Ivan Novotny
WEJDŹ DO RADOŚCI




     Tom drugi

Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś.
Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni
i ni gorący, ni zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust, [...]
Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę.
Bądź więc gorliwy i nawróć się! (Ap 3,15-19)
Jeszcze chwila, a nie będzie przestępcy: spojrzysz na jego miejsce, a już go nie będzie.
Natomiast łagodni posiądą ziemię i będą się rozkoszować wielkim pokojem. (Ps 37,10-11)


l. Autor czytelniczce

Stary Zamość, 20 kw. 2010 r.

Szanowny panie Iwan Nowotny!

Nie wiem, czy mój list dojdzie do pana, bo nie mam adresu, ale pan z Warszawy, z adresu z okładki książki, obiecał że doręczy. Pana książkę przeczytałam z wielkim wzruszeniem, a nawet moja mama i moja synowa się popłakały. Jak dobrze by było żyć w takim świecie, jaki pan opisuje. Mój mąż powiedział że to bajka, a może za sto lat, ale ja wierzę, że świat może się zmienić, bo Maryja obiecała. Szybko może się to stać. Śniło mi się, że było straszne trzęsienie ziemi, że nawet nie można było ustać na no­gach, a potem była wiosna i ludzie byli dla siebie bardzo dobrzy tak jak pan pisze i wszystko kwitło i była wielka radość na świecie. Tylko pan wspomina w rozmowie z siostrą o strasznym oczysz­czeniu świata, a może by tak jeszcze coś napisał więcej o tym, jak się przygotować i jak to będzie, może pan coś wie o Polsce?

Teraz była żałoba narodowa i ja tak czuję, że dużo się może zmienić na lepsze. Ja słuchałam polskiego radia na jedynce i jakaś pani profesor mówiła, że Polacy szybko zapomną i wszystko wróci do dawnego, a może w następnym pokoleniu się zmieni. Ale ja pomyślałam: twoje niedoczekanie, teraz musi się zmienić, tyle ofiar nie pójdzie na marne. Czy pan coś wie, a może widział, to bym bardzo prosiła bardzo krótko napisać do mnie w liście. A jak będzie nowa książka, bo ten pan z Warszawy mówił że pan jeszcze napisze, to może w niej coś o tym będzie. Bardzo nam potrzeba, bo dużo się pyta o te rzeczy, a ja nie wiem co powiedzieć. Ja im mówię czytajcie książkę i wielu już czytali, ale pytają kiedy to będzie. Z uszanowaniem dla pana -
              Marianna L.



Szanowna Pani Marianno,

Rzeczywiście piszę nową książkę i niedługo może trafi ona do Pani. Jednak skoro Pani prosi, nie mogę Pani listu pozostawić bez odpowiedzi.

Wielu pyta o to, jaki będzie przebieg wydarzeń, związanych z oczyszczeniem Starego Świata, ale czynią to raczej z czystej ciekawości. Mógłbym oprzeć się na bogatej literaturze, gdyż mam zbiór wypowiedzi różnych ludzi, w tym świętych i znanych ze świętego życia, np. na temat trzech dni ciemności. Wypowiedzi te zieją wielką grozą, więc je pomijam. Jednak dla przykładu na końcu, (w aneksie, który tutaj jest pominięty), zamieszczę opis tych dni, pochodzący od do­brze mi znanej siostry zakonnej „M. z W.”.

Niestety, względnie niewielu stawia to pytanie, które znala­złem w Pani liście: jak się przygotować do tych wydarzeń, a prze­cież ono jest najważniejsze. Jeżeli miliony ludzi mają umierać z godziny na godzinę (według innej wersji - z minuty na minutę), wszyscy powinniśmy sobie to pytanie stawiaćR.

Przygotować się można materialnie i duchowo. Co do pierw­szego - nie tak znów wiele mogę Pani doradzić. Wkrótce nie będzie ani pieniędzy, ani towarów do kupienia, więc trzeba się zaopatrzyć w to co najkonieczniejsze, a tu należy uruchomić własną wyobraźnię2. Mieszkańcy miast zrobiliby najlepiej, gdyby, nie mając rodziny na wsi, znaleźli sobie ludzi obcych - jakieś wiejskie gospodarstwo domowe, zdolne ich przyjąć na czas ucieczki - i zaopatrzyli je w trwałą żywność oraz inne prze­dmioty użytkowe, konieczne do przetrwania, nie mówiąc o opale na zimę. Niech jednak pamiętają, że nie będzie prądu, gazu, wody w sieci, więc to wszystko trzeba przewidzieć. Woda z odkrytych zbiorników, ze względu na zapylenie powietrza, może nie nada­wać się do użytku. Centralne ogrzewanie z pompką elektryczną też będzie bezużyteczne.

Problemy materialne przemyśleć i przewidzieć trzeba, jednak bez przesady, gdyż na pewno Bóg zatroszczy się na swój sposób o tych, których zechce zachować na tym świecie. Jeżeli przez 40 lat opieko­wał się narodem żydowskim na pustyni, dlaczego miałby nie zatrosz­czyć się o nas w naszej drodze do ,,nowej ziemi obiecanej”?

Przygotowanie duchowe natomiast potraktujmy niezwykle poważnie, głównie z dwóch powodów: nie ma najmniejszej wąt­pliwości, że Bóg pozostawi na ziemi tylko ludzi tego godnych (wejście do Nowego Świata będzie wielkim przywilejem, a z niektórych obszarów ziemi zabierze do siebie wszystkich bez wyjątku albo bardzo licznych (całe narody zginą). Tak więc Oczy­szczenie obejmie absolutnie wszystkich mieszkańców ziemi, a także wszystkie dziedziny naszego życia osobistego, rodzinnego, społecznego, narodowego. Bardzo trudno będzie prze­trwać „mały sąd” czyli prześwietlenie sumień, opisywane przez otrzymujących Boże pouczenia, m.in. przez dziewczynki z Garabandal i (najdokładniej) przez Vassulę Ryden. Zgroza i przerażenie będą straszne u tych, którzy zobaczą wtedy szatana w swojej duszy, zmarnowane lata życia, puste konto przed Bogiem - wielu tego nie przeżyje. Jednak i pozostali będą bardzo cierpieć, gdyż nawet najmniejsze zło zobaczą okiem Najświętszego Boga. Dlatego warto pomyśleć już teraz o spowiedzi „generalnej” (z ca­łego życia) jako o najlepszym sposobie przygotowania się do tego wydarzenia.

Warto też wykorzystać znane nam środki, podyktowane przez Niebo, gdyż w tych tragicznych chwilach „potopu ognia” będą one czymś w rodzaju „arki Noego”. Starałem się w nowej książce umieścić je na końcu w aneksie, a zaliczam do nich: „dwie kolu­mny” widziane przez św. Jana Bosko, czyli prawdziwą pobożność Eucharystyczną i Maryjną, wspomniany już sakrament pokuty, połączony z pełnym pojednaniem z bliźnimi, podjęcie osobistego krzyża (inaczej: ofiarowanie siebie Bogu za zbawienie bliźnich)S, jak też modlitwy, zwłaszcza Róża­niec, Koronkę do Miłosierdzia Bożego oraz obmywanie siebie i bliźnich we Krwi Chrystusa, Bardzo ważne też jest i będzie w duchowej walce użycie sakramentalii, do których należą poświęcone przedmioty.

Jaka szkoda, że Msze święte za Ojczyznę z licznym udziałem ludzi poszły w większości parafii w zapomnienie! Może Pani słyszała, że Maryja zachęcała w objawieniach licheńskich do tego, by wszyscy, nawet najbiedniejsi, składali ofiary (jałmużnę) na takie Msze przebłagalne. „Kapłani niech odprawiają Najświętszą Ofiarę - mówiła - na uproszenie u Boga oddalenia wiszących nad występnymi kar i chorób. Gdy kapłani otoczeni ludem stają przed Bogiem z Najświętszym Ciałem i Krwią Chrystusa w dłoniach, zawsze uproszą miłosierdzie, przebaczenie win i łaski błogosła­wieństwa. Msze święte ratują grzeszącą ludzkość”.

Pyta Pani o Polskę - czy coś wiadomo na jej temat... Jej misja dziejowa, odnosząca się właśnie do obecnego momentu historii, nie została przez Boga odwołana, jednak oczekuje On od nas posłu­szeństwa, zwłaszcza w kwestii tzw. Intronizacji. Chodzi o uroczyste, ze strony całego Narodu (reprezentowanego przez władze duchowne i państwowe) uznanie królewskiej władzy Chrystusa nad nami. Każdy powinien zrozumieć o co tu chodzi, jeśli przypomni sobie „intronizację” Maryi, uznanej przez króla i przedstawicieli Narodu za Królową Polski. Chrystus jako Król Polski ma mieć swoją siedzibę (może nią być także Jasna Góra), ma też otrzymać od nas insygnia swojej władzy: berło i koronę królewską.

Książę ciemności ma jednak w Polsce wielu swoich sług i czcicieli, którzy robią wszystko, by do Intronizacji nie dopuścić. Ręka w rękę idą z nimi ci, którzy - jak to ktoś dowcipnie określił - „są za, a nawet przeciw”. Zabity Prezydent wprawdzie odpo­wiadał ludziom, proszącym go o poparcie tej pięknej idei, że jest „za”, jednak niczego w tym kierunku nie uczynił. Gdyby nawet tylko sam, prywatnie, uznał Chrystusa za Króla i przyznał się do tego, np. stawiając na swoim biurku Jego obrazek w koronie, już Polska by o tym wiedziała i władze duchowne nie mogłyby tego faktu zignorować. A on...? Gratulował oficjalnie żydow­skim masonom, że nareszcie ich loża mogła powstać w Polsce! Czy nie wiedział, jako katolik, że przynależność do masonerii, jako grzech ciężki - zdrada Boga - pociąga za sobą wykluczenie z Kościoła3? Czy o tym fakcie nie wiedział także biskup, który, mimo protestów szerokiej rzeszy katolików, poświęcił w Matysce bluźnierczą „Golgotę Beskidów”, którą można nazwać „drogą anty-krzyżową”? Dla mnie jest ona symbolem nienawiści do Chrystusa, pogardy dla Matki Najświętszej oraz szatańskiej pychy człowieka-masona-satanisty! Także symbolem władzy, którą z ukrycia od lat sprawują nad Polską masoni. Nad Kościołem w Polsce i w świecie - niestety też. Pewno Pani słyszała o ich spiskach: najprawdopodobniej otruli oni papieża Piusa XII (po śmierci jego ciało zrobiło się czarne), przyczynili się do śmierci Jana XXIII (konał w mękach, powiedział przed śmiercią: „Powa­lili mnie wrogowie Kościoła”), Pawła VI uwięzili i zastąpili sobowtórem-oszustem (jest to udowodnione, mam o tym książkę ze zdjęciami jednego i drugiego), Jana Pawła I otruli podaną w szklance trucizną, na Jana Pawła II przygotowali zamachT... Nic więc dziwnego, że Benedykt XVI, rozpoczynając swój pontyfikat, prosił: „Módlcie się za mnie, żeby mnie wilki nie pożarły”... Właśnie on będzie musiał przeprowadzić Kościół przez najwię­kszą burzę Oczyszczenia, uciekając na 200 dni z Rzymu po trupach kardynałów (widział to papież św. Pius X którego ojciec był Polakiem, ks. Bosko i wielu innych - mam książkę, w której wymieniono kilkanaście osób, poczynając od XII wieku). Cieszą­cy się darem proroctwa św. Jan Bosko twierdził, że Oczyszczenie będzie trwało „400 wschodów słońca”. Po powrocie papieża do Rzymu całemu oczyszczonemu światu głoszona będzie Ewan­gelia, której będzie on bardzo spragniony. W tym głoszeniu we­zmą udział ubodzy i prostaczkowie, gdyż materiału na kapłanów „szukać się będzie wśród łopat, pługów, kilofów i młotów”.

Odszedłem jednak od tematu! Na razie, niestety, potężne źródła zła jeszcze istnieją, i to jest ból wielki, szanowna Pani Marianno! Jednak nie tracimy nadziei. Wprost przeciwnie - wzrasta ona w Polsce z każdym dniem, zwłaszcza od zamachu na Prezydenta i jego ludzi. Wyczuwamy, że przebrała się miara niegodziwości, zakłamania, żerowania pasożytów na ciele Narodu. Że zaczyna się on budzić ze snu, jak królewski lew, potrząsać grzywą na „NIE!”, a kiedy skoczy do ataku... nie za­trzyma się, dopóki nie osiągnie celu! Żeby jednak ten lew był naprawdę lwem, a nie zwykłym kotem, potrzeba gorącej i wy­trwałej modlitwy w najbliższych miesiącach, gdyż tylko Chrystus, uznany przez Naród za Króla, może tego kota uczynić lwem(!). Mało tego: potrzeba dusz-ofiar, czyli ludzi, którzy ca­łych siebie ofiarują w akcie miłości do Boga i Ojczyzny. Powinni oni powiedzieć Bogu: nie boję się pocisków wroga ani cier­pienia (jak ksiądz Jerzy Popiełuszko - ma on w tej chwili wielkie zadanie do spełnienia!), ale gotów jestem dla świętej sprawy znieść i uczynić wszystko, czego ode mnie Boże zażądasz.

Mówiąc między nami - ja to powiedziałem Bogu już dawno i mam nadzieję, że i Pani Marianna do mnie dołączy. Z każdą Mszą świętą, w której uczestniczymy, łączmy nasz akt ofiarowania sie­bie, a wtedy nasza ofiara nabierze nieskończonej wartości w połą­czeniu z Ofiarą Chrystusa.

W drugiej części listu odniosę się do stwierdzenia Pani męża, że moja książka „Z Aniołem do Nowego Świata” to bajka... Pewno zarówno on, jak i wielu innych, myśli sobie tak: raj na ziemię nie wróci, bo grzech pierworodny jest faktem, jak więc może być ziemia kiedykolwiek wolna od chorób, cierpień, grozy śmierci?

Swoją odpowiedź na tę wątpliwość zawrę w dwóch punktach. Najpierw muszę przyznać się do tego, że w książce „Z Aniołem...” starałem się opisywać ten Nowy Świat w jego jak najbardziej ide­alnym kształcie, pomijając zło, pęknięcia, niedociągnięcia ze strony ludzi. Wiadomo, że wśród świętych znajdą się zawsze „mniej świę­ci”, którym nie chce się pracować nad sobą, a więc i duchowo wzra­stać. Tak jest teraz, tak też będzie w tym oczyszczonym świecie. Tacy ludzie, zaspokoiwszy swoje godziwe pragnienia, utoną w za­chciankach nie zawsze godziwych, szukając coraz mocniejszych wrażeń. Świat dostarczy im wszystkiego w tej sferze zewnętrznej, a w swoim wnętrzu pozostaną letni, oziębli, duchem dalecy od Boga. Przyczają się w tym strasznym stanie przez całe lata, uważając się za „wystarczająco dobrych”, a pod koniec tych lat powracający szatan znajdzie wśród nich uczniów i zwolenników, a nawet materiał na prześladowców Kościoła. Pisząc swoją pierwszą książkę „ku pokrzepieniu serc” (żeby w ludziach obudzić nadzieję na lepsze cza­sy), musiałem pominąć ten „margines”, chociaż w swym duchu go nie lekceważyłem.

Druga część mojej odpowiedzi to spojrzenie na cierpienie oczyma ludzi już „oczyszczonych”. Niech mi Pani wierzy, że bę­dzie to spojrzenie zupełnie inne, niż tych dzisiejszych „przeciętniaków”, ciągle smutnych, narzekających, mających do Boga pre­tensję o tak wiele rzeczy! Ci „nowi” ludzie odnajdą w codzien­nym krzyżu źródło prawdziwej radości, gdyż ich wielka miłość do Boga tak bardzo osłodzi im ten krzyż, że nie będą odczuwali zbytnio jego ciężaru. Zniknie też to, co dzisiaj nazywamy „grozą śmierci” i „żałobą”, gdyż te pokonane zostaną przez tę­sknotę za Bogiem, co zresztą wyjaśniłem, chociaż pewno Pani mąż nie zwrócił na to uwagi. Miałem zamiar w „Z Aniołem do Nowego Świata” opisać szczęśliwe umieranie i radosny pogrzeb, lecz poprzestałem tylko na wzmiankach o takim właśnie opuszczaniu ziemi w tym szczęśliwym 25-leciu.

A choroby...? Ufam Matce Bożej, która świętej Bernadecie z Lourdes objawiła tajemnicę przyszłego czasu: wprawdzie choroby całkiem nie znikną, jednak co dziesiąty człowiek otrzyma dar uzdra­wiania z nich tych wszystkich, którzy go o to poproszą. Czyż może być wspanialszy sposób na ich przezwyciężenie?

