Ivan Novotny
WEJDŹ DO RADOŚCI


Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w niewielu rzeczach,
nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana. (Mt 25,21)
Smutek wasz zamieni się w radość [...],
a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać.
(J 16,20-22)


5. Mój przyjaciel Numi

Obudziłem się w miękkim i wygodnym fotelu wielkiego mobilu, który mknął nad Argentyną. Tak niedawno wyruszyliśmy nim z północnej Patagonii, a oto już mieliśmy przed sobą krańce rozległej Pampy, gdyż w oddali zaczęły przebłyskiwać wody jednego z potężnych prawych dopływów rzeki Parana. Podróżując z taką szybkością, niedługo znajdziemy się nad zielonym morzem amazońskiej puszczy...

Zwykle staramy się kontrolować swoje myśli i kierować nimi; jednak bywa inaczej, gdy nie ciąży na nas żaden obowiązek, nie osaczają codzienne sprawy. Może się nam wtedy udać podróż w głąb ducha, gdzie obowiązują już inne prawa, a czas i przestrzeń nabierają nowego znaczenia.

To prawda, że przeżytego czasu cofnąć się nie da, jednak okazuje się, że nasza pamięć zarejestrowała go, a wraz z nim wszyst­kie zdarzenia, przeżycia, obrazy... Z przeszłości, bliższej i dalszej, wyłaniają się więc twarze, twarze, całe ich morze... i patrzą na nas szeroko otwartymi oczyma. W tych zwierciadłach duszy - najczęściej otwartych i szczerych - maluje się głębia niepowtarzalnych przeżyć. Mają do niej nieskrępowany dostęp tylko ci, którzy zasłużyli sobie na miano prawdziwych przyjaciół.

Argentyński chłopiec, którego twarz tak mocno zapisała się w mojej pamięci, traktował mnie jak prawdziwego wujka. Szcze­rze otwierał przede mną swoje serce, nie miał, jak mi się wydaje, wielu tajemnic, które by chciał ukryć przede mną. I ja ze swej strony darzyłem Numiego nieograniczonym zaufaniem, gdyż dał się poznać jako wypróbowany przyjaciel...

Jego dziwne imię było zdrobnieniem araukańskiego „Radość Świątecznego Poranka”, jak nazwali go w dniu jego urodzin indiańscy rodzice. Jego pełne imię araukańskie było trudne do wymówienia dla mnie jako dla obcokrajowca, a imię patrona z chrztu - Mateo - zbyt oficjalne i przez otoczenie chłopca rzadko używane. Nic więc dziwnego, że pozostanie on dla mnie na zawsze Numim, a ja dla niego... po prostu wujkiem.

W jakich okolicznościach doszło do naszego pierwszego spotkania...?

W Patagonii mieszkał przyjaciel mojego ojca. Ponieważ oj­ciec nie mógł, z różnych względów, skorzystać z zaproszenia do Argentyny, „wydelegował” właśnie mnie, i w ten sposób po raz pierwszy znalazłem się w Ameryce Południowej.

Razem z Ricardo, który mnie zaprosił, wybraliśmy się pew­nego razu na wycieczkę z Neuquen do Zapala, a stamtąd dalej w kierunku Andów. Niezapomniane wrażenie zrobiło na mnie, Europejczyku, mieszkanie jednej z rodzin indiańskich, zaprzyjaź­nionych z Ricardo. Użyłem tu słowa „mieszkanie”, lecz niech Czytelnik nie kojarzy go sobie z jakąś chatą czy nawet szałasem, gdyż była to, po prostu, skalna grota z owalnym otworem, stano­wiącym okno. Gdy się tam znaleźliśmy, otwór ten wpuszczał pro­mienie zachodzącego słońca, oświetlające najuboższe sprzęty, jakie sobie tylko można wyobrazić. Oprócz paleniska na środku, obstawionego kilkoma garnkami, było tam kilka mat zwiniętych pod ścianami i coś w rodzaju stołu lub szerokiej ławy, mocno okopconej i poznaczonej „bliznami” od częstego używania. Nie mogłem nie zapamiętać jeszcze jednego przedmiotu, który jak magnes przyciągnął mój wzrok: była to przepiękna drewniana figura rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Jej niezwykle harmonijne i wyważone kształty świadczyły o wielkim talencie rzeźbiarza. To samo można było powiedzieć o postaci Maryi, stojącej obok krzyża na półce, na skraju niewielkiej skalnej niszy. Matka (z rękoma wzniesionymi w górę) i Syn połączeni byli spojrzeniem, które mówiło tak wiele...

Gdy oderwałem swój wzrok od rzeźby i rozejrzałem się ponownie wokoło, musiałem mieć minę mocno zdziwioną, skoro na­tychmiast sprowokowała Ricarda do udzielenia mi kilku wy­jaśnień.

- Mam trochę wyrzutów sumienia, że cię tu przyprowadzi­łem! Skoro na nasze zwyczajowe klaskanie nikt nie odpowiedział, mogliśmy się domyślić, że mieszkańcy są nieobecni. Powinniśmy więc byli wybrać się tu innym razem, gdyż niezbyt to pięknie zwiedzać cudze kąty pod nieobecność gospodarzy. Jednak... wiesz, dlaczego tak bardzo chciałem, żebyś tu zajrzał...? Otóż uważam tę rodzinę za świętą - zresztą nie tylko ja - a jej wielkie ubóstwo z wyboru za przykład trudny do naśladowania...

- Dlaczego tak się odizolowali?! - zapytałem - przecież do wsi jest spory kawałek!

- Użyłeś najbardziej niewłaściwego słowa: nie jest to żadna „izolacja”, bo Andres jest setnikiem... Jest to bardzo zdolny i lubiany człowiek, całkiem pochłonięty sprawami lokalnej spo­łeczności.

- Chyba nie powiesz, że tu, w tej jaskini, zbiera podległych sobie dziesiętników?!

- A dlaczegóżby nie? To prawda, że Indianie mają solidne, nowoczesne domy, jednak „natura ciągnie wilka do lasu”! Właś­nie tutaj przychodzą bardzo chętnie i napawają się atmosferą dawnych czasów, wspominają korzenie, z których wyrośli. W Starym Świecie wszyscy tak mieszkali, gdyż Patagonia znana była z surowych zim. Tubylcy musieli chować się w wąwozach, kanio­nach, jaskiniach i szczelinach skalnych, by przetrwać potężne wi­chury, wiejące wzdłuż skalnych ścian Andów.

- Zimne wiatry pamperos? Słyszałem, że sięgają daleko na północ i potrafią obniżyć temperaturę nawet o 10 do 15 stopni Celsjusza w ciągu jednej godziny...? Ale spójrz, czy nad tym popiołem nie unosi się smużka dymu...?!

- Coś ci się przywidziało! Zresztą można sprawdzić, zobacz czy jeszcze ciepły...

Zbliżyłem dłoń do wygasłego ogniska, lecz nie poczułem ciepła. Pochyliłem się nad nim, prawie dotykając popiołu grzbie­tem dłoni, gdy nagle... moje oczy zostały zasłonięte przez czyjeś ręce...! Zachwiałem się z wrażenia i, żeby nie runąć, podparłem się ręką, trafiając nią wprost w kupkę popiołu... Dopiero teraz poczułem, że on parzy, i syknąłem z bólu! Niezbyt duże ręce cofnęły się, a zza moich pleców rozległ się wybuch łobuzerskiego śmiechu! Kilka sekund później dały się słyszeć głosy członków powracającej rodziny, z którą stanęliśmy oko w oko - ja prawdopodobnie z trochę głupią miną, lecz Ricardo zupełnie nie spe­szony. Przedstawił mnie - jak gdyby nigdy nic, z właściwą mu swobodą i bezpośredniością - seniorowi Paco9 o pomarszczonej twarzy i lekko szpakowatych włosach, potem Andre i jego żonie. Wreszcie zawołał w stronę wejścia: Numiii! Odpowiedział mu znany mi już śmiech, lecz dochodzący tym razem od strony otworu pełniącego rolę okna. Za chwilę pokazała się w nim głowa chłopca z nieco rozczochraną czupryną i z oczami, których nie miałem już odtąd nigdy zapomnieć...

Jeśli prawdą jest, że oczy są zwierciadłem duszy - nie ulega wątpliwości, że to „zwierciadło” Numiego miało w sobie coś ude­rzającego: dziecięcą prostotę i bezpośredniość, świetlistą czystość, a zarazem głębię, której nie powstydziłby się mędrzec lub... świę­ty! W takie właśnie słowa mogę dzisiaj, po latach, ubrać to pierw­sze wrażenie, jakie zrobił na mnie wtedy ten indiański chłopiec. Przyszłość miała pokazać, że nie pomyliłem się w swojej ocenie.

Po rozwinięciu mat i rozpaleniu ogniska poszły w ruch naczy­nia, które gospodyni wyjęła z kąta, przysłoniętego wełnianą kota­rą. Dopiero teraz zauważyłem, że było tam coś w rodzaju szafy w skalnej ścianie. Wyjęła z niej pudełko z yerba mate - argentyńską herbatą. Pieczołowicie, spokojnie i w skupieniu wsypała ją do wszystkich bombillas10, które po chwili napełniła wodą i wręczyła gościom i domownikom. Każdy ubijał i mieszał zawartość małego naczyńka rurką zakończoną filtrem, czekając, aż pachnący płyn nabierze mocy,

Gdy płynęła rozmowa o Argentynie i lokalnych problemach, o Chile, o Europie, o dawnych i najnowszych czasach, kątem oka śledziłem Numiego. Usiadł w taki sposób, że miał przed sobą krucyfiks i figurę Maryi, i zapatrzył się w te postaci, nie włączając się do rozmowy dorosłych. Chyba nikt, poza mną, nie zwracał na niego uwagi. Czy się modlił? - stawiałem sobie pytanie. Robił wrażenie duchem nieobecnego wśród nas... Może podróżował, z szeroko otwartymi oczyma i bez zmrużenia powiek, po nie­znanym nam świecie? Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy zacząłem żegnać się z gospodarzami. Gdy, po wszystkich, uścisnął mi rękę i spojrzał w oczy, przeniknął mnie lekki dreszcz, gdyż odniosłem wrażenie, że zajrzał w głąb mojej duszy...! Może coś zobaczył lub odczuł, skoro natychmiast spuścił głowę i więcej jej nie pod­niósł...?

Takie to było nasze nawiązanie znajomości, która miała wkrótce przerodzić się w przyjaźń. Odtąd wielokrotnie miałem być świadkiem podobnej „ekstazy”11 tego niezwykłego chłopca, który mógł niejednego nauczyć dorosłych, gdyby tylko tego chcieli i znaleźli na to czas...

Wkrótce potem musiałem wracać do Europy, lecz przez kolej­ne lata robiłem sobie urlop i chętnie wybierałem się w te urocze strony. Za każdym razem odnosiłem wrażenie, że Numi czeka na mnie, a nawet za mną tęskni. Czy domyślał się lub wyczuwał, że i moja tęsknota za nim była coraz większa...? Dzięki Bogu jego rodzina jakoś musiała to zauważyć, skoro za każdym razem „oddelegowywała” chłopca do towarzyszenia mi w cudownych wędrówkach po bliższej i dalszej okolicy. Znikaliśmy na całe dni, a czasami i tygodnie, by dzięki mobilowi lądować na szczytach gór i wygasłych wulkanów, na przełęczach, nad brzegami rzek i jezior. By śpiewać i klaskać, tańczyć i wołać z radości na widok piękna przyrody, traktując to jako modlitwę do Stwórcy. Kiedy indziej zatapialiśmy się w długim milczeniu, ramię przy ramieniu, w ciszy gór, w huku wodospadu lub nad szemrzącym strumykiem. Milczały jednak, jak każdy się domyśli, tylko nasze usta, bo czyż można w takich chwilach nie otwierać serca Bogu, który tak hojnie obdarował swoje dzieci...?!

Pamiętam, jak niejeden raz Numi, budząc się z zachwytu, wołał - a zdarzało się, że i szeptał - w moją stronę:

- Wujku, jak piękne musi być niebo, skoro ziemia jest tak piękna,..!

Był wtedy skłonny do rozmów, przenoszących nas obu w światy o wiele wyższe, duchowe, z których przychodzą do nas święci i aniołowie. Dzięki swoim zwierzeniom zastępował mi wtedy w dużym stopniu - on, „ziemski anioł” - mojego Anaela, prawdziwego anioła, z którym odbyłem tyle wspaniałych podróży po Nowym Świecie12.

Zanim jednak wprowadzę Czytelnika w niektóre z porusza­nych przez nas poważnych i „dorosłych” tematów, muszę stwier­dzić, że Numi, mimo łatwości, z jaką zanurzał się w świat ducho­wy, był przecież tylko człowiekiem i miał swoje czysto ziemskie upodobania. Odbiegały one jednak znacznie od tych, które miewają chłopcy w jego wieku. Ci przecież mają swoje „skarby”, kie­szenie wypchane różnymi dziwnymi przedmiotami i skrytki do ich przechowywania, a jeśli z kimś czymś się dzielą, to na ogół „na wymianę”. Numi natomiast... prawie nigdy nie pozwalał się ni­czym obdarować! Oto jeden z takich przykładów.

- Podoba ci się mój aparat fotograficzny? - zapytałem.

- Bardzo!

- Czy chciałbyś taki mieć?

Z początku skinął głową i już miał potwierdzić, lecz zamiast tego... szybko zaprzeczył i odwrócił moją uwagę w inną stronę, pokazując mi kolorowego ptaka!

- Mógłbyś chodzić na „bezkrwawe łowy”...

- Przecież chodzę! - mrugnął jednym, potem drugim okiem, pstryknął palcami i roześmiał się głośno...

- No tak, ale teraz tylko ty sam to wszystko widzisz, a zdjęcie albo film mógłbyś pokazać innym.

- Ależ wujku, inni zobaczą na tym filmie tylko mały kawa­łeczek tego, co my widzimy oczami, i... może nawet wcale się nie pomodlą, jak my się modlimy!

Muszę przyznać, że zdumiała mnie tak dojrzała odpowiedź trzynastoletniego chłopca! Dla niego, najwyraźniej, ważne i dobre było to, co wznosiło duszę ku Bogu...

- Ale twoja mama - kontynuowałem, nie dając za wygraną - nigdy się tu nie znajdzie, a dzięki zdjęciom będzie mogła choć trochę zachwycić się pięknem tych widoków...

- Tak myślisz, wujku... ? Moja mama... wolałbym ci tego nie mówić... ale powiem! Gdy pokazywałeś jej niektóre zdjęcia, na przykład z Paso del Arco, patrzyła na nie, ale w tym czasie myśla­ła, na jaki kolor ufarbować wełnę na czapkę! - wyrzucił z siebie jednym tchem, czerwieniąc się przy tym wyraźnie. Ja natomiast... zamiast uszanować jego wyrzuty sumienia, które musiały go ogar­nąć przy ujawnianiu tej tajemnicy, zacząłem drążyć:

- A ty skąd wiesz, że mama wtedy o tym myślała...?

Jak łatwo się domyślić, odpowiedział mi milczeniem, uznając sprawę za zakończoną.

Ja jednak nie mogłem wciąż uwierzyć, że Numi naprawdę nie chciał mieć dobrego aparatu, i... popełniłem gafę! Wybierając się na następny urlop, wystarałem się dla niego o bardzo dobry sprzęt profesjonalny i miałem nadzieję, że jednak będzie z niego zadowolony. Miał przecież niezwykły talent do wykonywania różnych rzeczy pięknych i użytecznych, wszyscy uważali go za „złotą rączkę” od wszystkiego, więc i obsługa tego sprzętu nie powinna była sprawić mu trudności.

Kamera była naprawdę nowoczesna, do zdjęć w dzień i w nocy, ze statywem sterowanym pilotem, który pozwalał na obra­canie nią we wszystkich kierunkach z dużej odległości. Mogła nawet przemieszczać się na małych gąsienicach, wciąż zachowu­jąc stałe nachylenie. Posiadała możliwość zaprogramowania funkcji dziennych i nocnych. Każdemu chłopcu, zwłaszcza w tak dalekich stronach, na jej widok powinny były rozjarzyć się oczy, lecz Numi... wcale się nią nie ucieszył! Pomógł mi wprawdzie ją rozpakować i zanieść do mobilu, którym mieliśmy na drugi dzień wyruszyć w podróż, lecz odtąd... przestał się nią zupełnie intere­sować. Na moją prośbę zrobił mi zdjęcie raz czy drugi, urucha­miając wskazany mu przycisk, i na tym się skończyło. Gdy potem, na odjezdnym, próbowałem go namówić, by przy pomocy tej kamery „opowiedział mi”, co robił przez cały rok, nie trafiło mu to do przekonania. Zaskoczył mnie za to pytaniem, czy kamera jest naprawdę jego... Jak mógł w to wątpić?! O nie, on nie wątpił, tylko już musiał mieć w głowie jakiś pomysł, z którym nie chciał się zdradzić. Miałem się o tym przekonać za rok, gdy z niewinnym uśmiechem przyznał się, że cały sprzęt... „pożyczył” komuś ze swoich znajomych!

Podobnie postąpił Numi z przywiezionym przeze mnie boga­tym zestawem dłut i z małą piłą elektryczną, którymi zwykle posługują się rzeźbiarze. Podziwiałem talent rzeźbiarski ojca i syna, mając nadzieję, że sam z niego skorzystam, składając pewne zamówienia. Po jakimś czasie mogłem się przekonać, że dłuta i piła gdzieś „wyparowały” (gdzie - nie wypadało mi pytać), a w ręku obu rzeźbiarzy pozostał tylko zwykły składany nóż kieszon­kowy i ręczna piła... Nie miałem już wtedy zbytniej odwagi prosić ich o wyrzeźbienie czegoś dla mnie, czytali chyba jednak w moich myślach - zwłaszcza u Numiego zauważałem to coraz wyraźniej - i wręczali mi różne upominki. Jeśli już sami coś ode mnie przyjęli, to przypuszczam że z dwóch powodów: by sprawić mi przyjemność, ale też by mieć czym obdarować innych. Tak więc to, co usłyszałem na początku od Ricarda o tej rodzinie, potwierdziło się w pełni: choć nie składała, jak zakonnicy, ślubu ubóstwa, jednak miała je w swojej krwi, było ono zwykłą potrzebą jej serca.

Jakże głęboka to była nauka dla mnie...! Urodziłem się tuż po drugiej wojnie światowej w rodzinie, która wiele od najeźdźców wycierpiała i poniosła dotkliwe straty. Mój ojciec jeszcze długo po wojnie suszył skórki z chleba, zbierał suchary i konserwy „na wszelki wypadek”, by już nigdy nie cierpieć głodu. Kraj podnosił się z ruin, więc wszystko było cenne, a przy tym trudne do zdoby­cia. Czyż więc można się dziwić, że i ja wyssałem z mlekiem mat­ki lęk przed biedą, przyniosłem na świat dążenie do robienia zapasów, i to z myślą o sobie samym, a nie o dzieleniu się z inny­mi? Stąd też dobry Bóg otoczył mnie życzliwymi ludźmi, gotowy­mi do ponoszenia znacznych ofiar, by nauczyć mnie odrywania serca od dóbr tej ziemi. Wśród tych moich „nauczycieli” znalazła się także rodzina argentyńskich Indian Guaranów...

Od Numiego mogłem nauczyć się również szacunku dla całej przyrody, w której potrafił czytać jak w otwartej księdze. Zgłę­bianie jej tajników było jego pasją. Możliwe, że ojciec udzielił mu kilku pouczeń, przekazywanych przez myśliwych z pokolenia na pokolenie, lecz większość wiedzy i umiejętności w tej dziedzinie zdobył sam. Był dla mnie tak wspaniałym przewodnikiem, że nie­raz stawiałem sobie pytanie, czy nie pomaga mu w tym jakiś anioł - jego dociekliwość, a przy tym wyostrzenie zmysłów i intuicji graniczyły nieraz z cudem!

- Wujku, wylądujmy na tamtym szczycie! - poprosił pewnego razu.

- Ale po co? Mieliśmy przecież inne plany...

- Tam jest gniazdo kondorów!

- Widziałeś jakiegoś ptaka?

- Nie, ale czuję, że tam jest. Tak bardzo chciałbym zoba­czyć...!

- Czy nie wiesz, że te ogromne ptaszyska potrafią unieść w powietrze całą owcę... Co ja mówię! - nawet całą lamę... ?!

- Boisz się, wujku? To ty zostaniesz w mobilu, a ja podejdę do gniazda sam!

Nie mogłem mu odmówić. Rzeczywiście znalazł gniazdo, podszedł do niego i dotknął ogromnych jaj wierzchem dłoni...

- Jakie ciepłe! Zaraz musi przylecieć!

- Chodź do mobilu, to niebezpieczne...! Nie odpowiedział mi jednak, tylko położył się na skale i doty­kał jaj, głaskał je, a nawet jedno wziął do rąk.

Naraz... dostrzegłem kątem oka olbrzymi cień skrzydeł i... zamarłem z przerażenia! Odruchowo zamknąłem oczy, a kiedyje otworzyłem... zdumiałem się bardzo: Numi stał i głaskał po gołej szyi olbrzymią samicę kondora!

- Wujku, chodź! Nic ci nie zrobi! Zobacz!

Zanim całkiem oprzytomniałem i sięgnąłem po aparat fotogra­ficzny, ze śmiechem wracał już do mobilu, oglądając się co chwi­la za siebie.

- Que lindo pajarraco13! - zawołał.

Balansował przy tym na ostrej krawędzi skały, udając że za­czyna spadać w przepaść. Wyjął z kieszeni harmonijkę ustną i zagrał melodię tanga La Paloma14, machając wolną ręką jak ptak skrzydłem w locie. Dziwiłem się, że kondor, wcale nie zaniepoko­jony tymi dźwiękami i ruchami Numiego, usiadł na gnieździe i udawał, że przestał się nami interesować...

Od tej pory byłem skłonny wierzyć w to, co o Numim mówił mi jego ojciec: chłopiec nie znał lęku, bez najmniejszej obawy mógł zbliżyć się do zwierząt, które w Starym Świecie uchodziły za bardzo dzikie i drapieżne. Miał w sobie coś takiego, że rozpo­znawały w nim one swojego przyjaciela i były wyraźnie zadowo­lone, gdy się do nich zbliżał, głaskał ich młode, odzywał się do nich w jakimś dziwnym języku.

A to, że nie znał lęku, można odnieść także do innych niebez­pieczeństw, na które bywał narażony. Znikał pod wodą na tak długie chwile, że mógłby chyba stawać w zawody z poławiaczami pereł, schodził - co mówię: raczej zbiegał - na dno kanionów, gdzie wyglądał jak mrówka, wciskał się w takie szczeliny skał, że stałem na zewnątrz zdumiony, jak mógł się tam wślizgnąć! A robił to nieraz z taką szybkością, jakby był przenoszony na skrzy­dłach... jakiegoś anioła! Jego dźwięczne „Wujkuuu!” rozlegało się w jakiejś głębi, a gdy zaczynałem go szukać, nagle zjawiał się ze śmiechem za moimi plecami. Przynosił mi do pogłaskania jakieś małe ptaszki, jaszczurki, zwierzątka, których nazw nawet nie potrafiłbym się nauczyć, a za chwilę biegiem odnosił je do ich kryjówek. Miał tyle niespożytej energii, że nigdy nie narzekał na zmęczenie - zawsze był gotów gdzieś biec, coś oglądać, poka­zywać, wyszukiwać - po prostu... cieszyć się pełnią życia!

