Ivan Novotny
Z ANIOŁEM DO NOWEGO ŚWIATA
Ksiądz Leopold na odjezdnym wtajemniczył mnie w pewne szczegóły z życia pustelnika. Brat Konrad w Starym Świecie prowadził w Bawarii zakład mleczarski, znany z wyrobu doskonałych serów. Był z pochodzenia Holendrem. Tajniki produkcji serów przekazywała sobie jego rodzina z pokolenia na pokolenie. Żył dostatnio, wychowując z żoną trójkę dzieci. W czasie Oczyszczenia trzęsienie ziemi dokonało w Niemczech ogromnego spustoszenia (zapadły się wielkie połacie kraju), a zniszczenia dopełniły straszliwe fale, które dotarły aż do podnóża Alp, pozbawiając Konrada wszystkiego. Jednej nocy stracił całą rodzinę i dobytek, a sam obudził się z rozbitą głową na wysokiej skale, wyrzucony przez morze. Został ocalony, by móc resztę swojego życia spędzić właśnie tutaj, na niewielkiej wyspie, oddając się modlitwie i pokucie. Gdy stracił przytomność na zboczu góry, został porwany duchem do miejsca, w którym pouczono go o tajemnicach ziemi i nieba, i od tej pory różni ludzie zwracali się do niego o pomoc i radę. Gdy w czasie trzęsienia ziemi zerwane zostały wszystkie nici łączności między ludźmi, on właśnie dopomógł odnaleźć się niezliczonej liczbie ocalałych rodzin i przyjaciół. Z czasem prawie zapomniano o nim, mógł więc bez przeszkód przebywać w samotności.
Brat Konrad wyszedł nam na spotkanie przed swój dom, mogę więc przyjrzeć mu się z bliska. Wysokiego wzrostu, ogorzały, z długą siwą brodą i potężną grzywą – długie włosy spadająmu na ramiona – robi na mnie ogromne wrażenie, może głównie dzięki niesamowitym oczom: osadzone głęboko w kościstej twarzy, goreją wewnętrznym ogniem. Ich blask mówi o mocy ducha ich właściciela, a ich przenikliwość – o darze czytania w myślach i sercach. Sądzę, że gdyby z tymi darami Bożymi żył w Starym Świecie, kiedy to ludzie nie potrafili na ogół słuchać natchnień, lecz szukali „nadzwyczajnych” charyzmatyków jako wspomożycieli, byłby oblężony przez tłumy z całego świata. Teraz jednak, gdy nawet w niewielkich osiedlach króluje Jezus Eucharystyczny i można mieć stały dostęp do konfesjonału, ludzie przestali uganiać się za nadzwyczajnościami i tylko w sytuacjach wyjątkowych szukają pomocy gdzieś dalej. Dzięki temu brat Konrad może długie godziny poświęcać na modlitwę. „Popatrz na jego klęcznik – powiedział mi ksiądz Leopold – a on powie ci wiele”. Mogę to potwierdzić: widziałem i przekonałem się, że jest wytarty, a może raczej wyżłobiony, niemal zdarty od kolan, i to bardziej niż zelówki butów na twardych kamieniach!
Gdy usiedliśmy na ławce za stołem zbitym z nierównych desek, ze zdziwieniem spostrzegłem, że stały na nim trzy kubki, dzbanek z zimną wodą (ociekający skraplającą się na nim parą) i talerz z bochenkiem razowego chleba. Dlaczego właśnie trzy…? Czyżby gospodarz z góry przewidział przybycie gości? A więc to prawda, co o nim mówią! – pomyślałem. Dla nawiązania rozmowy zapytałem niezbyt dyskretnie:
– Czyżby Brat przewidział, że dzisiaj będziemy? Słyszałem, że przestrzeń i czas stanowią dla Brata otwartą księgę…
– To prawda. U Boga jest „wieczne teraz”, więc w zjednoczeniu z Nim i my możemy wznieść się ponad czas, postrzegając przeszłość i przyszłość w taki sposób, jakby się teraz wypełniały na naszych oczach…
– To musi być wyjątkowy dar Boga…?
– Oczywiście, jednak częstszy dzisiaj, niż w Starym Świecie.
Czytałeś o błogosławionej Annie Marii Taigi, Włoszce, do której wielu ludzi przychodziło po radę. Wpatrywała się ona wtedy w owalne światło, nazywając je „słońcem”, w nim widziała zdarzenia z różnych czasów. Słyszałeś o darze, którym posługiwał się, zwłaszcza przy spowiedzi, święty Ojciec Pio: anioł Boży odsłaniał przed nim tajemnice ludzkich sumień. Podobne dary wpisuje po prostu Bóg w czyjeś powołanie, i to w różnych czasach, zależnie od potrzeb…
Brat Konrad przymknął oczy i zamyślił się, a może zatopił w modlitwie – był duchem nieobecny. Zrobiliśmy z Anaelem to samo, powierzając Bogu w modlitwie każde słowo pustelnika, które, jak przeczuwałem, będzie miało ogromne znaczenie. Modlitwa przeplatała się u mnie z pełnym napięcia oczekiwaniem. Nie umiem powiedzieć, jak długo to trwało, nie śmiałem spojrzeć na zegarek. Gdy otworzył oczy, bardzo uważnie i przenikliwie popatrzył na Anaela, potem spuścił wzrok, skłonił głowę, a rękę położył na sercu jakże wymownym gestem. Wreszcie… przemówił!
– Wiem, czego ode mnie oczekujesz… ale i czego oczekuje Bóg. Jest Jego Świętą Wolą, bym odpowiedział na większość twoich pytań. Ale chwileczkę! (sięgnął po dzbanek).
– Kubek wody dla uczniów Chrystusa! Przełammy się chlebem jak przyjaciele. Niech na ten ewangeliczny pokarm i napój oraz na nas niegodnych spłynie błogosławieństwo Boga Ojca i Syna i Ducha Świętego… Proszę bardzo!
Z rozkoszą piłem źródlaną wodę, a chleb… miał w sobie coś niezwykłego i niepowtarzalnego, jeszcze do tej pory pamiętam jego smak… smak miłości! Brat pustelnik kontynuował:
– Zacznijmy od pewnych szczegółów dotyczących schyłku Starego Świata oraz jego straszliwego Oczyszczenia. Wprawdzie nikt z tobą nie chce, a nawet nie może o tym rozmawiać, bo rany dawno się zagoiły, lecz mnie te ograniczenia nie obowiązują.
Nie wszyscy mieszkańcy ziemi, nawet ci pozostawieni na Nowe Czasy, mogli się zorientować, co stało się, w sensie duchowym, punktem przełomowym między dwiema epokami – między Starym i Nowym Światem.
Otóż wiedz, że Bóg wyznaczył duchom piekielnym granicę działania, której przekroczyć nie mogły, podobnie jak to było w Jerozolimie w Wielki Piątek. Na Golgocie szatan tryumfował, sprowadzając na Chrystusa wszelkie możliwe udręki, i to aż do granic wytrzymałości Jego ludzkiej natury. W momencie śmierci Odkupiciela Bóg powiedział piekielnemu złoczyńcy i jego ludziom „Stop!”, czego uzewnętrznieniem były zjawiska przyrodnicze.