Rozpisałem się, Pani Marianno, może zbyt obszernie, ale tak bywa, że w ten sposób „głośno myślę” - przy klawiaturze kompu­tera... Resztę Pani wątpliwości rozwieje, mam nadzieję, moja nowa książka „Wejdź do radości”, która powinna ukazać się już w maju. Niech Pani zwróci uwagę na to, że jej tytuł odnosi się do obu jej części, tak odległych od siebie pod każdym względem. Do pierwszej z nich - jeśli ten tytuł uznać za wyraz mojej wiary i nadziei na to, że oto Polska otrzymuje w tej chwili ogro­mną, dziejową szansę, by się nagle przemienić, odnowić, a nawet porwać za sobą inne narody. Porwać... właśnie - na drogę do radości, płynącej z posłuszeństwa Bogu (grzech - nieposłu­szeństwo - jest źródłem smutku)! Druga zaś część nowej książki, opisująca czas ostatnich męczenników przed końcem świata, otwiera serca na Radość pisaną dużą literą - na to szczęście, które nigdy nie przeminie.

Życzę Pani owocnej lektury, ale niech też Pani tę książkę po­życza, sprzedaje, reklamuje, bo czasu na jej rozpowszechnienie zostało niewiele! Niech jak najwięcej ludzi się z nią zapozna i dobrze ją wykorzysta.
             Ivan Novotny


2. Baran w wilczej skórze, Haiti i „rok 2012”

Mój kolega szkolny, z którym utrzymuję bliski kontakt - mogę powiedzieć nawet o nim: mój przyjaciel - nie mógł być na moich imieninach, więc odwiedził mnie dzisiaj. Wystukał śnieg z butów, a potem mocno i wylewnie mnie uścisnął. Życzył mi szczególnej opieki świętego Jana Apostoła, mojego Patrona.

- Sławek, napijesz się herbaty? Kawy? - zapytałem. - Jan był w ukropie, i to nie w byle jakim, bo w oleju, ale ty chyba się nie śpieszysz...?

- Kawy - chętnie. Dzisiaj nie jestem w ukropie. Wybacz, że w imieniny tak wyszło, ale musiałem zawieźć wnuczkę do szpitala i z nią zostać...

- Rozumiem i wybaczam! Ale w tej swojej firmie tak ugrzązłeś, że poza nią świata nie widzisz!

- Trzeba ten wózek ciągnąć, stary, dopóki można. Coś przecież muszę dzieciom zostawić...

- Dzieciom?! Może na koncie w banku? A jeżeli pieniądze padną któregoś dnia... ?

- Tego się nie obawiam. Wiesz, jak to dzisiaj jest: jedzie się na kredytach... Zostanie ziemia, budynki, sprzęt.

- Oglądałeś migawki z Haiti?

- Oczywiście! Gruzy i stosy trupów, których nie ma komu pochować! Ilu rannych! Muszą mieć ludziska cierpliwość, żeby tak leżeć na ulicy i czekać na czyjeś zmiłowanie! (pokręcił gło­wą). Ale dlaczego pytasz? Przecież nam w Polsce nic takiego nie grozi.

- Nie mówiłem ci kiedyś, że widziałem, jak ten dom będzie się trząsł? Jak będzie zarysowany, pokruszony...?

- Mówiłeś, to prawda, ale... no wiesz, różnie to może być... Mam książkę, której autor, jakiś Rusek (może Bułgar, nie wiem) twierdzi coś podobnego, ale w powieści można wszystko napisać, a wcale tak nie musi być. Chyba cała ziemia trząść się nie będzie?!

- Mówisz o książce „Z Aniołem do Nowego Świata”?

- Tak. Ale dlaczego się śmiejesz?

Chociaż odwróciłem się do ściany, trudno mi było ukryć roz­bawienie. Na szczęście zostałem odwołany do kuchni, bo potrze­bna była moja decyzja, co zrobić z ciastem imieninowym wyjętym z zamrażarki.

- Co cię tak ruszyło? - nie dał za wygraną mój kolega, gdy wróciłem do pokoju. - Może to, że tę książkę nazwałem „powie­ścią”? A jak inaczej ją nazwać?

- Może być i powieść, czemu nie.. - tylko ten... „Rusek”...! (śmiech aż mnie dusił!).

- Mniejsza z tym! Żona czytała pierwsza, według niej to jakiś Słowak albo Czech... Ale z czego tak rżysz? Czyżbyś go znał...?

- I ty go znasz. Zaraz pokażę ci zdjęcie. Sięgnąłem do kieszeni, wyjmując z portfela dowód osobisty. Zaskoczenie kolegi było ogromne.

- Nie żartuj! To niemożliwe! Mam przecież kilka twoich książek, ale wszystkie są pisane zupełnie inaczej... Naprawdę ty? Żartujesz...!

- Sławek, jeżeli nawet ty nie rozszyfrowałeś mojego pseudo­nimu, to co dopiero inni? Chociaż muszę ci powiedzieć, że nie­którzy szybko...

- Chyba nie powiesz, że to opis twojego domu, twojej oko­licy...?

- Jak to nie...? Wszystko się zgadza: ogród, oba domy - stary i nowy, moja rodzinka, las...

- A te dziwne, nie polskie imiona? Jakaś Zdenka, Igor, Olga... No i przede wszystkim ten Ivan Novotny! Skąd ci to przyszło do głowy?

- Z tym Ivanem to było tak: najpierw przyszło mi na myśl najpopularniejsze polskie nazwisko, które bardziej ukrywa deli­kwenta w gąszczu innych, niż wyróżnia: Jan Nowak. A potem przełożyłem je na język „pansłowiański” i wyszedł z tego Ivan Novotny...

- Nie za dobrze ci to wyszło, przynajmniej ja jako Polak miałem raczej niezbyt miłe skojarzenia...

- Inni też, przekonałem się o tym szybko, ale było już za późno. Szkoda, że nikogo wcześniej się nie poradziłem. Zanio­słem książkę do kilku punktów sprzedaży, leżała, stała na półce miesiącami, ale prawie nikomu nie wpadła w oko. Jeden z wy­dawców książek powiedział mi też, że już samo czarne tło okład­ki odstrasza czytelnika. A do tego pseudonim!

- Oj Ivanie, Ivanie! A jednak jesteś Ivanem, tyle że polskim... A więc Janie-Ivanie, powiedz mi, dlaczego tak bardzo chciałeś się ukryć? Niczego w tej książce „trefnego” czy wstydliwego nie zau­ważyłem...!

- Wyobrażasz sobie moje pełne nazwisko na okładce?

- Czemu nie? Pod warunkiem, że wszystko co piszesz jest prawdą, że bierzesz na siebie odpowiedzialność za każde słowo.

- Tak mówisz...? W podręczniku - owszem, tak powinno być, ale powieść to co innego. Jeżeli opisuję w niej jakąś podróż i napotkane po drodze miejsca, osoby, czy muszę być kronika­rzem i podawać ścisłe dane? Tym bardziej nie muszę, gdy podró­żuję w przyszłość...

- Ja się domyślałem, że te podróże to fikcja literacka, ale moja żona uważała te opisy za prawdziwe. Piszesz przecież w kilku miejscach, że coś widziałeś jako dziecko, nawet całe swoje przyszłe życie, więc czytelnik może w końcu mieć zamęt w głowie...

- Nie mów takich rzeczy! Czy aby uważnie przeczytałeś początek książki? Przecież tam jest wyraźna odpowiedź na te wątpliwości. Poczekaj, zaraz zajrzymy... (przyniosłem książkę). „Od Autora”, strona 9 u dołu: «Zanim spokojnie w niej się zanu­rzysz, powinienem... ostrzec cię przed niebezpieczeństwem, które w tej książce może na ciebie czyhać! Otóż pewien czytelnik zbyt łatwo nabrał przekonania, że prawie wszystkie szczegóły, doty­czące miejsc i zdarzeń opisanych w tej książce, pochodzą... z moich wizji! Mogę cię jednak zapewnić, że tam, gazie wyraźnie odwołuję się do tych wizji - rzeczywiście na nich się opieram...» I na dziesiątej stronie: «Życie potwierdziło prawdziwość i dokła­dność wszystkich moich „wizji”, odnoszących się do zdarzeń, które mam już poza sobą, więc mam prawo oczekiwać, że dalej tak będzie w odniesieniu do tego co przede mną. Oto przykład: jeżeli opisuję „mobil”, to uważam, że mam do tego prawo, gdyż ja rzeczywiście (w jaki sposób - nie pamiętam) takim pojazdem podróżowałem w przestworzach jako dziecko. Jest to, w moim przekonaniu, pojazd przyszłości»... Tak... o, zobacz, u dołu dzie­siątej: «Zwróć uwagę, Czytelniku, że cała ta opowieść o Nowym Świecie koncentruje się wokół tylko jednego faktu i może zawie­rać tylko jeden jedyny pewnik: że taki szczęśliwy okres nadej­dzie, i to w czasie przewidzianym przez Boga. Natomiast w jakim kształcie on nadejdzie, tego ściśle nie wie nikt z ziemian ani wie­dzieć nie może, gdyż... dopiero w dniu jego nadejścia ów kształt przestanie być dla nas tajemnicą. Zależy on przecież nie tylko od Boga, lecz i od nas, i to do ostatniej chwili.

- Może powiesz mi w takim razie: po co piszesz książkę, skoro nie masz pewności, że tak właśnie będzie ten świat wyglądał...?

- Piszę najpierw dlatego, że taką pewność posiadam, chociaż może nie co do daleko posuniętych szczegółów. Wyrazem tej pewności jest moje oczekiwanie, którego od najwcześniejszych lat mego życia nikt ani nic nie może zakłócić. No i co powiesz? Jasno napisane? Przewidziałem podobne pytania i prowadzę dialog z czytelnikiem, bardzo podobny do naszej dzisiejszej rozmowy. Zobacz: «Tam, gdzie wyraźnie odwołuję się do tych wizji - rzeczywiście na nich się opieram, jednak nie co do szczegółów - te po latach zatarły się w mojej pamięci. Aby uzupełnić tę lukę, jestem zmuszony posługiwać się własną wyobraźnią».

- Czyli tam, gdzie powołujesz się na swoje wizje, to pe­wne...?

- Tam, gdzie wyraźnie do nich się odwołuję. To słowo „wy­raźnie” jest tu ważne!

- No tak, masz rację - stoi napisane czarno na białym. Jeżeli jednak ktoś przegapi tę informację, jak mnie się zdarzyło, może czuć się w tym gąszczu niepewnym...?

- Może, jednak to już nie moja wina!

- Przyznaję ci teraz rację. Jednak... ten „Polak Ivan Novotny”... - Sławek kręcił głową, wyraźnie nie dając za wygraną - pasuje jak pięść do nosa!

- Właśnie o to chodziło, żeby nie pasowało - odpowiedzia­łem. - Pseudonim jest dobry, jeżeli trudno go rozszyfrować! Kilku czytelników mówiło mi jednak, że zbyt dużo dobrego napisałem o Polsce, by się nie domyślili, że jednak autorem musi być Polak.

- Ja też to przeczuwałem, mimo tylu obcych imion. Ale już ci mówiłem, że ja niczego „wstydliwego” tam nie znalazłem. Czego się bałeś? Czy ktoś próbował cię szukać, żeby dobrać ci się do skóry... ?

- Oj szukali, szukali! Tylko ta niepewność, gdzie mnie szukać: w kraju czy za granicą, studziła ich zapał! W końcu jakoś dali mi spokój. Nie tak dawno ktoś w internacie wiesz jak mnie określił...? Chociaż dosłownie ci tego nie powtórzę, ale coś w tym stylu: „To na pewno jakiś biedny naiwny księżulek, który uwierzył w brednie pseudoproroków i na nich oparł swoją pisaninę”.

- A to dobre! Ale awans cię spotkał, kolego! Kłaniam się waszej ekscelencji..., nie, chyba waszej... wielebności - księże prałacie Janie Kruczkowski! Gdybyś jeszcze dopisał „dr”, albo „dr hab.”, dopiero by cię szukali!

- Księżulek czy nie-księżulek (ten ktoś zapomniał, że prze­cież dzisiaj i świeccy studiują teologię), ale przypuszczam, że gdyby prześmiewcy i inni wielce oświeceni mogli, to by mnie żywcem pożarli! Z taką samą zajadłością chcieliby pożreć i księżulka, i katechetę...

- I pisarza...

- Właśnie - i pisarza. A tu biedny baranek zrobił im psikusa: gdy stado wilków go obstąpiło, kazał im chwilę poczekać, scho­wał się pod ziemię, wciągnął na siebie skórę wilka i wmieszał się w głodne stado... Ale zdarzyło mu się głośno beknąć, więc od razu krzyk: „Który to beknął?!” A ja cicho siedzę i jakoś jeszcze żyję!

- A to dobre! I ta „skóra wilka” to właśnie twój pseudonim, pod którym się ukrywasz...?! O wilku w owczej skórze słyszałem, ale o owcy (czy baranie) w wilczej skórze...? No to powiedz mi w takim razie, Jasiu, za co chcieliby cię pożreć?

- Nie domyślasz się? Za rzekomo błędną eschatologię! Cho­robą dzisiejszych mędrców jest racjonalizm, który jest bardzo na rękę szatanowi...

- Słowo to jest mi znane, bo przecież ratio to rozum, ale w praktyce... na czym to polega...?

- Na zabiciu wiary! Zastępuje ją rozumowanie, mające wszystko wyjaśnić, nawet największe cuda, w sposób naturalny. Gdyby racjonaliści zobaczyli Chrystusa przychodzącego w swoim maje­stacie na obłokach, zrobiliby wszystko, żeby wykazać, że to nie jest On, gdyż Jego przyjście jest wręcz niemożliwe! A ja ten atak przewidziałem! O ile pamiętasz, posłużyłem się ustami księdza Leopolda. Warto odszukać tę stronę. O, już mam: dwieście piętnasta, posłuchaj: «Wielcy profesorowie, ale i ci mali „znawcy wszystkiego” w Starym Świecie, okrzykną cię może sympatykiem „świadków Jehowy”... Niektórzy z nich będą załamywać ręce i ubolewać, że ktoś tak wykształcony czyta po swoje­mu, w sensie dosłownym, proroctwa biblijne, wykazując się przez to „niewiedzą, ograniczonością i naiwnością”. Twój opis oczysz­czonego i przemienionego świata nazwą „nieziszczalną utopią”, a ciebie okrzykną „fałszywym prorokiem”, który ponadto odgrze­wa herezje już dawno potępione»...

- Prawdziwe herezje... ?

- Tak, zobacz w przypisie: «Ksiądz Leopold myślał zapewne o chiliazmie i millenaryzmie. Nie rzucił Kościół na ich zwolen­ników anatemy (nie wyłączono ich z Kościoła), lecz tylko ostrzegł przed nimi stwierdzając, że ta ich nauka nie może być bezpiecznie głoszona, Millenaryści, błędnie odczytując 20. rozdział Apokali­psy świętego Jana, byli przekonani, że nadejdzie szczęśliwa 1000-letnia epoka, kiedy to Chrystus będzie panował na ziemi w sposób widzialny. Nie wypowiedział się jednak Kościół na temat wiary w nadejście okresu królowania na całej ziemi Chrys­tusa, ukrytego w Eucharystii i w sercach ludzi. Z prywa­tnych wypowiedzi Jana Pawła II wyraźnie wynika, iż spodziewał się on takiej szczęśliwej epoki, w którą jednak Kościół ma wejść oczyszczony we krwi męczenników.

- A więc, Janek, heretykiem nie jesteś, jak z tego wynika? Skoro tak, to chyba pożarcie przez „wilki” ci nie grozi...?

- Jesteś uparty, kolego, i drążysz ten temat, jakbyś chciał koniecznie poznać jakiegoś wilka! Przecież, żeby pożreć barana, wilki zawsze znajdą jakiś powód usprawiedliwiający. Wróćmy do mojej „przypowieści”. Gdy ktoś beknął (może zabeczał), pada komenda szefa wilczego stada: „Otworzyć paszcze! Kto nie ma kłów, ten jest baranem i musimy go zjeść!” A właśnie ja... ostatnio nie mam kłów, nie bronię się, nie gryzę nikogo...

- Zszedłeś do podziemia?

- Coś w tym sensie - przynajmniej w sprawach mniej isto­tnych, bo w tych najważniejszych gotów jestem używać i kłów, i pazurów, i głośnego ryku... A już na pewno teraz nie powi­nienem chować się pod ziemię, gdy słychać pierwsze dalekie pomruki największej w historii burzy - prawda będzie bronić się teraz sama!

- I co? Jeszcze myślisz coś pisać? Następną książkę...?

- Tak, kolego, właśnie mam ten zamiar! Zdradzę ci tajemnicę: ona już zaczęła się pisać, pisze się nawet w tej chwili!

- Czyżbyś nagrywał naszą rozmowę...? Pokaż kieszenie, jakoś mikrofon nie wygląda z żadnej z nich...

- Nie musi. Tu jest mikrofon i pamięć, chociaż nie elektro­niczna! (wskazałem na swoje czoło).

- Możesz zdradzić tytuł?

- Na razie roboczy: „Wejdź do radości”.

- Nic mi on specjalnie nie mówi... I też autorem będzie „Ivan”...?