Jego siostra Marta, młodsza od niego o dwa lata, wydawała mi się skrajnym jego przeciwieństwem. Wciąż z czegoś niezado­wolona, naburmuszona, spuszczała wzrok na mój widok, lub na­wet ostentacyjnie wychodziła, co pogłębiało się w miarę upływu lat. Rosła na piękną dziewczynę, kształtną i o harmonijnych rysach, lecz jakże jej oczy różniły się od oczu jej brata! Tak samo ciemne, miały jednak w sobie coś niepokojącego... jakby czarną przepastną głębię, z której nie wydobywało się żadne światło, a w której ginął wszelki ziemski blask. Gdyby jeszcze potrafiła się uśmiechać, może i w jej oczach dałyby się od czasu do czasu zauważyć te iskierki, które wciąż igrały w oczach Numiego...

- Marto, proszę, to dla ciebie! Myślę, że ci się spodoba... - ileż to razy słyszała na powitanie podobne moje słowa, gdy przywoziłem jej ze świata różne drobiazgi, chcąc przełamać lody.

- Dziękuję... - tylko tyle potrafiła odpowiedzieć, i to głosem martwym i bezbarwnym, bez spojrzenia mi w oczy. Zastanawiałem się nieraz nad tym, o co mogła mieć do mnie ukrytą pretensję, lecz nie potrafiłem przeniknąć jej myśli. Pozosta­ło mi zapytać o to Numiego. Wcale się nie zdziwił tym pytaniem, odpowiedział na nie szczerze i wyczerpująco.

- Ona zawsze taka jest! A ciebie, wujku, chyba nie lubi za to, że kiedy przyjeżdżasz, zabierasz mnie ze sobą i ona musi więcej pomagać...

- Rodzicom...?

- Nie tylko, także cioci.

- I o to, że musi ciebie zastępować, ma pretensję do mnie?

- Do wszystkich! Przede wszystkim do mnie, nazywa mnie leniem i nierobem...

Zrobiło mi się przykro z tego powodu i przy najbliższej okazji próbowałem porozmawiać z nią na ten temat, jednak bez skutku - wyszła bez słowa, jak zwykle ze spuszczoną głową.

Jej niechęć do mnie bardzo wzrosła od chwili, gdy przedzie­rając się przez krzaki, przypadkiem natknąłem się na jej kryjówkę w pobliżu rodzinnej groty. Przechowywała w niej takie przedmioty „zakazane”, jak lusterko, jakieś buteleczki (rozpoznałem wśród nich tusz do rzęs z pędzelkiem) i różne ozdoby. Przed Wielkim Oczyszczeniem Świata nikogo by to wszystko nie dziwiło, jednak w Nowym Świecie „upiększanie” swojego ciała uchodziło za coś niewłaściwego! Nawet Indianie, którzy od wieków lubili jaskrawe kolory ubrań i mnóstwo ozdób, teraz bardzo rzadko do nich po­wracali poza uroczystością weselną. Wszyscy ludzie na świecie byli zgodni co do tego, że najpiękniejsza jest „szata ciała”, jaką każdego obdarował Bóg, i nie wymaga ona poprawek, retuszu, przyozdabiania. Ukazać naturalne piękno i uwypuklić je, lecz bez przeróbek i bez „poprawiania” - to była jedna z ważniejszych zasad, którymi się kierowano.

Wiedząc o tym, a przy tym mając świadomość, że Marta na pewno nie myśli jeszcze o weselu, zdradziłem jej mamie odkrytą tajemnicę, zadając jej nieopatrzne pytanie:

- A od kiedy to Marta się maluje...? Taka z niej piękna dziewczyna... Co jej przyszło do głowy? Czy i jej koleżanki wpadły na ten sam pomysł?

- Boże święty! Moja córka - takie rzeczy?! Ja tu coś od niedawna zaczęłam podejrzewać... no tak, przecież te cienie wokół jej oczu...!

Zamiast próbować jej bronić i załagodzić całą sprawę, ja jeszcze dolałem oliwy do ognia:

- Czytałem w książce, poruszającej spotkania z duszami czyśćcowymi, że pewna osoba - nawet pamiętam, że była to Naruzza Evolo z Paravati - widziała w czyśćcu dziewczęta z ognistymi kolczykami w uszach...

- O Boże, a cóż one takiego zrobiły...?!

- W swoim ziemskim życiu bardziej chciały podobać się lu­dziom, niż Bogu - wyjaśniłem.

Odkrycie tajemnicy Marty wywołało w całej rodzinie istną burzę! Jej mama wymogła na mnie wskazanie kryjówki i wycią­gnęła na światło dzienne wszystkie „grzechy” swojej córki, nie szczędząc jej gorzkich uwag i wyznaczając surową karę. Od tej pory nie mogłem oczekiwać, że Marta spojrzy na mnie jeszcze kiedykolwiek przychylnym wzrokiem. Przestaliśmy niemal istnieć dla siebie, nie przyjęła też odtąd ode mnie żadnego prezentu. Nie­chcący usłyszałem pewnego razu koniec jej dość ostrej rozmowy z mamą:

- Czego ten facet tutaj szuka?!

- Marto, jak możesz...

- No dobrze - a więc: czego ten pan u nas szuka?

Odtąd miał to być cierń, który tkwił w moim sercu i zakłócał mi radość urlopów, spędzanych głównie z Numim w tym pięknym zakątku globu. Numi wyczuwał doskonale nastroje swojej siostry, a im większą okazywała mi niechęć, tym bardziej on zbliżał się do mnie i promieniował serdecznością. Starał się dostosować do mo­ich pragnień i upodobań, przez co więzy naszej przyjaźni zacie­śniały się.

Wspomniałem o niezwykłych zdolnościach Numiego jako tropiciela wszelkiej zwierzyny. Gdyby żył wtedy, gdy na nią polowa­no, na pewno nigdy nie wracałby do domu z pustymi rękami. Za­skakiwał mnie swoją spostrzegawczością.

- Założę się, że na tym drzewie jest gniazdo gołębi!

- Przecież niczego nie widać w gąszczu gałęzi...

- Zobacz, wujku, o tutaj... zobacz!

- Niczego tu nie widzę! Chodzi ci o te ciemne grudki?

- Tak, właśnie o nie. Nie wiesz, co to jest? Mucha palomina15! A więc i gniazdo.

Znał doskonale tropy zwierząt, mało tego - potrafił je dostrzec nie tylko na piasku, w błocie czy na śniegu, ale w takich miejscach, gdzie ja nie widziałem absolutnie niczego! Poza tym umiał po śladach odróżnić zwierzę młode od starego, samca od samicy, a nawet rozpoznać cel ich wędrówki: czy były to łowy, czy zaloty, czy ucieczka, czy tylko zwykły powolny spacer. Podobnie było ze śladami żerowania zwierząt.

- Zobacz, wujku, tę szyszkę miała w swoich łapkach wie­wiórka... zostawiła nietknięty czubek... a tamtą - mysz. Obie żywią się nasionami, które znajdują się w szyszkach, ale myszy wydobywają je zupełnie inaczej... Zgadnij, jakie zwierzę obgryzło korę z tej gałęzi?

- Przypomina mi to zająca... Kiedyś, gdy byłem dzieckiem, zające robiły dużo szkód w moim ogrodzie.

- Nie zgadłeś! Widzisz, że te odchody są ciemniejsze i mniej­sze niż zajęcze...? To przecież królik!

Wyplute resztki pokarmu, pióro leżące na ziemi, skorupka jajka, kształt i wygląd nory - wszystko to były dla Numiego jakby otwarte karty księgi przyrody, w której czytał z wielką wprawą, właściwą dla jego przodków myśliwych. Swoimi odkryciami dzielił się ze mną, a im bardziej zdziwioną miałem minę, tym radośniejszym śmiechem wybuchał...

Robił na mnie wrażenie nie turysty, który zwiedza i podziwia piękno przyrody niejako z zewnątrz, lecz gospodarza, który robi obchód swojej posiadłości, zżyty ze wszystkimi jej mieszkańcami. Bo też te stworzenia Boże nieraz jakby specjalnie czekały na niego, zadowolone ze spotkania. Tak było, na przykład, z rybami, od których roiło się w przepięknej Rio Azul16, odbijającej w swojej spokojnej toni błękitne niebo. Kucnęliśmy na jej piaszczystym brzegu, zanurzając ręce w wodzie, a wtedy... zaroiło się wokół nas od ryb różnej wielkości, gatunku i barwy!

- Jaka śliczna! - zachwycił się Numi jedną z nich, obdarzoną wachlarzowatym ogonem, i wyciągnął ku niej rękę. I, o dziwo, ryba zachowywała się tak, jakby chciała połknąć jego palec! W jej ślady poszły inne, bawiąc się rozchylonymi palcami chłopca. Spróbowałem i ja dać im do „lizania” swoje palce, ale moją rękę omijały, jakby nieufne, najwyżej trącając ją nosami...

- Mam cię! - zawołał w pewnej chwili, wyciągając z wody sporej wielkości rybę, ale ta była na tyle śliska, że nie mógł jej utrzymać. Wpadając do wody, ochlapała nas obu, wywołując wy­buch śmiechu Numiego, który pogroził jej palcem. Dziwiłem się, że jej towarzyszki nie uciekły w popłochu, lecz nadal trzymały się brzegu. Widocznie ludzie nie stanowili dla nich żadnego zagrożenia...

Gdy wracaliśmy z naszych wypraw, zwykle mieliśmy tak wiele do opowiadania, lecz coraz trudniej było kogokolwiek zain­teresować naszym tematem. Rodzice Numiego byli jednak wrażliwi na to, co kto mówił i myślał o ich synu. Zawsze chwaliłem w ich obecności mojego młodego przewodnika, a to sprawiało im wyraźne zadowolenie.

- No tak, dostał chłopak od Boga dziesięć talentów.

- Jak je wykorzysta? Czy myśleliście o tym... ? - zapytałem pewnego razu.

- Na razie wykorzystuje je, jak potrafi, a w przyszłości...? Jeszcze ma czas, żeby ułożyć sobie życie! - taką odpowiedzią zamknął Andres dalszą dyskusję.

Wiedziałem, że jako setnik miał coraz więcej trudnych spraw do rozwiązania, więc nie naciskałem więcej. Niektórymi z proble­mów dzielił się ze mną, a nawet pytał o radę.

- Coś niedobrego dzieje się z naszą młodzieżą. Najpierw za­czyna się niby niewinnie - chowają się gdzieś po krzakach, szep­czą, nie chcą patrzeć dorosłym w oczy...

- Jak nasza Marta...! - wtrąciła jej matka.

- No właśnie. Potem, najczęściej, nie chcą się modlić wspól­nie z rodziną. Mówią, że wolą sami, ale kto wie, jak to jest z tym naprawdę. To samo w niedziele i święta - coraz częściej wstydzą się iść ze wszystkimi do kościoła...

- Diego ostatnio przyłapał swojego synalka na wyraźnym kłamstwie: mówił, że stał z kolegami na zewnątrz kościoła, a widziano ich w krzakach za kościołem - dodała oburzona matka Numiego i Marty.

- Chłopcy tworzą krzykliwe grupy, które włóczą się po osiedlu i kpią sobie z tych kolegów, od których rodzice wymagają pomocy. Jak tak dalej pójdzie, wyrosną z nich bandziory! - obu­rzał się Andres.

Gdy pojawiałem się w ramach następnych urlopów, Andres był coraz bardziej smutny, zapatrzony gdzieś w dal, zamyślony. Ponieważ wśród podległych mu dziesiętników znajdował coraz mniej zrozumienia, stawałem mu się coraz bliższy, gdyż nie tylko umiałem go słuchać, ale dzieliłem się z nim swoim doświadcze­niem. Wprawdzie nadal uznawali go oni za autorytet w wielu sprawach, jednak niektórym z nich nie podobała się jego głęboka - „aż do przesady, jak twierdzili - religijność, jak też zbyt upor­czywe i dokładne trzymanie się zasad życia, wskazywanych przez Kościół. Zdaniem dziesiętników trzeba młodym dać trochę więcej swobody, by się wyszumieli, bo „młodość ma swoje prawa”...

Czyż mogłem nie utwierdzać mojego setnika w przekonaniu, że takie stawianie sprawy jest bardzo niebezpieczne? Przecież sam widział, że do niejednej rodziny powrócił w ten sposób duch Starego Świata, co ja już wcześniej obserwowałem w Europie.

- Skąd ta zbieżność w czasie negatywnych zachowań dzieci i młodzieży w różnych krajach - nawet tutaj, na antypodach - zastanawiałem się - skoro nie istnieją stacje telewizyjne ani czasopisma, które by rozpalały i podsycały ten ogień? Czyżby miało w tym udział samo piekło, jak ośmiornica oplatając swymi mac­kami całą ziemię?!

Wielu rodziców zauważyło, że ich dzieci coraz chętniej zaczynają bawić się w wojnę, i początkowo nie widziano w tym nic złego. W ruch poszły kije, proce, potem łuki, wreszcie... plas­tikowe miecze, pistolety, a nawet karabiny, coraz bardziej przypo­minające broń schyłku Starego Świata. Szybko znaleźli się ludzie, którzy dostrzegli w produkcji tych zabawek niezły interes, więc rozmnożyły się sklepy, w których można było je kupić. Moda na udawanie żołnierzy ogarnęła także młodzież, która zaczęła nosić wojskowe buty, bluzy, łaciate spodnie...

- Czy ta moda może wyzwalać agresywne zachowania na­szych dzieci? - pytali mnie przestraszeni rodzice.

- Owszem, prędzej czy później to u nich zauważycie - musia­łem im odpowiadać. - Trudno wam się jednak zorientować, że nie chodzi tu tylko o samą zabawę czy modę. Czy nie dostrzegliście czegoś negatywnego u dzieci znacznie wcześniej...?

- No tak, nieposłuszeństwo... - padała najczęściej odpo­wiedź.

- Właśnie. Ten grzech, do tej pory prawie nieznany - tłu­maczyłem - zaczął zbierać w życiu waszych rodzin coraz obfitsze żniwo. A nieposłuszeństwo, które zatruwa człowieka od wewnątrz, przeradza się w agresję, która jest jego zewnętrznym przeja­wem. Chodzi o jednostki energiczne i silne, gdyż u słabych może być coś przeciwnego: stają się apatyczne, do wszystkiego zniechęcone, rozleniwione. Często pojawia się u nich narkolepsja (zasy­pianie przy byle okazji, ucieczka w niebyt), będąca bezsłownym krzykiem: „Dajcie mi spokój, odczepcie się ode mnie!”

- Więc co robić? Trzymać krótko, karać, nie wypuszczać z domu...?

- Gdyby to ostatnie było możliwe, ale niestety...! Czy nie widzicie, że wasze dzieci, jak kiedyś w Starym Świecie, zaczynają stawiać na pierwszym miejscu autorytet swoich rówieśników? Chcą się im przypodobać, wtopić się w życie powstających grup? Tylko najsilniejsze jednostki potrafią oprzeć się tej pokusie i być sobą.

To bolesne, ale problemy wychowawcze nie ominęły także mojej najbliższej rodziny.

- Co dzieje się z naszym Pawłem?! - pytał mnie, coraz bardziej zdezorientowany i bezradny, mój bratanek Rafał. - Z wychowaniem Jasia (już teraz dorosłego Jana) nie mieliśmy ża­dnego kłopotu, ale jego brat wciąż nas zaskakuje swoim zacho­waniem! Już nie wiemy, co z nim robić, jak go traktować - czy ostro, czy łagodnie, czy z przymrużeniem oka...?

- Czy trzyma się kolegów? Czy znika z domu na długie godziny? - musiałem mu postawić te podstawowe pytania.

- Niestety tak. I przynosi do domu różne dziwne przed­mioty... Lubi majsterkować - i to jest dobre - ale wiele rzeczy zaczyna i nie kończy... no i ciągle coś z kimś wymienia. A z tego, co od nas dostaje, jest wciąż niezadowolony. Nic go nie cieszy. Chyba to najwyżej, że może uciec z domu i pobiec do kolegów!

- Czy ma bliski kontakt ze swoim bratem?

- Prawie żadnego! Jaś próbował nieraz wciągnąć go w krąg swoich zainteresowań, ale w końcu uznał te próby za stratę czasu. Paweł był zwykle duchem nieobecny, pogrążony w swoim własnym świecie, którego my nie rozumiemy i do którego nie mamy dostępu...

- A czy przynajmniej modli się z wami?

- Nawet sobie nie wyobrażam, żeby mogło być inaczej! Ale... czy szczerze? Raczej wątpię, Jaś w jego wieku tak gorąco się modlił, z potrzeby serca, a ten...?

Po jakimś czasie na to samo pytanie usłyszałem inną odpo­wiedź:

- Paweł zaczyna „strajkować”, gdy klękamy do modlitwy! Przeciąga się, ziewa, kręci, patrzy w sufit. Raz nawet uznał, że „to za długo”...

- Zróbcie próbę - doradziłem - i podejrzyjcie, czy pomodli się przed snem, gdy zostanie sam. Oczywiście w dniu, w którym nie było wspólnej rodzinnej modlitwy.

- Niestety, próba wypadła negatywnie - alarmował Rafał. - Nawet się nie przeżegnał! To co teraz robić...?

- A jak oceniasz jego udział we Mszy świętej?

- Wstydzi się razem z nami zajmować to miejsce w kościele, do którego się wszyscy przyzwyczailiśmy...

- Pewno zostaje na samym końcu kościoła?

- Tak, niestety, w ten sposób ostatnio straciliśmy go z oczu. Nie możemy mu przecież robić o to awantury. Msza to coś tak osobistego, intymnego...

- A czy przystępuje do Komunii świętej?

- Bardzo rzadko. Coraz rzadziej.

- To bardzo źle! A czy w czasie Mszy świętej jest razem z kolegami?

- Tak nam się wydaje. Ksiądz ostatnio upominał chłopców, którzy Mszę spędzili w przedsionku i bawili się stojącymi tam butami - poprzestawiali je. A na tablicy ogłoszeń coś nabazgrali! Dobrze, że nie podał nazwisk, bo spalilibyśmy się ze wstydu!

Następne „hiobowe wieści”, docierające do mnie z domu, do­tyczyły zabaw i rozrywek Pawła, a tym samym jego kontaktów z kolegami. Jak oni wszyscy, musiał mieć cały arsenał zabawek,  przypominających prawdziwą broń. Tego mu było jeszcze za mało - zachciało mu się zdobyć mundur wojskowy! Wtedy w jego rękach pojawiły się pieniądze i nie chciał się przyznać, skąd je ma. Agnieszka, jego matka, użyła wszelkich sposobów, by wydobyć od niego tę tajemnicę, jednak bez powodzenia. W końcu wybuchła „bomba”: u jednego z kolegów Pawła rodzice znaleźli cały plik kartek, opieczętowanych pieczęcią parafialną, której użycie do tego celu zastrzeżone było dla samego setnika i jego skarbnika.

- Tego jeszcze nie było: nielegalna produkcja denarów! - wściekał się Rafał. - Podejrzewam, że mógł w tym maczać palce Paweł, gdyż pieczęć przynosiłem czasem do domu!

- Pewno nikt się nie przyznał...?

- Oczywiście! A ja ani prośbą, ani groźbą nie zdołałem zmu­sić synalka do ujawnienia prawdy!

- A co na to ksiądz? - zapytałem Rafała. - Nie chciałbym być w jego skórze! Wilk podstępnie wdarł się do jego owczarni i wyrządził wielką szkodę! Duchową oczywiście, bo pieniądze to sprawa drugorzędna.

- Stryjku, ksiądz zupełnie stracił głowę! Najpierw przeleżał ileś godzin krzyżem przed ołtarzem, i to z płaczem, a potem zwołał naradę...

- Dziesiętników... ?

- Nie, tym razem wszystkich rodziców, i słusznie. Ale, nie­stety, okazało się, że nawet on nie ma dobrego pomysłu na odwró­cenie tej sytuacji, a nawet powstrzymanie zła! Tłumaczył się tym, że od dawna orientował się w sytuacji, lecz nie mógł interwe­niować z wiadomych względów...

- Jako spowiednik - domyślam się? To zrozumiałe, że nie wolno mu było zdradzić tajemnicy! Jednak przecież ogólnie, w ramach homilii, mógł poruszać ten temat...?

- I poruszał, nawet nieraz mocno i dosadnie, lecz nikt nie przypuszczał - tak przynajmniej twierdzili rodzice - że dotyczy to ich własnych dzieci...

- Tak, Rafale, zgodzimy się na pewno co do tego, że zło rozszerzyło się szybciej, niż zdążyliśmy na nie zareagować?

- O tak, stryjku, właśnie: zareagować... a cóż dopiero posta­wić mu tamę?! I co teraz robić...?

„Co robić?” - to pytanie powracało we wszystkich rozmo­wach, które prowadziłem z rodzicami. Wielu z nich zdążyło do­świadczyć, jak zawodne są zakazy i nakazy, a nawet surowe kary, jak też próby zatrzymania dzieci w domu i odizolowania ich od rówieśników. Na to wszystko było wyraźnie za późno.

Niektórzy z nich zrobili wszystko, by w łonie rodziny odbudo­wać wzajemne zaufanie i miłość. Próbowali wzmocnić więź duchową poprzez wspólną modlitwę, poświęcać dzieciom więcej czasu, a nawet przywiązać je do siebie przez różne dary, nagrody, obietnice. Niestety bardzo nielicznym z moich znajomych to się udało. U większości z nich widać było wyraźne poczucie klęski, beznadziejności, niewiary we własne siły. Potrzebowali pomocy duchowej, by się z tego otrząsnąć, więc... ruszyli do konfesjona­łów, szukali przewodników i rekolekcjonistów, zapełnili domy rekolekcyjne.

Okazało się jednak, że względnie łatwo jest im otrząsnąć się (przez pokutę) z poczucia winy i z samooskarżeń, a przez to odzyskać wewnętrzną równowagę i nadzieję, lecz o wiele tru­dniej... znaleźć jakiś praktyczny sposób na przybliżenie dzieci do Boga!

To samo, niestety, można było teraz powiedzieć o duszpaste­rzach. Szczęśliwe lata, na które przypadła ich praca w Kościele, uśpiły ich czujność, pozbawiły umiejętności posługiwania się tymi prostymi środkami, które stosowali z powodzeniem ich poprzed­nicy w Starym Świecie. Ani sami tych środków nie znali, ani nie umieli nikomu wskazać odpowiedniej lektury! „Módl się, bracie,  odpraw nowennę, siostro, a Bóg przyjdzie ci z pomocą” - tylko tyle umieli zaproponować...

Rodzice poszli jednak po rozum do głowy:

- Skoro nasze dzieci grzebią w ruinach miast i wyciągają z nich starą broń i inne „zabawki”, dlaczego my nie możemy pójść w ich ślady? Poszukajmy odpowiedniej literatury na tematy wychowawcze, powielajmy książki - tak przecież teraz o to łatwo - a może uda nam się postawić tamę rozwydrzeniu młodych? W Starym Świecie roiło się od tego rodzaju poradników!

Zaroiło się więc od nich i teraz. Jedni przekazywali je drugim, urządzali spotkania i prelekcje na tematy wychowawcze, dzielili się swoimi doświadczeniami, składali świadectwa, a tymczasem... szeregi zbuntowanej młodzieży wciąż rosły!

Starsi, chcąc ratować swoich wnuków, mnożyli akty adoracji Najświętszego Sakramentu i ekspijacji, łączyli się w grupy pokutnicze i stowarzyszenia, lecz nieraz zdawało im się, że Niebo pozostaje głuche na ich błagania i wysiłki. Coraz częściej byli wyśmiewani przez młodych, a nawet zaczynali odczuwać zagro­żenie ze strony najbliższego otoczenia. Zagrożenie to rosło z każdym dniem, aż wreszcie...