– No tak, dobrze wiemy z opisu ewangelistów, a także z Poematu Boga-Człowieka Marii Valtorty, jak straszliwe zjawiska towarzyszyły śmierci Jezusa…
– Coś podobnego stało się w momencie, w którym Mistyczne Ciało Chrystusa, Kościół, dotknięte zostało niemal śmiertelną udręką, otoczone masą wrogów i zabójców, a nawet wyniszczone chorobą wewnętrzną. Gdy i tym razem Bóg powiedział „Stop!”, cała przyroda została jakby wprzęgnięta w walkę duchów dobrych ze złymi, aż do chwili Wielkiego Oczyszczenia. Zmieniona powierzchnia skorupy ziemskiej – jakby arena tej walki – mówi dzisiaj sama za siebie. Jednak ze śmierci zrodziło się życie…
– Podobnie jak żałoba Wielkiego Piątku i Wielkiej Soboty przemieniła się w radość poranka Wielkiej Niedzieli…?
– Właśnie. A co do konkretnych wydarzeń… Wiem, że stawialiście sobie kiedyś pytanie o to, jak dokładnie odczytać symbole zawarte w wizji „dwóch kolumn” świętego Jana Bosko… Nawet niektórzy spodziewali się, że Jan Paweł II, trafiony kulami po raz pierwszy, będzie dobity, jak w tej wizji, przez masonów. Jego śmierć… Ale po co to? Po co miałbyś to pisać?! Tak, zachowaj to dla siebie. Te szczegóły nie będą potrzebne ani mieszkańcom Starego, ani Nowego Świata. […]
– A jego symboliczne imię…?
– De labore solis… „Labor” to zaćmienie słońca... ogromny trud, jaki zadawało sobie światło słoneczne, by dotrzeć do ziemi, omijając przeszkodę – księżyc – dwa razy: przy narodzinach Karola Wojtyły oraz przy jego pogrzebie… Tak, jego pogrzeb…
(Konrad pokiwał głową). Czy przypominasz sobie księgę Pisma Świętego, którą położono na jego trumnie? Cały świat, dzięki telewizji, mógł zobaczyć, jak została ona przekartkowana, a potem zamknięta. Mówiliście: „To wiatr, ale może jakiś symbol…”
Wasze oczy były na uwięzi, nie mogliście zobaczyć anioła Pańskiego – to nie był wiatr, on nie mógł przewrócić tak ciężkiej okładki! Także wasze umysły były na uwięzi, bo nie odczytaliście wyraźnego Słowa Boga: wszystko zostało powiedziane, włącznie z ostatnim słowem Apokalipsy, zamykającej Pismo Święte…
– Ostatnim słowem jest chyba Amen…?
– Owszem, ale pisze je od siebie święty Jan, żegnając się z czytelnikami. Jednak ostatnie, które wypowiada Jezus, brzmi: Zaiste, przyjdę niebawem.
Zamknięcie Księgi na trumnie miało być ogłoszeniem światu bliskości tego właśnie przyjścia naszego Pana. Moglibyście to wtedy łatwo odczytać, gdybyście nie zlekceważyli zapowiedzi Chrystusa, danej przez polską zakonnicę, świętą Faustynę Kowalską: „Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście moje”.
– Mówiło się jednak wtedy, że tą „iskrą” jest kult Bożego Miłosierdzia…
– Tak, lecz także Papież, który nie tylko ukazał wszystkim wagę tego kultu, ale cały świat poświęcił Bożemu Miłosierdziu. A uczynił to w momencie, w którym ręka Bożej Sprawiedliwości mocno już zaciążyła nad tym światem.
– Przypominam sobie w tej chwili, że Matka Boża w Garabandal w Hiszpanii, a było to po śmierci bł. Jana XXIII, wyraźnie określiła, ilu pozostało papieży do końca świata. Jan Paweł II miał być pierwszym z trzech ostatnich…
– To właśnie Janowi Pawłowi II zawdzięczał Kościół zwrócenie szczególnej uwagi na Garabandal, gdyż po latach ostrej walki szatana i jego ludzi z tymi objawieniami, a potem po latach milczenia, ten papież powołał nową komisję do ich zbadania.
– A jego następca…? Znowu chciałbym tu wrócić do wizji świętego Jana Bosko, według której chyba to właśnie Benedykt XVI miał doprowadzić i przycumować okręt Kościoła do „dwóch kolumn”? Miało to być równoznaczne z ostatnim etapem walki na morzu – wzajemnym zatapianiem się statków przeciwnika – jak też z następującym po tej walce okresie prawdziwego pokoju…?
– Jego następca… Wielki Erudyta… Apokaliptyczne „trzy i pół roku”… Wyjawię ci jego tajemnicę, jednak nie masz prawa tego zapisywać ani przekazywać innymN. […] Jak widzisz, był to pontyfikat przełomu między starym i nowym światem.
– A jego symboliczne imię De gloria olivae…?
– Z czym tobie się ono kojarzy? Albo inaczej cię zapytam: czy pamiętasz jakieś przysłowia, odnoszące się do oliwy?
– „Oliwa sprawiedliwa, na wierzch wypływa”… no i… „dolewać oliwy do ognia”…
– Wiedziałem, że to od ciebie usłyszę. Oba te przysłowia można odnieść do tego właśnie papieża. Ale czy pamiętasz o użytku, jaki dawniej robiono z oliwy w czasie sztormów na morzu, zwłaszcza gdy trzeba było przybić do brzegu, a rozszalałe fale nie pozwalały na to? Marynarze wylewali z beczek oliwę i przez chwilę morze było w tym miejscu spokojne…
– To mi się znowu kojarzy z wizją świętego Jana Bosko! A więc oliwa… i pokój na morzu świata…?
– Tak, ale początkowo chwilowy i pozorny, jeszcze nie ten, który zapanował na całym świecie po Wielkim Oczyszczeniu.
– Tak czy inaczej, według przepowiedni świętego Malachiasza „Piotr Rzymianin” miał być ostatnim papieżem przed końcem świata…?!
– Wkraczasz już, stawiając to pytanie, w przyszłość… Wprawdzie ona nie interesuje naszego szczęśliwego pokolenia, ale mam dzisiaj pozwolenie od Boga, by i tę kartę odwrócić przed twoimi oczyma. Jednak są pewne rzeczy, których nie wolno ci będzie zapisać.
A więc to właśnie tego – ostatniego w dziejach ziemi – papieża widziały dzieci fatimskie w ramach tak zwanej „trzeciej tajemnicy” – drżącego, chwiejącego się pod nawałą cierpień, podążającego przez Wielkie Miasto, w połowie unicestwione, na górę, pod krzyż męczenników, na śmierć…
– To oczywiście wtedy – przerwałem bratu Konradowi – Urbs septicollis diruetur et Judex tremendus judicabit populum…?
– Tak to napisał święty Malachiasz: „W czasie najgorszego prześladowania Świętego Kościoła Rzymskiego będzie zasiadał na Stolicy Piotr Rzymianin, który będzie pasł owce wśród wielu cierpień, po czym miasto siedmiu wzgórz zostanie zniszczone, a straszliwy Sędzia przyjdzie sądzić swój lud”. I to się wtedy stanie.
– Ale dlaczego ludzie Nowego Świata nie chcą o tym mówić, a nawet myśleć?! Próbowałem poruszać ten temat z kilkoma osobami, ale bez skutku! Czyż koniec świata nie jest już bliski…?