- Skoro już jestem znany jako „Ivan Novotny”, może na razie niech tak zostanie, przede wszystkim ze względu na wielu czytel­ników pierwszej książki, którzy pytają o następną. Myślałem, czy nie zastąpić tego pseudonimu innym, którym się posługiwałem, ale chyba lepiej, żeby został ten „Ivan”...

- I co, chcesz otwarcie napisać, że chodzi o Polaka?

- Tym razem tak. Przynajmniej w tej chwili mam taki zamiar.

- No to śpiesz się, skoro twierdzisz, że pierwsze pomruki „burzy” już słychać...

- Bardzo bym chciał, chociaż wciąż ktoś na coś czeka i odcią­ga mnie od pisania. Gdybym się zawziął, to kto wie, czy nie uka­załaby się nowa książka... na Wielkanoc...? No nic, trochę za wcześnie... Na koniec kwietnia? W najgorszym razie na Zielone Święta! Musiałbym przestać odpowiadać na niektóre listy i bawić się w kolportera. Ostatnio coraz więcej czytelników zdobywa so­bie mała książeczka „Idę do domu Ojca”. Nakupiłem jej sporo...

- Masz rację. Dałeś mi kilka i już się rozeszły. Ta płyta z nagraniem tekstu bardzo wciąga... Dobrze to jest zrobione! Mo­żna sobie wyobrazić, że się naprawdę umiera. Jakoś tak wycisza, uspokaja, oddala człowieka od wszystkich problemów. Ja odno­szę wrażenie, jakby zmieniał mi się dystans do poszczególnych spraw: to, co miałem przed czubkiem nosa, ucieka gdzieś aż na linię horyzontu, a to co było bardzo dalekie, o czym się w zasa­dzie nie myślało, staję się bliskie i realne...

- Tak jest, ja też tego doświadczam. Opisałeś to dość precy­zyjnie. Ale... chciałbym wrócić do mojego pseudonimu... Jeszcze wciąż się zastanawiam nad tym „Ivanem”...

- W tej nowej książce? (Sławomir pokiwał niezdecydowanie głową na boki). „Ivan”... „Wania”, „Wańka”... Ja bym go sobie darował. Ale przecież nie wiem, o czym chcesz teraz pisać! „Wejdź do radości”...?

- Mają to być dwie odrębne części w jednym tomie. Pierwsza to przygotowanie do nadchodzącego „oczyszczenia świata”, druga to czas ostatnich męczenników przed końcem świata.

- Odważny jesteś - takie tematy...! Czy ja wiem...? Może do tego tytułu „Ivan” będzie pasował, bo przecież o tym „Nowym Świecie” już pisałeś?

- Pisałem, ale wiesz co...? Moi czytelnicy są rozczarowani brakiem opisu narodzin tego szczęśliwego świata, po którym po­dróżuję. Wiadomo, że mają to być narodziny w bólu, skoro zmie­ni się mapa świata, a całe narody znikną z powierzchni ziemi...

- Coś jak w filmie „Rok 2012”? Oglądałeś go?

- Tylko fragmenty, kolega wyświetlił mi piętnaście minut z tego filmu w komputerze.

- Myślę, że powinieneś obejrzeć go w całości, i to w kinie. Robi ogromne wrażenie! Zauważyłem, że nawet młodzież, która zwykle wychodzi z kina na luzie, przepychając się i żartując, tym razem zachowuje się wyjątkowo cicho, jakby jej wcale nie było!

- Czyli, według ciebie, ludzie zaczynają poważnie myśleć? Ale od takiego „myślenia” do nawrócenia, zmiany życia na lepsze, może być daleka droga! Łatwo ulec ciekawości, poddać się chwi­lowemu przeżyciu, a potem doprowadzić do tego, że wszystko szybko wyparuje - i z głowy, i z serca.

Moja kuzynka głęboko przeżyła film „Pasja”, na którym była ze swoimi znajomymi. Po jakimś czasie stwierdziła zdumiona, że nikt z nich w wyraźny sposób nie zmienił swojego życia! Możliwe, że groza męki Chrystusa była dla nich „zjawiskiem”, które się ogląda, może nawet i przeżywa, ale nie potrafili sobie uświa­domić, że to nie jest wstrząsająca historia bez ich udziału, lecz... ich wina - każdego z nas! Coś podobnego może być z obrazami z przyszłości, nawet bardzo realistycznymi: widzom brak możli­wości powiązania stylu własnego życia z nadchodzącą karą! Kto miałby ich karać: jakaś „Natura”? I za co? Za jakieś grzechy, które w ich pojęciu nie istnieją lub się nie liczą?

A co do mnie - nie chcę zaśmiecać sobie wyobraźni i pamięci fikcyjnymi obrazami pomysłu jakiegoś autora i reżysera. Przecież „Reżyserem” Wielkiego Oczyszczenia będzie Bóg, a nie sama natura, którą na filmie człowiek próbuje rozszyfrować, a potem za wielkie pieniądze uchronić się przed jej niszczącymi uderzeniami w jakichś arkach! W rzeczywistości pieniądze nikogo nie uratują, bo po prostu niedługo wcale ich w obiegu nie będzie.

- A Noe? Co by z nim było, gdyby nie arka...?

- Przecież to Bóg postanowił go ocalić jako świętego, a arka była tylko narzędziem ocalenia. Tak będzie i teraz.

- Ocaleją tylko święci... ?

- Oczywiście! Inni nie będą się nadawali do budowania tego wspaniałego Nowego Świata, opartego na miłości.

- No dobrze, ale na niektórych terenach zginą wszyscy - i święci, i wielcy grzesznicy...? Jak myślisz, od czego to będzie zależało?

- Chodzi ci o tereny najbardziej dotknięte? Myślę, że jak w Sodomie i Gomorze - będzie to zależało od „dziesięciu sprawie­dliwych”. Kto wie, czy ta proporcja nie dotyczy także całych naro­dów na danym kontynencie, a nie tylko miast?

- O ile pamiętam, o tragicznym losie Sodomy i Gomory zade­cydowała ogromna liczba homoseksualistów, którzy w nich mie­szkali. Czy dzisiaj to samo kryterium może być przez Boga wzięte pod uwagę?

- Liczba pederastów - na pewno tak, chociaż sodomia to także stosunki ludzi ze zwierzętami (funkcjonuje też nazwa „zoofilia”). Dzisiaj tak znów wielu takich nie ma, ale robią tyle szu­mu i tak głośno domagają się uznania Swojego pogwałcenia natury za „naturalne” i „normalne”, że...

- Że odnosi się złudzenie, jakby byli bardzo liczni - dokoń­czył Sławek. - Czytałem, że w USA, gdzie są najgłośniejsi, stano­wią jeden procent ogółu mieszkańców, może półtora, a więc wcale nie tak dużo!

- Oczywiście, ale za najgorsze uważam obdarowywanie ich różnymi prawami, które urągają prawu ustanowionemu przez Stwórcę! Mówi się o „małżeństwach” między nimi, o adopcji dzieci - przecież to horrendalne! Jeśli do tego dodać innego rodzaju bezprawie, nazywane „prawem” i zapisane w ustawach niektórych krajów: bezkarne zabijanie dzieci w łonach matek, dobijanie starych i niedołężnych, poczynanie życia ludzkiego w szklanej probówce, a ostatnio manipulacje genetyczne dla stworzenia hy­bryd ludzko-zwierzęcych - włosy jeżą się na głowie na samą myśl o tym, jak daleko prześcignęliśmy mieszkańców tamtych miast z czasów Abrahama! Nie mówiąc już o coraz większym wykoleje­niu dzieci i młodzieży, dla których wychowawcą stał się sam diabeł...!

Wyobraź sobie mnie w tej sytuacji, gdy ktoś na katechezie wyciąga na światło dzienne grzechy księży, tak ostatnio nagła­śniane... I co ja mam robić, skoro prawdzie zaprze­czyć nie mogę...?! Dzieci i młodzież tego pytania nie postawią, ale ja sam je sobie stawiam: co będzie się działo z armią, gdy sam dowódca idzie do niewoli bez walki?!

- Myślisz o pedofilii... ?

- Tak, ale nie tylko. Znam środowisko księży... na pewno lepiej niż ty. Czy widziałeś księży „na luzie”, na wycieczce, albo tylko w ich własnym mieszkaniu? Czy byłeś kiedy na imieninach u księdza...? Jeżeli nie, to może i dobrze, lepiej w to się nie za­głębiajmy... Co za dowcipy, najczęściej „pikantne”, co za tematy! Czym ci ludzie żyją! Oczywiście nie wszyscy - tak jest najczęściej u tych najmłodszych - ale jeżeli na takim poziomie jest przeciętny „ojciec duchowny”, to czego oczekiwać od jego „dzieci”?

Niedawno tak dłużej sobie porozmawiałem ze świeżo wy­święconym i wiesz do czego się przyznał... ? Że nigdy przez sześć lat nawet nie słyszał, że każdy musi stoczyć walkę ze światem, z ciałem i z szatanem! A cóż dopiero mówić o poznaniu zasad tej walki?! Czytałem gdzieś u Marii Valtorty słowa Pana Jezusa, że ta walka jest męczeństwem, i to nieraz nie mniej zasługują­cym w oczach Boga, niż męczeństwo krwi. A ten, kto nie ma o niej pojęcia, a więc i jej nie toczy, jak może nauczyć jej innych? Naczytał się książek, ma tytuł magistra, ale w tej kwestii dziecko z drugiej klasy wie więcej od niego. Wiesz, co mi odpowiedział? «Walczyć ze światem...? Z naturą, z ciałem? Dlaczego, skoro „Bóg widział, że wszystko co stworzył, było bardzo dobre”...?» Myślałem, że się ze mnie nabija, ale on to mówił poważnie! Raj­ski młodzieniec się trafił - dla niego nie istnieje chyba grzech pierworodny, rany w naszej naturze, większa skłonność do złego niż do dobrego...! Obejrzy film porno, a potem powie: „Musia­łem zaspokoić swój popęd - w ten czy w inny sposób - i cóż w tym złego, przecież to natura, tak mnie Bóg stworzył”. Stary dia­beł ukrył się w „naturze” i podsuwa takiemu tę samą propozycję, co Ewie. Gdyby pokazał rogi wystające zza krzaka, przyprawiłby go o zawał serca!

- A to dobre! Beeeee! Może nie odróżnić barana od diabła?!

- Właśnie! I nawet nie zdaje sobie sprawy, że jest spadko­biercą misji, zleconej przez Chrystusa: „Wypędzajcie złe duchy”!

Ale sumienie mnie zaczyna ruszać... Lepiej zmieńmy temat, sąd nad duchownymi zostawmy Bogu. Jak twoje wnuki, Sławek, czy też są z nimi problemy?

- Niestety tak... Bawiły się z dziadkiem, jak były młodsze, a teraz... uciekają, nie można im nic powiedzieć, mają swój własny świat! I powiedz mi, z kogo ma się odrodzić ten „Nowy Świat Ivana”? Ja jakoś nie widzę wielu takich ludzi... Przynajmniej w swoim otoczeniu! Ale zażyję cię, Jasiu, z innej beczki. Mówiłeś o kataklizmach, które nas czekają. Może takie, może inne... Może... jak na Haiti albo w Chile...? Widziałem w internecie mapę trzęsień ziemi... I wiesz co? Bez przerwy się trzęsie! Od dwóch do pięciu czy sześciu stopni w skali Richtera, co chwila, na wszystkich konty­nentach, więc nigdy nie wiadomo, gdzie kogo powali...

Ale chodzi mi o to, że w takich kataklizmach śmierć równo kosi, nie przebiera, nie wybiera dobrych spomiędzy złych, chyba że wyjątkowo. Na Haiti zginęli biskupi, księża, zakonnicy, klerycy, a kościoły padły na równi z kasynami gry, melinami, bankami, hotelami... Czy tak ma wyglądać to „Wielkie Oczyszczenie Świa­ta”?

- Przecież zawsze tak było, że ocalenie zależało od nawró­cenia, i dopiero wtedy Bóg posyłał Anioła Śmierci, gdy wszystkie szansę na poprawę życia zostały odrzucone. Czy i Pan Jezus o tym nie mówił? „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie” - to Jego odpowiedź napytanie, za jakie grzechy wieża przywaliła ludzi przy sadzawce Siloe. Chyba wiesz, że czterdzieści lat póź­niej ta zapowiedziana przez Niego „zguba” nadeszła: nawrócenia nie było, więc Bóg posłużył się Rzymianami. Stłumili powstanie - a z Jerozolimy został stos gruzów i niedobitki Żydów. Padło w niej wtedy z głodu ponad milion ludzi, nawet do półtora miliona, wśród nich wielu pielgrzymów na święto Paschy.

- A uczniowie Jezusa ocaleli... ?

- Ocaleli, bo ich ostrzegł, że mają przed oblężeniem uciekać z miasta w góry i już do niego nie wracać. Myślę, że coś podo­bnego może być teraz: Bóg czeka cierpliwie na nasze nawrócenie, przewidział też środki ocalenia dla niektórych.

Słuchaj, Sławek, może się ktoś z moją interpretacją nie zga­dzać, ale dla mnie Haiti, zresztą i Chile ostatnio, to jakby współ­czesny „świat w pigułce”, a więc i ostrzeżenie ze strony Boga dla całego świata. To nie jest przypadek, że wyświetlanie filmu „Rok 2012” zbiegło się z tymi wstrząsami ziemi. To tak, jakby Bóg chciał powiedzieć: „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy możecie podobnie zginąć - jak na Haiti i jak na filmie”. Weź zresztą pod uwagę, że codziennie umiera na świecie tyle ludzi, ile zginęło na Haiti, i nikt się tym nie przejmuje ani o tym nie mówi! Trzy osoby umierają na sekundę, więc policz sobie: ponad dziesięć tysięcy na godzinę razy dwadzieścia cztery... Ile wychodzi?

- Masz rację! Nawet by mi to do głowy nie przyszło! Gdyby więc ktoś z tych setek tysięcy umierających chciał dzisiaj czekać na jakieś wstrząsy, mógłby przegapić własną śmierć...!

- Dowcipniś z ciebie, Sławek, ale... wydaje mi się, że w tych sprawach najważniejszych - życia i śmierci - nie można żarto­wać. Czy nie myślisz, że to może być perfidny podstęp szatana: podtykać ludziom pod nos rok 2012, żeby przypadkiem ktoś nie zaczął myśleć o swoim nawróceniu wcześniej... ? Wtedy mogłoby być skuteczne, a tego diabeł nie chce! On wie, że wielu z tych, którzy będą je odkładać na później, stanie się jego łupem. Czy sam Pan Jezus nie zapowiedział, że przyjdzie powtórnie wtedy, gdy ludzie będą się tego najmniej spodziewać...?

- „Jak złodziej w nocy” - no tak, to pamiętam. Dlatego „czu­wajcie, bo nie znacie dnia ani godziny”...

- Mało tego! Czy nie pomyślałeś, że tym razem nikt nie bę­dzie się mógł schować ani zabezpieczyć? Może jakiś bogacz po tym filmie kupił sobie łódź podwodną, żeby czuć się bezpiecz­nym, a tymczasem Pan Jezus wyraźnie powiedział: dwóch ludzi będzie obok siebie - w polu czy przy żarnach - a jeden z nich będzie wzięty, drugi zostawiony”...

- Zadam ci wobec tego, Jasiu, trudne pytanie: jak myślisz, czy jest jakiś znak, jakieś kryterium, pozwalające już dzisiaj odróżnić jednych od drugich?

- Tym razem zagiąłeś mnie skutecznie... Nie mam telefonu do nieba, żeby zadzwonić i zapytać o poszczególne osoby! Coś jednak ciekawego zauważyłem: różne są reakcje ludzi na myśl o wejściu do Nowego Świata. Może moja pierwsza książka o nim wydawać się komuś zbyt naiwna, niektóre szczegóły może czytel­nik poddawać w wątpliwość, jednak wyraźnie biorący ją do ręki dzielą się na dwie kategorie: na tęskniących za nowym i na obojętnych, nie odczuwających pragnienia znalezienia się w nim. Pewna starsza kobieta wybrzydzała się na ten Nowy Świat: „I na tym ma polegać szczęście ludzi, że jedzą z glinianych misek?” Ktoś inny dopowiedział: „I mieszkają w jednakowych domach z wielkiej płyty?” Kilkoro z moich znajomych oceniło, że książka jest niezła, ale oni zdecydowanie nie widzą siebie w tym świecie. I nie pomylili się: w dość krótkim czasie umarli... Inni znowu dziękują mi i twierdzą, że przeczytali ją jednym tchem, i to nie­którzy nie jeden raz, a ich pragnienie wejścia do nowego stało się w ich życiu dominantą. Schorowany stary człowiek, Józef, prosi swoje otoczenie o modlitwę - o wyproszenie mu łaski przy­najmniej znalezienia się na progu Nowego Świata, za którym tak bardzo zatęsknił.

Sławek odruchowo spojrzał na zegarek i... złapał się za głowę:

- Aleśmy się zagadali! Co na to powie moja ślubna?! Mie­liśmy wyskoczyć jeszcze w jedno miejsce...

- A mówiłeś, że się dzisiaj nie śpieszysz...