     *      *      *

W tym miejscu zatrzymałem się około trzech lat temu, przerywając pracę nad nową książką. Jak łatwo Czytelnik zauwa­ży, tych kilkanaście pierwszych stron rozdziału zatytułowanego „Numi” swoim stylem nie odbiega zbytnio od mojej pierwszej książki „Z Aniołem do Nowego Świata”, zwłaszcza dzięki spo­kojnemu tokowi narracji, opisom przyrody oraz próbom oddania atmosfery życia w Nowym Świecie.

Jednak w tym świecie szczęśliwym, zapewniającym nasycenie wszelkimi dobrami, tak duchowymi jak i materialnymi, daje się zauważyć pierwszy zgrzyt. Jak fałszywy akord, zakłócający pię­kną symfonię, odzywa się nagle głos młodzieży znudzonej życiem - początkowo nieśmiały i odosobniony, potem coraz głośniejszy i coraz bardziej natarczywy. Ponad dwadzieścia lat niezwykle obfitych zbiorów spowodowało, że niektórzy ludzie zdążyli zapomnieć, komu te zbiory zawdzięczają... Przestali się modlić, gdyż Bóg przestał im być do czegokolwiek potrzebny - wszystko przychodziło im niemal samo. Młodzi zaczęli coraz śmielej i bezwzględniej ulegać zachciankom i modom, otwierając tym samym szeroką drogę szykującemu się do powrotu na świat szatanowi. I oto dane mu będzie (zgodnie z 20. rozdziałem Apokalipsy) już teraz opuścić Czeluść, zerwać pieczęć, wyplątać się z anielskich łańcuchów i przystąpić na nowo do ostatniego w historii świata zwodzenia narodów.

Tak więc na początku zaskoczeniem dla rodziców - i to nawet dla tych z najlepszych rodzin - jest to, że ich właśnie dotyka problem buntujących się młodych, coraz bardziej wstydliwy i niepokojący. „Hiobowe wieści” docierają jednocześnie z różnych zakątków ziemi, napotykając na bezradność, a wreszcie przerażenie wychowawców, tracących kontrolę nad podopiecznymi. Najstraszliwszą z tych wieści jest powstanie pierwszych grup, a wkrótce potem zorganizowanych oddziałów, uzbrojonych czcicieli szatana, wzorujących się na bojówkach faszystowskich i komunistycznych. Charakterystyczna dla nich subkultura to czarne ubrania, krzykliwość i pewność siebie, buta, ordynarny język, gadżety w dawnym stylu: trupie czaszki i piszczele oraz symbole satanistyczne, wreszcie pełne poczucie bezkarności.

Poza strażą pożarną nie istnieją w tym świecie, dotychczas opartym na miłości i zaufaniu, żadne służby społeczne, mogące przeciwstawić się tym buntownikom, a już na pewno żadne formacje zbrojne. Dorosłe pokolenie już dawno ze wstrętem odrzuciło wszelką  broń, nawet muzealną, i nie ma zamiaru do niej powracać. Cechy charakterystyczne tego pokolenia to łagodność, wyrozumiałość, ustępliwość, posługiwanie się perswazją, a nigdy przemocą; pokła­danie ufności raczej w Bogu, niż w ludzkich środkach.

Nic więc dziwnego, że „brygady śmierci” jak je zaczęto na­zywać, opanowały szybko place i ulice, potem całe osiedla. Co jednak najgorsze - zaczęły coraz wyraźniej służyć szatanowi! Wyglądało to początkowo tylko na zabawę i modę, jednak z czasem piekielny niszczyciel wszystkiego co dobre, prawdziwe i piękne, popchnął te „brygady” do walki. Najpierw do ataku na symbole religijne (krzyże i kapliczki) przy drogach, przy domach, na cmen­tarzach, a kiedy bojówki nie napotkały oporu i już się dostatecznie rozzuchwaliły - na kaplice i kościoły, klasztory i seminaria ducho­wne. Doszło wreszcie do tego, co zapowiadał swoim uczniom Chrystus: stali się nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy - coraz częstsze były przypadki, że uzbrojone dzieci podnosiły rękę na swoje rodziny, więc nikt nie mógł czuć się bezpieczny nawet we własnym domu17. A gdy zabrakło księży i kościołów, zaczęła się masowa ucieczka ludzi w góry, do lasów i do innych trudno dostępnych miejsc. Nieodłącznymi towarzyszami uciekinierów stały się głód, zimno, strach, ale także choroby, które nagle rzuciły się na ludzi, jakby były wprost z piekła rodem. Jeśli do tego dodać - także chyba piekielny - chaos w przyrodzie: rozregulowanie pór roku, anomalie pogodowe, znaną od wieków, powracającą wrogość poszczególnych gatunków zwierząt względem siebie i wo­bec człowieka - można sobie wyobrazić, jak trudne stało się życie ludzi wiernych Bogu. Za to niewierni otrzymywali od swojego pana, władcy tego świata i księcia ciemności, pełne zadowolenie z obranego stylu życia...

Rozwój wydarzeń, zwięźle tu poruszony (na dwóch powyż­szych stronach), miał w moim pierwotnym zamyśle następować powoli, stanowiąc kanwę powieści, poświęconej ostatnim mę­czennikom świata. Plany Boże okazały się inne: chwytając za pióro wiosną 2010 roku (w pośpiechu, na odgłos pierwszych pomruków nadchodzącej burzy - Wielkiego Oczyszczenia Świa­ta), musiałem zupełnie inaczej podejść do dawniej rozpoczętej pracy: napisać książkę, składającą się z dwóch odrębnych części, ze sobą raczej niespójnych. Pierwotnie miała to być trylogia - z powieścią „Z Aniołem do Nowego Świata” jako środkową - ale nie będzie, więc cóż robić...? W tej chwili akcent musi paść na przygotowanie do narodzin Nowego Świata (a więc na część pierwszą), gdyż „bóle porodowe” przy tych narodzinach będą co­raz dotkliwsze; wobec tego w części drugiej mogę już tylko za­prosić Czytelnika do krótkich wizyt: w leśnym osiedlu ucieki­nierów, w jaskini pustelnicy oraz w słynnej Ławrze Pieczierskiej czyli klasztorze od tysiąca lat ukrytym (częściowo) w pieczarach. Zgodnie z pierwotnym planem miały to być wizyty o wiele dłuż­sze. Mogę też zrealizować pomysł nowy, z ostatnich dni: zaprosić do klasztoru-„twierdzy”, co pozwoli nam lepiej wniknąć w ducha ostatnich mieszkańców ziemi, wiernych Bogu. Muszę natomiast całkiem zrezygnować, z braku miejsca i czasu, z zaplanowanej wyprawy misyjnej do azteckiego miasta, opanowanego przez satanistów. Starożytna świątynia Azteków i okalające ją ruiny miały w tym opisie stanowić bazę „brygad śmierci”, w której kwitnie kult szatana, połączony ze składaniem mu ofiar z ludzi. Najbardziej wstrząsającym epizodem wyprawy miało być wyrwa­nie z tej matni pewnego ojca, który w poszukiwaniu syna zapuścił się w te strony. Syn przygotowywał się właśnie do złożenia własnego ojca w ofierze księciu ciemności.

Rozdział ostatni tej książki (Śmierć Ivana...), podobnie jak pierwszy rozdział części drugiej (Numi), powstał przed laty, a w jego tytule proszę odczytać dwa fakty: pożegnanie z autorem (już nigdy „Ivan Novotny” niczego nie napisze) oraz zaproszenie ze strony autora do udziału w jego własnym odchodzeniu z tego świata, poznanym szczegółowo we wczesnym dzieciństwie. Jest to, tym samym, zaproszenie do wejścia do Radości Wiecznej, w której wszyscy mamy się spotkać...

Tytuł „Wejdź do radości” miała nosić tylko część ostatnia (o ostatnich męczennikach Kościoła), odpowiada on jednak także części pierwszej, mającej pomóc w przygotowaniu się do tego wspaniałego 25-lecia, w które już wprowadziła nas książka „Z Aniołem do Nowego Świata”. Ponieważ ta ostatnia tchnie radoś­cią z odkrywania „Nowego”, więc tytuł „Wejdź do radości” mógł­by odnosić się do całości tryptyku Ivana Novotnego, zwłaszcza gdyby był wydany w jednym tomie.


6. Rozalia pustelnica. Dialog o miłości Bożej i... pożegnanie.

- To Pismo Święte... ? - zagadnąłem, pochylając się nad dużą księgą o kartach pożółkłych i postrzępionych od częstego prze­wracania. Leżała ona na dużym płaskim kamieniu, służącym pustelnicy za stół. - Pieśń nad Pieśniami... Kim jest ta, co się wyłania z pustyni, wsparta na oblubieńcu swoim?...

- To mój największy skarb! - zawołała z ogniem w oczach; - moja szkoła życia i umierania! Umierania dla siebie i życia dla Boga...

- To pustelnica ma skarby na tej ziemi...?! - zażartowałem, nie wczuwając się bynajmniej w nastrój jej duszy. - Ładnie to tak? A gdybym tak zrabował ten skarb, do którego siostrzyczka jest tak bardzo przywiązana...?

- Proszę bardzo, weź go sobie, ale pod jednym warunkiem: że przyniesiesz mi inny egzemplarz. Tylko postaraj się o taki z dużymi literami, bo moja grota to nie osiedle dobrze oświetlone!

- Ooo, widzę że to nie żarty! Więc jednak naprawdę mógł­bym tę księgę zamienić na inną i nie miałabyś o to najmniejszego żalu...?

- Naprawdę. Przecież skarbem są słowa, pełne Bożej mą­drości, a nie sama księga!

- A podkreślenia? Czy bez nich umiałabyś się obejść? ...Bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, uderzenie boskiego gromu...

- Co za pytanie! Zobacz, że te podkreślenia są stare i zatarte, może sprzed dwudziestu lat...! Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki. Jeśliby ktoś oddał za miłość całe bo­gactwo swego domu, z pewnością nim pogardzą... Ja te wszystkie podkreślenia znam dawno na pamięć, noszę głęboko w sercu i nikt mi ich nie odbierze, choćby nawet zabrał Księgę!

- Czytałem, i to nie raz, Pieśń nad Pieśniami, ale różnie ją rozumiałem. Komentatorzy najczęściej widzą w niej echo oblu­bieńczej miłości, łączącej Chrystusa z Jego Kościołem...

- Komentatorzy...! - machnęła lekceważąco ręką. - To tylko wysiłek ich ludzkiego rozumu, a tu trzeba serca! Wielu ludziom, nawet szczerze pobożnym, wydaje się wciąż, że są dla Boga jako Stworzyciela kimś mało ważnym, maleńkim pyłkiem we wszech­świecie!

Wyczułem, że dotknąłem jakiejś czułej struny w duszy Rozalii i chce zrobić mi mały „wykład”...

- Ktoś mi się zwierzył - kontynuowała - że czuje się wobec Boga jak kompletne „nic” - jak Pinokio, drewniana kukiełka chłopca z bajki, która nagle ożyła i próbowała włączyć się w życie ludzi. Pierwszym z tych ludzi był rzeźbiarz, bardzo zaskoczony tym faktem. Nic bardziej błędnego! Odpowiedz mi, Janie: czy Bóg kocha cię cząstką swej miłości, czy całą miłością?

- Czemu nie odpowiadasz...? Czyżbyś miał w tym względzie wątpliwości?! A więc inaczej: czy Chrystus w Komunii świętej oddaje ci się cały, czy raczej wszystkich przyjmujących Go obdarowuje tylko cząstką siebie?

- Oczywiście cały, bez najmniejszej wątpliwości!

- A więc widzisz... Bóg taką samą miłością - nieskończoną - kocha ciebie i zarazem cały Kościół. Mało tego: tą samą - i taką samą - miłością kocha samego siebie w Trójcy Świętej! Bóg cały jest miłością i nie umie kochać tylko „częściowo”. Jeżeli kocha, to całym sobą i na zawsze...

- Na zawsze...? A tych w piekle?! Czy Bóg kocha nawet tych, którzy całkiem wykreślili Go ze swego życia...?

- Janie, jak możesz w to wątpić...?! Czy Miłość może kiedykolwiek przestać być sobą?!

- Czyli przestać kochać...? Na pewno nie! A więc... (chcia­łem się upewnić) - kocha nawet tych, którzy wybrali piekło...? Którzy wiecznie Go przeklinają i nienawidzą?!

- Czy myślisz, że Ten, który zobowiązał swoich uczniów do miłowania nieprzyjaciół, mógłby sam nie wypełniać własnego przykazania...?

- Najtrudniejszego ze wszystkich przykazań... - zamyśliłem się, wyobrażając sobie Boga, pochylonego z miłością nad czeluścią piekła i nasłuchującego, czy któreś z Jego nieszczęśliwych dzieci nie zdobędzie się na akt skruchy i nie poprosi o przebaczenie. Powróciły w mojej wyobraźni opisy piekła, do którego wciągana bywała Józefa Menendez, ale też moja znajoma M. z W...

- Pamiętasz na pewno - obudziło mnie pytanie Rozalii - jak Maria Valtorta w Poemacie Boga-Człowieka opisuje wzloty i upadki Judasza, a w końcu jego całkowite pogrążenie się w sza­tańskiej nienawiści do Chrystusa?

- Pamiętam.

- Więc na pewno zwróciłeś uwagę na wewnętrzne rozdarcie Chrystusa: jako Człowiek próbował do końca wzbudzać w sobie nadzieję na nawrócenie tego apostoła, modlił się za niego do Ojca...

- Choć jako Bóg znał przyszłość i wiedział, że to nigdy nie nastąpi! - dokończyłem myśl Rozalii.

- Tak, chociaż co do tej „wiedzy” Bożej, to niekoniecznie muszę się z tobą zgodzić. Bóg nie posługuje się ani „wiedzą”, ani „znajomością” przyszłości - także tej najdalszej, nieskończonej...

- Jak to...? - zdumiałem się, wyczuwając u pustelnicy głęb­szą znajomość teologii, niż u niejednego „prawdziwego” teologa.

- To bardzo proste. Bóg wszystko stwarza, prawda? Inaczej mówiąc, podtrzymuje w istnieniu. Byty osobowe - aniołów i ludzi - bez końca, na wieki wieków, tak?

- Oczywiście.

- A więc widzisz: stwarza w tej chwili, ale jednocześnie stwa­rza za milion lat, za miliard, i tak bez końca...

- Już teraz stwarza za miliard lat...? Nie bardzo rozumiem...

- Bóg żyje ponad czasem, prawda? A więc u Niego jest wieczne teraz! Nasze „teraz” jest u Niego teraz, ale i nasze „za milion lat” też jest u Niego teraz. Podobnie jak nasze „milion lat temu” jest teraz. Rozumiesz?

- No tak... Ale co to ma wspólnego z wiedzą Bożą?

- Ano to, że skoro Bóg jest tam, gdzie my dojdziemy za milion lat, to i my w Nim już tam jesteśmy...

- A więc nie „wie”, tylko Jest... Aha, już rozumiem! Chcia­łaś powiedzieć, że istnienie zastępuje Bogu wiedzę...? On po pro­stu widzi w sobie, wiecznie istniejącym, wszystkie swoje stworzenia... z Judaszem włącznie!

- Tak, trafiłeś w sedno. A więc i w swoim wiecznym istnieniu widział Judasza w miejscu, które ten sobie na wieczność wybrał, zanim jeszcze dokonał haniebnego czynu.

- Ale czy można powiedzieć, że Stwórca wiecznie będzie „nosił w sobie”, jak matka nienarodzone dziecko, całe piekło ziejące nienawiścią ku Niemu...?!

- Zaskoczyłeś mnie tym pytaniem! Jest oczywiste, że będzie je podtrzymywał w istnieniu, ale co do tego „noszenia w sobie”... Skoro jednak jest Miłością, to dlaczego nie...? Miłość dąży przecież do uszczęśliwienia każdego...

- Chyba nie powiesz, że piekło - wieczne nieszczęście - jest jednocześnie jakimś „szczęściem”...?!

- To prawda, że w naszym rozumieniu nie jest ono nawet ni­kłą namiastką szczęścia - teologowie nazywają je „wiecznym umieraniem” - jednak dla potępionych, aniołów i ludzi, mimo wszystko jest życiem. Jest tym sposobem życia, jaki sami sobie wybrali...

- A więc nikt z nich by nie chciał być unicestwiony...? I to pomimo cierpień, jakich doznaje?

- Jestem przekonana, że nikt.

- Jednak wszyscy ludzie potępieni przeklinają, podobno, każ­dą chwilę swojego ziemskiego życia - od poczęcia aż do śmierci - wraz ze wszystkimi okazjami do dobrych czynów, których nie wykorzystali, chociaż tak łatwo mogli się zbawić. Gdzieś czyta­łem, że nawet żałują tego, że je na zawsze zmarnowali...?

- Jeśli nawet żałują, to żal ten pełen jest wściekłości, skiero­wany ku nim samym i ku wspornikom grzechu. Może to być też palący żal za utraconym niebem, z którego dalekie echo szczę­śliwych głosów podobno czasem tam dociera. Nie ma on w sobie niczego z prawdziwego żalu, którego oczekuje od nas Bóg...

- Tak, bo ten zawsze wymaga pokory, przeproszenia i posta­nowienia poprawy... Ale powiedz mi, siostro, dlaczego potępieni nie wybraliby, gdyby mogli, unicestwienia, zamiast trwania w tej męce...?!

- Teologii nie studiowałam, więc nie oczekuj ode mnie, że wyjaśnię ci wszystkie tajemnice piekła i nieba! Ale poczekaj... Przecież miałeś w ręku grubą książkę z objawieniami, jakie pod koniec swego życia otrzymała od Pana Jezusa siostra Józefa Menendez...? Przypomnę ci fragmenty niektórych z jej notatek na ten temat.

- To prawda, że je czytałem, ale niewiele umiałbym powtó­rzyć... Pamiętam tylko, że to nie były same objawienia, gdyż Jó­zefa bywała wciągana do piekła! Była jednym z nielicznych świadków, którzy na własnej skórze mogli doświadczyć tego, czym piekło jest i na czym polegają jego męki.

- Tak było! Mogła na własne uszy usłyszeć w piekle między innymi takie wyznanie: „Tutaj największą męką jest nie móc kochać Tego, którego musimy nienawidzić. Trawi nas głód miłości, ale już za późno. Nienawidzić, mieć wstręt i pragnąć zguby dusz - to nasze jedyne pragnienie!”

A oto jej własne stwierdzenia: „Dusza wlatuje tam sama, rzuca się tam, jakby chcąc zniknąć sprzed oblicza Boga, by móc Go nienawidzić i przeklinać! [...] Ta konieczność nienawidzenia pali ją jak pragnienie... Ani jednego wspomnienia, które by mo­gło jej przynieść najmniejszą ulgę”.

Józefa opisuje też męki fizyczne, jakich doznała tam z woli Bożej, jednak stwierdza, że choć straszne, są one niczym w poró­wnaniu z męką duchową, zwłaszcza kapłanów i zakonników...

- Już nie pamiętam, siostro, kto i w jakiej książce pisze o tym, że jak zbawieni sycą się na wieki miłością (im goręcej miłują, tym większą czują potrzebę miłowania), tak w piekle jest odwrotnie: potępieni sycą się nienawiścią, a jej pragnienie wciąż w nich wzrasta...

- Nie szperałam po bibliotekach, ale to co mówisz, nie odbiega od tego, co zapisała siostra Józefa Menendez. Ale... czy nie myślisz, Janie, że za głęboko myślami zanurzyliśmy się w tej stra­sznej przepaści...?! Lepiej ratujmy grzeszników ziemi, zanim nie przyjdzie po ich dusze Anioł Śmierci...!

Rozalia sięgnęła po różaniec, uklękła i zaczęliśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego.

- Oczywiście za konających - stwierdziła - za umierających w grzechu ciężkim. Dla nich to ostatni ratunek.

Przy posłaniu Rozalii zauważyłem dobrze mi znane trzy tomiki książki Gabrieli Bossis On i ja, o brzegach kartek mocno zużytych. Uchwyciła to moje spojrzenie i sama pokierowała dalszą rozmową.

- Zajrzymy?

- Chętnie...

- Pan Jezus bardzo często odpowiada przez tę książkę na moje pytania, a nawet „dorzuca paliwa” do „pieca mojej duszy” (to Jego własne określenie). Może byśmy tak wspólnie przeczytali coś, co samo nam się otworzy...?

- Dobrze. Ja...?

- Oczywiście. Bardzo proszę.

Na wierzchu był tomik trzeci, więc sięgnąłem po niego. Mój palec posłużył za zakładkę, oddzielając na objętości książki i przykrywając tekst pod datą 25 kwietnia 1946 roku.

- Płonąć to za mało. Trzeba się unicestwiać - zacząłem czytać.

- To znaczy spalać się aż do końca! - przerwała mi mocnym i zdecydowanym głosem. Ja uczyniłem to dla was. Czy nie doznajesz pragnienia uczynienia tego dla Mnie?

Ponieważ zamilkła, po dłuższym oczekiwaniu podjąłem lekturę.

- Oznacza to uspokojenie w sobie wszystkiego, aby dać się porwać twemu Wielkiemu Przyjacielowi. Czy nie uważasz, że to daje odpoczynek? Że to jest twoim celem? Że to przemienia całą twą istotę...?

Mimo woli spojrzałem ukradkiem na Rozalię. Była rzeczy­wiście jak przemieniona! Jej oczy, skierowane ku górze, stały się jeszcze większe i przepełnione wewnętrznym światłem. Musiała odczuć na sobie mój wzrok, gdyż szybko wróciła do siebie i przy­kryła powiekami swoje piękne oczy. Jakby dla zatuszowania wra­żenia, jakie na mnie uczyniła jej nagła „ekstaza”, sama wydobyła z pamięci dalsze zdania:

- Nie sądzisz, że moje wezwanie jest błogosławieństwem i że twoja odpowiedź przyniesie radość tobie samej? Ach, odpowiedz! Odpowiadaj bez przerwy, a moc twoja wzrośnie. I będziesz ją da­wała innym. I ta twoja moc będzie tak przechodziła z duszy do duszy, jak pochodnia z ręki do ręki! Lecz Źródłem tej mocy jestem Ja. Pij z niego, ile tylko możesz...

Rozalia zamilkła i najwyraźniej pogrążyła się w modlitwie. Czy zdawała sobie sprawę z tego, co działo się w mojej duszy? Przy natarczywych słowach Pana: Ach, odpowiedz!, poczułem tak przemożną potrzebę „uspokojenia w sobie wszystkiego” - zgo­dnie z zaleceniem Jezusa - że gotów byłem upaść na kolana i błagać pustelnicę, by pozwoliła mi tutaj - może gdzieś w pobliżu - zostać! Powrót do miejsca zamieszkania, zanurzenie się w tłumie ludzi, zgoda na to, że będę osaczony, jak zwykle, przez rzeszę potrzebujących pomocy - wydały mi się w tej chwili ciężarem nie do uniesienia! Więc może rzeczywiście te słowa skie­rowane są do mnie, a moją odpowiedzią na nie powinno być jak najszybsze pójście na pustynię...?

- Miałeś już pustynię. I to powinno ci wystarczyć! - obudził mnie zdecydowany głos Rozalii. - Wracaj do domu i do końca kwitnij tam, gdzie Bóg cię zasadził! W pełni rozkwitnij. A co do „uspokojenia” - Bóg zna twoje szlachetne pragnienia i pomoże ci. Głęboki pokój ogarnie cię wtedy, gdy będziesz go najbardziej potrzebował. Będzie wielkim darem Bożym, bo sam ze siebie potrafiłbyś wtedy tylko krzyczeć i płakać. Idź już!