– Bo nie jest to, po prostu, wolą Bożą, by teraz ludzie interesowali się przyszłością, podobnie jak nie powinni powracać do złej przeszłości. Zarówno jedno, jak i drugie zamąciłoby szczęście tego wyjątkowego pokolenia, jedynego w historii świata, któremu dana została łaska oparcia życia ściśle na zasadach Ewangelii.
Niedawno użyłeś tego określenia w rozmowie z kimś: „jak dziecko w piaskownicy”. Takie właśnie, wyjątkowo beztroskie, jest teraz życie i dzieci, i dorosłych. Spróbuj maluchowi robiącemu babki w piasku powiedzieć o tym, że niedługo w miejscu piaskownicy będzie wielki lej po bombie, a on umrze w wielkim cierpieniu… Czy nie będzie patrzeć na ciebie jak na swoje babki, foremkę i naczynie z wodą, niczego nie rozumiejąc poza tym swoim małym światem?
– A Księga Apokalipsy świętego Jana…? Czy i w Nowym Świecie, w obecnej epoce Ducha Świętego oraz niezwykłego rozkwitu Jego darów, ludzie nie potrafią właściwie odczytać Apokalipsy?!
– Potrafią, lecz pewne rzeczy nie docierają do nich, podobnie jak do małego dziecka. Masz rację, że Apokalipsa zawiera, między innymi, obraz niezwykle jasny i precyzyjny: krótki opis uwolnienia szatana na ostatnią bitwę, kiedy to dane mu będzie powtórnie omamić narody i wraz z nimi otoczyć obóz świętych, miasto umiłowane. Nie będzie to tylko jakiś krótki moment, lecz najstraszliwsza z bitew w historii Kościoła – wielki ucisk, tak wielki, że ludziom będzie się wydawało, iż jeden dzień trwa jak tysiąc lat…
– Czytałem kiedyś o tym ucisku w Quaderni (Zeszytach) Marii Valtorty, tak go właśnie Chrystus opisał… Ale powiedz mi, Bracie, czym będzie kierował się Bóg, żeby na tak świętych ludzi dopuszczać aż tak wielki ucisk? Czy może tym, że zechce dać im koronę męczeństwa…?
– Tak, ale nie tylko! Nawet największy święty ma jakieś grzechy i tym mocniej odczuwa najmniejsze zło, im bardziej jest święty – widzi coraz jaśniej to zło w świetle Bożym. Jeżeli weźmiesz pod uwagę, że po Sądzie Ostatecznym czas przestanie istnieć, a więc i kara doczesna, możesz się domyślić, że wszyscy powołani do wiecznego szczęścia będą musieli przejść swój czyściec właśnie na ziemi. Jest więc oczywiste, że ów „wielki ucisk” będzie im musiał zastąpić czyściec i będzie dla nich wielką łaską. Bardzo wielką(!) dlatego, że w czyśćcu tylko się pokutuje i wynagradza, a na ziemi do ostatniej chwili można zdobywać zasługi na niebo, mieć wpływ na wzrost swojej wiecznej chwały. Ostatni święci, nie tylko męczennicy, ulecą jak orły w światło Wiecznej Chwały, więc muszą stać się tego godni. Szatan, wbrew swojej woli, przyczyni się do wielkiego ich uświęcenia i powiększenia ich chwały.
– Nurtuje mnie (zresztą zawsze nurtowało) pytanie, jak niektórzy z ludzi Nowego Świata dojdą do tak wielkiego upodlenia i buntu przeciwko Bogu, by stać się narzędziem szatana…?! Przecież tak są obecnie szczęśliwi, rozmodleni, o prawidłowo ukształtowanym sumieniu – po prostu i bez przesady święci…?
– Wprawdzie teraz szatan jest, zgodnie z określeniem Apokalipsy, związany, aby nie zwodził narodów, jednak to nie znaczy, że nie może zwodzić jednostek. Anielska pieczęć spoczywa na pokrywie czeluści, do której wtrącony został Lucyfer oraz najwięksi spośród upadłych aniołów, „specjaliści” od wzniecania wojen, powodowania wielkich zakłóceń w przyrodzie, katastrof, epidemii. Pozostają jednak na ziemi słudzy Lucyfera najniższej rangi – jakby „stróżowie” (w złym sensie) poszczególnych ludzi, próbujący wykorzystać najmniejsze ludzkie słabostki, pozornie niewinne zainteresowania niektórych osób tym, co nosi tylko pozory dobra, prawdy i piękna. Tymi właśnie pozorami będą oni mogli wabić ludzi, a potem zatruć ich myślenie oraz wzbudzić pragnienia, niepostrzeżenie otwierające piekłu dostęp do dusz…
– Rozumiem: ukryci wrogowie budują przysłowiowe „konie trojańskie”, by wniknąć do twierdz dusz i od środka je zatakować, gdy przyjdzie na to odpowiedni czas!
– Dobrze to określiłeś.
– Mogę to porównać do zjawiska, które zaobserwowałem w swojej pracy, kontaktując się z rodzinami pod koniec starej epoki. Iluż to dobrych katolickich rodziców nie mogło się nadziwić, że zrobili wszystko, by jak najlepiej wychować swoje dzieci, lecz spotkało ich straszliwe niepowodzenie w stosunku do najmłodszego dziecka, podczas gdy ze starszymi nie mieli kłopotów.
– Właśnie coś podobnego stanie się i tym razem. Te najmłodsze dzieci, które już nie przeżyły Wielkiego Ostrzeżenia i Kary, a mają wszystko czego zapragną, są najbardziej narażone na diabelskie pokusy. Przyjdzie czas, że zacznie nudzić je modlitwa, a nawet zaczną sobie stawiać pytanie, po co się modlić, skoro i bez Boga wszystko „samo” przychodzi. Zacznie je nudzić oparty na ścisłych, choć nie pisanych regułach, styl życia ich otoczenia i zapragną „mocniejszych wrażeń”. Doświadczeni piekielni „stróżowie” podsuną im je, wzbudzając zainteresowanie złą przeszłością, którą starsi na zawsze odrzucili. Powróci więc moda na przeróżne „czary” i „horrory”. Będzie to nosiło początkowo pozory niewinnej zabawy, lecz trucizna zacznie działać tak szybko i tak porażająco, a zarazem tak szeroką falą w świecie, że starsi stracą kontrolę nad dziećmi i bezradnie rozłożą ręce. Okaże się, że prowadząc święte życie nie są oni nawet w stanie zrozumieć przeciwnych dążeń swoich dzieci…
– I dojdzie pewno do tego, że ten szczęśliwy świat, nie znający dotychczas innego prawa niż przykazania Boże oraz głos prawego sumienia, okaże się zupełnie niezdolny do samoobrony…?!
– Tak właśnie się stanie. Nie posiadając sądów, więzień, policji, wojska, całego aparatu kontroli, ani też możliwości odpowiadania przemocą na przemoc, ulegnie destrukcji ze strony tych, którzy rzucili się w pogoń za nieuczciwym zyskiem, mamoną oraz za wykorzystaniem tego zysku dla własnych, egoistycznych i grzesznych, przyjemności. Duchy piekielne opanujątak wiele dusz (nawet – co wydaje się dziś niemożliwe – wśród sług ołtarza), że Lucyfer będzie się domagał prawa powrotu na świat, i otrzyma je.