- Straciłem kontrolę nad czasem! A może on u ciebie inaczej płynie niż u mnie, jakoś spokojniej...? No to cześć! Do na­stępnego!


3. Prorokini naszych czasów i Jej przeciwnik

Nasza rozmowa widocznie uświadomiła mojemu koledze, że w obecnej sytuacji stajemy wobec podobnych pytań, gdyż nie mu­siałem zbyt długo czekać na nasze następne spotkanie. Ucieszyło mnie ono bardzo, ponieważ czułem, że moje pisanie książki ruszy z kopyta. Tym razem był po dobrym obiedzie i za kawę podzię­kował, a za to wystartował z miejsca:

- Nie odpowiedziałeś mi, jak to ma być z tym ocaleniem nie­których - ludzi i narodów. Albo weźmy ten konkret: czy Haitańczycy mieli szansę uniknięcia trzęsienia, gdybyśmy je potraktowali jako „dopust Boży”, „karę”, czy jak to inaczej nazwać...?

- Mieli - nie mam co do tego wątpliwości! Podobnie jak mieszkańcy Niniwy, którzy uniknęli kary zburzenia miasta dzięki nawróceniu.

- Tamci mieli Jonasza, a Haitańczycy... ?

- Kogoś o wiele większego: samego Syna Bożego i Jego Naj­świętszą Matkę! W ilu to miejscach na świecie, w ilu objawie­niach „Prorokini naszych czasów” wzywała świat do pokuty i nawrócenia?!

- No tak: w La Salette, w Lourdes, w Fatimie...

- Dodaj jeszcze Amsterdam, Akita, Garabandal, Medziugorje...

- Medziugorja jeszcze Kościół nie uznał...

- Jak mógł uznać, skoro spotkania z Matką Bożą jeszcze tam trwają? Nie ma takiego zwyczaju.

- Byliśmy tam obaj, ale chyba nikt tam nie stawia ludzkości takiego „ultimatum”: „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy zginie­cie”? Ja przynajmniej niczego takiego tam nie słyszałem. Matka uczy swoje dzieci, mówi o pokoju, o okresach liturgicznych, o spo­wiedzi i modlitwie, o poście... Ale to wszystko jest takie...

- „Zwyczajne” - chciałeś pewno powiedzieć? Tylko pozornie tak to wygląda! Maryja nie jest podobna do kapitana okrętu, który wie o dziurze w jego kadłubie i liczy czas do jego zatonięcia, więc do ostatniej chwili zabawia załogę i gości na pokładzie, żeby nie wpadli w panikę! Nic z tych rzeczy! Czy takim „ultimatum”, jak je nazwałeś, nie jest dziesięć tajemnic, powierzonych przez Maryję widzącym?

- O nich się tylko gdzieś tam czasem wspomina, ale chyba nic o nich, tak naprawdę, nie wiadomo...?

- Jak to nie wiadomo?! Dość dużo wiadomo. Chociażby to, że otrzymujący je widzący byli przerażeni i wstrząśnięci, nawet zapłakani. Mirjana Dragicević pierwsza otrzymała dziesiątą. W raporcie, wysłanym do Rzymu przez Parafię 2 grudnia 1983 roku, mam tutaj taką małą broszurkę o objawieniach, chyba z 1985, tłumaczenie z francuskiego - jest w aneksie najpierw oświadczenie wszystkich widzących. Przeczytam ci kawałek.

„Najświętsza Dziewica mówi, że pokój na świecie jest w stanie krytycznym. Zachęca stale do zgody między ludźmi i do nawrócenia. Przyrzekła nam zostawić widoczny znak na miejscu objawień dla całej ludzkości. Czas poprzedzający ten widzialny znak jest okresem łaski dla nawrócenia i pogłębienia wiary”. Dalej kilka zdań, streszczających rozmowę z Mirjaną, która nie tylko poznała dziesiątą tajemnicę (25 grudnia 1982 roku), ale także daty spełnienia się pozostałych tajemnic. Twierdzi ona, że zanim ukaże się widzialny znak, nastąpią trzy ostrzeżenia dla świata. Będą to wydarzenia na ziemi, których Mirjana ma być świadkiem. Na trzy dni przed jednym z nich powiadomi o nim zakonnika, którego sobie wybierze, a ten będzie mógł przekazać tę tajemnicę światu. Po tych ostrzeżeniach pojawi się znak wi­dzialny na górze objawień, dostępny dla całej ludzkości i będący wezwaniem do odnowy wiary. Po tym znaku ci, co zostaną przy życiu, będą mieli niewiele czasu na nawrócenie, bo następne znaki przyjdą w dość krótkim czasie. Tajemnice dziewiąta i dzie­siąta są groźne - to kara za grzechy świata. Może ona być zła­godzona przez modlitwy i pokuty, ale nie odwołana. Nieszczęście, zagrażające światu według siódmej tajemnicy, zostało oddalone dzięki modlitwom i postom...

- No tak... W takim razie powiedz mi, Janek, dlaczego takie tłumy przewalają się przez Medziugorje, a nikt nie słyszy o tych rzeczach?! Przecież gdyby nie ty, to ja bym też nie wiedział...!

- Nie mam pojęcia. Byłem tam kilka razy i odniosłem wra­żenie, że widzący, spotykając się z grupami ludzi, jakby celowo przemilczają te problemy. Nawet ludzie nie wiedzą, skąd ten tytuł Maryi w Medziugorju: „Królowa Pokoju”. A ty wiesz...?

- Słyszałem, że pojawiało się na niebie słowo MIR, no i prze­cież była tam straszna wyniszczająca wojna, w której Medziugorje ocalało, a przed którą Maryja ostrzegała...

- Tak. Jednak chyba łatwo się domyślić, że chodzi Maryi o prawdziwy pokój, zapowiedziany przez Nią w tylu innych objawieniach, chociażby w Fatimie.

- W Fatimie...? Nie kojarzę sobie tego.

- Przecież ma być pokój na świecie po nawróceniu Rosji... No a „tryumf Jej Niepokalanego Serca” to co? Czy nie o taki przede wszystkim pokój chodzi?

- Czyli o pokój z twojej powieści „Z Aniołem...”?

- Tak jest, kolego! Trafiłeś w dziesiątkę!

- Wobec tego... Medziugorje to jakby mała Apokalipsa...?!

- Druga dziesiątka, Sławek, gratuluję! Popatrz, tu dalej coś jeszcze o Mirjanie: pokazał się jej szatan, który ją kusił do rezy­gnacji z udziału w objawieniach, a potem Maryja powiedziała jej o końcu stuletniej próby kuszenia Kościoła przez szatana, znanej z widzenia papieża Leona XIII. Kiedy urzeczywistnią się tajem­nice powierzone widzącym, władza szatana będzie zniszczona. Już teraz zaczyna ją tracić i stał się agresywny: niszczy małżeń­stwa, podsyca podziały między kapłanami, powoduje opętania i morderstwa. Broń przeciwko niemu to post, modlitwa, poświęcone dewocjonalia, woda święcona...

- No tak, o tym tam przypominają. A Garabandal, Jasiu...? Coś mi się obiło o uszy, że objawiał się tam raczej diabeł, a nie Matka Boża...

- Wybacz mi Sławuniu, ale to już pogląd stary i niemodny! Pewien polski jezuita wiele lat temu tak opluł to miejsce objawień w swojej książce, że do dzisiaj została na nim plama. Ja ci teraz wiele szczegółów nie podam, ale wejdź na stronę wydawnictwa „Vox Domini”, a tam znajdziesz i film, i ostatnie spojrzenie wła­dzy Kościoła na te objawienia. Papieżowi Polakowi zawdzięczamy, że specjalna komisja zbadała od początku treść objawień i uznała je za nadprzyrodzone...

- Więc dlaczego tak cicho o tym miejscu? Czy było tam po­wiedziane coś naprawdę ważnego?

- Wcale nie jest tak cicho! Niejedna pielgrzymka zahacza o to miejsce. Uważam, że waga tych objawień jest ogromna, przede wszystkim ze względu na zapowiedź tak zwanego „ostrzeżenia” i opis cudownego znaku, który na zawsze pozostanie na wzgórzu objawień. A na to, że zainteresowanie Garabandal nie jest zbyt duże, może mieć wpływ miejscowy biskup, któremu Watykan pozostawił wolną rękę w sprawie ogłoszenia objawień za praw­dziwe, a on do dzisiaj milczy...

- A ten cudowny znak... ? Czy będzie on miał coś wspólnego z zapowiedzianym w Medziugorju?

- Opisy się zgadzają, więc najprawdopodobniej tak. Przypu­szczam, że ten cud czy znak mógł widzieć już prorok Joel w piątym wieku przed Chrystusem, opisuje go jako „ogień i słupy dymu”. Pisze on, że będą to znaki nadejścia dnia Pańskiego. Wi­dzące z Garabandal twierdzą, że będzie to jakby słup ognia w nocy, a mgły lub dymu w dzień, niezniszczalny do końca świata, niemożliwy do dotknięcia ręką, lecz dostępny dla naszych oczu i dla obiektywów fotograficznych. Papież ma go widzieć w miejscu swojego pobytu.

Ale Garabandal przynosi nam przede wszystkim opis cudu, który ma wstrząsnąć w jednej chwili sumieniem wszystkich ludzi świata, odsłaniając im zarówno obecność Boga, jak i stan ich duszy. Nieżyjąca już Conchita twierdzi, że nie będzie to kara, lecz raczej cudowny środek ocalenia, „aby dobrzy jeszcze bardziej zbliżyli się do Boga, a źli nawrócili się i zmienili”.

- Czy masz na myśli tak zwane „Ostrzeżenie”? Mam chyba od ciebie taką odbitkę ksero...

- Tak, właśnie o nie. Znam kogoś, kto już je przeżył w taki sposób, jakby objęło cały świat, i nie mógł się nadziwić, że poza nim nikt niczego nie zauważył...

- Jasiu... A może to o ciebie chodzi...? Przyznaj się! Wiesz, że dla mnie jesteś ekspertem od tych zdarzeń z przyszłości, wierzę ci, nie mogę nie wierzyć w twoje wizje...! Dawno temu mówiłeś, że widziałeś siebie w łodzi pod żaglem na jeziorze, i to w tej okolicy, no i jezioro jest! Sztuczne, ale jest. No i żagiel też masz. Wprawdzie na razie z plandeki, ale jest!

Uśmiechnąłem się: ja jako „ekspert” od „Ostrzeżenia”...? Po co komu ta wiedza, co mu z niej przyjdzie...? Jednak przyszła mi natarczywa myśl: a twoje świadectwo to co? Opowiedziałem więc swojemu przyjacielowi zdarzenie sprzed dwudziestu pięciu lat, niech wie...

- W czasie nocnej modlitwy trochę przysnąłem, a dochodzi­łem do siebie z niezwykłe jasną świadomością, że znajduję się przed obliczem Boga-Sędziego i oglądam swoją przeszłość Jego oczyma. Nie był to straszny widok, ponieważ Bóg był we mnie, a ja w Nim, otoczony Jego ogromną miłością, współczuciem, zrozumieniem. Pamiętam, że zostawiłem wtedy u Jego stóp siebie samego, a duchem przeniosłem się do swoich bliskich i błagałem o ich ocalenie, gdyż nie byli wobec Niego w porządku. Wychodził od Niego jakby ostry promień, który dzielił ludzi na dwie kate­gorie: na Jego wybranych i na odrzuconych. Bóg mnie wysłuchał i Jego promień nie oddzielił mnie od moich bliskich, zostaliśmy po tej samej stronie. Byłem pełen radości i wdzięczności. Jednocześnie miałem świadomość, że ten promień w tej chwili dotyka każdego ludzkiego istnienia, każdego umysłu i serca, nikt się przed nim nie skryje...

- Może byłeś wtedy pod wpływem lektury o objawieniach w Garabandal...?

- Ależ skąd! O nich dowiedziałem się dopiero kilka lat póź­niej, gdy za granicą zdobyłem książkę, a nawet dwie, w języku francuskim. Uderzyło mnie wtedy to, że zawarty w książkach opis „ostrzeżenia” tak dokładnie odpowiadał mojemu przeżyciu. Przypuszczam, że ludzie w stanie łaski uświęcającej będą przeżywać to spotkanie z Bogiem dość łagodnie, ale biada tym, którzy zoba­czą w swej duszy szatana, a swoje życie ocenią jako służbę jemu! Może to być dla nich coś w rodzaju agonii, zresztą takiego słowa używa też Conchita6...

- A niewierzący? Albo wyznawcy innych religii...? Dlaczego twierdzisz, że jeżeli nie mieszka w kimś Bóg, to zaraz musi mie­szkać szatan?

- Sławek, czy ty sobie wyobrażasz, że może być dusza ludzka pusta, przez nikogo nie zamieszkana? Nie ma takiej! Albo Bóg, albo szatanU! „Nie możecie jednocześnie dwom panom służyć” - powiedział Chrystus.

- Oczywiście, dwóch w jednej duszy: i Bóg, i szatan - na pewno nie, ale... czy tak od razu po grzechu ciężkim szatan w kimś zamieszkuje...? Jakoś trudno mi w to uwierzyć...

- O tak, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Wyobra­żam sobie, że jednak nie czuje się tu jeszcze na całego panem, siedzi jakby w kącie, cichy i przyczajony, i jak pająk zaczyna od snucia najdelikatniejszej ze swoich sieci. Zwykle podsuwa swoje­mu nosicielowi argument, że to tylko raz, chwilowo powinęła mu się noga, więc nie powinien się zbytnio tym przejmować. Tym bardziej, że Bóg jest tak miłosierny. Skoro już ma duszę przybru­dzoną, może ją teraz „dobrudzić” jak koszulę następnymi grze­chami, a potem pójdzie przecież do spowiedzi i hurtem wszystko zostanie „uprane”. W ten sposób przyzwyczaja człowieka do ży­cia w grzechu, z wyrzutami sumienia, które przez to stają się coraz cichsze i słabsze... Wypacza też znaczenie spowiedzi - przecież nie jest to miska z wodą do umycia się i poprawienia sobie samopoczucia, ale powrót syna marnotrawnego! Dlatego też, kolego, mówię ci z własnego doświadczenia, że niczego tak się szatan na początku nawrócenia nie boi, jak dobrej i częstej spowiedzi. Najlepiej więc obmyć się we Krwi Baranka Bożego zaraz po grzechu, zanim piekielny „pająk” oplecie duszę siecią swoich argumentów i zacznie zagłuszać głos sumienia. Można wydobyć się szybko nawet z ciężkiego nałogu, jeśli tylko nastawić się na spowiedź.

Ale po co ja ci mówię o takich rzeczach, przecież ty trzymasz się twardo Boga! Nieraz cię podziwiam, jak wśród tylu obowiąz­ków znajdujesz czas na Mszę świętą...

- Tak, to prawda - staram się. Ale z tym „piekielnym pają­kiem” to chyba tak jest. Dlaczego w kościołach o tym się nie słyszy?

- Czy ja wiem...? To przecież jedna z tych prawd podstawo­wych, a nawet oczywistych, ale - jak widać - nie dla wszystkich. Może samemu piekłu na tym zależy, by było o tym cicho? Grzech ciężki potrafi „kusy” tak owinąć w bawełnę, przykryć ogonem, ululać sumienie, pokryć zewnętrzną poprawnością, że przez całe lata ktoś może w nim trwać bez świadomości tego faktu i... marnować życie! Bo przecież wszystko, co się robi w grzechu ciężkim, nie jest zasługujące na wieczne szczęście.

- To dlatego Pan Jezus tak krzyczał na faryzeuszy? Nazywał ich „grobami pobielanymi”...? A może nosić piekło w sobie i być w piekle to jedno i to samo - jak myślisz?

Aha, przypomniałem sobie, że pewna babka pytała mnie i nie bardzo umiałem jej to wyjaśnić... Powiedz mi, jaka spowiedź mogłaby być świętokradzka? Mnie się wydaje, że to coś bardzo rzad­kiego! Przecież idzie się do spowiedzi z własnej i dobrej woli...

- Mylisz się, świętokradztwo zdarza się częściej, niż by się pozornie wydawało. Możesz sobie o tym poczytać, mam dobrą książkę. Podam ci taki prosty przykład: namiętne pocałunki i pieszczoty rozpaliły w dwojgu łamiących przysięgę małżeńską żądzę zbliżenia, lecz ktoś im w tym przeszkodził. Wydaje im się, że „najgorszego” nie było, więc na spowiedzi mogą o tym wcale nie wspominać. A tymczasem zamiar wykonania czegoś jest przez Boga uznany za czyn. W tym wypadku było nawet coś więcej: pełne zaangażowanie obojga, a przeszkoda tylko zewnętrzna, nie­zależna od nich. Podobnie można ocenić czyn złodzieja, którego ktoś spłoszył, albo mordercy dziecka w łonie matki (absurdalnie nazywanego „lekarzem”!), któremu nagle wyłączono prąd i uniemożliwiono zabójstwo. Wszyscy oni dopuścili się świadome­go i dobrowolnego przekroczenia przykazań Bożych w bardzo ważnej sprawie, a na spowiedzi tych ludzi zabraknie pewno wszy­stkiego: i wyznania tego grzechu, i szczerego żalu, i postanowie­nia poprawy. Sami święci...! A przecież wystarczy, że brakuje wypełnienia tylko jednego z warunków dobrej spowiedzi, żeby była ona świętokradzka.

