rąk obudził we mnie wspomnienia…

Na moment przeniosłem się w wyobraźni do kościoła w Żytomierzu, który teraz jest katedrą biskupa, lecz w czasach, gdy komunizm dopiero zaczynał się chwiać, był bastionem wiary („dowodzonym” przez dzielnego proboszcza, który potem został tam biskupem). Znalazłem się w nim w uroczystość odpustową, gdy uczestniczyłem w obchodach Tysiąclecia Chrztu Rusi. Nabity był po brzegi, i to mimo upału. Na ambonę wyszedł ksiądz, który przyjechał z zagranicy, i w ramach odpustowego kazania zapytał: „Gdyby kościół otoczyła teraz milicja i wojsko, grożąc śmiercią wszystkim, którzy przyznają się do wiary w Boga, a puszczając wolno tych, którzy się jej wyprą – kto z was byłby gotów w tej chwili stanąć pod ścianą i paść pod kulami karabinów maszynowych?” Moje zdumienie nie miało granic: nie było uczestnika Mszy, który by nie wstał i nie podniósł ręki… A do tego z jakim ogniem w oczach wykonywali wszyscy ten gest!

Ale wróćmy do naszego kościoła. Wszyscy uczestnicy Mszy, oczywiście z wyjątkiem maluchów, z wielką pobożnością przyjęli Chrystusa w Komunii świętej, klękając przy balustradzie przykrytej białym obrusem. Pieśń na Komunię oparta była na motywach Pieśni nad Pieśniami, a więc tej księgi Pisma Świętego, która opiewa miłość oblubieńczą między Jezusem i duszą ludzką z Nim zjednoczoną. Nie zabrakło odniesienia do „wiecznej komunii” w niebie.

Wzruszające było dziękczynienie po Komunii, trwające bardzo długo. Ukradkiem spoglądałem na twarze bardzo skupione i ręce skrzyżowane na sercu. Cisza przeplatała się z krótkimi zwrotkami pieśni, jakże piękne były jej słowa! Było to błaganie Ducha Świętego, by rozpalił serca taką miłością, jakiej pragnie Serce Jezusa, jak też podobna prośba skierowana do Maryi, Matki Jezusa i naszej. Było zaproszenie wszystkich aniołów i świętych do wspólnego wielbienia Boga, którego oblicze oglądają teraz w niebie. Było wreszcie włączenie do tego hymnu uwielbienia i dziękczynienia wszystkich stworzeń, w których przejawia się cząstka Bożego piękna i dobra.

Nikt, mimo dość późnego wieczoru, nie śpieszył się do domu, nikt się nie kręcił, nie spoglądał na zegarek. Odnosiłem wrażenie, że ludzie wznieśli się jakby ponad czas i przestrzeń i wolą nie myśleć, że trzeba za chwilę znowu w nich się zanurzyć…

Gdy ksiądz z asystą opuścił prezbiterium, w całym kościele zrobił się dziwny ruch. Ludzie nie szli ku wyjściu, lecz wprost przeciwnie: w kierunku prezbiterium! Dzieci stojące najbliżej niego, przy samej balustradzie, wzięły się za ręce i dwoma sznurami wkroczyły w przestrzeń, na którą przedtem nie zwróciłem uwagi: zaczęły okrążać prezbiterium, wchodząc między zakończenia balustrady a ścianę, a dalej w puste miejsca w „ikonostasie”. Ci, którzy nawiedzali sanktuaria, w których można obejść ołtarz dookoła, wiedzą o czym mówię. Za dziećmi podążyli dorośli, też trzymając się za ręce, aż do zamknięcia kręgu. Wtedy zaintonowano przepiękną pieśń na pożegnanie Boskiego Gospodarza, zapraszającą Go jednocześnie do domów rodzinnych. Wstyd mi było, że nie umiem jej śpiewać, ale chyba nikt nie zwrócił na mnie uwagi, tym bardziej, że w czasie pierwszej zwrotki korowód przesuwał się w lewo, a w czasie drugiej w prawo. Gdy tylko pieśń ucichła, natychmiast wszyscy uklękli na swoim miejscu z twarzą zwróconą ku tabernakulum, a po chwili zaczęli opuszczać kościół.

Przy balustradzie na klęczniku pozostały tylko te osoby, które miały teraz swoją godzinę adoracji.

Po wyjściu z kościoła same usta otwierały się, by powitać i zagadnąć rozpoznanych znajomych i sąsiadów – tak dawno nie widzieliśmy się, nic nie wiedzieliśmy o sobie – lecz… wszyscy, nawet małe dzieci, w drodze do domu trwali w wymownym milczeniu, nie zwracając uwagi na swoje otoczenie, a za to spoglądając w głąb swego serca, wziętego w posiadanie przez Jezusa.

Jakież to było odległe od pośpiechu i rozgardiaszu Starego Świata; od tego nagłego, już za drzwiami kościoła, rozproszenia, gwaru, częstowania się papierosami, a potem szybkiego wskakiwania do samochodów! W jakiej zresztą atmosferze ktoś wybierał się wtedy do kościoła, w takiej na ogół go opuszczał… Jak to dobrze, że przeminęły tamte czasy!

W towarzystwie Anaela oraz swojej rodziny znów przekroczyłem strumień, przechodząc przez mały mostek, i przez pachnący sad udałem się do domu na spoczynek. Tak zakończył się pierwszy, jakże pełen niezapomnianych przeżyć, dzień mojego pobytu w Nowym Świecie.

Aha, jeszcze o jednym zapomniałem! Nie potrafiłem utrzymać języka za zębami w drodze z kościoła i po cichu zapytałem swoją siostrę o ten „korowód taneczny” na pożegnanie Pana Jezusa w Jego domu. Dowiedziałem się od niej, że to zwyczaj Afrykanów, którzy co jakiś czas odwiedzają naszą parafię. Bardzo się wszystkim spodobał i przyjął się szybko, a nawet kilka innych parafii od nas go przejęło. Zapytałem Aldonę, czy i w czasie Mszy próbowali tańczyć razem z Afrykanami, ale tylko się roześmiała. Przypuszczam, że mogli próbować, ale tylko wtedy, gdy sami podróżowali do Afryki…