Pod koniec istnienia Kościoła wróg doprowadzi do tego, co było na jego początku, a co zapowiedział Chrystus: w jednym domu dwoje będzie przeciw trojgu, a troje przeciw dwojgu, brat wyda brata na śmierć, a ojciec syna. Niemal jedyną pociechą dla ostatnich męczenników będzie zapowiedź Jezusa, że ze względu na wybranych zostaną skrócone te dni. O więcej nie pytaj, nie próbuj też rozmawiać na ten temat z nikim, gdyż…
– „Dzieci w piaskownicy” nie zrozumieją…?
– Oczywiście. A teraz zmieńmy temat. Wiem, że chcesz wiedzieć, czy życie poszczególnych narodów miało wpływ na taki a nie inny wymiar Wielkiej Kary. A poza tym… dziwi cię tak nagłe uzdrowienie ludzi i całej przyrody, jej bujny wzrost. Ktoś już próbował ci to wytłumaczyć, ale i ja nie unikam odpowiedzi.
Pod koniec Starego Świata szatan poczuł się w tak wielkim stopniu jego panem, że przestał się zupełnie ukrywać. Miał już tylu swoich ludzi, i to nawet na szczytach Kościoła, że wypowiedział otwartą wojnę samemu Bogu…
– Już Paweł VI mówił o „dymie szatana”, który wniknął do Kościoła…
– No właśnie, chociaż za jego pontyfikatu nie było jeszcze tak źle. Największe zwycięstwa szatana widoczne były w publicznym odrzucaniu przez kolejne kraje Bożego prawa, zawartego w Dekalogu. Na jego miejsce wprowadzano bezprawie, będące odwrotnością Dziesięciu Przykazań: „prawo” do bezkarnego zabijania najpierw nienarodzonych dzieci w łonach matek, a potem i ludzi dorosłych; „prawo” do nieograniczonego cudzołóstwa i sodomskiego rozbudzania zboczonych instynktów, wobec którego mogłyby rumienić się ze wstydu nawet zwierzęta, które zawsze żyją zgodnie z naturą. Katalog tych grzechów Starego Świata, wołających o pomstę do Nieba, był długi, jednak zamknijmy go grzechem służby mamonie czyli zanurzenia się w żądzy zysku, co było widoczne zarówno w życiu jednostek, jak i całych krajów bogatych, bezlitośnie pasożytujących na ciele krajów słabszych i biedniejszych, a przez to bezbronnych.
Ważne jest to, że było to bezprawie nie tylko praktykowane, lecz i „zalegalizowane”, a więc ujęte w prawie poszczególnych narodów, i to nawet tych, które dawniej chlubiły się mianem filarów Kościoła!
– To właśnie i mnie aż do dzisiaj napawa bólem i zgrozą! Prawodawcy tych narodów posunęli się do tego, że zadrwili sobie z ustanowionego przez Boga małżeństwa, stawiając związki zboczeńców – homoseksualistów – na równi z małżeństwami, przyznając im te same prawa! Władze wysuwały groźby pod adresem tych urzędników, którzy nie godzili się brać udziału w parodiowaniu małżeństwa i nie chcieli przyjmować „przysięgi” od par zboczeńców… Dobrze pamiętam te czasy! Ci biedni niewolnicy piekła stawali się coraz bardziej zuchwali i głośni, nie cofali się nawet przed napaścią na kościoły i atakowaniem księży, którzy ich związki nazywali po imieniu. Nie tylko stracili jakiekolwiek poczucie wstydu, ale nawet chlubili się swoją „odmiennością” twierdząc, że takimi się urodzili…
– Napotkałeś takich ludzi, którzy pozornie szukali pomocy w poradni, ale tak naprawdę nie chcieli wyjść z tego bagna…
– Tak właśnie było. Nie chcieli słuchać głosu trzeźwych badaczy tego problemu, którzy wykazywali, że nikt nie przynosi na świat „zapisanej w genach” skłonności do zboczeń seksualnych, lecz obiera ten kierunek pod wpływem działań, czy to własnych, czy innych ludzi uwodzicieli. Uwodziciele dotarli do najmłodszych, działając na terenie szkół, ale też wsączając swoją truciznę w serca telewidzów. O pismach, adresowanych do młodych, lepiej już nie wspominać!
– Wiem, że chociaż żyłeś w tych czasach, nie zdawałeś sobie jednak w pełni sprawy z tego, jak bardzo duch Sodomy i Gomory – miast zniszczonych za te grzechy na oczach Abrahama – opanował ówczesny Zachód. W twoim kraju nie posunięto się aż tak daleko. Bóg chciał podziałać na wyobraźnię grzeszników poprzez kary, które, mimo iż były dotkliwe, można uznać za nikły cień tego, co miało nadejść na świat. Przypomnij sobie jedną z takich kar – był nią straszliwy huragan, który zniszczył południe USA pod koniec sierpnia 2005 roku. Najwięcej ucierpiał Nowy Orlean, do którego właśnie wtedy zjechali się na swoje coroczne „święto” homoseksualiści. To bagno moralne znalazło swoje odbicie w rzeczywistości zewnętrznej: całymi tygodniami poszukiwano zwłok tych biednych ludzi w wodzie i w szlamie zalegającym ulice…
Gdy nadeszło Wielkie Oczyszczenie, Bóg wziął pod uwagę – odpowiadam teraz na twoje pytanie – stan moralny poszczególnych narodów. Niektóre z nich były aż tak zepsute, że legły na dnie morza, zapadły się wraz z górami lub wyspami, a całe połacie innych zostały spłukane przez fale o wysokości kilkudziesięciu metrów lub zalane potokami lawy wulkanicznej. Nie podróżowałeś jeszcze wiele, ale z lotu ptaka mogłeś przyjrzeć się znacznemu obszarowi Europy… Widziałeś, co stało sięz Niemcami, Szwajcarią, Danią, Szwecją, albo i naszą Holandią… Ile ucierpiały Francja, Hiszpania i Anglia. Wiem, że już jako dziecko otrzymałeś od Boga pouczenie o tej Karze Oczyszczającej i u schyłku Starego Świata nie zaopatrywałeś się w atlasy ani w encyklopedie wiedząc, że niedługo wszystko ulegnie zmianie. Czy jednak spodziewałeś się, że aż do tego stopnia…?
– O tak! Bóg pokazał mi kiedyś prawie całą kulę ziemską jakby z lotu ptaka, z takiej wysokości, że mogłem przyjrzeć się kontynentom i krajom oraz temu, co się tam działo. To było przerażające!!! Miałem wrażenie, że życie na ziemi zawisło na włosku i lada chwila nasz glob rozsypie się w kawałeczki! Niewiele już z tego pamiętam oprócz samej grozy oraz wielkich śniegów, pokrywających Azję i Europę. A potem wiosna i… nieopisana radość! Wszystko rozkwitło życiem jakby na nowo, z rozkoszą lądowałem wśród zieleni… Czy i Ameryka przeżywała coś podobnego – chwile takiej grozy, jakichś kataklizmów? Czy bardzo była zniszczona…?