Albo spójrz na kogoś, kto stanął w kolejce do konfesjonału tylko dlatego że wypada: bo rekolekcje, bo pogrzeb, bo co pomy­śli ta czy owa osoba... a spowiednik nie ma daru Ojca Pio przeni­kania sumień, więc łatwo „odpuka” i odeśle uspokojonego „pra­wie świętego” do domu, to znaczy... do takiego samego życia, jakie do tej pory prowadził! I co ty na to...?

- A Ojciec Pio widział całe życie penitentów...?

- Podobno Anioł Stróż pokazywał mu to, o czym powinien był wiedzieć. Czytałem, że dużo ludzi odchodziło od jego konfe­sjonału bez rozgrzeszenia, raz nawet kilkadziesiąt, a może sto kolejnych osób!

-Niemożliwe!

- To posłuchaj. Ziomkowie Piusa XII w licznej grupie wybra­li się w odwiedziny do Papieża. W czasie audiencji prywatnej pochwalili się, że po drodze zajechali do Ojca Pio i skorzystali z okazji do spowiedzi. Na pytanie Papieża, jak oceniają tę spo­wiedź, wszyscy wykrzyknęli, że Ojciec odmówił im rozgrzeszenia! Łatwo się domyślić: stanęli w kolejce z ciekawości, co im powie jasnowidz, kompletnie nieprzygotowani, w atmosferze nie pokutnej, lecz wycieczkowej.

- I co teraz zrobicie? - zapytał Papież.

- Przy najbliższej okazji pojedziemy tam specjalnie po to, żeby się wyspowiadać - odpowiedzieli.

- Cieszę się, brawo! Więc gdy będziecie u Ojca Pio, powiedz­cie mu, że Papież mu błogosławi i prosi, by robił tak dalej - za­kończył rozmowę Pius XII.

Ten przykład usłyszałem niedawno na rekolekcjach. Jakiś zakonnik podawał właśnie przykłady spowiedzi świętokradzkich. Mówił, że wiele jest świętokradztw z powodu braku przebaczenia winowajcom czy niezgody, trwającej może nawet przez długie lata. Możliwe, że wtedy posypały się spowiedzi z całego życia, bo kolejki przy konfesjonałach jakby zatrzymały się w miejscu!

- Czy sam brak przebaczenia może być ciężkim grzechem,.. ?

- Jak możesz wątpić?! Przecież sam Pan Jezus postawił spra­wę na ostrzu noża: „I wam nie przebaczy Ojciec wasz niebieski, jeśli każdy z was z serca nie przebaczy swojemu bratu”. Nie ma prawa iść do spowiedzi ten, kto nie wypełnił tego warun­ku, bo będzie ona świętokradzka! Każdy katecheta musi te sprawy wałkować.

Na pewno masz małą książeczkę Marii Simmy „Moje prze­bycia z duszami czyśćcowymi”? Autorka opisuje czyściec kobiety, do której przed jej śmiercią przyszła sąsiadka z ręką wyciągniętą do zgody, a ta ją odrzuciła. Jest on najcięższy z możliwych - tak straszny, że Simmie się wydaje, iż widzi piekło a nie czyściec. A pewno wielu by zapytało: za co...?! Za taki drobiazg, a nie za jakąś zbrodnię?!

- Wobec tego rzeczywiście świętokradztwa mogą być czę­ste... No a jeżeli ktoś jest w nałogu i nie stać go na mocne posta­nowienie poprawy - czuje, że nałóg może go pokonać - czy po­winien iść do spowiedzi?

- Ma do niej prawo, jeżeli obrzydzi sobie grzech, zapragnie przeprosić poranionego przez siebie Chrystusa i będzie miał w czasie spowiedzi bardzo silną wolę poprawy.

- A jednak musi ją mieć... A po czym poznać, że ma posta­nowienie poprawy wystarczająco mocne?

- Po tym, że obejmuje ono całe dalsze życie. Musi potwier­dzić, że już nigdy w życiu nie chce popełnić wyznanego grzechu.

- Jak to „nigdy w życiu”?! Przecież nałogowca na to abso­lutnie w tej chwili nie stać! Dlatego właśnie cię o to zapytałem...

- Ależ Sławek, mylisz tu dwie rzeczy zupełnie różne; wolę niewracania do grzechu i danie gwarancji, że się nigdy do niego nie wróci. Takiej „gwarancji” nikt nie powinien żądać od słabego grzesznika: ani ksiądz, ani nawet Bóg. Natomiast bez postano­wienia, że nigdy w życiu nie chce popełnić danego grzechu, nie powinien iść grzesznik do konfesjonału.

Rozmawiałem niedawno z pewnym księdzem w parafii - takim bardzo życiowym, chociaż jeszcze młodym. Przy jego kon­fesjonale są zawsze długie kolejki. Mniej więcej tak mi to tłumaczył:

- Wyobrażasz sobie, ile musiałem nieraz poświęcić komuś czasu, żeby go przekonać, że nie może otrzymać rozgrzeszenia bez odpowiedniego postanowienia?! Na przykład wtedy, gdy żył z kimś w niezgodzie i był przekonany, że tylko i wyłącznie tamten ktoś był winien... Wtedy mój penitent często oburzał się: „To jak to, ja nie zawiniłem, a mam pójść tamtego przepraszać?!” Musia­łem mu wyjaśniać, że czym innym jest przepraszać - do tego rzeczywiście nie jest zobowiązany - a co innego przebaczać. Jego winą było to, że nie okazał przebaczenia, milczał, omijał tamtego z daleka, a tym samym był jakby jego sędzią. Nie mogłem go rozgrzeszyć, dopóki nie postanowił, że nawiąże jakikolwiek kontakt, żeby tamtemu to przebaczenie okazać. Chociażby przez zwy­kłe „Dzień dobry”, którego do tej pory brakowało. To jest konieczne minimum, ale od tego „Dzień dobry” do „uruchomienia ser­cu” - okazania go tamtej stronie - może być jeszcze długa droga. Bóg czeka na pełne przebaczenie, właśnie płynące z serca.

- Jak do niego dojść?

- Oj, Sławek, co ty sobie wyobrażasz, że ja się znam na wszystkim? Poczytaj sobie, jeśli cię to interesuje. Mam dwie książki o przebaczeniu, o jego kolejnych etapach...

- Wiesz, jak to jest u mnie z tym czytaniem... Całymi dniami poza domem... Od czasu do czasu do poduszki coś tam się liźnie, ale... (przeciągnął się i ziewnął) wolałbym coś krótszego!

- Mam dość obszerne notatki, mogę ci pożyczyć.

- Świetnie. A teraz zapytam cię prosto z mostu: czy ty spo­wiadałeś się z całego życia?

- Tak jest. I bardzo dużo mi to dało. Jeszcze do dzisiaj pamiętam tę radość i pokój, taką jakby ciszę w sobie i dokoła siebie. A dlaczego pytasz?

- Bo kiedy mówiłeś o tych spowiedziach świętokradzkich, to sobie pomyślałem tak: skąd mogę pamiętać, jak ja się spowiada­łem jako dziecko, a później dorastający chłopak...? Czy ja wtedy miałem prawdziwy żal, no i mocne postanowienie...? Robiło się różne głupstwa, a życia nie traktowało się wtedy zbyt poważnie. Różnie to mogło być z tą spowiedzią! Diabła w sobie nie czuję, ale może się przyczaił? Co byś mi radził, Jasiu...?

- Jako kolega, czy jako katecheta?

- I jedno, i drugie...

- Na twoim miejscu skorzystałbym z tej możliwości, póki czasy spokojne i nie ma kilometrowych kolejek.

A czy do tego trzeba się jakoś specjalnie przygotować?

- Myślę że tak. Ponieważ to musi być dobry rachunek su­mienia, warto prosić Ducha Świętego o pomoc, nawet przez dzie­więć dni. Są różne nowenny i modlitwy do Niego, jest tajemnica Różańca, Litania... Można zresztą i własnymi słowami. Przez te dni masz przy sobie notes i zapisujesz wszystko, co ci się przy­pomina.

- I co potem? Chyba nie pójdę z notesem do spowiedzi?!

- Czemu nie? Jak najbardziej!

- A jak będzie ciemno przy konfesjonale? Nieraz tak bywa!

- Na to są dwa sposoby: umawiasz się z księdzem na taką spowiedź - można pójść do niego po Mszy do zakrystii - i od razu mu mówisz, że skorzystasz z kartki. Nawet dobrze jest się umówić na jakąś godzinę, bo księża bardzo nie lubią, jak im ktoś w długiej kolejce zaproponuje spowiedź z całego życia - i oni się śpieszą, i ludzie w kolejce się niecierpliwią... Lepiej się umówić na spokojną godzinę.

- No tak. A drugi sposób?

- Drugi to takie uporządkowanie grzechów, żeby je było ła­two zapamiętać. Ja sam dzielę je na trzy grupy, tak jakbym z nich budował trzy wieże: pierwsza to moja postawa wobec Boga (tu wszystkie praktyki religijne lub ich brak, pytanie czy Bóg był dla mnie na pierwszym, czy na dalszym miejscu, przykazanie miłoś­ci), postawa wobec ludzi (wszystkich - przyjaciół i wrogów, ży­wych i zmarłych, jednostek i całego społeczeństwa, moje grzechy „cudze”, czyli pomoc do grzechu innym, choćby przez zły przy­kład)...

- A trzecia „wieża”?

- Trzecia to moje spojrzenie na samego siebie - na swoje wady i na walkę z nimi, na pracę nad sobą, na wykorzystanie cza­su, talentów (czy nie „ukryłem ich w ziemi”, jak w tej przypo­wieści), na miłość do samego siebie...

- Czyli... egoizm...?

- Niekoniecznie. Egoizm to stawianie siebie na ważnym miejscu, i to kosztem miłości Boga i bliźniego. A my mamy kochać siebie miłością prawdziwą i pełną, co wcale nie jest takie łatwe...

- Kochać siebie...? Moja wnuczka Kasia mówi, że „siebie nie lubi”, a tylko czekać, jak użyje mocniejszego słowa! Nie myje się, mało je, nie dba o siebie, nawet nie chce patrzeć w lustro...

- Mam kochać siebie przede wszystkim dlatego, że Bóg mnie kocha. Kto doświadcza Jego miłości i czuje się nią ogarnięty, otulony, jakby noszony na rękach, nie ma z tym problemu... Ale może innym razem do tego wrócimy. Teraz skończmy to przygo­towanie do spowiedzi.

Możesz przecież posłużyć się swoją książeczką z rachunkiem sumienia, ale pod warunkiem, że nie jest ona dla dzieci. Mógłbyś mieć wtedy wpadkę jak staruszek, który stale spowiadał się, że nie słuchał mamusi. No i pozostaje ci jeszcze wzbudzenie szczerego żalu, najważniejsze przed samą spowiedzią. Ja to robię w ten spo­sób, że patrzę na krzyż albo na jakąś stację Drogi Krzyżowej i przepraszam Pana Jezusa za rany Mu zadane. Tylko On je zna i wie, ile ja Go kosztowałem. I to już całe przygotowanie! O moc­nym postanowieniu poprawy chyba nie trzeba wspominać - już o nim mówiliśmy...

- Ano tak, o tym nałogowcu, który gwarancji dać nie może, ale postanowić musi - to pamiętam. No to dzięki ci, Janek, chyba skorzystam z okazji...

- Tylko radziłbym ci, jeśli mogę, żebyś na tę okazję nie czekał aż do roku 2012! Wprawdzie do wielkich grzeszników nie nale­żysz, jednak nadchodzi godzina „prześwietlenia sumień” wszystkich ludzi świata, czyli to „Ostrzeżenie”, o którym mówiliśmy. Wtedy biada temu, kto zobaczy w sobie „kusego” jako lokatora swojej duszy - będzie to dla niego jakby agonia. Znasz chyba to opowiadanie z czasów wojny, drukowane w kilku czasopismach, na pewno w „Rycerzu Niepokalanej” - opis nawrócenia Franka na sali szpitalnej?

- Kiedy wszyscy chorzy na sali osiwieli w jednej chwili, cho­wając się pod łóżkami? Tak, pamiętam to. Widok szatana był tak straszny, tak nimi wstrząsnął, że natychmiast wszyscy chcieli się spowiadać. Nawet personel szpitala nawrócił się pod wpływem tego faktu.

- Dobrze, że znalazł się tam akurat wtedy ksiądz, ale co będzie z tymi, którzy do niego nie dotrą po tym „Ostrzeżeniu”? A ci którzy dotrą, będą musieli całymi dniami czekać w kolejce! Księża będą umierać w konfesjonałach ze zmęczenia, a i tak nie będą w stanie wszystkich wyspowiadać, bo każdy będzie chciał „z całego życia”...!

- Z tego wynika, że już teraz powinny się zacząć te kolejki!

- Ba, ale jak to ludziom uświadomić?! Diabeł zapewnia im komfort wewnętrznego spokoju, wycisza głos sumienia, stwarza klimat samozadowolenia w ich duszy... Nawet gdyby śmierć gło­śno waliła w ich drzwi, odpowiedzą: jeszcze nie w tej chwili, jeszcze mam czas na nawrócenie!

- To w takim razie co Pan Bóg ma zrobić z tymi ludźmi? Jasiu, mój ekspercie od przyszłości, uchyl rąbka tajemnicy!

- Szukam w tej chwili w pamięci, ale niczego nie znajduję... Wydaje mi się, że Pan Jezus dostatecznie mocno woła z kart swo­jej Ewangelii: „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny!” No i porównuje siebie do złodzieja, który zaskakuje domowników.

Najstarsza z widzących z Garabandal, Conchita, powiedziała: „Gdybym nie zna­ła innej, mającej [później] nadejść kary, powiedziałabym, że nie ma większej kary, niż Ostrzeżenie. Wszyscy ludzie staną wobec Sprawiedliwości Bożej, lecz katolicy, którzy będą w stanie łaski, przyjmą to z większym poddaniem się [Bogu], niż inni.

„Ostrzeżenie”, nazywane czasami „małym sądem” (w odróżnieniu od wielkiego - ostatecznego), będzie kompletnym zaskoczeniem dla ogromnej większości ludzi. Gdyby nim nie było, niewielu doznałoby duchowego wstrząsu. A o niego przecież chodzi, bo jak inaczej miałby Bóg nakłonić ludzi do przemiany życia? Groźbami? Działaniem na ich wyobraźnię, jak w filmie „Rok 2012”? Wprawdzie On ma zawsze wiele możliwości, ale nikogo nie zniewala i nie zmusza. Tak będzie i w tym wypadku: pokaże każdemu stan jego duszy i zapyta, czy chce się zmienić, z Nim być, Jemu służyć. Od tej decyzji każdego będzie zależało, czy zostanie na ziemi, czy będzie zabrany.

- ...Od tej decyzji...? A czy kara w postaci kataklizmów po tym „Ostrzeżeniu” nie zmiecie na niektórych terenach wszystkich i dobrych, i złych?

- Pytałeś już o to, kiedy wspominaliśmy ostatnie trzęsienia ziemi. Odpowiedź chyba nie jest trudna: dobrzy, mający zginąć wśród kataklizmów Wielkiej Kary Oczyszczenia Świata, takie a nie inne mają powołanie...

- Powołanie do śmierci?!

- A czemu nie? I do życia, i do śmierci! Wszyscy mamy i je­dno, i drugie. Dla umierających, jeśli tylko nie są samobójcami, koniec życia nie jest tak naprawdę „końcem”, lecz raczej szczy­tem, na który mieli się wspiąć. Na tym szczycie mają odpowiedzieć Chrystusowi: tak, pragnę być z Tobą już teraz na zawsze w Domu Ojca.

- A więc dla ginących w kataklizmach właśnie taka a nie inna śmierć jest najlepsza...?

- Ja w to nie wątpię. Bóg jest miłością i daje tylko to, co Mu miłość dyktuje. Gdzieś czytałem, że śmierć wśród cierpień jest wielką łaską dla tych, którzy nie za dobrze żyli, bo Bóg wychodzi im im spotkanie z wielkim współczuciem, czułością, tkliwością... Chce im od razu w swoim Królestwie wynagrodzić za to cierpienie, którego wspomnienie ze sobą przynoszą, chce ich pocieszyć...

- Tak mówisz...? W tych dniach zajrzałem do komentarzy pod filmem z Haiti na „You-tubie” i... mówię ci - straszne nie­które! Po prostu kpiny z wierzących; coś w tym stylu: „No i gdzie ten wasz Bóg? Gdyby istniał, czy by do czegoś takiego dopuścił!” Co byś takiemu odpowiedział?

Oho, już ktoś mnie atakuje! - Sławek sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy. Coś musiało się stać w jego firmie, bo mina mu zrzedła. - A brygadzista nie poradzi sobie beze mnie? Awaria czego? Układ hydrauliczny? Niech uruchomi drugą! No tak, zaraz u was będę. Na razie.