Zdumiało mnie takie krótkie i „niezgodne z rytuałem” poże­gnanie...! Zwykle Rozalia wymownym gestem kładła prawą dłoń na sercu i pochylała głowę ze słowami „Idź z Bogiem i wracaj, gdy Najwyższy tego zechce”, a potem podawała mi do pocałowa­nia duży krzyż, w którym były umieszczone relikwie jej patronki, świętej Rozalii Sinibaldi18.

- Do zobaczenia... Zostań z Bogiem, siostro... - zdołałem wykrztusić, widząc... dwie wielkie łzy, spływające po policzkach Rozalii! Potrząsnęła gwałtownie głową... Czy chciała je strząsnąć na ziemię, czy zaprzeczyć mojej sugestii, że się jeszcze zobaczy­my - tego do dzisiaj nie wiem. A potem... szybkim ruchem się­gnęła jednak po krzyż z relikwiami. Gdy go całowałem, odwróciła głowę, a następnie szybkim krokiem odeszła w głąb jaskini.

Tym razem opuszczałem ten piękny zakątek duchowego raju zmieszany i z dziwnie przykrym uczuciem, które jak kleszcze ściskało mi serce. Szedłem pogrążony w myślach:

- Wcale nie odpowiedziała na moje pożegnanie...! I te łzy... Czyżby coś wiedziała? Wszyscy uważają ją za „prorokinię”... Co znaczyły jej słowa o Bożym pokoju? Jakieś prześladowanie...?

Nagle wzdrygnąłem się: usłyszałem trzask łamanej gałęzi i stanąłem oko w oko... z wielkim brunatnym niedźwiedziem! Za­skoczenie było całkowite, jednak mój umysł błyskawicznie przeanalizował sytuację i przypomniał mi, że to Nowy Świat, więc nie ma się czego bać.

Wychowałem się jeszcze w Starym Świecie, gdy te zwierzęta były dla ludzi postrachem, więc przyniosłem na świat skłonność do reagowania na podobne spotkania, właściwą dla moich przod­ków. Numi, mój młody przyjaciel z Argentyny, pomógł mi opano­wać strach i... nauczyć się uśmiechać do zwierząt nawet najdzi­kszych, które obecnie patrzą na człowieka przyjaźnie.

Spróbowałem uczynić to także teraz - nawet pogłaskałem niedźwiedzia w wyobraźni po głowie - lecz ten zaczął niecier­pliwie pomrukiwać, a potem... stanął na tylnych łapach i zaryczał straszliwie, pokazując wszystkie zęby! W jego oczach nie widzia­łem spokoju i przyjaźni, lecz wprost przeciwnie - gniew i złość. Stał jednak w miejscu, kołysząc się na boki, i pozwolił mi odejść. Idąc tyłem i nie spuszczając go z oka - co nie było łatwe wśród zarośli, i do tego na zboczu góry - zdołałem szczęśliwie go omi­nąć i dotrzeć - na ostatnich już metrach biegiem - do moblilu, za­trzaskując szybko drzwi!

Dopiero teraz przypomniałem sobie dwie zatrważające wieści, niedawno zasłyszane, o zwierzętach zbuntowanych przeciwko ludziom. Jednego człowieka zagryzło stado wilków, a z innego zrobiły sobie zabawkę dzikie słonie, podrzucając go trąbami tak długo, aż wyzionął ducha. Trudno mi było w to uwierzyć, teraz jednak sam mogłem się przekonać, że w dzikich ostępach trzeba być czujnym. Czyżby już sprawdzało się proroctwo znanego zakonnika Klemensa z Walencji...? Twierdził on, że gdy pod koniec szczęśliwego 25-lecia coraz więcej ludzi będzie odchodzić od Boga, szatan opanuje w dużym stopniu przyrodę i wprowadzi do niej chaos, właściwy dla Starego Świata...

O jak trudno nam wszystkim - takie snułem refleksje, wzno­sząc się ponad las - żegnać się z tą małą cząstką raju, którą do tej pory obdarowywał nas Bóg, a zacząć przyzwyczajać się do życia wśród coraz większej liczby zbuntowanych przeciwko Stwór­cy...! Żegnaj, Rozalio, żegnaj piękny lesie, który pewno niedługo staniesz się grobem mojej przyjaciółki... Żegnaj, Nowy Świecie - tak cię dotychczas nazywałem - przekształcający się znowu w Stary, napełniony piekielnym chaosem i nienawiścią! Spełniłeś dobrze swoją rolę, dając swoim mieszkańcom czas na nabranie powietrza i zyskanie siły, by mogli zanurzyć się teraz w cuchną­cym bagnie Starego i nie tylko nie utonąć w nim, lecz wprost przeciwnie: osiągnąć ostateczną pełnię; wynurzyć się czystymi i świętymi, a do tego uskrzydlonymi, by wreszcie... ulecieć ku Niebu! Niech będzie uwielbiony Bóg, który nawet złem potrafi posłużyć się dla dobra i jak rzeźbiarz-artysta ostrym dłutem cier­pienia nadaje ostateczne, najpiękniejsze rysy tym, których zapra­sza do swego wiecznego domu!


7. W leśnym osiedlu

Przelatując o zmroku nad gęstwiną puszczy, zauważyłem pod sobą małe światełko, które mocno przykuło moją uwagę. Czasy stały się niebezpieczne, więc instynkt ostrzegał mnie przed niepożądanymi spotkaniami, od czego jednak mój wierny Anioł Stróż, dla którego nie ma tajemnic? On mnie nie tylko uspokoił, ale nawet zachęcił do lądowania, więc ostrożnie opuściłem mobil na skraju wielkiej polany. Tu mrok był jeszcze gęstszy niż w górze, więc mogłem zaledwie rozróżnić ciemne bryły dziwnych bara­ków, ustawionych w półkole. Zbliżywszy się do jednego z nich, rozpoznałem tak dobrze mi znany z dziecinnych lat... prawdziwy wóz cygański! Pomiędzy wozami, w samym środku półkola, peł­gał niewielki płomyk ognia, zbyt skąpy, by można było cokolwiek powiedzieć o siedzących przy nim postaciach. Ruszyłem śmiało ku nim. Odgłos moich kroków, mimo iż starałem się stąpać jak najciszej, musiał zwrócić na mnie uwagę siedzących, gdyż zasty­gli w niemym oczekiwaniu.

- Nareszcie! - pomyślałem, bo ta cisza trzymała mnie w wielkim napięciu... Nareszcie podniosła się jakaś zwalista postać i zrobiła dwa kroki w moim kierunku, a ktoś inny wrzucił do ogni­ska garść opału, więc płomień wesoło wystrzelił w górę i oświetlił całe otoczenie.

- „Gość w dom - Bóg w dom!” - z tymi sakramentalnymi słowami wyciągnął do mnie przyjaźnie rękę człowiek tryskający wielką energią i humorem, jak się później dowiedziałem - król Cyganów. Jego imię aż do sądnego dnia niech przekazują sobie majestatyczne sosny, ale jego przydomek mogę zdradzić jako nie­co szokujący w czasach wielkiego pokoju: Generał.

Coraz więcej osiedli doznawało napaści czcicieli szatana, tworzących „brygady śmierci”. Do tych oddziałów spod znaku trupiej czaszki należały także kobiety, na równi z mężczyznami zaopatrzone w broń. Najpierw celem ataków „brygad” stawały się zwykle kościoły i księża, potem pozostali mieszkańcy, poddawani okrutnym torturom, zanim śmierć nie położyła kresu ich męce. Ich „winą” było tylko to, że wierzyli w Boga i trzymali się swoich praktyk religijnych. Niemal jedynym schronieniem były dla nich jaskinie i gęste lasy, lecz i w nich czuli się coraz mniej bezpieczni.

Odkryte przeze mnie leśne obozowisko było dobrze ukryte nawet dla przelatujących nad nim mobili, gdyż całe niebo nad nim - cała polana - przykryta była siatką maskującą, używaną w Sta­rym Świecie przez wojsko. Obóz składał się z dwóch odrębnych części: z wozów cygańskich jako swojej pierwotnej „bazy” oraz z osiedla uciekinierów, które wokół nich powstało.

Z konieczności pominę w tym miejscu opis obozu, a ograni­czę się do dość ogólnego oraz wstrząsającego spotkania z dwiema jego mieszkankami: ze starą Cyganką Larysą oraz z młodziutką uciekinierką z dużego osiedla, napastowanego przez „brygady śmierci”.

Larysa wiązała mnie ze sobą niewidzialną nicią, wzbudzając we mnie ochotę do rozmowy z nią, gdyż widziała jak na dłoni całe moje życie, aż po jego kres, i chciała mi coś ważnego powiedzieć. To właśnie ona, a nie jakiś uduchowiony kapłan, stała się dla mnie wielkim darem Boga, gdyż przygotowała mnie na ostatni odcinek mojej ziemskiej drogiV. O nadchodzących wydarzeniach (także los leśnego osiedla nie był jej obcy) potrafiła mówić z takim spokojem, że udzielał się on słuchającym i kierował ich myśl ku Bogu, który wie, co dla kogo najlepsze.

Druga postać, wyjątkowo piękna - zarówno od strony du­chowej, jak i co do swojej aparycji - Anita (może dwudziesto­letnia) nosiła w swym sercu ponurą tajemnicę. Nie potrafiła o niej mówić słowami, ale potrafiła ją „wytańczyć” w tak wstrząsający sposób, że nie da się tego zapomnieć. Przy dźwiękach cygańskiej orkiestry, której umiejętności budziły moje zdumienie (instrumen­ty potrafiły doskonale - raz delikatnie, to znów z wielką mocą - podkreślić uczucia tańczącej dziewczyny), w swoją pantomimę wkładała całą swoją duszę. Bez słów umiała opowiedzieć o noc­nej napaści na jej dom rodzonego brata, który przyprowadził ze sobą oprawców i własnoręcznie zamordował ojca i matkę (ona ocalała, gdyż była wtedy poza domem). Widz doskonale odczyty­wał wewnętrzną burzę jej uczuć, potęgę trudnej modlitwy za zabójcę, płynące z serca przebaczenie, a nawet coś więcej: ofiaro­wanie Bogu siebie samej za nawrócenie brata.

Widziałem, że choć mieszkańcy osiedla oglądali tę pantomi­mę nie po raz pierwszy, przeżywali ją wciąż na nowo ze łzami, z rękami przyciśniętymi do piersi, jakby z nich serca chciały wyskoczyć. Chyba się nie pomylę, jeśli stwierdzę, że Anita przez swój taniec stawała się ich nauczycielką w wyższym stopniu, niż trzej księża mieszkający w obozowisku, gdyż dwaj z nich robili wraże­nie przestraszonych i gotowych w każdej chwili do ucieczki.

Ostatnim akordem pantomimy było przyciągnięcie pod krzyż Chrystusa zziębniętego i brudnego serca brata - tancerka czyniła to z olbrzymim wysiłkiem, cierpieniem, grozą i obrzydzeniem, niemym krzykiem skierowanym ku niebu, prowadzącym aż do omdlenia. Po obmyciu tego serca we Krwi płynącej z poszczególnych ran Odkupiciela zastygła w bezruchu w modlitwie oczekiwania, a w chwilę później wybuchnęła nieopisaną radością i wdzięcznością za powrót brata do Boga. Ten trymf łaski, uwy­puklony przez majestatyczne akordy orkiestry, czynił ogromne wrażenie.

Generał, choć obieżyświat z potrzeby serca, nie miał już teraz żadnych planów na przyszłość. Narastająca w powietrzu groza coraz bardziej wstrząsających wydarzeń budziła w nim instynkt samozachowawczy, który ostrzegał go przed opuszczeniem leśnej kryjówki. Zawdzięczam mu nie tylko to, że tak życzliwie przyjął mnie, zupełnie obcego człowieka, lecz także wskazał mi kierunek działania. Gdy usłyszał, że poszukuję jakiegoś uduchowionego człowieka, którego wiedzy i słowom można zaufać, zachęcił mnie do powietrznej podróży do Kijowa. To właśnie tam, w słynnym klasztorze o tysiącletniej historii, Ławrze Pieczierskiej, mógłbym próbować dotrzeć do starca Fiedosija, znanego z niezwykłych charyzmatów, jeśli tylko jeszcze żyje. Larysa twierdziła że żyje, więc zdecydowałem się na tę podróż. Wskazówki Generała, w jaki sposób dostać się teraz, w okresie prześladowań, do podziem­nego klasztoru, miały okazać się niezwykle cenne. Hasłem, mogą­cym otworzyć mi jego drzwi, były słowa „Radost' maja”, a odze­wem - „Christos woskriesien”. Rozpoznałem w nich wyznanie wiary świętego Serafina z Sarowa - coś jakby syntezę i sens całe­go jego życia. Tymi słowami witał przychodzących gości, często nie mogąc wydobyć ze siebie niczego więcej, lecz one wystar­czyły za wszystko. Każdy z nas mógłby się pod tym wyznaniem podpisać: Chrystus zmartwychwstały jest moją radością!


8. Klasztor w pieczarach

Mogłem się przekonać, że sataniści zniszczyli doszczętnie świętą bramę, oddzielającą cały zespół architektoniczny od mia­sta, zamieniając w gruzy zbudowaną nad tą bramą cerkiew Najświętszej Trójcy. Podobny los spotkał bramę wraz z położoną nad nią cerkwią Wszystkich Świętych. Najwyższa z budowli kom­pleksu, majestatyczna dzwonnica, utraciła swoją kopułę i wszy­stkie dzwony, rękami bezbożnych zrzucone na ziemię, gdyż dźwięk poświęconych dzwonów bywa dla szatana udręką i po­strachem. Nie przepuścił też największej dumie klasztoru - głów­nej cerkwi Zaśnięcia Bogurodzicy, pieczołowicie wzniesionej z ruin. Po zburzeniu w 1941 roku długo czekała na odbudowę w komunistycznym kraju, gdyż dopiero w roku 2000 została uro­czyście poświęcona. Teraz straszyła brakiem złoconych, wzno­szących się na ponad pięćdziesiąt metrów kopuł i krzyży, a widok jej zaśmieconego wnętrza musiał ściskać za serce wszystkich pielgrzymów. Przybywali tu jeszcze czasami z narażeniem życia, rozglądając się trwożliwie dokoła i starając się jak najciszej sta­wiać kroki, by ich echo nie przyciągnęło wrogów. Bezradnie sta­wali w drzwiach opustoszałych cerkwi, z osłupieniem spoglądali na wejście do bliższych pieczar przy cerkwi Podwyższenia Krzyża Świętego, zabite brudnymi deskami. Niewątpliwie stawiali sobie pytanie: czy ktoś tu jeszcze żyje, ocalał z pogromu...?

Jednak nocą, jak twierdził furtian, brat Leontij, klasztor oży­wał, gdyż trzeba było przecież zaopatrzyć go w żywność, w czym ofiarnie pomagała okoliczna ludność. Sam Leontij nieraz przeista­czał się w obdartego wędkarza, by w pobliskim Dnieprze łowić ryby na stół ukrytych zakonników. Ci ostami cieszyli się wpraw­dzie z tego, że na razie pieczary zostawili prześladowcy Kościoła w spokoju, jednak w każdej chwili mogły zostać odkryte i znisz­czone, a krew zakonników mogła spryskać „relikwiarze” z kość­mi ich poprzedników.

Dość długo czekałem, zanim brat Leontij poderwał mnie z kamiennej ławki, machając z daleka rękami.

- Jest u siebie! Czeka na ciebie! Już dawno nie rozmawiał z nikim, ale przedtem... ooo, nie miał kiedy jeść ani spać!

- Tu docierali goście...?

- A jakże! Wycieczki szły, nieraz cała galeria od bliższych pieczar do dalszych była ich pełna! Ale wtedy my wychodziliśmy na górę i nikt nas nie widział...

Brat furtian poprowadził mnie tym właśnie bardzo długim korytarzem wykutym w skałach, który nazwał galerią. Zrobił on na mnie niesamowite wrażenie. Co chwila mijaliśmy jakby wielkie oszklone relikwiarze, zawierające kości zmarłych tu zakonni­ków, ich maleńkie cele w ścianach, niewielkie cerkwie u wylotu korytarzy, pełne cennych zabytkowych ikon... I ta ogromna cisza świdrująca w uszach, przy jednoczesnym odczuciu, że otaczają przechodnia cienie mieszkańców nawet sprzed tysiąca lat...!

Leontij, zwrócony w stronę purpurowej kotary zastępującej drzwi, wypowiedział półgłosem jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa i odszedł. Po minucie zasłona została od środka odsunięta ręką starca, do którego z taką nadzieją podróżowałem... Sławny Fiedosij zrobił krok na zewnątrz, wychodząc na korytarz i mrużąc oczy przed światłem elektrycznym, trochę niezdecydowany, gdzie mnie przyjąć. Wskazał mi jednak głąb swojej celi zapraszającym gestem, a widząc moje zakłopotanie, wszedł do niej pierwszy. Przestawił świecę w inne miejsce, złożył jakąś książkę i usiadł na kamiennej ławie, zapraszając mnie do zajęcia miejsca naprzeciw­ko siebie, po czym zaciągnął kurtynę. Jak małe było to pomieszczenie! Nasze kolana dzieliła przestrzeń najwyżej pół metra. Lita szara skała, niezbyt dokładnie obrobiona, otaczała nas ze wszy­stkich stron.

Milczeliśmy obaj przez dłuższą chwilę. Fiedosij nie kwapił się do rozmowy... a może rozmawiał... z duchami...? Jego bar­dzo pomarszczona twarz zastygła, oczy miał zamknięte, głowę nieco pochyloną. Wiele mówiły szczególnie gęste zmarszczki wokół oczu, znamionujące człowieka, który całe lata spędził w ciemnościach. Nikłe światło świecy pogłębiało je. Ruchomy cień starca na ścianie przybrał monstrualne rozmiary.

- Jak pięknie pachnie ta świeca...! - odezwałem się (trudno: zręcznie czy niezręcznie) przerywając milczenie.

- Wosk, prawdziwy pszczeli wosk, jeszcze go mamy, dzięki Bogu... - nawiązał rozmowę, kiwając głową.

- Ojcze, to chyba ostatni zakątek świata, gdzie nie czuje się trującego tchnienia „brygad śmierci”...?

- Bracie - poprawił mnie. - Bracie! „Nikogo na tym świecie nie nazywajcie ojcem...”! - niezwykle niskim, spokojnym głosem zacytował słowa Pana Jezusa.

- Przepraszam: Bracie... - Bracie Fiedosiju... - czy mogę zadać Bratu kilka pytań?

- Proszę.

- Syn mojego bratanka uciekł z domu i przyłączył się do najgorszych zbirów - morderców, satanistów...! Jego rodzice rozpaczają, ale co mają zrobić?!

- Dopóki ktoś żyje na tym świecie, nie można go przekreślać. Zawsze ma jeszcze szansę na nawrócenie - z tą ostatnią włącznie (myślę o momencie jego śmierci). Przecież wiesz, że śmierć to kilka etapów odrywania się od ziemi, ludzi, rzeczy, zadań, a nie tylko jedno mgnienie oka.

- Oczywiście, wiem o tym, ale... gdy ktoś tak na całego opowiada się po stronie szatana, co więcej: oddaje mu się na służbę...?

- To co...? To już jest stracony?

- A jeśli wybrał piekło...? Przecież Judasz... dokonał zdecy­dowanego i ostatecznego wyboru swojego pana, księcia ciem­ności, a opancerzył się i obwarował przeciwko miłości Boga, któ­ra do końca go ścigała! Czy nie można powiedzieć, że do tego stopnia utożsamił się z szatanem, poddał mu swoje myślenie i działanie, przesiąkł jego nienawiścią, iż można go było nazwać wcielonym szatanem? Czy nie nosił w sobie piekła, zanim w nim się znalazł?! I czy takich Judaszów nie jest dzisiaj w pewnych miejscach o wiele więcej, niż ludzi wiernych Bogu?

- Niestety, Janie, masz rację! Stali się już tak liczni, że tylko patrzeć, jak ukoronują swojego Antychrysta...

- Czy on już w tej chwili nimi nie kieruje?!

- Oczywiście, lecz wciąż jeszcze z ukrycia. Nadchodzi jednak dzień, w którym okaże on całą swoją czarodziejską moc, otrzy­maną od swojego pana, i zażąda od wszystkich ludzi boskiej czci. To on zburzy Rzym, którego tak nienawidzi, podniesie rękę na papieża i przez krótki czas będzie się zachłystywał władzą nad światem...

- A w nim - Lucyfer, który zawsze marzył o tej chwili, by oddali mu pokłon znienawidzeni ludzie...!

- O tak! Wprawdzie nie wszyscy to uczynią, jednak przed samym Sądem Ostatecznym dopnie swego!

- Czy wiesz, Bracie, kto nim jest?

- Wątpisz w to... ? Od początku wiedziałem, jednak nie mam prawa ujawnić nikomu jego imienia! Podobnie jak nie mogę mówić o grozie ostatnich chwil... Nie, nie! Po trzykroć NIE!!! Nie pytaj mnie o te rzeczy! Ten ciężar mogę dzielić tylko z Ukrzy­żowanym! Gdybyś wiedział, jak trudny jest on do uniesienia...!

- Powiedz mi tylko, czy ten ucisk - największy w historii Kościoła - tak wielki, że z uczniów Chrystusa nikt by nie ocalał...

- Dokończę za ciebie: gdyby Bóg nie skrócił go ze względu na wybranych... - tak, już się zaczął, nie ma co do tego najmniej­szych wątpliwości.

- A niektórzy wierzyli, że Kościół ma jeszcze przed sobą apokaliptyczne tysiąclecie...?

- Byli w wielkim błędzie. O tym zresztą dobrze wiesz. A ja też wiem, że pytasz mnie... nie po to, by się samemu upewnić, tylko ze względu na innych, zwłaszcza na biskupa Jakuba, z któ­rym toczyłeś zażartą dyskusję... Nie dał się przekonać, że czas, określony przez Matkę Bożą w La Salette, jest dokładny: szczę­śliwe 25-lecie, a potem krótkie panowanie szatana i jego Antychrysta przed samym końcem świata...

- Czytasz, Bracie, w moich myślach... no tak, ale co z tym „tysiącleciem”...? Czy święty Jan się pomylił, pisząc Apoka­lipsę?!

- O nie! Jak ci to wyjaśnić... Gdybyś zajrzał do czyśćca, przekonałbyś się, że wielką udręką jest w nim zagubienie w czasie: jeden ziemski dzień wydaje się duszom jak tysiąc lat...

- Czytałem, że dusza zmarłego, ukazawszy się jeszcze w czasie pogrzebu, miała pretensję do bliskich, że pozostawili ją w męce bez pomocy na strasznie długie lata. Takie miała odczucie w czyśćcu, a na ziemi upłynęły może zaledwie dwa dni...

- No widzisz. A przecież umierający przy końcu świata...

- Nie będą już mieli czyśćca...! - podchwyciłem. - To już teraz wszystko rozumiem!!!

- Tak jest, czyściec muszą przejść już tutaj, na ziemi, bo po Sądzie Ostatecznym będzie już tylko piekło i niebo...

- Czyli można powiedzieć, że Antychryst z całą swoją zgrają poddanych i sług szatana musi służyć Bogu, przyczyniając się do oczyszczenia wybranych?!

- Masz rację - musi służyć, chociaż wcale tego nie chce. Jednak ta jego „służba” jest wyładowaniem całej nienawiści do Boga na wiernych Mu ludziach.

- Szatan i czyściec... Przedziwny splot zdarzeń... - zastanawiałem się głośno, przebiegając w myśli sytuacje, twarze, spotkania, lektury...