– Musisz sam się przekonać, niedługo tam będziesz. Uderzenie meteorytu – widziałeś go jako dziecko i wiedziałeś, że żadne rakiety wycelowane w niego nie będą mogły go rozbić – spowodowało rezonans całej skorupy ziemskiej, wywołując wybuchy wulkanów, zapadanie się ogromnych obszarów i wypiętrzanie się innych. Armia, która wówczas zalała prawie całą Europę i doszła aż do Atlantyku […] (tak, te szczegóły pomiń w swojej książce), przerażona poszła w rozsypkę i tylko niewielka jej część ocalała w drodze powrotnej do swego kraju. A Ameryka… Ogromny jej obszar – myślę o Ameryce Północnej, bo Południowa mniej ucierpiała – spotkał rzeczywiście los Sodomy i Gomory: błyskawicznie stała się morzem dymiącej lawy, która jak z wrzącego kotła wylała się spod parku Yellowstone. Nie zdążyła tylko dotrzeć na samo południe i na wybrzeże wschodnie, ale tam zniszczenia dopełniły monstrualne fale oceaniczne…
– Ale przecież przy takich wybuchach miliardy ton pyłu wulkanicznego wylatująw powietrze, zasłaniając niebo…!
– Niebo jak zwinięta księga… O tak, apokalipsa Izajasza i Apokalipsa świętego Jana zawierają ten właśnie obraz, jakże dokładny. Zajrzyj do trzydziestego czwartego rozdziału Izajasza, do tego opisu pustki i martwoty na terenach, które zamieszkują tylko dzikie zwierzęta…
– Do trzydziestego czwartego?! O ile pamiętam, rozdział następny – trzydziesty piąty – zawiera opis wielkiego szczęścia…! Przejrzą oczy niewidomych, język niemych wesoło krzyknie… Trysną zdroje wód na pustyni…
– Masz rację. To oczywiste, że stało się tak, jak widział to Izajasz: Wielka Kara poprzedziła Wielkie Szczęście, które stało się darem Boga dla wybranych, dla pozostawionych na ziemi.
– Dzisiaj jest to dla nas oczywiste… Ale w takim razie dlaczego ludzie Starego Świata nie potrafili właściwie odczytać Apokalipsy…?! Jedni twierdzili, jak na przykład Francuz Tresmontant – na szczęście nie miał on wielu zwolenników – że opis apokaliptycznych wydarzeń wyszedł spod pióra najwyższego kapłana świątyni jerozolimskiej, Jana (a nie Jana Ewangelisty), i obejmował czas tylko do roku siedemdziesiątego, kiedy to zburzona została przez Rzymian Jerozolima. Inni – ogromna większość – rozmywali opisy ostatniej z ksiąg Pisma Świętego na całą epokę istnienia Kościoła, a najbardziej drastyczne z nich (na przykład plagi ostateczne) łączyli z końcem świata…
– Wiem doskonale, że to tylko taki twój zabieg redakcyjny – stawiając to pytanie, chcesz wyciągnąć ode mnie odpowiedź, którą sam dość dobrze znasz… – ale niech ci będzie! Byłeś w Starym Świecie za takie poglądy „apokaliptyczne” lekceważony, policzony między trochę pomylonych, a nawet atakowany przez „uczonych w Piśmie”, prawda?
Otóż wielu ludziom odpowiadał obraz Boga surowego, Sędziego napawającego strachem, a byli i wielcy kaznodzieje, którzy powalali na kolana ogromne tłumy, zapowiadając bliski koniec świata. W umysłach ludzi tamtej epoki ewangeliczne opisy Wielkiej Kary Oczyszczającej tak dalece zlały się w jedno z przyjściem Jezusa na Sąd Ostateczny, że nie potrafili ich rozdzielić. Teraz, kiedy już tę Wielką Karę mamy za sobą i wiemy, co znaczyła zapowiadana przez Chrystusa trwoga narodów, bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy (trwoga tak wielka, że rzeczywiście ludzie mdleli w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi); gdy wiemy, o czym myślał nasz Pan, zapowiadając wojnę, głód, zarazy, trzęsienia ziemi, straszne zjawiska i znaki na niebie, z zaćmieniem słońca i księżyca włącznie – umiemy właściwie odczytać Apokalipsę świętego Jana. Poznaliśmy tajemnicę „Wielkiego Babilonu” i „Wielkiej Nierządnicy” oraz kary jej wymierzonej, jak też „Smoka” oraz służących mu „Dwóch Bestii”, z których druga była „Fałszywym Prorokiem”. Wiemy, jak wyglądał i ile trwał okres największych zwycięstw duchów piekielnych, określany w Apokalipsie jako „trzy i pół roku”. A, co chyba najważniejsze, żyjemy w tym świecie, który opisującym go prorokom jawił się tak szczęśliwy i podobny do raju, że później wielu czytelników Biblii kręciło głowami mówiąc: „To niemożliwe, by te opisy dotyczyły ziemi, tu na pewno chodzi o absolutną pełnię czasów mesjańskich czyli o Niebo”.
– Tak wtedy było, wiem o tym dobrze. Oliwy do ognia dolewali „prorocy” schyłku Starego Świata, których wypowiedzi drukowano w milionach egzemplarzy – wprowadzali taki zamęt do ludzkich umysłów, że już w końcu niewielu chciało słuchać kogokolwiek spośród wypowiadających się na te tematy! Niektórzy z nich twierdzili, że nadchodzi szczęśliwy okres, w którym nie będzie w ogóle grzechu ani śmierci…!
– No właśnie. Przyznam się, że i ja wtedy w dużym stopniu im uwierzyłem, chociaż dzisiaj śmieję się z tego. „Okres bez śmierci”…! Gdyby teraz zobaczyli, z jaką tęsknotą czekają ludzie na śmierć! Czy można bardzo kochać Boga i nie pragnąć zjednoczyć się z nim, choćby natychmiast, zostawiając ziemi to co ziemskie, z ciałem włącznie?!
– Miłość dąży do zjednoczenia, to oczywiste. Niedawno w swojej rodzinnej parafii byłem zaskoczony, gdy na pytanie księdza, kto chciałby w tej chwili umrzeć, podniósł się w kościele las rąk, z dziecięcymi włącznie!
– A więc widzisz…
– Niech Brat pozwoli, że powrócę jeszcze do tego, co mnie nurtuje… Mieszkańcy Nowego Świata doświadczyli grozy i tragizmu Wielkiego Oczyszczenia, weszli w szczęśliwy okres po Oczyszczeniu, więc… chyba wiedzą, że przed nimi ostatni etap dziejów…? Czy, mówiąc o końcu świata i Sądzie Ostatecznym (być może już bliskim), nie kojarzą sobie z nim żadnych strasznych wydarzeń…?
– Żadnych. Lubimy powtarzać zdanie z Listu do Tesaloniczan: Będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób na zawsze będziemy z Panem. Nie umielibyśmy dzisiaj przeżywać przesłania Michała Anioła, zawartego w jego słynnym kiedyś fresku z Kaplicy Sykstyńskiej – drżeć z lęku przed grozą oblicza Sędziego Żywych i Umarłych… To nas nie dotyczy. Śmierć jest dla nas radością, tęsknimy za Niebem…
– To może dobrze, że fresk rozsypał się w kawałeczki…?
– Widocznie wypełnił już swoje zadanie…
– Jeszcze nie odpowiedział mi Brat na pytanie, w jakim stopniu Wielkie Oczyszczenie dotknęło poszczególne narody. Trudno mówić o wszystkich, ale… czy były takie, które Bóg oszczędził…?