Tak zakończyła się nasza druga rozmowa. Czy będzie nastę­pna, któż to może wiedzieć? Jak widać, tematów nam nie brak...


4. Ojczyzno ma...

Julia jest trochę młodsza ode mnie. Jako polonistka w liceum radzi sobie dobrze nawet z młodzieżą trudną i jest przez nią lubiana. Znamy się od dawna i wiele nas łączy (m.in. pielgrzymki), jes­teśmy ze sobą na „ty”. Odwiedziłem ją w marcowe zimne popo­łudnie i od razu od progu pozwoliłem się przeniknąć na wskroś atmosferze jej domu, ogrzewanego kominkiem.

W tych trudnych czasach ludzie na ogół spotykają się, aby ponarzekać, kogoś obmówić, wyśmiać, ewentualnie ujawnić swo­ją pazerność (wtedy rozmowa schodzi na to, ile i jak zamierzają zarobić, co sprzedać a co kupić). Właśnie teraz doceniam, jak wielkim skarbem jest osoba tryskająca optymizmem, oczytana, mająca swoje zdecydowane poglądy, i to nie odbiegające od naj­piękniejszego z modeli rzeczywistości: od tego ewangelicznego... Jeśli ponadto dodam, że jest artystycznie uzdolniona i umie swoją pasją zarażać innych, a rady przez nią udzielane w trudnych sytuacjach są niezwykle trafne - przypuszczam, że przemodlone - oto bodziesz miał, Czytelniku jakiś pogląd na to, kim jest moja kole­żanka Julia...

Dobrze że jesteś, Janie! Rękę masz nie za ciepłą, więc siądź bliżej ognia.

- Chętnie. Ogień to radość, przynajmniej w medycynie chińskiej.

- Tak jest. Cieszmy się życiem, nie żałujmy sobie ciepełka, skoro jest tak blisko! Na razie jest...

- Co masz na myśli?

- Różnie z tym może być. „Prorocy” zapowiadają rok wyjąt­kowy; na przemian zimno i gorąco, sucho i mokro, czego rośliny nic wytrzymają...

- U nas...?

- Tak, u nas. A w lipcu może polać się krew...

- I ty w to wierzysz, Julio? Wojna domowa w Polsce?! U nas jedni śpią, a inni kopią pod nimi doły! Ani jedni, ani drudzy nie są zdolni do walki, przynajmniej nie będą bić się o jakieś ideały czy idee - tak myślę!

- Zwykle tak jest, że krew może się lać, ale nie musi. Przyjacielu, ja wierzę w Polskę i wierzyć nie przestanę, choćby nie wiem co się działo! Mickiewicz ci odpowie: „Nasz naród jak lawa: z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi...”!

- Znam to. Ale gdzie ty widzisz w Polsce ten wulkan, gotów wybuchnąć... ? Ja takiego nie widzę. Nawet jeśli ludzie się wściekają, to jak barany idą na rzeź, wciąż jeszcze wierząc czczym obietnicom... No i bzdurnym „sondażom”! Czy nie są to sondaże snów ekipy rządzącej?

- A ja to widzę inaczej: Polska to bomba, i do tego już uzbro­jona. Wystarczy wybuch małego zapalnika, żeby cała wybuchła!

- Jesteś optymistką, jak zwykle zresztą. To w takim razie co uważasz za ten „zapalnik”?

- Ja go jeszcze nie znam, ale najbliższe miesiące go ujawnią. Po prostu czuję całą sobą, że on będzie. Tak po cichu myślę, że może nim być beatyfikacja księdza Popiełuszki... Chyba nikt tak nie cenił sobie jego ofiary, jego wielkości, jak Jan Paweł II - oko­ło dwudziestu razy nawiązywał w swoich przemówieniach do jego życia i śmierci. Czy wiesz, co powiedział we Włocławku w dziewięćdziesiątym pierwszym? Że on oddał życie za nas wszyst­kich! I zaliczył go do wielkich twórców Europy. Myślę, że jak się ludzie zbiorą na tym samym placu, na którym - w sensie ducho­wym - zrodziła się „Solidarność”...

- I zstąpił Duch Boży...

- Właśnie! Jak ten Duch powieje, to wiesz...? Wciąż mi powraca na myśl „złoty róg”, budzący „chochoły”...

- Coś się może zdarzyć, ale... przebudzenie „chochołów”, wybuch bomby czy wulkanu - Julio, gdzie ty żyjesz - na księ­życu?! Masz do czynienia z młodzieżą, więc powinnaś być rea­listką. Widzisz w tych ćpunach, obibokach karmiących się cuch­nącą internetową papką i diabelskimi grami, materiał na patrio­tów?! I to na takich, co poświęcają życie...?

- Oj Janie, języczek to ty masz niewyparzony, oj masz! Ja ci dam tylko jeden prosty przykład - powinien wystarczyć. Pamię­tasz na pewno, jak na umieranie i śmierć Papieża zareagowali prawie wszyscy...? Przez kolejne wieczory szłam wzdłuż bloków i łzy płynęły mi jak groch po twarzy: moje „ćpuny i obiboki”, jak ich nazwałeś, pewno pierwszy raz w życiu mieli w ręku różaniec i nie wstydzili się tego...!

- I co, i odmawiali go naprawdę...?

- Wątpisz w to? Młodzież jest zdolna do wielu rzeczy - do poświęceń, do cierpienia za szlachetną sprawę, tylko jest omotana warunkami życia, jak mucha siecią pająka. I jeżeli nawet my w tej chwili nie widzimy sposobu na zerwanie tej sieci, to Bóg go zna, i ma zawsze tysiące sposobów na wszystko.

Ja wierzę, że beatyfikacja będzie miała na Polaków podwójny wpływ: na ich rozum - nagle uświadomią sobie, w czyich rękach byli i nadal są, i co tym rękom zawdzięczają - ale też na uczucia. I właśnie ten drugi wpływ jest nie do przewidzenia...

- Może być tym „zapalnikiem”?

- Właśnie. Gdyby do tego doszedł głód, który nam zapowiadają, może jakieś inne zdarzenia... W internecie kilku „proro­ków” zgadza się co do tego, że Ameryka Północna ma bardzo ucierpieć, i to może nawet w najbliższych miesiącach. Słyszałeś o tym? Nie? Mówią o biczu Bożym na Kalifornię - ma się cała zatrząść, wybrzeże zachodnie też - trzęsienie i tsunami. Nawet ktoś zapowiada, że Waszyngton będzie zmieciony z powierzchni ziemi, chyba przez jakiś pocisk czy rakietę. Podaje godziny: między ósmą rano a południem... Z czego się śmiejesz?!

- Musi ten ktoś mieć telefon do nieba i stamtąd otrzymuje informacje...?

- Są ludzie, którzy mają! Wiesz, co jest „telefonem do nieba”? Modlitwa i cierpienie. Sama znam taką osobę. A o Ojcu Pio nic słyszałeś? Kiedy ktoś jest cały oczyszczony cierpieniem i wyzuty z własnej woli, może mieć taki „telefon” i nie ma w tym nic śmiesznego!

- Mój jest najczęściej głuchy; ja mówię, ale nikt się nie odzywa... A może dzwonię pod zły numer? Czy masz książkę telefoniczną do nieba?

- Janek, nie kpij, bo rozmawiamy o poważnych rzeczach! W tej chwili o Polsce. Czy myślisz, że ksiądz Jerzy nie może uprosić u Boga tego „zapalnika”? Okazję będzie miał ku temu wyjątkową! Czy klęczałeś w ciszy przy jego grobie...?

- Oczywiście. I to nie raz. Przyznaję ci rację: tam dusza dosta­je skrzydeł, odchodzi się od tych kamieni z twardą wolą zrobienia czegoś wielkiego dla Boga i dla ludzi!

- Brawo, przyjacielu! A jeśli tak odchodzą tysiące, setki tysięcy, i to przez tyle lat...? Czy ten mickiewiczowski „ogień wewnętrzny” nie rozpala się coraz bardziej? A przy grobie Jana Pawła II to co?!

- Przyznaję ci rację. Tyle już łask i cudów odnotowano, więc może być jeszcze ten jeden... Jak ty go nazwałaś... ? „Złoty róg” i „przebudzenie chochołów”... To dobre! Chochoły w ogrodzie „budzą się” na wiosnę, a więc...

- Więc „nowa wiosna Kościoła” nam potrzebna! Nie tylko Polski, ale całego Kościoła, świata...!

- Nasz Papież zapowiadał tę „wiosnę”, ale jej nie doczekał. A ponieważ odchodzi się z tej ziemi - tak mówią - do pracy u Boga, a nie na „wieczny odpoczynek”, więc kto wie, ile mu zawdzięczamy...

- Ja też tak myślę, Jasiu. I księdzu Jerzemu, i tylu innym świętym rodakom... Codziennie przy Apelu Jasnogórskim wyo­brażani sobie, że oni wszyscy otaczają o tej godzinie tron Królo­wej Polski i że płynie do Boga potężna modlitwa - i z ziemi, i z nieba jednocześnie. I ten „Biały Orzeł wciąż skrępowany” ma na sobie coraz cieńsze kajdany, prostuje powoli skrzydła do lotu...

Spojrzałem na Julię i jakby prąd przeze mnie przepłynął! Jej wzrok płonął, a twarz, oświetlona ogniem kominka, nabrała dziw­nego wyrazu, promieniowała niezwykłą mocą. Druga „Emilia Plater” - pomyślałem - albo... „Joanna D'Arc”! Wódz w spódni­cy! Jeżeli Polska ma więcej takich, szybko powstanie z „ruin”, w których się znalazła...!

Przez chwilę milczeliśmy oboje. Kiwała głową z przekona­niem, jakby z kimś w myślach dyskutowała. Pewno była duchem przy kościele na Żoliborzu, skoro powróciła do postaci księdza Popiełuszki:

- Miał tylko 37 lat... Urodził się w święto Podwyższenia Krzyża Świętego! Męczennik komunizmu... „Za prawdę trzeba cierpieć” - mówił. „Wszystko przepoić miłością, najdrobniejszy czyn”. A księżom powiedział miesiąc przed śmiercią: „Przez śmierć i grób można więcej zrobić, niż w inny sposób. Jestem gotów na wszystko”.

- Słyszałem, że księża radzili mu, żeby się wycofał, po prostu uciekł, bo już były zamachy na niego. Szczególną wściekłość budziły pielgrzymki świata pracy na Jasną Górę...

- Właśnie. A jego odpowiedź była: „Teraz mam tych ludzi zostawić? Zdradzić? Tych, którzy szukają dobra, prawdy, ufają Kościołowi?”

- A czy słyszałaś, że na krótko przed śmiercią - nie pamiętam, może tydzień - ktoś go odwiedził i był świadkiem, jak oglą­dał film o zamachu na Ghandiego? Cofał kilka razy, zmieniony, zamyślony...

- Tak, słyszałam. On już musiał przeczuwać, co go czeka... A może wiedział więcej, niż myślimy? „Naród ginie, gdy brak mu męstwa - mówił. - Czemu miałbym nie dołączyć swojego cierpie­nia do cierpień internowanych i prześladowanych?”

- Strasznie musieli go, biedaka, torturować...! Podobno kilka razy uciekał z samochodu. Jednak gdyby Bóg nie pomagał swoim męczennikom znosić tortur, pewno by się załamali. Który to święty żartował, przypiekany na żelaznej kracie, że jeden bok już goto­wy i powinni pieczeń przewrócić na drugi bok?

- Czy nie święty Wawrzyniec? A ty, Janek, chciałbyś być męczennikiem...?

Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie tym pytaniem! I co mia­łem jej odpowiedzieć? Że wiem o tym od dziecka, że znam swój los...? Chociaż Julia była mi bliska duchem, jednak nie czułem tego, by była to chwila odpowiednia do zwierzeń...

- A czy tego można chcieć...? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - Mówię Bogu, że to co mi da, uznaję już z góry za naj­lepsze, niech Jego wola wypełni się w moim życiu i w śmierci...

- I można, i trzeba! - odpowiedziała z przekonaniem, zdu­miewając mnie swoją duchową dojrzałością. - Jeżeli męczeństwo jest krzyżem, to trzeba je, jak każdy krzyż, wziąć, przyjąć, ofia­rować! Nie można do końca czekać biernie na to, że ono samo przyjdzie - nieprawdaż? Ja myślę, że trzeba się do niego przy­gotować. ..

- Jak ksiądz Jerzy...?

- Właśnie, jak ksiądz Jerzy. Bo czy może być prawdziwe męczeństwo ciała, jeśli wcześniej nie zrodziło się ono w duszy?

- Jeśli ma być ono szczytem miłości, to musi zrodzić się w duszy...

- No właśnie. Ktoś mi dał słowa i nuty pieśni o księdzu Jerzym, która powstała na wiadomość o jego śmierci. Melodia zawiera w sobie tyle smutku i jakiegoś tragizmu, że już na dzisiaj się nie nadaje, ale słowa są głębokie. Większość tekstu to jakby modlitwa Księdza, w której ofiaruje Bogu swoje ręce, język, oczy, całego siebie - za Ojczyznę...

- Czy możesz mi ją dać? Może warto by było znaleźć kogoś, kto by napisał do niej akompaniament?

- Mam kilka odbitek, więc nie ma problemu. Poszukaj kogoś takiego, to bardzo na czasie. Proszę, to dla ciebie. A tu mam od­bitki wierszy Juliusza Słowackiego „A jednak ja nie wątpię” i „Kiedy prawdziwie Polacy powstaną” - weź je sobie. Na pewno je znasz?

- Tak, Julio, znam doskonale, a to dzięki ojcu, który nimi żył. Żył pod butem komunizmu i tęsknił za wolną Polską, ale jej nie doczekał...

- A jego syn Jan - doczekał?!

- Też pytanie! Dalej czeka. Tęskni. Walczy, jak umie...!

- I twój duch „przez sztandary jest tłuczony złote”?

- Jest, jest, jak w moździerzu! Razem z duchem całego Naro­du! Słowacki to był prorok: nawet takie szczegóły widział i zapowiedział... Jeden prorok-wieszcz zapowiedział pojawienie się drugiego na Placu Zwycięstwa, i to na ile lat wcześniej!

- A teraz nowy „prorok” ma się pojawić na tym placu, szóstego czerwca... Wyrwali mu język przez zemstę za kazania o miłości, prawdzie, sprawiedliwości i przebaczeniu...

- Jak świętemu Andrzejowi Boboli! - przerwałem,

- Właśnie; ale po to, żeby teraz mógł przemówić głosem leszcze bardziej donośnym - jak grom!

- I poderwać do czynu nowych ludzi - nową „Solidarność”? Wyobrażam sobie, co by było, gdybyś była mężczyzną!

- To znaczy co: wyobrażasz mnie sobie z bronią w ręku? Nic z tych rzeczy! Teraz ta walka ma polegać na czym innym. Ma według Słowackiego budzić zdziwienie „Francuza”, czyli - jak byśmy dzisiaj powiedzieli - Europejczyka: „Cóż to, zapyta, są za odmieńce, którzy na dawnym wstali mogilniku? [...] Nie, to nie ludzie z krwi i ciał być muszą. To pewnie jacyś upiorni rycerze, którzy za duszę walczą tylko duszą i biją ogniem niebieskim w pancerze”...

- Jak to rozumieć?

- Chyba udajesz, że nie wiesz o co chodzi! Przecież modlitwy i duchowe ofiary - to jest ten „ogień niebieski”!

- Modlitwy - to zrozumiałe. Gdyby nie one, nie byłoby wiktorii wiedeńskiej, „Cudu nad Wisłą” ani tylu innych zwycięstw. A te „duchowe ofiary”...? To znaczy co: za Polskę pościć, może jeszcze biczować się, nosić włosiennicę...?

- Na pewno to by nie zaszkodziło! W średniowieczu było to czymś powszechnym i na porządku dziennym, a dzisiaj umiemy tylko pielęgnować swoje ciałko i dogadzać mu! Ale ja to rozu­miem inaczej: duchowa ofiara to przede wszystkim poświęcenie się Bogu za innych, złożenie siebie w ofierze...

- Ale w praktyce na czym to ma polegać? Mówię Bogu, że Mu się ofiaruję, i co dalej?

- Odtąd pozostawiam Jemu samemu wybór sposobu, w jaki chce moją ofiarę przyjąć. Może to być męczeństwo, może być choroba, cierpienia spowodowane przez ludzi, braki i niepowodzenia, ciężar codziennych obowiązków...

- Czyli po prostu zgodzenie się na wszystkie cierpienia, jakie przyjdą?

- Coś w tym sensie... Ale przy tym ofiarowanie się za innych - to jest ważne.

- Miałem w ręku książkę o naszym osobistym krzyżu, gdzie były podobne określenia: ofiara za innych, z miłości do nich. Autor próbował w niej uspokoić ludzi bojących się zbyt wielkiego ciężaru tego krzyża. Pisał też, że można nieść swój krzyż, a nie cierpieć, a nawet przeżywać radość...