- Tylko i wyłącznie po krwawych śladach Pana dochodzą Jego uczniowie do bramy Nieba... Czy myślałeś o tym, Janie? Czy ty rozumiesz, czym jest nasz krzyż...?

- Drabiną do Nieba...? (Poczułem się jak egzaminowany uczeń, niepewny poprawności swoich odpowiedzi).

- Co do swoich owoców - tak: jedyną drabiną do Nieba. A w swej istocie - czym jest...?

- Cierpieniem...?

- Niekoniecznie. Może nim być, ale nie musi. Cierpienie i radość - dwie przyjaciółki... Nie, Janie, nie cierpienie, lecz... ukrzyżowanie własnej woli jest krzyżem! (Fiedosij energicznie zrobił przy tych słowach w powietrzu znak ). Kiedy to pojmiesz i osiągniesz, zapragniesz cierpieć z radością i radować się tylko w cierpieniu! Jednak już wtedy... Aha, to dla ciebie, Janie! (Fiedosij wręczył mi kartkę złożoną we czworo). Zapamiętaj do końca życia: tylko droga męczeństwa prowadzi do Nieba, innej nie ma!

- Męczeństwo bez przelania krwi... ? - próbowałem podtrzymać za wszelką cenę rozmowę, choć zauważyłem, że coś go zaniepokoiło - zaczął się śpieszyć, a przy tym jakby duchem odpłynął w przestrzeń. Na szczęście zdobył się jeszcze na odpowiedź.

- Kto nie dostąpi łaski wylania krwi ze swojego ciała, musi to uczynić w duchu - znasz pojęcie męczeństwa w pragnieniu. Tylko męczeństwo, i to każde męczeństwo, jest biletem wstępu do Nieba. Kto nie doszedł do niego na ziemi, czeka go męczeństwo czyśćca, o wiele bardziej bolesne, ale już w ogóle nie zasługujące - nie powiększy jego chwały w Niebie...

- Męczeństwo czyśćcowe? Nie bardzo to rozumiem...

- To bardzo proste! Szycie szaty godowej kończy się na ziemi, a w czyśćcu można ją już tylko z bólem i wysiłkiem poła­tać, uprać, przygotować do...

Wzdrygnąłem się, gdyż dalsze słowa starca przerwał daleki stłumiony dźwięk dzwonu: raz - dwa - trzy... Mój rozmówca poderwał się energicznie, odsunął kotarę i ze słowami: Przepra­szam cię na chwilę - raźnym krokiem ruszył w górę galerii.

Zostałem sam, zagrzebany pod ziemią na krańcu świata... Gdzie jednak podziała się ta cisza...? Moją głowę napełniały strzępy rozmowy, pytania i odpowiedzi. W jednej chwili pojąłem, że bez ciszy w sercu ta zewnętrzna może być tylko udręką, a na­wet przeszkodą w duchowym rozwoju. Kto podsunął mi tę myśl? Duchy zakonników...?

Ręka mi trochę drżała, gdy wyciągnąłem ją z kartą papieru w kierunku chwiejącego się płomyka świecy, pijąc wzrokiem każde słowo... ofiarowanego mi wiersza! Przez cały czas tej lektury ciarki chodziły mi po plecach... Wiersz nie przypominał żadnego ze znanych mi utworów. Odnosiłem wrażenie, że pisany był specjalnie dla mnie, by poruszyć najgłębsze struny mej duszy. Jestem pewien, że to, co Fiedosij napisał, było mu dane dla przybysza, którego się spodziewał...

O błyskawico Boga, rozdzierająca ciemności i wzrok mi przywracająca - pionowa belko Krzyża... Szalona miłości Stwórcy, przenikająca jądro ziemi, rozrywająca jej skorupę, by otworzyła się kraterem wulkanu ludzkiej miłości!

O Krzyżu, jesteś nam dany,
by krainę ostów i cierni,
łez i bólów rodzenia
horyzontem poziomej belki
na nowo połączyć z Niebem.
O błyskawico Boga,
przecinająca się nieustannie
z horyzontem ludzkiej niedoli,
by go rozświetlić Wiecznością...
Jak miecz przenikasz me serce
bez znieczulenia ekstazą.
Całuję twoją rękojeść,
a wraz z nią dłoń Boga.
Całuję twoje ostrze,
bo słodką zadajesz mi ranę.
O, oddziel to co doczesne
od tego, co we mnie wieczne,
rozedrzyj ciemności nocy
już na zawsze...
A wtedy ujrzę bez osłon
światłość Ran Chrystusowych
i moich, nawet najmniejszych -
chwalebną stronę Krzyża -
Krzyża wszystkich zbawionych.
Bo TAM Światłość Boga
złączy się ze światłem stworzeń.
TAM Trzej, co Jednym są Bogiem,
złożą uroczysty pocałunek
na moim czole,
na sercu,
na prawym
i lewym ramieniu.
TAM przez wieczność całą
chlubą stworzeń to tylko będzie,
co na ziemi było ich krzyżem,
KRZYŻEM MIŁOŚCI...

Duchem przeniosłem się na próg tej Krainy, którą oglądałem w błysku poznania za czasów swego dzieciństwa. Tęsknota za Prawdziwym Życiem tak mocno mną owładnęła, że stra­ciłem świadomość upływu czasu, a potem i miejsca, w którym się znajdowałem. O tak, ten wiersz był rzeczywiście napisany właśnie dla mnie... Był jak drabina czarodziejska, na której pierwszym szczeblu wystarczyło stanąć, by błyskawicznie znaleźć się na samym szczycie!

Nie zauważyłem wejścia nieznanego mi brata, który musiał dość mocno potrząsnąć mnie za ramię, by wybudzić mnie - jak pewno przypuszczał - ze snu. Cichym głosem poinformował mnie, że powinienem jak najprędzej opuścić podziemny klasztor. Na pytanie o brata Fiedosija rozłożył tylko bezradnie, z wyraźnym zakłopotaniem, ręce... Ponieważ trzymał mi dłoń na ramieniu i delikatnie popychał ku wyjściu, nie stawiałem mu żadnych pytań. Miałem jeszcze kilka problemów, lecz głośny stuk drewnianej zasuwy, który rozległ się za mną, rozwiał wszelkie złudzenia: pozostaną one tym razem bez rozwiązania...

Brat wyprowadził mnie nieznanym mi wyjściem, więc musia­łem przez dłuższą chwilę mrużyć oczy, by ostre zachodzące słoń­ce pozwoliło mi zorientować się w okolicy. Przez skałki i zarośla przedarłem się nie do widocznej w oddali ogołoconej zabytkowej dzwonnicy, a zarazem bramy wejściowej, lecz do wyłomu w mu­rze, w którym rozbłyskiwały wody Dniepru. Wychodząc przez wyłom sprawdziłem raz jeszcze, czy skarb znajdował się w mojej kieszeni. Złożony we czworo papier z wierszem brata Fie­dosija pozostał dla mnie jedynym świadectwem tego, co prze­żyłem w tym świętym miejscu. Ależ co ja mówię: jedynym”?! A serce? Czyż nie pałało ono nadal we mnie? Krótkie spotkanie ze świętym człowiekiem mogło mieć niemały wpływ na dalsze moje kroki. Podświadomie czułem, że anioł brata Fiedosija, a może sam jego duch, będzie mi odtąd towarzyszył w mojej drodze przez ziemię... - przez mękę...


9. W podwójnie oblężonym klasztorze

Aniela jest moją kuzynką. Zanim wstąpiła do klasztoru sióstr, poświęcających się nieustającej adoracji Najświętszego Sakra­mentu, spędziliśmy wiele pięknych chwil na różnych wycieczkach i krótszych eskapadach, często prowadząc głębokie rozmowy o życiu duchowym, o świętości, o powołaniu do wiecznego szczę­ścia. Gdy została siostrą Natalią, nasz kontakt był bardzo ograniczony, i to tym bardziej, że siostry klauzurowe nie prowadziły rozmów przez wideofon.

Przeciętnie dwa razy do roku - w okolicy Świąt - pisaliśmy do siebie dłuższy list, dzieląc się swoimi problemami i spojrze­niem na otaczającą nas rzeczywistość. Z tych listów dowiadywałem się, że klasztor, położony na obrzeżach miasta, miał jakby dwie przeorysze: wybieraną przez siostry na kolejną kadencję oraz „nieusuwalną” - staruszkę o niezwykłej energii i charyzmatach, siostrę Eliaszę. Z listowych „sprawozdań” mojej Anieli wynikało, że siostra Eliasza, mając dar widzenia przyszłości, przygotowała swój klasztor na najcięższe czasy oblężenia przez satanistów, kie­dy Kościół miał zejść do katakumb. W Nowym Świecie, przepełnionym po brzegi miłością i pokojem, prace zmierzające do tego przygotowania nie były łatwe i budziły zainteresowanie, a nawet zdziwienie otoczenia.

I tak robotnicy wyrwali wraz z futryną pięknie rzeźbione drewniane drzwi, zastępując je kompozytowymi. Ten wynaleziony u końca XX wieku materiał pozwalał na uzyskiwanie przedmio­tów tak twardych, że prawie żadne narzędzia nie mogły sobie z nimi poradzić. Strzeliste okna otrzymały kompozytowe żaluzje, z tego też materiału zostały wykonane drzwi wewnętrzne, prowa­dzące z ogrodu do klasztoru, jak też klasztorna brama. Mur, już i tak dość wysoki, został podwyższony o dwa metry, by żadne wścibskie oko nie mogło zaglądać do środka, zaopatrzony też został w stalowe zwieńczenie - w ostrza broniące dostępu. Nawet zwykła blacha na dachu została zastąpiona „pancernymi” płytami. Zdawać by się mogło, że siostra, nie będąc architektem, nie potra­fi przewidzieć wszystkich szczegółów - bo czyż mogła wyobrazić sobie wszystkie ewentualne kierunki ataku wroga? - jednak za­bezpieczenia miały okazać się wystarczające. Sama Opatrzność przychodziła siostrom z pomocą, odbierając wrogowi zdolność logicznego myślenia, bo czyż dla wysadzających w powietrze koś­cioły mogło być zbyt trudne wywiercenie otworów w ścianach i założenie ładunków wybuchowych? Nigdy jednak nie miało im to przyjść do głowy.

Siostra Eliasza zdołała przekonać współsiostry, że wszystkie te przygotowania są konieczne ze względu na wyjątkową misję klasztoru. Była święcie przekonana, że Pan Jezus Eucharystyczny chce właśnie tutaj pozostać aż do końca świata, i to nawet wtedy, gdy zostaną zburzone kościoły i inne budowle sakralne, a wierni Bogu wraz ze swoimi duszpasterzami będą uciekać jak stado spłoszonych kuropatw, nie mogąc nigdzie zagrzać miejsca. Sama świadomość, że taki klasztor wciąż jeszcze istnieje, miał dodawać otuchy wierzącym na wielkim obszarze, gdyż miała z niego płynąć ku niebu nieustanna modlitwa za prześladowanychW.

Klasztor, ze swoim niewielkim ogrodem, nie mógł być zbyt długo samowystarczalny, więc należało zapewnić mu potajemny kontakt z otoczeniem. W największej tajemnicy zaprzysiężeni ro­botnicy wykopali więc i obmurowali tunel, łączący klasztor z pobliską piekarnią. Kończył się on pod ladą sklepową, co pozwa­lało ludziom przychodzącym po chleb na różne sposoby wspierać ukryte zakonnice.

Szczęśliwe 25-lecie, zapowiedziane przez Matkę Bożą Me­lanii w La Salette i napełniające cały świat swoim pokojem i radością, zaczęło dogasać niemal niepostrzeżenie i trudno by było wskazać moment, w którym szatan-dręczyciel powrócił na świat. Łatwiej było zauważyć ten moment księżom, gdyż wszelkie dobro i zło kiełkowało i lęgło się najpierw w rodzinach, potem trafiało do uszu księży w konfesjonałach, a obwarowane tajemnicą spo­wiedzi, z trudem przebijało się do wiadomości publicznej. Gdy więc już zło stało się jawne, wybuchło tak nagle i z tak niepoha­mowaną siłą, jak woda z rozerwanej tamy. Mało kto zauważał, jak wątła staje się ta „tama” i jak powoli pęka, więc nikt nie my­ślał o zabezpieczeniu się przed katastrofą. Bóg to celowo dopuś­cił, gdyż chciał przez inwazję szatana i jego wybrańców oczyścić duchowo i przygotować do nieba tych, o których mówił mi starzec Fiedosij w Ławrze Pieczierskiej. Dopiero teraz stało się dla wielu oczywiste, że ziemia musi służyć za czyściec dla tych, którzy umrą przed samym końcem świata. A któż z mieszkańców ziemi mógł dotychczas wiedzieć, jakiej doskonałości wymaga Bóg od tych, którzy pukają wprost do bramy Nieba...?

Gdy biskup tego miasta zaginął bez wieści (chociaż straż pożarna chroniła go dniem i nocą), a ostatni kościół opustoszał, mocno nadwerężony, zaczęły się ataki na klasztor. Od siostry Natalii dowiedziałem się, że na czas prześladowań biskup złago­dził klauzurę papieską, więc mógł wraz z siostrami zamieszkać ich kapelan oraz garstka uciekinierów, którymi byli członkowie rodzin sióstr. Miał też klasztor swojego łącznika ze światem ze­wnętrznym, którego nazywano „Dziadem”. Miał na imię Artur. Pewnego razu zdjął czapkę, mijając ruiny kościoła, co zwróciło na niego uwagę satanistów. Znęcali się nad nim strasznie do tej  pory, aż przestał dawać znaki życia. W nocy dobrzy ludzie odrato­wali go i ukryli, ale gdy tylko doszedł do siebie (pozostał kaleką, mocno utykając na nogę), przebrał się właśnie za „dziada”: za laskę służył mu kostur, zakładał sobie sztuczny garb, nosił też perukę z długimi siwymi włosami. Sataniści urządzali sobie z nie­go kpiny, jednak wydawał im się niegroźny. On to właśnie nocą przychodził do klasztoru przez piekarnię, dzięki niemu mogłem też wprosić się do sióstr i pozostać u nich dość długo, o czym teraz opowiem.

Najpierw musiałem mobilem pokonać dość dużą odległość, by dotrzeć do miasta. Bałem się podróżować za dnia, odkąd byłem świadkiem ataku „brygady śmierci” na samotny mobil nad jednym z osiedli. Otoczony w powietrzu ze wszystkich stron, nie był w stanie wymknąć się z tej matni. Odbijał się jak piłka od zapory energetycznej napastników i był chyba czymś ostrzeliwany, gdyż w pewnym momencie runął w dół jak kamień. Z dale­ka nie mogłem dostrzec, co się z nim stało, ale mogłem przewi­dywać tylko najgorsze... A więc nawet przestrzeń powietrzna, dotychczas tak bezpieczna, została opanowana przez sługi pana ciemności!

Wylądowałem więc nocą w ogrodzie sióstr i od razu przykry­łem mobil siatką maskującą. Siostry o umówionej godzinie wpuś­ciły mnie drzwiami od strony ogrodu, a właściwie - ściśle rzecz biorąc - smutnych jego resztek, gdyż wylądowała w nim wcze­śniej cała wataha napastników i wszystko obróciła w perzynę. Po wielkim krzyżu i figurach świętych nie zostało ani śladu, grządki warzywne i piękne alejki także przestały istnieć...

Powitały mnie, w imieniu wszystkich, przeorysza wraz z nie­znaną mi siostrą. Dostrzegłem ich zadowolenie i jakąś ulgę, gdy spojrzały na moją wypchaną torbę. Najpierw, zgodnie ze zwyczajem, zaprowadziły mnie do Gospodarza Domu, Oblubieńca ich czystych dusz, i czekały cierpliwie na klęczkach, aż skończę modlitwę przed Najświętszym Sakramentem. Gdy wyszedłem na kory­tarz, obstąpiły mnie z wielką radością oznajmiając, że nie mogły doczekać się mojego przybycia, gdyż mają wśród siebie coraz więcej chorych.

W tym miejscu jako autor książki, opowiadającej o podróży z Aniołem po Nowym Świecie, muszę wyjaśnić ważną rzecz: przez całe 20-lecie choroby były wielką rzadkością, a jeśli nawet się zdarzały, ludzie łatwo potrafili się z nimi uporać - czy to dzięki Bożemu charyzmatowi uzdrawiania, czy to dzięki powro­towi do natury, której prawa nieopatrznie do tej pory gwałcili. Inna „służba zdrowia” nie była potrzebna, więc na świecie nie było izb przyjęć, pogotowia, szpitali. Gdy jednak władca piekieł został uwolniony z czeluści, natychmiast przyprowadził ze sobą „specjalistów od chorób”, swoich kamratów, uderzając tym bi­czem całą przyrodę, nie tylko ludzi. Okazało się wtedy, że ludzie wobec chorób są coraz częściej bezradni, gdyż na lekach się nie znają, a na ich modlitwy o cud uzdrowienia Bóg coraz rzadziej odpowiada. Stało się jasne, że powinni byli uznać choroby za swój krzyż i ofiarować je Bogu za swoje grzechy oraz za nawró­cenie grzeszników, co jednak nie znaczy, że nie mieli prawa szu­kać do końca pomocy u Boga i u ludzi. Tę pomoc spodziewały się otrzymać także ode mnie siostry, gdyż pamiętałem jeszcze nie­które zasady domowego leczenia z czasów Starego Świata i mia­łem dostęp do pewnych naturalnych leków.

Od razu dało się zauważyć, że mieszkańcy klasztoru mają wyziębione energetycznie organizmy, gdyż do minimum ograni­czają używanie ognia. W warunkach zagrożenia cała kuchnia klasztorna z jej bogatą tradycją poszła w zapomnienie, a nasta­wiono się tylko na przetrwanie. Dobrze, że przewidując ten fakt, zaopatrzyłem się w większą ilość ziół rozgrzewających: majeran­ku, tymianku, cynamonu, goździków, co w połączeniu z miodem, szczyptą soli i cytryną pozwoliło przygotować cały kocioł napoju, stawiającego wszystkich na nogi. Zanudziłbym Czytelnika, gdy­bym bardziej szczegółowo opisywał sposób przygotowania tego leku, znanego w medycynie chińskiej.

Od progu dało się wyczuć nosem niezdrową atmosferę, gdyż nawet nocą nie wietrzono pomieszczeń. Zatęchłe powietrze wy­magało wymiany. Niektóre siostry miały objawy przeziębienia, gorączkowały, więc zaaplikowałem starożytny lek: cebulę. Wy­starczyło obciąć z nieobieranych cebul czubek i piętkę, nabić je na widelce i wraz z kubkami jako podstawą roznieść je po klasz­torze. Wprawdzie zapach był mocny (siostry dla żartów zatykały sobie nosy), ale po kilku dniach dom był wydezynfekowany, a objawy przeziębienia ustąpiły. Warto wiedzieć, że takiej cebuli jeść już nie wolno - trzeba ją wyrzucić, gdyż osiadają na niej zarazki chorobotwórcze.

Najstarszej z sióstr otworzyła się rana na wierzchu stopy i nie dała się niczym wygoić, budząc popłoch w klasztorze: to nie te czasy, kiedy można było szukać chirurga! Siostry nie miały pojęcia, że to naturalna samoobrona organizmu przed ogólnym zatru­ciem, jakby „wentyl bezpieczeństwa”, którego nie wolno zamy­kać. Należało tylko wspomóc organizm w samooczyszczeniu, w czym pomogła mi, poznana kiedyś przez internet, prosta metoda Ashkara. Nawet w tych warunkach do zdobycia było kilka ząbków czosnku, garstki nasion cieciorki, zwanej u nas także chińskim grochem, oraz liścia kapusty.

Wielkie powodzenie miała drewniana rolka z nacięciami do masażu stóp. Utworzyła się do niej długa kolejka, gdyż taki prosty masaż poprawiał ukrwienie całego organizmu i dodawał siostrom energii i animuszu w tej niewielkiej zamkniętej przestrzeni.

O innych prostych zabiegach nie będę pisać, bo i po co? Waż­niejszy wydaje mi się inny temat: w świecie, który coraz bardziej pustynniał, szukałem pokarmu duchowego i na szczęście znalazłem go tutaj, a to dzięki pomocy księdza Krzysztofa i rozmowom z siostrą Natalią.

Jak wspomniałem, zamieszkał w klasztorze-twierdzy razem z siostrami ich dotychczasowy kapelan, ksiądz Marcin, jednak trudno mi było znaleźć z nim wspólny język. Ciągle był jakby przestraszony, ciągle nasłuchiwał, czy z którejś strony nie nadcho­dzi niebezpieczeństwo, a mocniejsze wybuchy, dochodzące z mia­sta, wprawiały go wprost w osłupienie. Gdy siostry próbowały wyjść nocą na chwilę do zniszczonego ogrodu i zaczerpnąć świe­żego powietrza, zabraniał im tego sugerując, że narażają wszy­stkich na niebezpieczeństwo.

Za to ksiądz Krzysztof, mimo iż tylko cudem, ostrzeżony przez parafian, wyrwał się z rąk prześladowców, zawsze pełen był optymizmu, a czasami tryskał wprost humorem. Potrafił kpić so­bie z napastników, którzy co kilka dni walili w drzwi, rzucali ka­mieniami w okna, a nawet uruchamiali syrenę strażacką. Był bar­dzo oczytany, a zarazem wewnętrznie prosty i zrównoważony, miło było z nim porozmawiać.

Najwięcej jednak dały mi rozmowy z „moją Anielą”, jak w myślach nazywałem kuzynkę. Na początku zwracałem się do niej oficjalnie przez „siostro”, ona do mnie natomiast - jak dawniej, po imieniu. Szybko jednak wyczuła, że to staje się krępujące dla nas obojga, więc w ramach „nadzwyczajnych ulg w klauzurze” prosiła mnie, bym używał jej imienia otrzymanego na chrzcie świętym.

Tym razem, jak nigdy, Aniela pogrążyła się we wspomnie­niach jakby chciała podsumować całe swoje życie. Pominę tutaj jednak wszystkie szczegóły, chyba raczej dla Czytelnika nieis­totne: poszukiwanie przez nią drogi życia, w którym i ja miałem swój udział; kłopoty zdrowotne, które stawiały pod znakiem zapytania jej powołanie zakonne, a potem nagłe cudowne uzdrowie­nie; spore problemy z utemperowaniem własnej natury w klau­zurze - natury nieraz aż nazbyt kipiącej życiem i domagającej się swoich praw; poszukiwania światłego kierownika duchowego.

Miałem teraz okazję wystąpić w roli powiernika Anieli, ktoś taki był jej bardzo potrzebny. Gdy nadszedł wreszcie moment, w którym czekała na moje słowo, musiałem postawić jej pytanie, które przez cały czas mnie nurtowało:

- Jesteś więc na swoim miejscu. Ale... czy naprawdę jesteś szczęśliwa?

- Wiedziałam, Janek, że mnie o to zapytasz. A co, nie wyglą­dam na szczęśliwą...? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, sta­wiając mnie w trudnej sytuacji. Jeszcze jakiś czas temu czytaliśmy w swoich myślach, więc i nie musieliśmy stawiać wielu pytań, ale teraz... Bóg najwyraźniej zabrał ludziom ten język miłości.

- Nie wiem, nie umiem ci odpowiedzieć, bo niby na jakiej podstawie? Tylko czytając z twojej twarzy? Chyba jednak na zbyt szczęśliwą mi nie wyglądasz...

- Może spodziewałeś się, że krzyknę głośno: Tak! Oczywiś­cie!!! Żeby być jednak całkiem szczerą, muszę ci odpowiedzieć; i tak, i nie. Tak - ponieważ niewątpliwie to moja droga, moja służba Temu, któremu do końca poświęciłam całe swoje życie. A to „nie” zaraz ci wyjaśnię.