– Tak, a uczynił to wyraźnie ze względu na powierzoną im misję. Na ich czoło wysunęła się Polska…
– A więc jednak…?! Słyszało się kiedyś o różnych przepowiedniach dotyczących tego narodu. On sam miał swoich proroków, wieszczących mu świetlaną przyszłość (wspominaliśmy przed chwilą świętą Faustynę), ale i poza jego granicami… Czytałem już dawno temu – szczegółów nie pamiętam – co mówiła na temat roli Polski niemiecka wizjonerka Teresa Neumann…
– Przypomnę ci: Niemcom groziła straszliwymi karami, jeśli się nie nawrócą; na miejscu Berlina – dawnego słowiańskiego miasta Branibor – widziała szumiącą puszczę; Polskę ceniła wysoko jako kraj, który nigdy, dzięki opiece Czarnej Madonny z Częstochowy, nie odstąpi od Bożego prawa, wyjdzie obronną ręką z Wielkiego Oczyszczenia i pomoże innym narodom stanąć na nogi. Zapoczątkuje nowy styl życia, na którym wzorować się będą inne narody…
– I czy, jeśli chodzi o zniszczenia, tak się stało? Teraz, gdy istnieją tylko granice etniczne, nie widać z lotu ptaka różnicy między zabudową w poszczególnych krajach Europy – trudno rozróżnić, gdzie kończy się Polska, a gdzie zaczynają się kraje sąsiednie.
– Teraz tak jest, ale w pierwszych latach kraj ten wyróżniał się wszystkim: bogactwem prostych pomysłów na urządzenie wspólnego życia, błyskawiczną rozbudową sieci parafii i diecezji, wdrożeniem zasad katolickiego nauczania i wychowania w oparciu o doświadczenie świętych, wykorzystaniem najnowszych wynalazków do uproszczenia codziennego życia, a nawet tworzeniem „mody”: to właśnie Polacy jako pierwsi w Europie zaczęli bez żenady chodzić boso i w ubraniach bardzo prostych i skromnych, często przypominających średniowiecze…
– Słyszałem, że powrót do biblijnego denara to także ich pomysł…?
– Tak, to oni wprowadzili u siebie jako pierwsi denara jako walutę wymienną, określającą przeciętne wynagrodzenie za dzień pracy. Oni ustanowili odpowiedzialnych za dziesięć, pięćdziesiąt, sto i tysiąc rodzin – namiastkę dawnej administracji, zupełnie wystarczającą oczyszczonemu światu… Trudno wszystko wymienić16! Gdy spotkasz w świecie Polaków i zobaczysz, jak wielkim cieszą się autorytetem, przypomnisz sobie naszą rozmowę. Dopiero teraz, z perspektywy lat, widzimy, jak ogromnie wiele wnieśli oni w życie całego świata. Dobrze wypełnili swoją misję!
– A więc i Brat potwierdza, że Stary Świat ich nie doceniał…?
– To za słabo powiedziane! Byli dla szatana solą w oku, ponosił tam klęskę za klęską… Zwycięstwa też odnosił, to prawda, lecz na mniejszą skalę. Czyż można się więc dziwić, że jego słudzy niszczyli ten kraj na wszelkie możliwe sposoby? Gdy tylko, na krótko, wynurzał się na powierzchnię i łapał oddech, znów rzucali się na niego, i to przez setki lat. Oczyścił się jednak wśród tych cierpień i mógł wypełnić swoje powołanie wobec innych narodów, przywalonych cierpieniem. Miał bardzo wielu męczenników za wiarę i wielką liczbę innych świętych, którzy wsparli go z nieba w jego dziejowej misji!
Aha, jeszcze coś bardzo ważnego: gdy u schyłku Starego Świata kolejne kraje poddawały się pod panowanie szatana (zwłaszcza przez bezbożne prawodawstwo – mówiliśmy już o tym), w Polsce znalazło się dosyć ludzi dobrej woli, by udało się przeprowadzić uroczysty akt na miarę ogólnonarodową: ogłosić Chrystusa Królem Polski. Nazwano to „intronizacją”. Wcześniej wierzący w Niego poddali się Jego panowaniu aktem osobistym.
Teraz jest to czymś najzwyklejszym i powszechnym, gdyż w ślady Polski poszły wszystkie narody, lecz wtedy było to czymś wyjątkowym i stało się ratunkiem dla tego kraju. Już przed drugą wojną światową sam Chrystus domagał się tego i obiecywał oddalenie od Polski wojny, lecz wtedy nie posłuchano Go. Tym razem jednak Polacy okazali się mądrzejsi i ocaleli…
– Doskonale wiem, jak ten kraj był atakowany, opluwany, ośmieszany, wykorzystywany. Był czas, kiedy mówiło się, że nasze kraje słowiańskie powinny utworzyć federację i przeciwstawić się zaborczym planom Zachodu…
– Śmiesznie to dzisiaj brzmi! Zostawmy ten temat. Teraz nikt nie bawi się w politykę, a rozgrywanie jakichkolwiek bitew, nawet na szachownicy, nikomu na myśl nie przyjdzie!
– Jak to, nawet na szachownicy…?
– Ludzkość jest konsekwentna. Jeśli odrzuciła dawny styl życia, to w najdrobniejszych szczegółach. Sam kiedyś lubiłem grać w szachy, ale teraz… zabijanie, osaczanie, blokowanie, przechytrzenie przeciwnika, cała strategia gry z udziałem maleńkiej armii – to coś tak bardzo nie z tego świata, że nie tylko mnie nie pociąga, ale wprost odpycha! Nawet śmieję się na myśl, że miałbym komuś dać mata… Czy to by bliźniego uszczęśliwiło?!
– Rozumiem… A w zasadzie… uczę się na nowo żyć! I ja kiedyś lubiłem grać w szachy, ale nie przyszło mi do głowy, że ta gra tak bardzo przypomina Stary Świat, w którym przecież nie było dnia bez wojny!
– No tak. Pozostał jeszcze do omówienia jeden interesujący cię problem: jak to się stało, że ziemia, mimo iż została dotknięta tak straszliwymi kataklizmami i była terenem walki złych duchów z aniołami oraz igraszką rozpętanych żywiołów, tak szybko oczyściła się z pyłów wulkanicznych, szkodników i chorób, rozkwitła życiem oraz wynalazkami, których wciąż nie przestajesz podziwiać. Ludzie cieszą się i dziękują za to wszystko Bogu, lecz pewno nie wszyscy znają tajemnicę tej nagłej przemiany.
Przypomnij sobie rozmowę Matki Bożej z wizjonerami w La Salette we Francji w 1846 roku. Wypowiedziała ważne zdanie, na które niewielu ludzi zwróciło wówczas uwagę, gdyż potraktowali je wyłącznie jako przenośnię: „Jeżeli ludzie się nawrócą, kamienie i skały zamienią się w zboże, a ziemniaki zasadzą się na każdym polu”. W ten obrazowy sposób Królowa Nieba i Ziemi zapowiedziała wielki cud, zdziałany przez Boga na rzecz ludzi, pozostawionych na ziemi po Wielkim Oczyszczeniu.
Jak wiesz, zarówno ziemia, jak i ciało ludzkie, które jest z nią tak ściśle związane, w siedemdziesięciu procentach składają się z wody, a krew w dziewięćdziesięciu procentach. Bóg, który powierzył życie całej przyrody swoim aniołom, mógł im oddać właśnie teraz całą wodę ziemi we władanie…
– Jak to?! – zdziwiłem się. A przedtem – kto nią władał…?