- Co to za książka? Może o życiu Marty Robin? Mam taką, która nosi tytuł „Krzyż i radość”. Ale to dopiero na szczycie świę­tości jedno z drugim jest połączone, a czy my na taki szczyt wejdziemy...?

- Julio, każdy ma swój własny szczyt i musi go zdobyć, bo inaczej do nieba nie wejdzie! A co do tej radości, to tam chodziło o coś innego: gdy całkowicie ukrzyżowana jest wola człowieka - przekreślona, stopiona w jedno z wolą Bożą - sumienie nas pochwala i możemy żyć w radości, niezależnie od cierpień. Może nawet wcale cierpień nie być, a krzyż się niesie...

- Bo wola jest ukrzyżowana...? To ciekawe stwierdzenie! Kiedy o tym mówiłeś, pomyślałam o Polsce: gdybyśmy jako naród byli posłuszni Bogu, bylibyśmy szczęśliwi...

- To dobre skojarzenie, Julio! Na przeciwległym krańcu jest kierowanie się tylko i wyłącznie wolą własną, a podeptanie woli Bożej. Wtedy też można być zadowolonym z życia (nie powiemy w tym wypadku: szczęśliwym, bo byłoby to za dużo), ale na krót­ko! A wiesz dlaczego? Bo diabeł troszczy się na ziemi o swoich i daje im to zadowolenie: nabija kiesę, uzdrawia, podsuwa różne przyjemności, uspokaja sumienie i... czeka na ich śmierć, kiedy to weźmie odwet za wszystko! Mamy takich bogatych biedaków w Polsce sporo, zwłaszcza w rządzie.

- No tak. Ale wróćmy, Janek, do tej ofiary za innych. Czy nie myślisz, że Polska bardzo potrzebuje teraz takich ofiar? Na wzór i na miarę księdza Popiełuszki? Pamiętam dobrze jego słowa: „Za Ojczyznę trzeba cierpieć i umierać jak Romuald Traugutt”. Gdyby więcej takich bohaterów się znalazło...

- Ja też tak myślę. Ale gdzie znaleźć takich męczenników cichych i pokornych? Bo tylko tacy mają „siłę przebicia”, a nie krzykacze, prawda?

- Prawda. Ale jest ich więcej niż myślisz. Nie na ulicach i placach, nie na trybunach, ale w domach. To są wyrzuceni z zakładów pracy bez godziwych środków do życia, zresztą wszy­scy bezrobotni, głodujący, schorowani a nie mogący się leczyć, skrzywdzeni przez bogaczy, którzy dorobili się ich kosztem... Można by długo wyliczać! Czy ty wiesz, co by było, gdyby wszy­scy ci ludzie poszli teraz w ślady księdza Jerzego...?!

- Położyli głowę pod miecz oprawców...? Czy jeszcze mało od nich ucierpieli?!

- Nie! Gdyby powiedzieli Bogu, że swoje cierpienie ofiarują Mu za Ojczyznę...

- Teoretycznie to proste, ale jak do nich trafić? Ani ty, ani ja nie mamy chyba na to sposobu...? Znam pustelnika, który ileś lat temu przeszedł przez Polskę w dziwnym ubraniu, jakby z worka, z napisem „POKUTY!” na plecach. Ale gdyby nawet tysiąc takich zaczęło chodzić po kraju z napisem „Ofiaruj się za Polskę”, czy by to poskutkowało...? Ja w to wątpię! A wiesz dlaczego? Bo to zależy od księży. Ci, którzy powinni być duchowymi przewodni­kami, duszpasterzami, sami nie żyją na ogół duchem ofiary, jak więc mogą uczyć tego innych? Czy znasz dzisiaj wielu księży, odprawiających msze za Ojczyznę, chociaż nic im za to nie grozi? O co Maryja prosiła w objawieniach w Licheniu, pamiętasz...? Właśnie o msze - przebłagalne i błagalne!

Dzwonek u drzwi, od którego aż się wzdrygnąłem, przerwał naszą rozmowę. Musiał też zaskoczyć Julię - przyszła jej uczen­nica. Julia spojrzała na zegarek i pokręciła głową.

- Jolu, jeszcze prawie godzina... Coś się stało?

- Nie, nic... To może ja przyjdę później?

- Dobrze. Ale nie! - chodź do drugiego pokoju, dam ci książ­kę, to sobie poczytasz - zadecydowała.

Próbowaliśmy powrócić do rozmowy, ale straciliśmy wątek i jakoś się nam ona nie kleiła. Odnosiłem wrażenie, że Julia ma już podzieloną uwagę, część jej ducha jakby odpłynęła. Pożegnaliśmy się więc szybko, czułem jednak, że ze względu na wagę tematów będę się tu starał wrócić wcześniej czy później.

Okazja nadarzyła się już wkrótce. 25 kwietnia wybrałem się pieszo na imieniny szkolnego kolegi Marka, a ponieważ wieczory są już teraz długie, mogłem wygospodarować trochę czasu na odwiedziny Julii, jako że miałem jej dom po drodze. Na szczęście, mimo pięknej wiosennej pogody, zastałem ją w domu. Otwierając mi prawą ręką, w lewej trzymała książkę w brązowych okładkach, widocznie nie miała pod ręką zakładki.

- Węgrzyn? - zapytałem, z daleka rozpoznając szlachetną twarz i piękną grzywę poety.

- Oczywiście. Mam inne jego pozycje, ale ta dopiero teraz wpadła mi w ręce. Co za błyskotliwość, skojarzenia, język! Roz­bierz się, przeczytam ci jeden wiersz ze środka... „Kto zdradził Polskę - Judaszem zostanie - drzewo już czeka - i sumienia kamień - i lęk i przepaść - i kary potrzeba - i sznur pogardy - od ziemi do nieba - kto zdradził Matkę - niech do Boga woła - bo tylko Pan Bóg - przebaczyć mu zdoła...”

- Wiesz, Julio, z czym mi się to kojarzy, przynajmniej zakoń­czenie? Z testamentem Paderewskiego, podobnie zakończonym: zdrajcom Ojczyzny - napisał - przebaczyć nie mogę, może to zrobić tylko Bóg.

- Rzeczywiście, dobre skojarzenie. Ale nieraz myślę, że tą zdradą jest nie tylko sprzedawanie Polski za judaszowe srebrniki, ale także zaprzepaszczenie Bożych planów, brak odpowiedzi na nie. Weźmy, dla przykładu, intronizację Chrystusa w Polsce... Wiesz, co mnie najbardziej oburza? Ludzie świeccy prześcigają duchownych, podnosząc alarm, a ci - prawie wszyscy - śpią, i to już od 80 lat! Faryzeuszy Pan Jezus rugał, że „mówią, ale sami nie czynią”, a o tych naszych trzeba by było powiedzieć, że ani nie mówią, ani sami nie czynią!

- No tak, coraz więcej o niej się mówi. Słyszałem, że jest jakaś ekipa - zakonnik z grupą świeckich - która jeździ po kraju i głosi rekolekcje, zawiązuje jakieś wspólnoty na rzecz Intronizacji Serca Jezusowego... Była też w Sejmie grupa posłów...

- Słyszałeś to słyszałeś, ale że też musiałeś trafić na zatrute źrodło informacji...!

- Nie rozumiem...

- Powtarzam ci: zatrute ! Właśnie ten zakonnik torpeduje Bożą sprawę, wykrzywia ją, pod pozorem „nawracania Polski” odwraca ją od tego, czego powinniśmy dokonać jako naród zgodnie z żądaniami Pana Jezusa!

- Tym bardziej nie rozumiem: przecież on chyba głosi Intronizację...? Słyszałem go w Radiu Maryja.

- Tak, ale jaką! Jak Serce można posadzić na tronie kró­lewskim? Ukoronować? Jak Sercu dać berło?! Sercu można się tylko oddać, poświęcić, a to już Polska uroczyście zrobiła w 1951 roku. Było to poświęcenie na wszystkich poziomach: od rodzin aż po najwyższy szczebel, ogólnokrajowy. Natomiast intronizacja polega na uznaniu nad sobą władzy Króla, oddaniu władzy Królowi, a tego może dokonać tylko ten, kto ją posiada.

- A więc ma mieć wymiar także polityczny...?

- Oczywiście. W tamtym akcie poświęcenia nie uczestniczyły władze państwowe, więc tym bardziej nie była to intronizacja. Gdyby o takie poświęcenie Panu Jezusowi chodziło, szybko były­by dobre owoce, a tymczasem jakie były?! My tych czasów nie pamiętamy, ale znamy je z historii: terror stalinowski nie zelżał, Prymas został uwięziony, w 1956 wprowadzono bezkarność zabi­jania dzieci poczętych, a tak zwana „odwilż” pod wodzą Gomułki jak się zaczęła, tak i trwa do dzisiaj...!

- Masz rację - można tak powiedzieć. Przecież wciąż rządzą nami ludzie tego samego pokroju, ci sponad „grubej kreski”!

- Właśnie. No i jak tu się nie denerwować, że taki zakonnik - „wyzwoliciel” chce odgrzewać tę samą pieczeń sprzed lat, za­miast wypełniać żądania Pana Jezusa?! A te są jasne. Mam pod ręką książkę8 - posłuchaj Janek: - staje przed Rozalią „postać męża, pełna powagi i majestatu”, i mówi: „Tylko te państwa nie zginą, które będą oddane Jezusowemu Sercu przez intronizację, które Go uznają swym Królem i Panem. Które państwa i narody jej nie przyjmą i nie poddadzą się pod panowanie słodkiej miłości Jezusowej, zginą bezpowrotnie z powierzchni ziemi i już nigdy nie powstaną. Przyjdzie straszna katastrofa na świat, jak zaraz zobaczysz”. W tej chwili powstał straszliwy huk - owa kula pę­kła. Z jej wnętrza wybuchnął ogromny ogień, za nim polała się obrzydliwa lawa jak z wulkanu, niszcząc doszczętnie wszystkie państwa, które nie uznały Chrystusa...

- A Polska...? Skoro od naszego kraju, który Pan Jezus sobie wybrał i „szczególnie umiłował” - to przekazała święta Faustyna - ma On prawo oczekiwać więcej, niż od innych?

- I oczekuje! Zobacz: „Polska nie zginie, o ile przyjmie Chry­stusa za Króla w całym tego słowa znaczeniu, jeżeli się podporządkuje pod prawo Boże, pod prawo Jego miłości; inaczej, moje dziecko, nie ostoi się”.

- Nie czytałem tej książki, ale słyszałem, że Rozalia widziała, w związku z tą zapowiedzią kary, granicę polsko-niemiecką w ogniu...?

- Tak było, na krótko przed wojną, chociaż nie umiałabym znaleźć teraz tego szczegółu. No i sam widzisz: wojna nas nicze­go nie nauczyła! Teraz zbliża się następna, a my śpimy... Czy słyszałeś, jaką straszną wojnę zapowiedziała Matka Boża Bernadccie z Lourdes?

- Nie... Skąd masz takie wiadomości...?!

- Święta Bernadeta przed samą śmiercią wysłała papieżowi otrzymane od Maryi tajemnice, które dopiero niedawno zostały znalezione w archiwum watykańskim. Poczekaj, mam to na kart­ce, fragment ci przeczytam... O, jest! „U progu nowego wieku będzie obserwowane starcie wyznawców Mahometa z narodami chrześcijańskimi. W wielkiej bitwie 5.650.000 żołnierzy straci życie, a bardzo destruktywna bomba zostanie zrzucona na miasto w Persji. Jednak na końcu znak Krzyża zwycięży, a wszyscy muzułmanie nawrócą się na chrześcijaństwo. Nastąpi wiek pokoju i szczęścia, ponieważ wszystkie państwa złożą swoje arsenały bro­ni. (To opuszczę...) Wiek XXI nazwany będzie drugim złotym wiekiem ludzkości”. I co ty na to...?

- Niesamowite! Pięć milionów samych żołnierzy, a cóż dopiero ludność cywilna...? Persja to przecież dzisiejszy Iran, a tam wrze jak w kotle... Bardzo możliwe, że będzie tam nowa Hiroszima! Ale najważniejsze, że wszystko się dobrze skończy. Je­dnak jaki to ma związek z Polską?

- Przecież Polska nie jest samotną wyspą na mapie świata, a poza tym nie jest na tyle święta, by mogła nie obawiać się kary. Jeżeli przed wojną na nią zasługiwała, to cóż dopiero dzisiaj? Ja­ko nauczycielka wiem dobrze, czym żyje teraz przeciętna polska rodzina...

- Ja jako katecheta też...! I sądzisz, że intronizacja Chrystusa mogłaby nas uratować?

- Nie tylko nas, ale i inne narody. Jestem pewna, że gdyby Haiti i Chile uznały Pana Jezusa za Króla, uniknęłyby w ostatnich miesiącach tej kary...

- Więc jeśli zapowiadają nam następne kary, musimy spieszyć się z Intronizacją?

- Oczywiście. Ja wciąż mam nadzieję, że zdążymy, choćby w ostatniej chwili. Możesz się śmiać, że jestem łatwowierna, ale „to­nący brzytwy się chwyta”! Dla mnie istnieją w tej chwili trzy „brzytwy”, chociaż za czwartą jestem skłonna uznać zapowia­dane bliskie już wstrząsające wydarzenia - w kraju i za granicą - które mogą obudzić Polaków. Pierwszą taką „brzytwą” jest na­dzieja na dobrego nowego prymasa Polski, o takiego się modlę. Gdyby on natychmiast wziął się do dzieła, nie patrząc na opozy­cję, i doprowadził do Intronizacji, miałby wielką zasługę...!

- Co do tej „opozycji” - czy myślisz o niedawnej wypowiedzi naszych biskupów... ?

- Tak, chociaż nie tylko! Tego to ja już zupełnie nie rozu­miem: prosty człowiek łatwo to pojmie, a nasze doktory w sutan­nach nie pojmują takiej prostej rzeczy: przecież jako Odkupiciel Chrystus musiał zająć pozycję sługi, niewolnika, wyniszczyć się do końca, oddać życie w męce i poniżeniu, ale to nie znaczy, że tak samo ma być traktowany po swoim wniebowstąpieniu! Teraz należy Mu się najwyższa chwała, a tymczasem...

- Tymczasem biskupi wciąż widzą w Nim „Sługę”!

- Właśnie, a do tego poświęcają tak zwaną „drogę krzyżo­wą”, w której Król jest poniżony i pokonany przez diabły, śmierć i ludzi!

- Wyjęłaś mi to z ust! Widzisz, ile mamy wspólnych myśli... ? Oglądałem film o tej „Golgocie” dwa razy i jestem wstrząśnięty!

Tylko największy wróg Boga i Kościoła mógł coś takiego wymy­ślić! Zamiast Szymona Cyrenejczyka stoi tam uosobienie maso­nerii kościelnej - w sutannie, z anonimową głową, typ trudny do rozpoznania - który zabiera Panu Jezusowi krzyż i ciągnie go, cofając się, w kierunku zupełnie przeciwnym, może chcąc go zniszczyć...?

- A „trzeci upadek” jakie zrobił na tobie wrażenie?

- Chyba takie, jak na innych wierzących w Chrystusa: to tryumf diabłów nad naszym Panem! Obaj są czarni, z żebrami na wierzchu, pomocnik przywala z całej siły Pana Jezusa krzyżem, a szef w pozie charakterystycznej dla świętego Michała Archanio­ła staje na nodze Jezusa i włócznią chce przebić Mu plecy!

- Ale to także tryumf masonerii, służącej diabłom: przecież ten „szef”, jak go nazwałeś, może sam Lucyfer, ma na sobie ma­soński fartuszek!

- Racja! A z czym ci się, Julio, kojarzy ta niby-korona cier­niowa Pana Jezusa?

- Te kołki powbijane w głowę?!

- Najpierw zauważ, że te „kołki” nie są wbite, ale wyrastają z głowy i swoim ostrym końcem bodą otoczenie. A poza tym... mnie kojarzą się one wiesz z czym...? Do złudzenia przypominają mi aureolę posągu Lucyfera w Nowym Jorku, tyle że nie są tak regularnie jak tam rozłożone!

- Myślisz o tak zwanej „Statui Wolności”?

- Właśnie, o tym posągu Lucyfera, zafundowanym Ameryka­nom przez masonów francuskich. W Matysce książę ciemności chlubi się tym, że Chrystusa powala, poniża, depcze, zabija - jak właśnie przy tym „trzecim upadku” - ale też gasi aureolę Tego, który jest Światłością świata!

- Nie pomyślałam o tym, A czy zauważyłeś, jaki swoisty „podpis” zostawił ten artysta-mason, wielki profesor, pod krzy­żem konającego Chrystusa?

- Nie pamiętam... Nie kojarzę sobie.

- Jego głowa wyłania się z łona „Wdowy”, uobecniającej egipską boginię Izydę, a zarazem lożę masońską, która przyszła pod krzyż z workiem na plecach. Tym samym - tak ja to odczy­tuję - profesor Dźwigaj mówi: moją matką nie jest Maryja, jak głosi z krzyża w tym momencie Jezus, tylko „Wdowa”, która przyniosła mi zapłatę za moje dzieło. Potwierdza to następna sta­cja: upadły anioł ze skórzastymi skrzydłami szykuje się do wbicia w głowę Maryi korony cierniowej, podczas gdy aureola - te „kołki” wokół głowy Jezusa - już całkiem zgasła. No a na samym końcu także triumfuje szatan, symbolizowany przez kamiennego węża, który połknął Jezusa, pogrążając Go w śmierci!