Pamiętasz, jak bardzo chciałam kiedyś nosić imię Maria (Ma­ria Magdalena, albo samo Magdalena), a Natalia wcale mi nie odpowiadało? Powiedziałeś wtedy, że „Natalia” pomoże mi umrzeć dla samej siebie i dla własnych upodobań, jednak Magda­lena we mnie nie umarła: przez wszystkie te lata widziałam siebie w Betanii u stóp Jezusa, z dala od śpieszącej się i zaaferowanej Marty. Reguła i zwyczaje zakonne były jednak granicą, do której dochodziłam i której przekroczyć nie mogłam...

- Nie rozumiem! Nigdy mi o tym nie wspominałaś,,.

- To prawda, o tym wiedział tylko Jezus i mój kierownik du­chowy, który pomagał mi ukrzyżować moją własną wolę. Teraz jednak, gdy opowiedziałeś mi o życiu Rozalii pustelnicy, zapłonął we mnie ogień! Janek, mówię ci: gotowa bym była lecieć na sam koniec świata, by być z Jezusem sam na sam, bez żadnych ogra­niczeń, godzin i dzwonków, reguł i przepisów! Czy chociaż tro­chę mnie zrozumiesz?! Jaka szkoda, że świat już dogasa, bo ża­dne mury by mnie teraz nie powstrzymały od zamieszkania w pu­stelni!

- Rozumiem cię doskonale, wierz mi. Bardzo mi przypomi­nasz teraz Rozalię...

- Naprawdę?! Szczerze to mówisz...?

- Oczywiście! Masz jej ducha, a to najważniejsze. Bóg patrzy w serce... A ty masz już w sercu dla Niego gotową pustelnię - tak myślę! Trochę się jednak dziwię, że to pragnienie tak cię właśnie teraz opanowało... Czy to nie jest jakaś pokusa? Czy diabeł chętnie nie wmawia nam, że bylibyśmy szczęśliwi gdzieś tam, da­leko stąd, właśnie tam gdzie nas nie ma?

- Być może. Z kierownikiem duchowym od dawna nie mam kontaktu, nie mogę się go poradzić. Tobie wiele zawdzięczam... Czy pamiętasz, jak dałeś mi trzy tomiki „On i ja” Gabrieli Bossis? Czytałam je tam i z powrotem, a Jezus tak wiele mi przez nie po­wiedział! To przede wszystkim, w jaki sposób pragnie być kochany przez swoje stworzenie. Bóg o ludzkim sercu chce być kocha­ny po ludzku, gdyż Jego serce jest przepełnione wszystkimi ludz­kimi szlachetnymi uczuciami. I wszystkie je kieruje właśnie ku mnie - w taki sposób, jakbym tylko ja istniała na ziemi - ocze­kując ode mnie wzajemności. Jeżeli ja zawiodę, pozostanie smu­tny i stęskniony, ponieważ nikt mnie zastąpić nie może. To jest jakby „szaleństwo” z Jego strony: tak bardzo liczyć na swoje stworzenie, tak się z nim związać, tak za nim tęsknić... Odnoszę wrażenie, że Bóg jest nieprzystosowany do życia wśród swoich stworzeń, ponieważ On nie umie kochać inaczej, niż całym Sobą. Czy wiesz, co to znaczy? To, że Osoby Trójcy Świętej tę samą nieskończoną miłość okazują sobie nawzajem co nam, swoim biednym stworzeniom, tak ograniczonym!

- A właśnie, skoro Syn Boży jest w pełni szczęśliwy we współżyciu z Ojcem w Duchu Świętym, to po co Mu nasza mi­łość, o którą tak zabiega? Jak to wyjaśnić?

- Już nie pamiętam, gdzie o tym czytałam - czy nie w „Zeszy­tach” Marii Valtorty? - że oprócz miłości absolutnie pełnej i w pełni uszczęśliwiającej, którą obdarowują się Trzy Osoby Boskie, istnieje jeszcze „szczęście dodatkowe”, którym mogą swojego Stwórcę obdarowywać stworzenia...

- I właśnie po to szczęście przychodzi Jezus na ziemię?! A czy umiałabyś, Anielo, wyjaśnić, dlaczego tak bardzo je sobie ceni?

- O tak, nie zagniesz mnie! To wyjaśnia Wanda Malczewska wielka adoratorka Jezusa Ukrytego, z którą jestem w wielkiej komitywie! Powiedział jej Jezus, że bardziej ceni sobie naszą ziemską miłość, nawet tak niedoskonałą, niż miłość mieszkańców Nieba, gdyż nasza jest o wiele trudniejsza, a przy tym w pełni do­browolna. Nie widzimy Boga, nie jesteśmy przyciągnięci do Niego Jego przymiotami, zachwycającymi świętych w Niebie, a jednak Go kochamy - w oschłości, w cierpieniu, w ciemnoś­ciach... Jesteśmy w tym całkowicie wolni: możemy Mu taką miłość dać, ale możemy i odmówić. Podobnie jest z czasem: możemy Mu go ofiarować lub nie.

- Przypomniał mi się jeden z twoich listów... Siostry wyda­wały się - delikatnie mówiąc - trochę zaskoczone, widząc ciebie w kaplicy adoracji robiącą na drutach albo szyjącą coś ręcznie...

- Tak było, chociaż chowałam się w najdalszym kącie. Ale potem się do tego przyzwyczaiły. Masz rację, to było właśnie to moje „ofiarowanie Mu czasu”... Ale doszłam w tym do jakiejś nieprzekraczalnej granicy: nasze z Nim „sam na sam” stało się tak mocne i angażujące, że zajmowanie się czymkolwiek poza Nim stało się dla mnie nie do zniesienia! Magdalenę tak bardzo kochał Jezus, ponieważ nie patrzyła na rzeczy doczesne, a tylko w Jego oczy. Nigdy tak dusze nie przeistaczają się w Boga, jak wtedy, gdy siadają u Jego stóp i patrzą w Niego - bez słów, bez rozu­mowania. Rozum jest, ale jakby go nie było. Jedna dusza zanu­rzona w Bogu, przeistoczona w Niego, więcej dokonuje niż tysiące dusz czynnych. To jest jakby niebo, w którym dusze o nic się już nie troszczą, ale wpatrzone w Boga, przeistoczone w Niego, śpiewają jedną pieśń miłości i chwały...

- Widzę, że żyjesz świętym Janem od Krzyża...

- I Jan, i Teresa z Avila, i tylu innych... Wszyscy są zgodni co do tego, że czyn jest tylko środkiem do świętości, a nie celem.

- A cierpienie? Apostolstwo przez cierpienie...?

- Cierpienie może być czymś wielkim i wzniosłym, ale to też nie jest cel tylko środek w drodze do świętości. Bo można wiele cierpieć i nie uświęcić się. Trzeba umieć cierpieć w duchu oddania i w cichości, bo gdzie jest cisza, gdzie nie ma rozgłosu, gdzie jest pokora - jest Bóg. Dusza pogrążona w ciszy, przytulona do serca Jezusa, to dusza potężna, która nie wiedząc sama że działa, szerzy w ten sposób Królestwo Boże na ziemi!

Wiem, że czytałeś pisma Marii Valtorty. Mnie na zawsze po­zostały słowa Chrystusa, które zapisała 6 sierpnia 43 roku: „Tymi, którzy ocalą świat, i aż dotąd go ocalali, są nieliczni, w których Moja Krew dokonała cudów miłości, bo zastała ich jak puchary miłości wzniesione do Nieba. Jednak z jakże wielkim bólem do­strzegam, że te stworzenia, w których zakorzenia się Miłość, są coraz mniej liczne. Ofiary! Moje ofiary! O! Kto da Odkupicie­lowi, wielkiej Ofierze, armię ofiar dla ocalenia świata?!”

- Akurat tego nie pamiętam... Ale widać jasno, że Mądrość Boża przez ciebie przemawia. Po co ci kierownik duchowy...?

- I co z tego, kiedy doszłam do muru, którego głową nie prze­biję?! Czy teraz, w tych warunkach, mogłabym oczekiwać od sióstr, żeby zapomniały o moim istnieniu? Do ogrodu też się nie  wyprowadzę, do jakiejś ziemianki, żeby zniknąć ze świata...

- No tak... A ja jeszcze, zupełnie nieświadomie, tym opowia­daniem o pustelnicy rozpaliłem w tobie ogień...!

- To ogień nie do ugaszenia, Janek! Czuję, że będzie mnie palił do końca ziemskiego życia... Ale niech pali! Może na tym polega mój czyściec...?

- Moja Magdaleno u stóp Jezusa, rozumiem cię... Ale jak ci pomóc? Przecież nie wywiozę cię do puszczy! Nie byłabyś zdolna do takiego życia. Zanim byś go liznęła, przyszedłby koniec świata, Nie wyciągnę cię z deszczu pod rynnę!

- A więc... jakie widzisz wyjście z tej sytuacji, mój wypró­bowany przyjacielu?

- Pięknie mnie nazywasz, ale to nie pomniejsza mojej bez­radności Anielo!

- Nie martw się, Janie, nie narobię ci kłopotu, wcale nie liczę na to, że mnie stąd wywieziesz do lasu! Ale jest jeszcze w mojej duszy inny płomień, który mnie parzy, rani, nie mniej od tego pragnienia izolacji od stworzeń. Wybucha on za każdym razem z nową siłą, kiedy słyszę walenie w drzwi czy w dach, albo inne po­dejrzane odgłosy... Gdy dochodzi wieść o śmierci kogoś blis­kiego, kogoś z rodziny sióstr... Kiedy wyobrażam sobie, że za chwilę „brygada śmierci” wtargnie do klasztoru... !

Musiała zauważyć moje zaskoczenie i zdziwienie, ale nie dała mi przyjść do słowa... Trudno mi było uwierzyć w to, że i ona przeżywa chwilami strach! Czyżby...?

- O nie, nie myśl że się boję! Że myśl o męczeńskiej śmierci prześladuje mnie dniami i nocami!! Ale po co ja ci o tym... Sam mówiłeś, że podróżowałeś nocą, bo bałeś się, żeby cię nie napadli w powietrzu...? Czy ty wiesz, Janek, co to znaczy pragnąć natych­miast umrzeć dla Boga, a jednocześnie wiedzieć, że męczeństwo jest niemożliwe?!

- Teraz to już zupełnie niczego nie rozumiem! Słyszysz o mę­czeństwie innych, chciałabyś umrzeć dla Boga, a jednocześnie...

- A jednocześnie wiem, że muszę w tym opancerzonym kla­sztorze żyć do końca świata! Dusić się tu! Zazdrościć tamtym!!!

Aniela zmieniła się nie do poznania! Z cichej i pokornej sios­trzyczki przeistoczyła się nagle w furiatkę, gotową z gołymi pięś­ciami rzucić się na mury, a jej dotąd spokojny głos stał się teraz krzykiem, odbijającym się po klasztornych korytarzach! Zupełnie nie wiedziałem, jak zareagować na jej wybuch...

- Dostałam się w pułapkę, rozumiesz?! - krzyczała dalej, wy­rzucając z siebie straszną tajemnicę, osobistą tragedię, poruszając temat zakazany w tym miejscu... - Gdybym wiedziała, do czego ta Eliasza nas przygotowuje, to bym tu jednej godziny nie postała! Sto razy cięższe jest moje męczeństwo, niż tych, którzy giną doo­koła nas! Czy ty rozumiesz, co to znaczy pragnąć umrzeć dla Boga, udowodnić Mu całą sobą, że Go kocham, jak On udowo­dnił mi to na krzyżu... a jednocześnie gnić tutaj nie wiadomo dokąd?! Nieraz odnoszę wrażenie, że jeden dzień jest jak tysiąc lat, nie ma końca!!!

Wzdrygnąłem się, gdyż postać krzyczącej Anieli nagle zniknęła z mojego pola widzenia, ograniczonego kratą, a rozległo się głuche dudnienie, jakby klęcząc waliła ona głową o posadzkę!

Próbowałem nieporadnie sklecić kilka zdań: że ją dobrze rozumiem, że współczuję, że rzeczywiście znalazła się jakby w podwójnym oblężeniu... ale nie wiem, czy mnie słuchała. Odpo­wiadał mi tylko jej coraz głośniejszy płacz. Na szczęście rozległ się dzwonek na modlitwę, więc poderwała się i zniknęła w głębi korytarza. Zdążyłem tylko zauważyć, że odchodząc osłaniała twarz dłońmi, a przy tym kręciła głową jak ktoś, kto całym sobą nie godzi się na coś, co go przerasta...

Gdy siostry skończyły brewiarz w chórze, moja Aniela pozo­stała na klęczkach z tyłu za wszystkimi, ukrywając twarz w dłoniach. Czy gryzło ją sumienie, że pozwoliła sobie na ten wybuch, niezbyt licujący ze ślubem posłuszeństwa, a może i ze stylem życia zakonnego...? Długo musiałem czekać, aż jej blada twarz ukaże się w słabym blasku świec - klasztor od dawna był odcięty od prądu, ale świec, przynoszonych przez „Dziada”, nie brako­wało - i będę mógł się z nią pożegnać. Wyszła ze spuszczoną głową, jak dziewczynka, która wyobraża sobie, że może zostać skarcona, i boi się patrzeć w oczy. Zdumiała mnie jej cicha proś­ba, zupełnie nieoczekiwana:

- Czy nie zechciałbyś przejść jeszcze na chwilę do rozmów­nicy...?

- Kiedy? Teraz...?

- Tak...

Kiedy siedliśmy po obu stronach otwartej kraty, odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z zupełnie inną osobą! Spuszczo­ny wzrok i cichy głos zastąpiły Anieli kratę, pozwoliły jej pozostać w jakiejś głębi wewnętrznej, do której żaden profan nie mógł wejść ani zajrzeć.

- Chciałam ci coś wyjaśnić... Wcale nie jestem zbuntowana przeciwko rzeczywistości, w której przyszło mi żyć. Słyszałeś mój krzyk, ale... wprawdzie usta były moje, tylko słowa jakby nie moje - nie pochodziły z serca. Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale ja cała jestem jedną wielką raną... i nie potrafię dłużej tak żyć... Chyba że Bóg cudownie... bo moja natura doszła do kresu wy­trzymałości. Gdyby jednak Bóg tego chciał i podtrzymywał mnie, jestem gotowa nawet tysiąc lat...

- Anielo, czy to o czym myślisz, nie zawiera się czasem w słynnej glossie świętej Teresy z Avila: „Umieram, bo nie umie­ram”...?

- Boże, dzięki Ci - on zrozumiał!!! - zawołała, krzyżując dłonie na sercu i pochylając się głęboko...

- A wiesz, co mi pomogło zrozumieć...? Przypomniało mi się świadectwo ziomka Ojca Pio, brata Modesta, który koniecznie chciał się dowiedzieć, czy Święty miał także stygmat rany ramie­nia Chrystusa, wydartej belką krzyża. Przed zaśnięciem poprosił zmarłego Stygmatyka o potwierdzenie tego faktu. W nocy odniósł wrażenie, że ktoś nożem wyciął mu ciało, odsłaniając obojczyk i przyprawiając go o ból nie do wytrzymania. Usłyszał też głos Ojca Pio: „Ja tak cierpiałem” oraz poczuł jego charakterystyczny zapach jakby kwiatów. Ale co najważniejsze: zanik tego strasz­nego cierpienia był jeszcze bardziej bolesny! Wprawdzie ciało broniło się przed nim, lecz dusza go pragnęła. Ból był ogromny, ale jednocześnie niesamowicie słodki...

- Nic dodać, nic ująć... Teraz możesz zrozumieć, że męka i radość mogą iść ze sobą w parze, ale pod warunkiem... obumar­cia dla siebie i dla własnej woli. Gdy tylko ta chwilami odżywa, męka staje się nie do zniesienia...!

- Ale gdy zostaje przekreślona, można, jak sama powie­działaś, żyć w tym stanie nawet tysiąc lat! Zupełnie jak w czyśćcu, w którym zanika poczucie upływu czasu...

Pokiwała z przekonaniem głową i pogrążyła się w milczeniu, którego nie śmiałem przerywać. Wydało mi się ono bardzo długie, gdyż w moim sercu nie było ciszy, a wyobraźnia porywała mnie już w dalekie strony. Chcąc nie chcąc musiałem się odezwać.

- Niedługo będziemy musieli się pożegnać... Obiecałem ci odbitkę wiersza starca Fiedosija. Mam ją tutaj, proszę...

Wyciągnęła po nią lekko drżącą rękę, skinęła głową ze zrozu­mieniem i... wróciła bez słowa do kaplicy. Wszedłem za nią. Miałem ją za plecami, gdy pogrążyłem się w modlitwie, z zamkniętymi oczami adorując Najświętszy Sakrament.

Nie umiem powiedzieć, ile minut trwaliśmy w tej ciszy. Zbu­rzył ją brutalnie głuchy łoskot walącego się na posadzkę ludz­kiego ciała, alarmujący jednocześnie kilka obecnych tu sióstr. Jak błyskawica przeszyła moją głowę myśl: Aniela!!! Zanim zdążyłem do niej dojść, była już otoczona klęczącymi wokoło siostrami, z których jedna próbowała nieporadnie wyczuć puls w okolicy jej lewego przegubu. Dotknąłem jej tętnicy szyjnej i zdawało mi się, że ostatni zamierający skurcz zgasł pod moimi palcami... i... kompletny bezruch... Uniosłem jej powiekę, a nie dopatrzywszy się pod nią źrenicy oka, wiedziałem, że wszelkie próby reanimacji nie miałyby sensu. Powiedziałem głośno - do siebie, czy do in­nych, nie wiem: - nie żyje! Siostry poderwały się z posadzki i rozbiegły po klasztorze. W głębi korytarza wibrował krzyk jednej z nich: księże kapelanie...!

Zostałem sam przy ciele Anieli, więc mogłem niepostrzeżenie wyjąć z jej prawej dłoni, kurczowo zaciśniętej, świadka naszej ostatniej ziemskiej tajemnicy: kartkę z wierszem. Po powrocie do pokoju gościnnego rozłożyłem ją, stawiając sobie pytanie, czy mój dar mógł przyczynić się do śmierci Anieli... Odpowiedź przyniosła mi jej ostatnia łza, która, lekko rozmazana, wsiąkła w okolicę dwóch słów: jak miecz. Straciłem wszelkie złudzenia: Bóg chciał posłużyć się właśnie mną, bym posiadł okrutną tajemnicę Anieli, a wkrótce potem, choć nieświadomie, pomógł jej duszy ulecieć ku Niebu z więzienia i ciała, i klasztoru!

„...Jak miecz przenikasz me serce
bez znieczulenia ekstazą.
Całuję twoją rękojeść,
a wraz z nią dłoń Boga.
Całuję twoje ostrze,
bo słodką zadajesz mi ranę.
O, oddziel to co doczesne
od tego, co we mnie wieczne,
rozedrzyj ciemności nocy
już na zawsze...”

Gdy już ciało Anieli złożono w trumnie, długo trwałem przy nim na klęczkach, dając się co chwila ogarniać falom wzruszeń, napełniających łzami moje oczy. Spoglądałem w blasku świec na jej twarz, zastygłą w tak pięknym uśmiechu, jakby ostatnim jej ziemskim doświadczeniem była ekstaza... Zresztą czyż mogło zabraknąć takiej ekstazy, skoro Ten, któremu poświęciła swoje życie, był tu wystawiony w Najświętszym Sakramencie, o kilka kroków od niej? Ten, który jest Drogą do Domu Ojca, Życiem, Miłością, a nawet Niebem dla swoich wybranych...?

Następnej nocy, słabo rozświetlonej blaskiem księżyca, odbył się w ogrodzie pogrzeb mojej Anieli - siostry Natalii. Ksiądz kapelan Marcin, konsekwentny w pilnowaniu barykadowania drzwi, nie pojawił się wcale, ale może to i dobrze. Za to ksiądz Krzysztof prześcignął samego siebie. Chociaż nie mógł znać wiersza, który towarzyszył odlotowi duszy Anieli z klatki ciała, lecz idea w nim zawarta była mu wyraźnie bliska. Mówił o imie­niu zmarłej siostry, które dobrze spełniło swoje przeznaczenie, doprowadzając ją do trzecich, ostatnich, najwspanialszych narodzin (wszak starorzymskie imię Natalia jest związane z narodzi­nami). Pierwsze sprowadziły ją na ziemię, drugie - chrzest - uczyniły przybranym dzieckiem Bożym, trzecie otworzyły jej Niebo. Co do tego ostatniego - był święcie przekonany, że nie może być inaczej, gdyż siostra uważana była przez wszystkich za wzór doskonałości. Kto wie, czy po cichu współsiostry nie za­zdrościły jej tak szczęśliwego odejścia, o którym raczej same nie mogły marzyć...? Czy gdyby pozwolono im mówić, nie zdradziłyby tajemnicy swojej największej udręki: konieczności życia ze świadomością podwójnego oblężenia...? Możliwe że to, które przychodziło ze strony satanistów, im wszystkim wydawało się niczym w porównaniu z duchowym, które przeciągało się w nieskończoność!

Żałowałem teraz, że przed pogrzebem nie naświetliłem księ­dzu drogi Anieli przez ziemię, gdyż mógłby teraz powiedzieć więcej... Nagle poruszyła mnie myśl jak błyskawica: podejdź i sze­pnij mu coś do ucha, zrób to dla niej! Wszystko zawarłem więc w dwóch słowach: „męczeństwo duchowe”. Ksiądz Krzy­sztof ze zrozumieniem skinął głową, a jego oczy rozbłysły w cie­mności. To, co powiedział, musiało wzbudzić w umysłach sióstr wyraźny oddźwięk, a ich serca zapłonęły jeszcze mocniej - wyra­źnie to czułem - tym właśnie ogniem, który trawił całą istotę mojej Anieli.

- Kochani, także tu, w tym bezpiecznym klasztorze, można być w każdej chwili męczennikiem. Chodzi o męczeństwo w pragnieniu, które jest nie mniej zasługujące, niż połączone z przelaniem krwi, gdyż Bóg patrzy w serce. To właśnie serce decy­duje o tym, czy ktoś zabity przez satanistów jest, czy nie jest mę­czennikiem, ale także odnosi się to do tego, kto jeszcze nie dostał się w ich ręce. Odnoszę wrażenie, że siostra Natalia zawsze pra­gnęła być męczennicą, więc zagarnął ją już biały orszak wprost przed tron Baranka!

Zdecydowanym przytaknięciem - pochyleniem głów - siostry wypowiedziały swoje bezgłośne AMEN, a mnie ogarnęła nieopi­sana radość!

Wkrótce potem, żegnając się z Gospodarzem ukrytym w Hostii, modliłem się w głębi serca: O Jezu miłosierny, dziękuję Ci za Anielę i jej szczęśliwy odlot do Ciebie, ale też błagam Cię: weź na siebie tajemnicę tego klasztoru, daj siostrom heroizm konie­czny do czekania, a na progu Nieba racz im w dwójnasób wyna­grodzić za tak wielką wierność Tobie. Niech też Twoja miłość promieniuje stąd na wszystkie tereny opustoszałe, opanowane przez hulających po nich prześladowców... Niech ostatnim bas­tionom wiary da siłę do trwania aż do momentu, w którym Twój Anioł z sierpem powie ostatnie słowo, a Michał Archanioł otwo­rzy przed Sędzią wszystkie bramy!

Pożegnanie z siostrami było bardzo serdeczne i nacechowane radością. W Starym Świecie pewno wyrażałyby mi współczucie i składały kondolencje z powodu śmierci Anieli, ale w Nowym takie obyczaje były nie do pomyślenia! Wszyscy mieszkańcy kla­sztoru odprowadzili mnie aż do mobilu, machając rękami na pożegnanie.