– Wśród upadłych aniołów znajdują się także „specjaliści od wody”, nie zapominaj o tym. Otrzymali tę władzę na początku, jeszcze przed próbą, lecz po upadku wykorzystali w Starym Świecie wszystkie swoje możliwości, żeby szkodzić ludziom, zatruwając całe środowisko ich życia, z ciałem włącznie. To złe duchy popychały ludzi do tego, by stawali się powolnymi samobójcami i zabójcami życia na własnej planecie, by wytwarzali w niektórych regionach więcej trucizn, niż substancji korzystnych dla zdrowia i życia. Teraz te duchy piekielne zostały wypędzone ze świata, a ich słudzy surowo osądzeni.
Duch Boży unosił się nad wodami – czytamy w Księdze Rodzaju. To samo dokonało się w Nowej Pięćdziesiątnicy, która była przetworzeniem, jakby stworzeniem świata na nowo. Wtedy też Anioł Wód, wspomniany w Apokalipsie świętego Jana (w wizji aniołów wylewających czasze gniewu Boga na ziemię) otrzymał pełną władzę przywrócenia wszystkim wodom ich pierwotnej czystości. Mówiąc o „czystości” mam na myśli usunięcie z wody zapisu zła, którym była skażona w Starym Świecie…
– Zapisu zła…? A więc potwierdziło się to, że woda ma swoją „pamięć”O?! Przypominam sobie badania nad jej strukturą, prowadzone przez Japończyka Masaru Emoto, który nauczył się tworzyć kryształy wody, coś w rodzaju płatków śniegu, w temperaturze –5oC. Dowiódł on, że wygląd tych „płatków” kryształów zależy od warunków otoczenia, w jakim znajdowała się woda. Jeżeli na fiolce z wodą napisał na przykład „anioł” i zostawił ją na noc, sfotografowane rano kryształki przypominały kolorowe pióra anielskich skrzydeł, a gdy napisał „diabeł” – wcale nie tworzyła kryształów, lecz jakąś rozlaną wstrętną czarnożółtą ciecz. Podobnie „diabelski” był jej wygląd, gdy była poddana oddziaływaniu dźwięków muzyki rockowej…
– Rzeczywiście kiedyś ludzie nazywali ten hałas i wrzaski „muzyką”, i to nawet, niekiedy, „chrześcijańską”!
Co do wynalazku Japończyka – masz rację, właśnie on pozwolił potwierdzić prawdę, o której mówię. Woda wchłania w siebie – ale i wypromieniowuje – złe lub dobre ludzkie emocje. Gdyby więc Bóg uzdrowił tylko człowieka, a pozostawił go w skażonym środowisku, czy długo mógłby być zdrowy i szczęśliwy?
– Widzę, że to co u schyłku Starego Świata było dopiero w stadium eksperymentów, teraz ludzie wykorzystują w praktyce na wielką skalę…?
– Oczywiście, jednak tylko to, co było naprawdę dobre. Teraz, gdy ludzie odrzucili podszepty duchów zniszczenia, Aniołowie podsunęli im tyle natchnień, tyle pomysłów z różnych dziedzin życia, że, jak widzisz, wszystko posunęło się szybko naprzód, nawet bez wielkiego ludzkiego wysiłku. Tak stało się też z odkryciem innego Japończyka, Teruo Higa, profesora ogrodnictwa, który połączył w jednej cieczy różne mikroorganizmy, sprzyjające bujnemu wzrostowi roślin. Wiesz już o nim dostatecznie dużo. Nawet tu, w moim ogródku na wyspie, stosuję jego wynalazek.
– „Kamienie zamieniły się w zboże”…? Może ta zapowiedź Maryi miała coś wspólnego z zakopywaniem w ziemi granulek ceramicznych z mikroorganizmami, wynalezionych przez Teruo Higa? A to, że „ziemniaki zasadzą się same”…? Wszystko rośnie niemal samo, bez wysiłku ludzkiego… Raj na ziemi!
Nagle przyszło mi na myśl, że mogę przeegzaminować brata Konrada, rzucając jako hasło wywoławcze imię Chinki, przypomniane mi przez Anaela: Xie Xiao Li. Gdy wypowiedziałem jej imię, wcale nie był zaskoczony, lecz potwierdził z przekonaniem:
– O tak, Bóg czekał z powierzeniem ludziom tych tajemnic do czasu, kiedy przestaną się zabijać i zwalczać, a będą w stanie wykorzystać je dla dobra wspólnego. Ale to już nie tylko tajemnice przyrody i nowych energii, ale cała bogata współczesna technika, od której ja się odizolowałem. Ruszaj w świat i odkrywaj, podziwiaj, znajdziesz dobrych przewodników…
Przy tym ostatnim słowie mój rozmówca spojrzał wymownie na Anaela i skłonił przed nim ze czcią głowę. Wyczułem, że miało to być delikatne pożegnanie… a ja… jeszcze nie wyczerpałem swojej listy pytań! W pośpiechu więc wyrzuciłem z siebie:
– Jeszcze jedno! W Starym Świecie dużo ludzi wierzyło w UFO – „niezidentyfikowane obiekty latające”… Krążyły o tym legendy – o ludzikach wysiadających z pojazdów, o porywaniu przez nich ludzi w celu przebadania ich, pokazywanonawet wiele zdjęć…
– A ty – wierzyłeś…?
– Początkowo tak. Mój ojciec i siostra widzieli taki „statek” nad naszym domem, a ja jako chłopiec goniłem w nocy coś, co przypominało balonik podświetlony od środka jakby księżycowym światłem, lecący po linii zygzakowatej. Wyprowadził mnie on daleko poza wieś, na pola. Gdy już wydawało mi się, że za chwilę spadnie na ziemię, mignął jak błyskawica i zniknął za horyzontem. Wtedy wierzyłem, że to „cud”, coś „nie z tego świata”, z czasem jednak przyjąłem inną interpretację tych zjawisk…
– I chcesz, żebym ją potwierdził albo jej zaprzeczył? Widzę, że poszedłeś po właściwej linii! To perfidny piekielny kłamca bawił się w ten sposób z naiwnymi ludźmi i z ich „naukowością”. Dla niego jest rzeczą zupełnie łatwą tworzyć „myślokształty” i nadawać im pozór przedmiotów materialnych, oddziaływując nie tylko na ludzkie zmysły, ale i na takie przyrządy jak radar albo klisza fotograficzna.
– Ale po co to robił?!
– Przecież dobrze wiesz! No tak, chcesz, żebym tylko potwierdził twoje przypuszczenia… A więc – potwierdzam: chciał przekonać ludzi, że istnieje wiele światów podobnych do naszego i że z któregoś z nich przybyli kosmici, wpływając na życie ludzi. To oni powinni odbierać cześć jako „bogowie”, a żaden Bóg żydów albo chrześcijan nie istnieje. Jeśli gdzieś jest jakieś „niebo”, to tylko raj na innych planetach, na których wcześniej czy później człowiek wyląduje. Warto więc, na przykład, zamrażać ciała zmarłych ludzi, bo na innej planecie ich życie może być przedłużone.
Ku tym i im podobnym bajeczkom niektórzy ludzie chętnie nakłaniali ucha, tworząc sobie „religię kosmiczną”…
– A reinkarnacja…? Czy to też podstęp szatana?