- Czekaj, czy kamienny wąż to nie nawiązanie do kultu sza­tana w kulturze Indian Ameryki Południowej...?

- Być może, chociaż tam był to raczej „pierzasty wąż”. Zapy­taj o to artystę, który otrzymane talenty wykorzystał w tak perfidny sposób. Skoro jednak loża o nazwie „Orzeł Biały” wynagrodziła go, to na jakiej podstawie otrzymał nagrodę od Prymasa Glempa?

- „Orzeł Biały”...? Może symbolem tej loży jest to potworne ptaszysko przy „Szymonie Cyrenejczyku”?

- Ja nie mam wątpliwości, Jasiu: ten mason w sutannie, wyrywający Panu Jezusowi krzyż, robi to ku zadowoleniu „pta­szyska”, któremu służy! Stawiam sobie wobec tego pytanie: kto tu i komu, no i za co, przyznał nagrodę „Zasłużony dla Kościoła i Narodu”?! Obłęd!!! Lepiej zostawmy ten temat, bo można zajść za daleko...

- Za daleko, stawiając kolejne pytania...?

- Właśnie! A ja nie chcę stracić wiary w to, że Polska ożyje pod berłem Króla! Zastanawia mnie sen-wizja mojej przyjaciółki. Opowiadała mi, że widziała tron, który Polacy w wielkim pośpiechu wynieśli jakby na scenę i posadzili na nim Chrystusa, dając Mu berło do ręki i koronę na głowę... I to jest ta moja „druga brzytwa”, której się chwytam, myśląc o Polsce!

- A trzecia...?

- Trzecia kojarzy mi się z zamachem na naszego Prezydenta.

- Jesteś pewna, że to był zamach?!

- Wszystko wskazuje na to - głosy i z Nieba, i z ziemi - że to ludzie ludziom zgotowali ten los. Kain postanowił, że Abel musi umrzeć, gdyż posiada zbyt wielkie i groźne dla niego tajemnice, które powinien zabrać ze sobą do grobu...

- I co, i zabrał...? Nikt niczego nie udowodni?!

- Zabrał, a dowodów nie będzie, sam zobaczysz. Kainowie zrobią wszystko, żeby prawda nie wyszła na jaw. To wszystko by­ło zaplanowane. Dla mnie najważniejsze jest to, że Bóg przyjął ofiarę tylu szlachetnych i mądrych ludzi, prawdziwych patriotów, ,,żeby Polska była Polską”. Nie wiem, kto z zabitych złożył siebie w ofierze za Ojczyznę świadomie i dobrowolnie, ale nawet gdyby byli tylko „kamieniami przez Boga rzuconymi na szaniec”, już samo to będzie miało ogromne znaczenie: zapobiegnie kolejnemu rozbiorowi Polski.

- O! Aż tak...?!

- Tak. Nie pamiętam, jak dawno temu, chyba w ubiegłym roku, do „rozmów niedokończonych” w Radiu Maryja włączył się jakiś mężczyzna w średnim wieku (sądząc po głosie) i opowiedział o swoim śnie, a może wizji: o jakimś tragicznym wydarzeniu na wiosnę, a potem, w jego następstwie, latem, o nagłym zrywie Polaków, którzy wezmą ster rządów w swoje ręce. Mówił to z takim przekonaniem, że trudno było mu nie wierzyć! Twierdził, że złodziejom, kłamcom i oszustom, którzy rozgrabili Polskę, nie pozostanie nic innego, jak uciekać za granicę. Ojciec prowadzący rozmowy skwitował to zdawkowym: „Oby się to panu potwier­dziło”, ale mnie skojarzyło się to ze Słowackim, który przecież wyraźnie zapowiada podobny zryw w swoim wierszu „Kiedy prawdziwie Polacy powstaną”. Już o nim mówiliśmy - o tej walce naszych rycerzy „za duszę tylko duszą”...

- I walce „ogniem niebieskim”... Masz rację, Julio, to może być kolejna „brzytwa” dla nas. Wprawdzie już mieliśmy nadzieję, kiedy wybuchła „Solidarność”, że to proroctwo Słowac­kiego zaczyna się spełniać: „Nieznajomymi świat poruszą siły na nieznajome jakieś wielkie hasła”, ale... Stało się, co się stało: wro­gowie przeistoczonej Polski ukryli się w „koniu trojańskim” i naszymi własnymi rękami został i wprowadzeni na dogodne miejsce, by po kryjomu otworzyć od środka bramy całej zgrai wrogów - i ze wschodu, i z zachodu... I znowu musieliśmy „rosnąć jak kłosy pod deszczem potwarzy” (to Słowacki w innym wierszu), ukrzy­żowani przez całą Europę (to Mickiewicz)...

- Myślisz o widzeniu księdza Piotra w III części „Dziadów”?

- Oczywiście. Na szczęście widzenie to kończy się zmar­twychwstaniem Polski, prawda...? Bardzo optymistycznie!

- Nawet czymś więcej: wniebowzięciem! Bądźmy więc do­brej myśli! No i... do roboty!

- Czyżbyś ruszała na ulicę ze sztandarem?

Roześmiała się: - Ciut ciut bliżej, kolego, bo do tego biurka. Zobacz, jaki piękny stosik zeszytów do sprawdzenia na mnie cze­ka! Na razie muszę bawić się, jak widzisz, w „pozytywistkę”, a „rewolucja” musi poczekać...

- Oby nie za długo, koleżanko, oby nie za długo...!

- Do lata, kolego, do lata, a potem... kto wie!

- A więc... do 6 czerwca! Uwierzyłem, że może się już wtedy zacząć robić gorąco!

- Może tak być, jeśli Polska będzie miała wielu takich jak ksiądz Jerzy - gotowych na wszystko. Orzeł Biały poleci wy­soko...!

- Aby tylko nie loża krakowska! Podziwiam cię, Julio - ciebie i twoje wiadomości, zaangażowanie w Bożą sprawę! Gdybym był reporterem, przeprowadziłbym chętnie wywiad z tobą...

- Wywiad...? O charakterze politycznym? Dobre sobie! Czy może się pan reporter (może redaktor?) przedstawić? Czy to wy­wiad dla „Izwiestii”, czy dla „New York Times'a”?

- Pani magister, czy prawda nie jest jedna dla wszystkich?

- Tak, ale może być ubrana w różne szatki, i dlatego pytam!

- Trudno mi się zdecydować...

- A więc, panie reporterze, udzielę wywiadu mimo wszystko: Polska powinna związać się zdecydowanie z Rosją, ze Wscho­dem, mimo iż zabity Prezydent myślał na ogół inaczej.

- Czym pani magister to motywuje? Czyżby Pani całowała się z panem Putinem...?

- Sprawa jest jasna: z dumnej Ameryki w najbliższym czasie mogą zostać tylko nędzne szczątki - tak nędzne, że do końca świata jej mieszkańcy będą się wstydzili przyznać, że się w niej urodzili. A Rosja - nawróci się...

- Mówisz to z takim przekonaniem, że mnie zadziwiasz! Przepraszani, że ci przerwałem...

- Pamiętasz to ukrzyżowanie Polski u Mickiewicza? i tego „Moskala z kopiją”, który z naszego boku wytoczył krew?

- Tak. Jak to było? „Cóżeś zrobił najgłupszy, najsroższy z siepaczy?! On jeden poprawi się i Bóg mu przebaczy!”.

- A więc sam pan widzi, panie reporterze, jaka opcja powinna u nas teraz przeważyć. „Będzie Polska od morza do morza”, jak głosi przepowiednia, ale od morza wschodniego do zachodniego.

- Słyszałem, że to wyszło z ust słynnego wizjonera, ojca Klimuszki, na spotkaniu ze studentami. Za Bugiem, Odrą i Nysą ma szumieć morze. Zresztą inne źródła to potwierdzają. Polska będzie półwyspem, jak Hiszpania, a nad Bałtykiem będą rosły palmy.

- Tak jest. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Jeśli nie... 

- To pożegnajmy się - chciała pani magister powiedzieć? Zająłem pani tyle czasu... Ale ostatnie pytanie, to dla moich „Izwiestii”: w kim pani magister widzi najlepszego prezydenta?

- Moje serce mówi co innego, a rozum co innego... Ponieważ trudno się człowiekowi nie zmienić, gdy był tak blisko śmierci, więc mam nadzieję... Wybacz, ale więcej ci nie powiem. Wiesz dobrze, że u mnie wola Boża na pierwszym miejscu, a tej jeszcze nie znam!

Aha, chociaż ten twój „wywiad” to oczywiście żarty, jednak gdyby był prawdziwy, to bym ostrzegła wszystkich Rodaków do­brej woli: pilnujcie urn wyborczych!!! Już teraz, a nie w ostatniej chwili, powołajcie „mężów zaufania”...

- Damy też...?

- Oczywiście! Jak najwięcej, przynajmniej po dwoje do je­dnej urny. Dotychczasowi właściciele Polski łatwo nie ustąpią, więc trzeba im patrzeć na ręce w dzień i w nocy! Poniał ty...?

- Da, kanieszno, poniał! Dzięki ci za wszystko, Julio!

Gdybyśmy się wcześniej nie spotkali - do zobaczenia, kole­żanko, na Placu Zwycięstwa! Może być gorąco, jednak ja ci ra­dzę: ubierz się ciepło!

- Tak jest, dla nas to jest nadal „Plac Zwycięstwa”! Ale co ty z tym ubraniem... ?

- Kilka dni temu śniło mi się, że byłem w jakiejś hali z dużymi oknami - jakby na Dworcu Centralnym w Warszawie, przyglądając się przez okno ludziom w kolorowych letnich ubraniach. Zjeżdżali się na beatyfikację księdza Jerzego. Ktoś mi powiedział: zobaczysz, że ci ludzie zapełnią tę halę i będą się do siebie przytulać, żeby się ogrzać! Za chwilę dmuchnął taki stra­szny wiatr, że ludzie na ulicy przewracali się...!

- Sen mara, Bóg wiara! Zobaczymy! Lepiej, żeby to się nie potwierdziło, ale co Bóg da, to będzie! Do zobaczenia!

Z iloma to ludźmi - pomyślałem, opuszczając przytulny dom Julii - spotykaliśmy się, by popsioczyć na rzeczywistość smutną, brutalnie beznadziejną, i rozstawaliśmy się z ciężkim westchnie­niem... Stąd jednak wychodzę z dziwną siłą, energią, a nawet... radością... Tak, oczywiście - i nadzieją! Polsko, gdybyś miała dużo takich Julii, jak szybko zmieniłby się twój los! Ojczy­zno ma, czy już teraz dla ciebie wolności uderza dzwon...?

Marku, mój przyjacielu, nie pomyśl o mnie źle, gdy będziesz czytał tę stronę mojej książki! Przyznam się szczerze, że tym razem byłem zadowolony z faktu, iż twoje imieniny spaliły na pa­newce. Dla ciebie były one naznaczone cierpieniem, ja natomiast mogłem trwać dalej w atmosferze wyniesionej z domu Julii, nie zakłóconej głosami wesołków...

„Bój tylko widać i ogniste wieńce, a zwierzęcego nic nie sły­chać krzyku” - te właśnie słowa Wieszcza krążyły mi po głowie nie tylko w drodze do domu, ale i przez cały wieczór. Dlaczego właśnie te...? Czułem, że jakaś tajemnica kryje się w tych „ogni­stych wieńcach”. Juliuszu, który napisałeś te słowa, pomóż mi je lepiej zrozumieć, proszę... Z twoją imienniczką już o nich rozma­wiałem, ale liczę na ciebie!

Częściową odpowiedź otrzymałem tydzień później. W nocy z drugiego na trzeci maja przyśniło mi się, że stoję w samym środku Polski. Mój wzrok był przenikliwy - może jak wieszcza Balaama - i ogarniał całą otaczającą mnie rzeczywistość - tak sferę ciała, jak i ducha - sięgając aż po granice mojej Ojczyzny. Na potężny i majestatyczny dźwięk dzwonu nagle ta jakby wielka mapa ożyła, rozkołysała dźwiękami mniejszych dzwonów, roz­kwitła barwami chorągwi, zahuczała dźwiękiem modlitw i pieśni. Zaczęły pokazywać się płomyki Ducha - najpierw nad głowami poszczególnych osób, potem nad grupami ludzi. Jakież to wielkie tłumy, odnowione Duchem! Największy, huczący Płomień wznosił się nad duszami-ofiarami, a więc nad tymi, którzy złożyli siebie Bogu w ofierze, mniejszy nad ludźmi modlitwy. Dzieci i mło­dzież, dorośli i staruszkowie - w domach i na podwórkach, w szpitalach i domach opieki, w salach parafialnych, w klasztornym zaciszu, w sanktuariach i w drodze do nich, na pielgrzymkach, przy głośnikach radioodbiorników w porze modlitwy, na tylu re­kolekcjach i dniach skupienia - z modlitwą i śpiewem na ustach, na kolanach w dzień i w nocy (jak przy „oblężeniu Jerycha”), z różańcem w dłoniach... I rozwinęły swoje sztandary, feretrony i proporce, wzniosły w górę emblematy przeróżne grupy i wspól­noty, ruchy i bractwa, cechy i stowarzyszenia. I wszystkie płomyki i płomienie Ducha zlały się w jeden wielki Płomień - od granicy do granicy - i powstał wielki szum, jak przy uderzeniu gwałtow­nego wichru: Wieczernik Narodu!

W napięciu czekałem na coś, co miało się wydarzyć - na wielki cud! Jakież więc było moje rozczarowanie, gdy obudził mnie jakiś ciężki samochód - pod wpływem wibracji silnika zabrzęczały szyby, sen prysł...! Wyszedłem więc na świeże powie­trze, by powitać majowy poranek. I to nie byle jaki poranek: przecież to 3 Maja!

Zapowiadają, że jeszcze masz płakać nad Polską, nasza Kró­lowo, i dzień podobno zapowiada się dżdżysty, lecz jego świtanie jest piękne! Rozśpiewany głosami ptaków, rozkwiecony, skąpany w rosie ogród wita wschodzące słońce: sikorki bogatki i modraszki, niepozorne pokrzewki, żarłoczne grubodzioby i wróble otworzyły już swoje dzioby, by wielbić Stwórcę. Nawet słowik po noc­nej służbie jeszcze podtrzymuje swoje trele. Dostojne szpaki wy­starczą za całą kapelę, tyle głosów potrafią naśladować. Brak mi tylko jaskółek, co kiedyś z takim szczebiotem przecinały niebo... No tak, wiadomo, to jeszcze Stary Świat. Wznosi się jednak ku niebu i śpiew bezgłośny: pokorne fiołki w trawie roztaczają swój słodki zapach, rozchylają swoje główki jaskrawe tulipany, różno­kolorowym dywanem rozkładają się prymulki, a posadzone nieda­wno bratki spoglądają zamyślone ku niebu. Ale przecież i całe drzewa owocowe toną w kwiatach! To polskie kwiaty - w ich zapachu i urodzie jest Polska...

Za chwilę obudzą się ludzie... Najpierw odezwą się sygna­turki klasztorów, potem rozkołyszą się dzwony parafii - „Wesel się Królowo miła...” - a pierwszy podmuch wiatru załopocze narodowymi sztandarami. Jak dostojna w tej swojej szacie dzisiaj jesteś, Ojczyzno moja. Jaki to cud ma się w tobie wydarzyć? Na jawie, czy tylko we śnie...?

O, jak bardzo chciałbym wznieść swój głos jak trąba! Niech świeże powietrze napełni moje płuca, niech mój głos odbije się echem aż od twoich granic!

Posłuchaj, o moja ty Biało-Czerwona. Królewska jesteś, z przebitego Serca swego Pana zrodzona, w Wodzie i Krwi obmyta! To stąd głównie twoje barwy narodowe, Polsko, a nie tylko stąd, że Orzeł Biały i litewska Pogoń są na tle czerwonym.

Strąć wreszcie stopę ciemiężcy ze swojej szyi, wyprostuj się, uśmiechnij! Czyż nie nadszedł wreszcie twój dzień ...?! Czy nie tobą chce się posłużyć Król w swoim Powtórnym Przyjściu, gdy przemówi do sumienia ludów i narodów? Odpowiedz Mu, gdyż czeka na twoje słowo. Uznaj Pana Nieba i Ziemi za swo­jego Króla, pozwól Mu rządzić umysłami i sumieniami, a będziesz szczęśliwa pod Jego berłem.

Dumna bądź, o Królewska, spowita w Biel i Czerwień, i nie szukaj innych kolorów, bo one nie dla ciebie!

Otrzyjcie już łzy płaczący - Alleluja biją dzwony!!!

W mojej samotni Marana Tha,
w Uroczystość Królowej Polski 2010 roku.