Już miałem odrywać się od ziemi, gdy nagle rozległo się wyraźne szybkie walenie pięściami w drzwi mobilu! Było na tyle ciemno, że nie mogłem poznać, kto „żegna” mnie w ten sposób. Może coś zostawiłem i chcą mi oddać? - pomyślałem, lecz po otwarciu drzwi wszystko się wyjaśniło: ukazała się w nich roz­czochrana głowa... księdza Marcina! Jego ściszony namiętny głos, prośba nie licząca się z jakimkolwiek sprzeciwem, wprawiła mnie w zakłopotanie...

- Wywieź mnie stąd - aby tylko w bezpieczne miejsce!

Nie czekając na moją odpowiedź, ksiądz kapelan wskoczył jak młodzieniec, mimo obciążenia dwiema dużymi torbami, na siedzenie pasażera!

I cóż miałem robić...? W myślach błyskawicznie analizo­wałem wszystkie możliwości... Było ich tak niewiele! Znanym mi miejscem, które jeszcze niedawno skutecznie opierało się inwazji satanistów dzięki swojemu położeniu, było leśne obozowisko. Ustawiłem więc na pulpicie sterowniczym odpowiednie para­metry lotu i wystartowaliśmy w tym właśnie kierunku.

Postanowiłem wylądować dokładnie w tym miejscu, z którego poprzednio wyruszyłem do obozowiska jako nieznanego mi jesz­cze obiektu. Jakież było moje zdziwienie, gdy mobil nie osiadł na płaskiej powierzchni, lecz mocno się pochylił, łamiąc leżące pod nim gałęzie...! Ich głośny trzask sprawił, że odruchowo poderwa­łem pojazd z ziemi, zatrzymując go w powietrzu na wysokości najwyższych drzew, by poczekać aż do wschodu słońca.

Musiałem być mocno zmęczony, skoro po chwili przestałem słyszeć chrapanie księdza i sam zasnąłem. Obudziły mnie pierwsze promienie słońca. Przetarłem oczy raz i drugi, nie wierząc jeszcze w prawdziwość tego, co mi one ukazały! Boże!!! - jęknąłem na tyle głośno, że i mój towarzysz otworzył oczy... Obaj zamarliśmy z przerażenia: pod nami rozpościerała się plątanina pni, gałęzi oraz korzeni drzew, a w jednym z jej prześwitów, na skraju wielkiego leja po bombie, mogliśmy dostrzec bryłę jakie­goś wywróconego pojazdu... Ależ tak - straciłem wszelkie złudzenia - to wóz cygański, leżący do góry kołami!

Stanęła mi jak żywa w oczach stara Cyganka Larysa, która wiedziała więcej niż jej otoczenie. W głowie kłębiły mi się myśli: czy ostrzegła...? Czy ktoś się uratował? Może gdzieś w głębi tego ogromnego lasu mieszkańcy obozowiska, ocaleni z pogromu, żyją jeszcze? Ale jak ich znaleźć? Wątpliwe, by jakiś mały płomyczek nocą zdradził mi ich obecność, jak to było za pierwszym razem... Nawet tak szczelne przykrycie obozowiska siatką, używaną kie­dyś przez wojsko, zawiodło. Zresztą, czy sam szatan nie mógł wskazać swoim czcicielom znienawidzonego miejsca, w którym ukryci kapłani sprawowali Najświętszą Ofiarę?

Nie widziałem innego wyjścia, jak ukrycie się wśród drzew i powrót do klasztoru sióstr nocą. Ksiądz Marcin był tak wstrzą­śnięty tym co ujrzał, że bardzo chętnie zgodził się na powrót. Od tej chwili - pomyślałem - nawet jeśli nie opuści go strach, nie będzie uważał się za nieszczęśliwego więźnia, lecz będzie sobie do końca cenił swoje opancerzone ukrycie...

I oto klasztor... O jak bardzo ten wielki dom stał się dla mnie pusty, gdyż nie ma w nim mojej Anieli...! Tęsknota za nią, za Niebem, za spotkaniem ze wszystkim bliskimi, opanowała mnie w tym momencie do tego stopnia, że dalsze podróżowanie po świecie - po takim świecie - wydało mi się bezsensowne! Ale cóż... W głębi serca czułem, że nie nadeszła jeszcze moja godzi­na. Gdy już nadejdzie, przyjdziesz po mnie, Anielo, prawda...?


10. Śmierć Ivana Novotnego

Długi brak kontaktu z domem rodzinnym spowodował, że opadły mnie najczarniejsze myśli, chociaż brat Igor próbował mnie uspokoić. Jego zdaniem brak łączności radiowej to dzisiaj coraz częstsze zjawisko, i to nie tylko za granicą, ale i w kraju. Nie musisz - twierdził - aż tak bardzo się niepokoić, chociaż przy najbliższej okazji warto tam się wybrać...

Wybrałem się więc, ale zabrakło mi odwagi, by wylądować ot tak, po prostu, przed samym domem, w świetle dnia. Postano­wiłem, że najlepszym moim sprzymierzeńcem będzie noc z księ­życem w pobliżu jego pełni. Była bardzo widna, chociaż co jakiś czas przelatywały przez niebo czarne chmury jak smoki, połykając światło wielkiej nocnej latarni. Robiło się wtedy na chwilę bardzo ciemno, może przez kontrast z jasnością kształtów, skąpanych w księżycowej poświacie.

Gdy wody jeziora rozbłysły pode mną, serce zaczęło łomotać w mojej piersi! Za chwilę powinna pojawić się na mojej trasie tak znana bryła kościoła z wieżą, wyraźnie rysującą się na tle nieba. Powinna, ale jej nie widzę! Przecieram oczy ze zdumienia, ale fakt jest faktem... Ląduję więc w miejscu dobrze ukrytym - w okolicy Drogi Krzyżowej w pobliskim lesie - ale nie czuję się tu bezpiecznie. Wiatr szumiący w drzewach wcale mnie nie uspo­kaja, trzask łamiących się gałęzi wywołuje gęsią skórkę. Odnoszę wrażenie, że ktoś niewidzialny przygląda mi się... Gdyby tak ten ktoś zabrał mi mobil, byłbym bezbronny, więc... trzeba gdzieś go ukryć! Ląduję więc w najgęstszych zaroślach i odchodzę stąd dopiero po przykryciu mobilu kilkoma gałęźmi, ściętymi przy po­mocy scyzoryka.

Idę ostrożnie w stronę kościoła, a im bliżej niego jestem, tym wyraźniej serce podchodzi mi do gardła... Przyłapuję się na tym, że musiałem długo wstrzymywać oddech, gdyż brak mi tchu.

- O Boże! - runąłem z jękiem na ziemię, zaczepiwszy nogą o coś dużego i ciężkiego, ukrytego w trawie, To chyba płaska bryła betonu...! Ale skąd ona w tym miejscu, na środku alei, którą chodziło się z kościoła na Drogę Krzyżową...?!

Gdy trafiam na następną, i to jeszcze większą, a potem roz­pryskuje się pod moim butem spory kawał szkła, przeszywa mnie myśl jasna jak błyskawica:

- To muszą być szczątki kościoła...!!!

Teraz już biegnę, potykając się co chwila o różne przeszkody, niezbyt dobrze widoczne w świetle księżyca. Przeskakując przez coraz większe bryły i omijając inne docieram... na sam skraj ogromnego leja, znajdującego się w miejscu dawnego kościoła i innych zabudowań parafialnych!

Czy mogłem nie płakać...? Wtedy, ale i w tej chwili, kiedy o tym piszę? Czy mogłem zapanować nad natłokiem myśli...? Do­minowały wśród nich dwie:

- Uciekaj!!! (tej myśli towarzyszył paraliżujący lęk i odczucie obezwładnienia);

- Módl się! Tutaj przecież oni zakończyli ziemskie życie! (ta była cichsza, lecz przynosiła odrobinę pokoju i wewnętrznej rów­nowagi).

Niestety... uległem tej pierwszej i popędziłem jak szalony w kierunku lasu, mając zamiar jak najprędzej dopaść mobilu i znaleźć się jak najdalej stąd!

Zdyszany, zawadziłem nogą o twardy przedmiot i poczułem ból od tego uderzenia. Jakaś gałąź czy co...? Schyliłem się w ciemności i namacałem... twarde palce ludzkiej ręki! Wstrząsnął mną dreszcz grozy i odskoczyłem do tyłu! Rozejrzawszy się jednak dokoła, przypomniałem sobie, że przecież znajduję się między dwiema ścianami lasu w miejscu dobrze mi znanym: na Drodze Krzyżowej... Ta myśl przyniosła mi ulgę. Światło księżyca prawie tutaj nie docierało, jednak udało mi się rozpoznać miejsce dwunastej stacji! A może to trzynasta...? Nie, jednak dwunasta, bo na samym szczycie wzniesienia...

Podszedłem bliżej... i zmartwiałem! Mimo ciemności dos­trzegłem całe dzieło zniszczenia, którego dopuścili się nieprzyja­ciele: korpus Ukrzyżowanego, oderwany i potłuczony na kawałki - może porąbany siekierą? - podzielił los figur stojących dawniej pod krzyżem: Maryi i Jana Apostoła. To o rękę porąbanego Jezu­sa musiałem się potknąć...!

Łzy... łzy i poczucie pustki, jakiejś beznadziejności... A potem znowu... chęć natychmiastowej ucieczki z tego miejsca! I szybkie pierwsze kroki w kierunku mobilu...

- Nie zajrzysz do domu...? - to pytanie zrodziło się gdzieś w głębi serca, a za chwilę pobudziło wyobraźnię...

- Może dom ocalał? Zanim odejdziesz stąd na zawsze, poże­gnaj się z tym miejscem... Weź coś sobie na pamiątkę...!

Powoli, ociężałym krokiem, bijąc się z myślami, wróciłem jednak na przebytą przed chwilą drogę. Przezwyciężając lęk, ob­szedłem wielki lej po bombie - czy była to bomba? - kierując się w lewo, gdzie dawniej mały mostek nad bulgocącym strumieniem wprowadzał wchodzących do rodzinnego ogrodu. Teraz nie było żadnego śladu ani mostka, ani strumienia, a za to trzeba było ominąć olbrzymią starą akację, wyrwaną z korzeniami, a potem powalony dąb. Na pniu dębu zauważyłem ciemną smugę, która w nikłym świetle księżyca przypominała strugę zakrzepłej krwi. Natychmiastowe skojarzenie tego widoku z losem moich bliskich - siostry, bratanka, jego rodziny - znowu pobudziło mnie do płaczu, tym razem nieopanowanego!

Wciąż płacząc, doszedłem do środka ogrodu, do altanki, a właściwie do smutnej po niej pozostałości. Podmuch wybuchu zerwał z niej cały dach i wybił wszystkie szyby, ogołocił jej ściany z winorośli, a nawet spowodował pochylenie się całej ściany od strony kościoła. Zachowało się jednak, na szczęście, stare łóżko  metalowe. Strząsnąwszy z jego przykrycia kawałki szkła i śmieci, z wielką ulgą rozciągnąłem się na nim, spoglądając w rozgwież­dżone niebo...

Próbowałem zasnąć, lecz okazało się to niemożliwe. Oczy piekły mnie od łez i co chwila się otwierały, zmuszane do tego przez pracę wyobraźni. Energia ochronna, która zwykle nocą przestaje otaczać nasze ciało z zewnątrz, a za to wzmacnia organy wewnętrzne, jak na złość wciąż była w stanie czuwania. Uszy łowiły najcichsze dźwięki, dochodzące z otoczenia, a budzący się na nowo lęk podsuwał najbardziej niedorzeczne myśli:

- Skrzypienie podłogi mogło zdradzić twoją obecność!

- Szatan widzi cię mimo ciemności i potrafi sprowadzić swoich ludzi!

- Jakiś pies wyraźnie szczeka na obcych...!

Wstałem i zastosowałem najlepszy ze znanych mi sposobów na zaśnięcie - zmęczenie wszystkich mięśni przez łagodną gimnastykę, polegającą na symetrycznym ich napinaniu - lecz nawet ten sposób okazał się zawodny. Pozostała więc już tylko... modlitwa!

Ci, którzy praktykują ją w nocy, wiedzą dobrze, w jaki sposób szatan reaguje na tę broń, przeciwko niemu skierowaną: bardzo często usypia tych, którzy zaczęli się modlić. Reaguje zwłaszcza na Różaniec, na punkcie którego jest „uczulony”. W jednym z ob­jawień Maryja nazwała tę modlitwę, jakby swoim „sakramentem” i obiecała każdorazowe przybycie, wraz z aniołami i świętymi, w to miejsce, w którym ktoś rozważa różańcowe tajemnice. Nie dziwi więc, że zły duch, nienawidząc Nowej Ewy, swojej Pogromczyni, zwalcza ze szczególną zajadłością tę modlitwę.

Tym razem jednak Różaniec, zamiast mnie uśpić, zmobili­zował mnie jeszcze bardziej do czuwania. Zacząłem go klęcząc, a chociaż opierałem się na łóżku i ogrzałem w ten sposób twarz, sen nie przyszedł. A może mi się tak tylko zdawało...? Przecież, wracając do przytomności, miałem obolałe kolana i nie mogłem sobie przypomnieć, na której z tajemnic się zatrzymałem...

Było już widno. Wyszedłem na zewnątrz, przeciągając się i przecierając oczy. Cała tarcza czerwonego słońca oderwała się od horyzontu.

- Ptaki... Wcale ich nie słychać...! Zawsze było ich tu tyle i tak pięknie witały słońce... - ta myśl zapoczątkowała lawinę innych myśli, nad którymi trudno mi było zapanować. Nie mogły mi one jednak przeszkodzić w dopełnieniu osobistego „rytuału”, który wszedł mi w krew i którym rozpoczynałem każdy dzień: ofiarowania się Bogu w modlitwie i podjęcia takiego krzyża, jaki On sam zechciałby dzisiaj włożyć na moje ramiona.

Poczułem się raźniej. Chociaż moja wyobraźnia pracowała ze zdwojoną szybkością i podsuwała mi mrożące krew w żyłach obrazy, czyż mogłem nie wyruszyć w tej chwili w stronę rodzin­nego domu...?! Uważnie rozglądając się na wszystkie strony i w napięciu analizując wszystkie dochodzące do mnie dźwięki, zbli­żałem się krok po kroku, główną alejką ogrodu, do celu swojej podróży.

I oto już podwórze... Stary dom - bez szyb w oknach, nowy - podobnie... Wszędzie pustka i cisza... Tylko kwiaty kwitną jak dawniej...

- Jak dawniej... ? Nie, nie wystarczyła im nocna rosa, mocno podeschły... Brak im troskliwej ręki gospodyni!

Śmignęła ruda wiewiórka, wbiegając na drzewo orzecha wło­skiego. Zastygła w bezruchu, a za chwilę zatrzęsła się cała, wyda­jąc dźwięki świadczące o przestrachu. Jak bardzo wydała mi się bliska! Podszedłem do drzewa, lecz uciekła w popłochu na inne, skacząc po gałęziach.

- Boże, dzięki Ci! Dzięki za ten znak życia! I natychmiast wspomnienia, skojarzenia:

- Dawniej tak nie uciekały! Przecież karmiliśmy je z ręki...

- Gdyby był tu Numi, czy pozwoliła by mu się pogłaskać...?

Numi... Gdzie teraz jesteś?!

Wnętrze kuchni zastałem prawie w takim stanie, w jakim zostawili ją gospodarze, jeśli nie liczyć śladów potężnego wy­buchu, który zniszczył kościół. Skorupy dużej porcelanowej misy, która stała na szafce, rozsypały się po całej podłodze, zmieszane z okruchami szkła okiennego i kaszy pszennej. Inne naczynia były posprzątane, wszystkie przybory na swoim miejscu. Warzywa w koszyku zwiędłe, a chleb wyschnięty - nawet nie próbowałem go ugryźć. Wystarczył mi łyk wody, poza nią nie mógłbym niczego przełknąć, gdyż czułem bardzo silny ucisk w okolicy splotu sło­necznego.

Ciągnęło mnie do starego domu, w którym przechowywa­liśmy pamiątki rodzinne, W tej martwej, złowrogiej ciszy właśnie tu poczułem się najlepiej, pozwóliłem osaczyć się wspomnieniom.

Moim rodzicom nie udało się przechować prawie niczego - pamiątki zabrała im druga wojna światowa. Najstarszy z albumów zawiera więc zdjęcia, robione przez ojca już po wojnie, gdy miał za sobą udrękę obozu jenieckiego i trzy lata pracy w dużych mia­stach. Żona, dzieci, ogród i dom, pobliski las w niedzielne popo­łudnie, rzeka i kryjówka pod starym drewnianym mostem... Dłu­ga droga do szkoły, w którą wyruszam najpierw sam jako pier­worodny, a potem w towarzystwie rodzeństwa - w pierwszych latach pieszo, później rowerem...

Rodzice, ciocie, rodzeństwo - ze wszystkich zdjęć patrzą na mnie. Ich wzrok budzi tęsknotę... i rozpala ją aż do białości, aż do łez...! Jak bardzo chciałbym ich teraz wszystkich spotkać, uścisnąć...!

Zlizuję z warg słone łzy i połykam je, odbierają mi one ocho­tę, by sięgnąć po inne albumy. Mój wzrok ślizga się po tylu prze­dmiotach, pamiętających moje najmłodsze lata... Oto pluszowy piesek, umieszczony w małym białym łóżeczku, które stawało się własnością kolejnych dzieci przychodzących na świat... Nawet bawełniane pieluszki - mój pierwszy ziemski strój - przetrwały aż dotąd, choć mocno poszarzałe i pożółkłe. Przedmioty codzien­nego użytku, wyślizgane pracowitymi rękami rodziców, przypo­minające ich prace: przybory pszczelarskie, najstarsza kosa, widły ogrodnicze, waga, na której mama ważyła dzieci... Nawet ten słoik z orzechami przetrwał! To utrwalona ostatnia praca mojej mamy staruszki, mocno schorowanej, która do końca chciała być użyteczna. Słabnącymi rękami gniotła skorupy orzechów w specjalnie dla niej zrobionym urządzeniu z długą rączką. Ostatnią garść tych wyłuskanych orzechów utrwaliliśmy w słoiku spiry­tusem...

- Mamo... Mamo!

Nagle moje oczy napełniły się łzami, które płynęły po policz­kach i skapywały na podłogę, mimo iż ocierałem je wierzchem dłoni. Ciężko usiadłem na starym bujanym fotelu. Poczułem się niesamowicie obco na tym świecie.

- O nie! - powiedziałem sobie. W tej chwili nie mogę sobie pozwolić na rozczulanie się nad sobą!

Dalej osaczały mnie jednak niewesołe myśli.

- Oto wróciłem do domu... jak ptak na wiosnę do znajomego gniazda...

- Wiosna...? Przecież to jesień! A w duszy - chyba zima(!): jakaś pustka, martwota, cisza świdrująca w uszach... a do tego... poczucie jakby zamknięcia się koła mojego życia...

- Czy naprawdę... zamknięcia...? No tak - przecież nie mam już dokąd wyruszać! Nikt nie czeka na mnie...!

- Nikt...? To prawda, że tutaj nikt, ale może... brat...? Numi...? Jeszcze nie odpowiedziałem na tyle listów...

Błądziłem myślą po świecie, zastanawiając się, czy naprawdę jestem komuś potrzebny, i... nawet nie wiem, kiedy zasnąłem!

Śniło mi się, że znalazłem się w krainie mojego dzieciństwa. Miałem już za sobą odliczanie miesięcy, które jakby topniały coraz szybciej, a tym samym przybliżały mnie do najważniejszego wydarzenia w moim życiu. Ktoś niewidzialny pouczał mnie, że nadchodziła wreszcie tak bardzo oczekiwana jesień, która miała zadecydować o wszystkim...

Szedłem boso miedzą wśród pól (wracałem do domu z rzeki, która obecnie przepływa przez jezioro) i przyglądałem się snopom zboża, ustawionym w dziesiątki na rżysku. Wchłaniałem woń ostatnich ziół, wpatrywałem się w krążące nad głową bociany....

Z napięciem patrzyłem, jak na ścierniskach pojawili się ora­cze. Pokrzykiwali na konie, toczące pianę z pyska i odwracające mozolnie pługami ciężkie skiby ziemi. Odpoczywali w promie­niach palącego słońca, pijąc wodę z butelek i zakładając koniom na głowę, przy dłuższym postoju, torbę z obrokiem. Otoczeni byli rojem głodnych ptaków, czarnych i białych - wron i rybitw - rzucających się na łatwą zdobycz.

Dziecinne sny-wizje kończyły się zawsze w ogrodzie sceną, która... Boże mój, dlaczego właśnie teraz to mi się przyśniło... jakby zostało przez kogoś przypomniane...?

Przyszło ich po mnie aż czterech. Najmłodszy, zwany przez nich „Małym”, musiał pochodzić gdzieś z sąsiedztwa, gdyż rysy miał znajome, choć dawno go nie widziałem. Może to on ich przyprowadził? Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczy­ma, wyraźnie przestraszony. Piskliwym głosem zapytał najstar­szego, niskiego, o wydatnym brzuchu, z teczką pod pachą:

- Co z nim zrobicie...?!

Ten bez słowa, ale przy pomocy wymownego gestu - prze­ciągnięcia dłonią po szyi - wyjaśnił mu dostatecznie cel swego przybycia. „Mały” zaczął niespokojnie rozglądać się na wszystkie strony, a za chwilę gdzieś zniknął. Nikt się nim nie interesował.

Wyprowadzili mnie z domu. Dwóch dryblasów ubranych było na czarno, mieli wyraźne emblematy „brygad śmierci”: na ich piersiach i na plecach widniały białe czaszki i skrzyżowane piszczele. Nosili modne wśród satanistów olbrzymie czarne buty z napisem DEMOLITION20. Wykręcili mi ręce, wiążąc je z tyłu sznurkiem, i schwyciwszy z dwóch stron za łokcie, prowadzili mnie przez środek ogrodu, idąc posłusznie za trzecim - tym gru­bym i niskim, wyglądającym na szefa. Ten musiał już wcześniej upatrzyć odpowiednie miejsce, gdyż szedł krokiem zdecydo­wanym, bez rozglądania się na boki.

To dziwne, ale wcale się nie bałem... Wprost przeciwnie: ogarnął mnie ogromny spokój. Czułem, że nadchodzi ta chwila, lecz więcej myślałem o swoich oprawcach, niż o sobie. Ogarnął mnie jakiś żal i współczucie dla nich na myśl o ich wiecznym losie.

- Boże! - prosiłem - nie pozwól im zginąć! Spraw, żebyśmy wszyscy spotkali się w niebie! Jeżeli jest to Twoją wolą, niech moje cierpienie będzie i za nich... Ty wiesz, od ilu lat modliłem się za nich, o ich nawrócenie!

Błyskawicznie stanął mi przed oczyma obraz z „Poematu Boga-Człowieka” Marii Valtorty: oto święty Szczepan, zanim powa­lił go na ziemię grad kamieni, zwraca się do Szawła z uśmiechem przebaczenia na poranionych ustach. Zresztą nie tylko przeba­czenia, ale i proroctwa:

- Przyjacielu mój, oczekuję cię na Chrystusowej drodze!

- Świnia! Opętaniec! - taka była odpowiedź Szawła, poparta mocnym kopniakiem w kolana.

Scena ta wzbudziła we mnie ogromne pragnienie okazania tym ludziom przebaczającej miłości, tylko jak to zrobić...?

„Szef zatrzymał się przy kapliczce na środku ogrodu. Spoj­rzał na nią z nieukrywaną złością. Wydawało mu się chyba, że nie jest zbyt mocna, gdyż kopnął w nią całym obcasem. Mocno się rozczarował: ani drgnęła. Podszedł więc jeden z dryblasów, najwyraźniej ćwiczący sztuki walki wschodniej, gdyż kopnął w nią na dużej wysokości. Zakołysała się tym razem na tyle mocno, że stojąca w jej wnęce figurka Maryi z Dzieciątkiem wypadła na zewnątrz. Szef chwycił ją i aż do połowy, głową do dołu, wbił w pobliskie kretowisko, spluwając na nią ze wstrętem...

Teraz mogli przystąpić do zaplanowanej akcji. Zboczyli z głównej alejki, wchodząc między krzewy porzeczek. Szef się­gnął do teczki i wyjął... na sztywnym kartonie narysowany łeb Bafometa - kozła z rogami i ludzkimi oczami, symbol szatana!

- Dajemy ci ostatnią szansę - stwierdził ponurym głosem. - Jeżeli powiesz: „Bóg nie istnieje”, a potem pokłonisz się praw­dziwemu panu wszechświata, puścimy cię wolno. W przeciwnym razie... chyba nie masz wątpliwości...?!

- Teraz! - przeniknęła mi przez głowę myśl. Starając się zdobyć na życzliwy uśmiech, który pewno ich zaskoczył, odpo­wiedziałem mocnym głosem:

- Bóg istnieje i jest moim Panem! Będę się za was modlił, żeby wam przebaczył. A więc... do zobaczenia w niebie!

Obaj pomocnicy spuścili szybko głowy, jakby się bali napo­tkać mój wzrok. Może odezwało się w nich sumienie...? Szef przeciwnie: zmarszczył groźnie brwi, w jego oczach zapaliły się błyski wściekłości.

- Ja ci dam niebo, ty sukinsynu!

Chwycił mnie mocno za kołnierz, a potem kopnął w zgięcia nóg, więc upadłem na kolana.

- Na co czekacie?! Musimy się z nim pobawić, może zmię­knie! Długi, bierz się do roboty. Najpierw oczyść mu kolana, żeby mu się lepiej klęczało!

„Długi” wyjął z kieszeni duży składany nóż i przyklękając wbił go z boku w moje udo nad kolanem. Gdy doszedł do kości, obrócił nóż, wyprowadzając go przez skórę. W tym czasie Szef szarpał mnie gwałtownie za kołnierz, podpowiadając znane już słowa: „Bóg nie istnieje, kłaniam się panu i władcy wszech­świata!” Nie doczekawszy się odpowiedzi, zagrzewał „Długiego” do zadawania mi kolejnych ran, coraz wyższych. Wciąż mnie szarpiąc, i to z coraz większą wściekłością, nakazał nacinanie drugiego uda, lecz tym razem pomocnikowi, nazwanemu „Mści­wym”, gdyż „Długi” z wrażenia mocno się zasapał.

Ból, który mnie przenikał, byłby pewno nie do wytrzymania, gdyby nie mój wierny Anioł Stróż. Stojąc po mojej lewej stronie, położył mi z ogromną czułością jedną rękę na głowie, a drugą na plecach. Miałem wrażenie, że ogarnia mnie... jak by to nazwać... potężny płomień ofiary! Wydawało mi się, że im mocniej mnie ranią, tym bardziej pragnę być raniony, by mój ból mógł być ratunkiem dla wielu grzeszników. Tak, niewątpliwie ten ból miał w sobie tyle słodyczy, że nie miałbym nic przeciwko temu, by oprawcy całe moje ciało zamienili w jedną wielką ranę!

Kto wie, czy tak by się nie stało, gdyż ich wściekłość była co­raz większa, gdyby nie mocny gwizd jakiegoś chłopca - raz, dru­gi, trzeci... Wydawał się dość bliski, więc moi dręczyciele zaczęli niespokojnie rozglądać się dokoła. „Mściwy” wstał z zakrwawio­nym nożem w ręku i wyprostował się. Odezwał się Szef:

- Kto wie, czy to nie Mały?!

Był tak przestraszony, że może nam tu sprowadzić ludzi na kark! Przez chwilę nasłuchiwał, a potem, kręcąc głową, a przy tym wciąż trzymając mnie za kołnierz, wyraźnie analizował sytuację. Wreszcie podjął decyzję: popchnął mnie mocno, tak że upadłem na twarz, a potem mocnym i zdecydowanym głosem rozkazał:

- Wykończ go!

„Mściwy”, stojąc nade mną, długo przymierzał się do ciosu. Chyba zbyt długo, jak na nerwową wytrzymałość „Szefa”, gdyż usłyszał jego gniewne:

- Na co czekasz?! Na rzeźnika się nie nadajesz! No i co...? Dawaj!!!

Widząc dalsze wahanie pomocnika, wyciągnął rękę po nóż i bez zastanowienia wbił całe ostrze w moje plecy.

- Dobra robota! - pokiwali z uznaniem głową dwaj pomo­cnicy.

- Idź sobie do swojego nieba! - zarechotał nerwowo Szef, stojąc nade mną i przyglądając się moim przedśmiertnym kon­wulsjom. Wyciągnął nóż, wytarł go o moje spodnie i oddał właścicielowi, wydając jednocześnie komendę:

- A teraz biegiem, chłopcy! Znikamy!

Szybkim krokiem cała trójka przecięła ogród na ukos, kieru­jąc się w stronę lasu.

Nagle... uderzyłem głową o coś twardego i... obudziłem się!!! Wracając do przytomności uświadomiłem sobie, że musia­łem szybko mocno pochylić się do przodu, skoro fotel na biegunach, na którym się zdrzemnąłem, przewrócił się razem ze mną, a jego plecione oparcie uderzyło mnie z tyłu w głowę, przyci­skając ją do podłogi...! Musiałem mieć chyba jednak i na czole guza, gdyż właśnie w tym miejscu na podłodze znalazła się... - jak to możliwe: czyżby przeniesiona w powietrzu z odległej półki?! - rzeźba dwóch lam, ostatni prezent Numiego...! Przyci­snąłem tę figurkę do serca, a pamięć natychmiast podsunęła mi skojarzenie: tak właśnie tuliłem głowę Numiego, zanim nie wyrwał mi się z płaczem i nie zniknął za skałą... Jakże inne były wszystkie nasze wcześniejsze pożegnania!

Sen to sen. Ten jednak nie rozwiał się w chwili mojego upad­ku, lecz wprost przeciwnie: wszystkie jego szczegóły tkwiły we mnie, powracały ze zdwojoną siłą, zmuszając serce do bicia w zawrotnym tempie!

Dopiero teraz jasno uświadomiłem sobie całą swoją sytuację. Przecież dzisiaj uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej, a ja... nie tylko nie wybrałem się do żadnego sanktuarium Maryjnego, jak to miałem od lat w zwyczaju, lecz nie wiem nawet, gdzie szukać jakiegokolwiek kościoła, księdza, Mszy świętej...!

Na moim splocie słonecznym rozsiadł się duszący ciężar, a smutek rozgościł się w duszy. Wokoło czaił się lęk i wypełzał z kątów... Poczułem przemożną potrzebę bezpiecznego ukrycia się za zamkniętymi drzwiami i zatopienia się w modlitwie.

- Za zamkniętymi...? Przecież dotychczas nie ma tu żadnych czynnych zamków...! - przypomniałem sobie nagle. Wprawdzie Rafał, mój bratanek, pytał mnie niedawno o zamki i klucze do nich, gdzieś kiedyś schowane, ale na tym się skończyło. Od tylu już lat nikt nie interesował się takimi rekwizytami przeszłości, dopóki którejś nocy nie pojawił się w tym domu złodziej. Narobił wielkiego zamieszania, gdyż wszystko stało przed nim otworem. Rafał nastawiał się na dorabianie zaginionych kluczy, ewentualnie na zastąpienie zamków zasuwami, lecz nie zdążył - śmierć przy­szła po niego szybciej, niż się spodziewał...

Ciężkim krokiem opuściłem „muzeum” i zeszedłem do kapli­cy w nowym domu. Z roztargnieniem spojrzałem na długopis, który trzymałem w ręku. A pamiętnik...? Został! Zaczęły krzyżo­wać się w głowie dwie przeciwne myśli:

- Po co mi on, po co to pisanie... dla samego siebie?

- Jednak warto go przy sobie mieć, zwłaszcza w kaplicy. W takich miejscach zawsze przychodzą jakieś natchnienia.

- Czy ktokolwiek jeszcze zajrzy do niego...? Czy to czas na pisanie?!

- Wróć po niego! - to był silny wewnętrzny nakaz, któremu nie mogłem się przeciwstawić.

Modlitwa, zwłaszcza w trudnych sytuacjach, jest dla duszy wszystkim: i lekarstwem, i pokarmem, i oddechem. Próbowałem zamknąć oczy i zatopić się w rozważaniu tajemnicy Różańca, odpowiadającej dzisiejszej uroczystości. Natychmiast powróciły jednak szczegóły strasznego snu, i to wzmocnione „jesiennymi” wizjami z dzieciństwa. Poczułem w duszy dziwny niepokój...

Przyłapałem się na tym, że podświadomie zaczynam nasłuchiwać, czy ktoś nie nadchodzi!

Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Klęcznik miał wyściełany pulpit, więc po ciężkiej nocy sen ogarnął mnie niemal natych­miast, gdy oparłem czoło na ręku.

Najpierw przelatywały przez moją głowę bezładnie poskle­jane kawałki obrazów, wkrótce jednak jakaś siła pociągnęła mnie w okolicę kapliczki w ogrodzie, a potem... na nowo się zaczęło! Teraz z zewnątrz, jakby okiem widza, oglądałem... dalszy ciąg własnego umierania!

Oto z mojego znieruchomiałego ciała wypłynęło i uniosło się światło, które... przybrało... moją postać...

Teraz, kiedy to piszę, kojarzę to sobie ze zdjęciem, znale­zionym w jakiejś gazecie. Znad stołu operacyjnego unosi się na nim jasna postać nagiej kobiety, z rozłożonymi rękoma i głową zwróconą ku górze. Według opisu jest to „zdjęcie duszy”, uchwy­cone przez kamerę w tym momencie, w którym na zawsze zatrzy­mała się akcja serca operowanej kobiety. W moim śnie wyglądało to bardzo podobnie, ale tylko przez krótki moment, gdyż... za chwilę przestałem być widzem: to właśnie ja byłem ową uno­szącą się duszą.

Najpierw odczułem ogromną ulgę, gdyż poczułem się wolny, oderwany od ciała - opadł ze mnie cały jego ciężar. Za chwilę moja świadomość tego co się wokół mnie dzieje, stała się niezwy­kle jasna, a przy tym przekraczała ziemskie ograniczenia. Odno­siłem wrażenie, że wypadki, które musiały być oddzielone od sie­bie upływem czasu, w moich oczach następowały niemal równocześnie.

- Spalmy ten śmietnik! - rozkazał pomocnikom Szef, gdy znów znaleźli się przed moim rodzinnym domem. Widziałem kilka ciemnych duchów, które im towarzyszyły. Weszli do starego domu, pozrzucali z półek książki i albumy, a potem podłożyli pod nie ogień i poszli, nawet nie oglądając się za siebie. Ogień szybko zgasł, co było zasługą pięknego anioła.

A oto już inna scena: kilka nieznanych mi osób - nie, chyba jedną z nich poznałem, mieszkankę tego właśnie osiedla - zaglą­da do kaplicy. Podnoszą rozsypane kartki mojego pamiętnika oraz rozbitą figurę Ukrzyżowanego, a potem przetrząsają cały dom w poszukiwaniu mnie, a może mojego ciała. Odkrywają ślady nieu­danego podpalenia starego domu, a potem odchodzą.

Za chwilę jedna z kobiet szybko wraca do kaplicy i modli się klęcząc, a potem, prowadzona przez swojego anioła, idzie alejką na środek ogrodu i odkrywa moje ciało... Z wrażenia chwyta się za serce! Z płaczem przywołuje pozostałe osoby, które, niespo­kojnie rozglądając się na wszystkie strony, ukrywają ciało w ogro­dowej altance,

Wieść o mojej śmierci szybko zatacza szerokie kręgi, ludzie zbiegają się na pogrzeb z różnych stron, w jedności odnajdując poczucie siły i bezpieczeństwa. Rzeczywiście jak na czas prześladowań, zgromadziło się ich bardzo dużo. Patrzę na niosących trumnę z niewielkiej wysokości, rozpoznając niektóre twarze, wśród nich... dwóch moich zabójców! Zachowują się oni tak, jakby sumienie w nich się obudziło - idą ze spuszczoną głową... Już teraz, po tylu latach, nie pamiętam dalszego ciągu pogrzebu. Tylko cmentarz zmienił się nie do poznania - wyglądał na bardzo zdewastowany.

Zmienia się perspektywa. Oto poznaję w tej chwili wszystkie miejsca i osoby, które, gdziekolwiek na świecie, myślą o mnie lub na mnie czekają. Czytam w ich myślach, widzę ich potrzeby i pragnienia jak nigdy dotąd... Tak bardzo chciałbym im pomóc, a z niektórymi się pożegnać...! Obejmuję swoimi ramionami brata Igora w dalekim mieście, lecz on nie czuje tego i wcale mnie nie zauważa... Próbuję dać mu znak, strącając kubek ze stołu, lecz wywołuje to tylko jego zdziwienie, nic więcej!

Ziemia z jej problemami staje się dla mnie coraz bardziej obca, daleka, a za to pociąga mnie coraz mocniej ku sobie... trudno ją określić... przestrzeń pozaziemska, która jednak nie jest przestrzenią... Coraz wyraźniej czuję przy sobie obecność wspa­niałego Przyjaciela, towarzysza całej mojej ziemskiej wędrówki. Anioł Stróż uśmiecha się do mnie z radością, wskazując ręką kierunek...

Obecność wokół mnie moich bliskich zmarłych - rodziców, krewnych i przyjaciół - staje się coraz bardziej intensywna, lecz odnoszę wrażenie, że chociaż mnie widzą, nie mają jeszcze prawa przywitać się ze mną. Odsuwają się jakby na bok, robiąc miejsce komuś innemu, nadchodzącemu z tego kierunku, w którym pro­wadzi mnie mój Anioł Stróż.

Doskonale wiem, kto ma nadejść! Widziałem ten wspaniały moment, i to niejeden raz, jako dziecko, więc teraz czekam w na­pięciu, ale i z radością, na... samą Królową Nieba i Zie­mi! Chociaż upłynęło od tamtej wizji prawie dziewięćdziesiąt lat, pozostała ona wciąż żywa w mojej pamięci. Było to jakby porwanie przez Królową mojej duszy z samego środka rodzinnego ogrodu i uniesienie jej do nieba.

Teraz nabieram stuprocentowej pewności, że nie był to sen, lecz prawdziwa wizja, bo oto... pojawia się przede mną nagle... Ona sama! Ukryła swój majestat Królowej, opisywany przez nie­których świętych, lecz jest otoczona światłem. Nie umiałbym określić koloru Jej oczu i włosów, gdyż Jej uwielbione ciało tonie w światłości. To samo dotyczy Jej wzrostu i wieku. Jest pełna życia i bezpośrednia. Daje się wyczuć Jej niezrównana inteli­gencja - nie istnieją dla Niej żadne tajemnice w świecie aniołów i ludzi. Patrzy mi prosto w oczy i czuję, że wie wszystko o całym moim życiu i o każdym jego szczególe... A jednak... pyta z matczyną troską:

- Bałeś się...? Bolało...? Ale już wszystko dobrze! Chodź!!

Wejdź do Radości!

I patrzy przy tym na mnie bardzo intensywnie, uśmiecha się z wielką czułością i z ogromną słodyczą.

- Jak bardzo mnie kocha... - zdumiewam się - cała jest miłością! Matczyną miłością. Jest jak każda zapobiegliwa matka, która widzi urwany guzik, dziurkę do zacerowania, ogląda paznokcie, zagląda do uszu, czy czyste...

Ogarnia mnie nieopisana radość, a zarazem doświadczenie otulającego mnie błogiego ciepła, od Niej promieniującego, wraz z poczuciem lekkości i odprężenia.

Wyraźnie czeka na jakieś moje słowo... Więc wołam, jak to czyniłem w czasie ziemskiego życia:

- Mamo! Oto jestem! Cały Twój - na wieki!!!

Cały czas uśmiechając się, otwiera szeroko ramiona, obejmuje mnie jak małe dziecko, unosi... i... tak zaczyna się dobrze mi znany lot w samo centrum Bożej Światłości!

To co nazywam „lotem”, jest jednocześnie uroczystą procesją, gdyż otaczają nas aniołowie i święci. Dwa szeregi śpiewających aniołów spowite są czymś w rodzaju wonnego dymu kadzidła i zatopione w kontemplacji Oblicza Bożego. Wyróżniają się wśród nich trzej Archaniołowie, święty Anael i mój Anioł Stróż. Towa­rzyszy im zastęp świętych, tak dobrze mi znanych, którzy byli moimi najczęstszymi orędownikami w ziemskim życiu, a także dusz uwielbionych, szczególnie mi bliskich. Nie braknie tu także tych, którym dane mi było pomóc, na różne sposoby, w drodze do nieba - są dość liczni w tym orszaku. Wszyscy otoczeni są świa­tłem nieba, tak jasnym i pięknym, że trudno je opisać!

Czy można zobaczyć Boga, nie ulatując na zawsze z tej ziemi...? Można, pod warunkiem, że Jego światłość przygaśnie do blasku, który mogą oglądać nasze oczy. Tak jest w tej chwili i ze mną. Budząc się w klęczniku, zachowałem niezwykle żywe doświadczenie Bożej obecności. Wzbudziło ono we mnie zarazem tak nieopisaną tęsknotę za Bogiem, że gdyby ktoś teraz naprawdę odebrał mi ziemskie życie, uznałbym go za swojego najlepszego przyjaciela!

Przepełnia mnie jednak zarazem najgłębsze pragnienie wypeł­nienia woli Bożej w każdej postaci. Gdyby Bóg chciał, by spotka­ły mnie najstraszliwsze tortury, byłbym z nich zadowolony. A gdyby trzeba było żyć na ziemi jeszcze tysiąc lat, jestem gotów! Naprawdę ważne jest teraz tylko to, by zadowolić Boga, by sprawić Mu radość.

Rozglądam się wokół siebie, trochę jak we śnie... Obejmuję mocno, z całej siły, wielki krzyż.

- Jezu, moja Wieczna Miłości...!

Któryś z ostrych cierni Ukrzyżowanego zranił mi czoło, gdyż czuję, jak strużka krwi spływa po nim. Palec to potwierdza.

- Amen - Niech się stanie, jak Ty chcesz! AMEN !

O Boże... Ktoś idzie! Cienie kilku postaci przesuwają się po ścianie oświetlonej słońcem: raz - dwa - trzy - cztery... Czyżby to... naprawdę... oni...?!!!


2 Wiele gospodarstw Polski południowej, które niedawno przeżywały zimę całymi tygodniami bez prądu, łatwiej może sobie wyobrazić sytuację, w której zwykła zapałka czy kawałek świecy będzie w cenie. Co jednak zrobią, gdy sklepów nie będzie wcale?

3 Nie patrzę w tym miejscu szerzej na cały okres urzędowania Prezydenta, który to okres niewątpliwie wiązał się z jego licznymi zasługami dla Ojczyzny.

6 19 czerwca 1962 roku w Garabandal na wzgórzu objawień miała miejsce „noc krzyków” - dziewczynki przeżywały tragizm wizji „Ostrzeżenia”: „Był to sąd karzący - coś straszniejszego, niż gdybyśmy się paliły”. Wtedy żadna maszyna ani silnik się nie poruszą, a ludzie doświadczą straszliwego upału, żaru, pragnienia. Ludzie będą się palić, a woda nie ugasi ich pragnienia, tylko będzie podsycać płomienie, jakby się gotowała. Doświadczą tego ci, którzy żyli bez Boga, to znaczy służyli szatanowi.

8 Ewa Wieczorek (Postulator w procesie kanonizacyjnym Rozalii na etapie diecezjalnym), Służebnica Boża Rozalia Celakówna - życie i misja. Ustroń 2006.

9 Wym. pako. Zdrobnienie (polskie Franek, Franio) od Francesco.

10 Wymowa argentyńska: zierba mate' (z akcentem na e) oraz bombizia (liczba mnoga: bombizias). Ściśle rzecz biorąc, tym ostatnim słowem określa się rurkę (najczęściej blaszaną, zakończoną filtrem), którą pije się herbatę, lecz używa się go także odnośnie do całego kompletu: rurki oraz naczyńka, pełniącego rolę kubka. Napełnia się go suchą mate, a potem (kilkakrotnie) gorącą wodą.

11 Tym greckim słowem określamy potocznie stan zachwycenia, uniesienia. Zwykle wchodzi się weń pod wpływem doznań lub uczuć religijnych, lecz nie tylko - może to być np. zachwyt nad pięknem przyrody lub dzieła wielkiego artysty. Gdy ekstaza ogarnia duszę zachwyconą Bogiem, często wiąże się z utratą władzy nad ciałem i jego zmysłami; gdy jest na podłożu naturalnym, na ogół człowiek nie traci kontaktu z otoczeniem, może też ruchami ciała wyrażać swoje emocje.

12 Zob. moją książkę Z Aniołem do Nowego Świata.

13 Hiszp.: Jakie śliczne ptaszysko! (czyt.: ke lindo pacharrako).

14 Hiszp.: gołąb (gołębica).

15 Czyt.: muća palomina — z hiszp.: dużo odchodów gołębi.

16 Czyt.: rijo asul (z akcentem na u) - Rzeka Błękitna (lub Niebieska). Malowniczo rozłożyła się nad nią miejscowość Bariloche.

17 Gdybym kontynuował pracę nad rozdziałem „Numi”, w tym kierunku miały zmierzać wydarzenia, związane z życiem dwóch opisywanych rodzin: araukańskiego setnika z Argentyny oraz mojego bratanka Rafała. I Marta, i Paweł mieli stać się zagrożeniem dla swoich najbliższych.

18 Ur. ok. 1130 r. w pobliżu Palermo na Sycylii w rodzinie książęcej, jako dziecko złożyła ślub dozgonnej czystości. Rodzice chcieli wydać ją za mąż, więc uciekła z domu i zamieszkała w pobliskiej jaskini jako pustelnica. Przyzwyczajona od dziecka do wygód, zmarła już w wieku ok. 35 lat. Jej relikwie odkryto po blisko 500 latach, na jej trumience widniał napis: Ja, Rozalia Sinibaldi, córka Boża, postanowiłam z miłości do Chrystusa zamieszkać tutaj.

19 Miał to być dłuższy rozdział, zawierający opis słynnej Ławry Pieczierskiej, częściowo już spustoszonej przez „brygady śmierci”, jak też szczegółowe „sprawozdanie” z mojej wizyty tamże. Ograniczę się jednak, po krótkim wstępie „topograficznym”, do dialogu z żyjącym w sercu Ławry starcem Fiedosijem.

20 Z ang.: zniszczenie, rozwalenie.


Info

© Ivan Novotny
ISBN 978-83-87049-30-0
Adiustacja teologiczna, korekta: ks. dr Marian Kowalski
Druk z powierzonego materiału i dystrybucja: AGENCJA ATM
00-608 Warszawa, AL Niepodległości 186
tel./fax 22 825 33 66, 602 26 77 15
e-mail: agencja.atm@neostrada.pl
Dystrybucja: Księgarnia Maryja
21-500 Biała Podlaska, ul. Łomaska 2/7
tel. 720 580 900 www.ksiegarniamaryja.pl
www.catholicus.pl bok@ksiegarniamaryja.pl