– Oczywiście! Ten kłamca, znając przeszłość ludzi od początku świata, mógł bez trudności, w transie hipnotycznym albo we śnie, wprowadzać do umysłów niektórych ludzi „wiadomości o przeszłych wcieleniach” i wzbudzać wiarę w „reinkarnację” czyli w „wędrówkę dusz”. Cel miał zupełnie jasny: przekreślenie całego Bożego Objawienia, zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu, odciągnięcie ludzi od zasad Ewangelii, zrobienie z Boga (zwłaszcza z Syna Bożego) kłamcy, no i rozbicie wiary w czyściec, niebo i – co dla szatana najważniejsze – w piekło! Człowiek wierzący w reinkarnację sądzi, że jest sam dla siebie „zbawicielem” i tylko od niego zależy, jak długo to „samozbawianie” będzie trwało. Nawet najbardziej zły i leniwy w końcu, choćby po tysiącach „wcieleń”, dojdzie do szczęścia wiecznego, lecz nie do nieba, tylko do… „uświadomienia sobie, że on sam jest wiecznym bogiem”! Jakie to szczęście, że Chrystus w swoim Powtórnym Przyjściu oświecił ludzi i miliony porzuciły tę szatańską ułudę!
Brat Konrad zamilkł, schylił głowęi pogrążył się w myślach, może w modlitwie. Chciałoby się rozmawiać z nim bez końca!
Przyszedł mi na myśl czyściec, do którego, jak słyszałem, Konrad mógł „zaglądać”. Już chciałem zapytaćgo o los swoich bliskich – kto z nich oczyszcza się jeszcze i jakiej potrzebuje pomocy – gdy w swoich myślach usłyszałem ostrzeżenie Anaela: „Stop! Nie przeciągaj struny!”
Cóż mi pozostało…? Wdzięczny Bratu za tyle poświęconego mi czasu, poprosiłem go o błogosławieństwo na dalszą drogę. Gdy położył delikatnie ręce na mojej głowie, odczułem coś jak silny zapach kadzidła albo wielu kwiatów. Ogarnął mnie ogromny pokój i cisza, raczej duchowa niż zewnętrzna, emanująca z postaci świętego. Spojrzał na mnie czystymi, świetlistymi oczami dziecka, przed którymi nic się nie ukryje, i odprowadził do drzwi skromnej chaty. Stojąc już w nich pożałowałem, że nie poprosiłem go choćby o jedno zdanie dla siebie, dla własnego rozwoju duchowego. Odczytał to moje pragnienie i natychmiast odpowiedział:
– Twoja śmierć…? Chyba już wiesz o niej dostatecznie dużo.
Bóg przyjął twoją ofiarę. Czego miałbyś się lękać? Ból zadany ci przez ludzi nie będzie wielki, gdyż osłodzą ci go dłonie Maryi. Przecież widziałeś, z jaką miłością Matka Boża poniesie twoją duszę przed Tron Boży, gdy nadejdzie pora żniwa…
Jeszcze coś, co może być ważne nie tylko dla ciebie, ale dla wszystkich twoich czytelników: sercem wszechświata jest Eucharystia, a z eucharystycznym Sercem Jezusa zjednoczone jest Niepokalane Serce Maryi. W tych Dwóch Najświętszych Sercach odnajdujemy cały sens życia – doczesnego i wiecznego – całej ludzkości. I jeszcze jedno: wszystko, co robimy, ma być czynione z miłości, gdyż tylko to będzie się liczyć w Krainie Wiecznego Szczęścia.
Tylko człowiek wielkiego ducha, żyjący w ciszy i w zjednoczeniu z Bogiem, mógł przekazać mi tak zwięzłą syntezę całej Ewangelii! Podziękowałem mu serdecznie, uścisnęliśmy się na progu domu. Patrzył na nas długo, a potem pomachał nam jeszcze – energicznie jak młodzieniec, obiema rękami – na pożegnanie, gdy wznosiliśmy się ponad wyspę. Na zawsze zachowam go w swojej wdzięcznej pamięci… Czy spotkamy się jeszcze na ziemi, Bracie Konradzie, czy dopiero w niebie…?
Zakreśliwszy na mapie świata punkty docelowe, wybraliśmy się z Anaelem w kilka długich podróży, których opis absolutnie nie zmieściłby się w tej książce. Muszę więc, z konieczności, ograniczyć się do migawek z notatnika oraz do zarejestrowania niektórych tylko myśli i wrażeń.
Jeżeli ktoś chce podróżować za ocean z przyzwoitą prędkością, a więc i na dużej wysokości, musi z małego mobilu przesiąść się do olbrzyma międzykontynentalnego, bardzo przypominającego spłaszczoną rakietę albo wielkie cygaro przecięte wzdłuż.
Zdarzają się podróżnicy rozmiłowani w samotnych powolnych lotach, którzy wyruszają w małych mobilach, jednak są oni względnie nieliczni. Lądują po drodze na wyspach, także tych nowych, których wiele wyłoniło się z dna oceanów.
Wielkie mobile z literami IC startują tylko z wybrzeży, z osiedli położonych nad oceanami. Do osiedli tych łatwo trafić, gdyż najczęściej przejęły nazwy wielkich miast, dawniej tam istniejących, albo ich większych dzielnic. Podróż taka nie jest kosztowna, gdyż za jeden przelot płaci się jednego denara. Nie jest potrzebny ani rozkład jazdy, ani rezerwacja miejsc, gdyż z chwilą odlotu jednego mobilu natychmiast podstawiany jest drugi i czeka na podróżnych. We wnętrzu pojazdu można prowadzić rozmowy, jednak przy każdym fotelu znajduje się bardzo lekki kask dźwiękoszczelny, klimatyzowany, umożliwiający zupełne odosobnienie.
Dzięki niemu można w każdej chwili pogrążyć się w cichej modlitwie lub rozmyślaniu, albo też zasłonić wizjer i mieć „noc” do spania. Podróż taka nie męczy, gdyż nie odczuwa się żadnych wibracji kadłuba ani kołysania – pojazd utrzymywany jest w stałej odległości od jądra ziemi, niezależnie od wiatrów, burz albo skoków ciśnienia pod chmurami.
Pożegnawszy gościnną wysepkę brata Konrada udaliśmy się do Fatimy w Portugalii, by nawiedzić tamtejsze sanktuarium.
Ostało się ono bez zniszczeń wśród ruin częściowo zburzonego miasta, tak jakby Maryja chciała zwrócić uwagę świata na ten właśnie punkcik na mapie, związany tak ściśle z Jej proroctwem z 1917 roku. Ponieważ wypełniło się ono, każdy pielgrzym może teraz odczytać na frontonie Jej Sanktuarium: MOJE NIEPOKALANE SERCE TRYUMFUJE!
W Fatimie stale panuje ogromny ruch pielgrzymów, gdyż nie ma chyba podróżujących przez Atlantyk, którzy by nie nawiedzili tego sanktuarium.
Niektórzy z największych czcicieli Matki Bożej, jak chociażby święty Maksymilian Kolbe, zapowiadali nadejście tej właśnie „epoki Maryjnej”, a zarazem „epoki Ducha Świętego”, najszczęśliwszej w dziejach świata. Miał rację święty Ludwik Grignion de Montfort twierdząc, że skoro przez Maryję przyszedł Bóg na świat po raz pierwszy, przez Maryję przyjdzie także po raz drugi. W tym drugim Jego przyjściu – pisał Święty – Maryja posłuży się ludźmi przez siebie ukształtowanymi, by dokonać w świecie wielkich cudów, „zniszczyć grzech i na ruinach zepsutego świata założyć Królestwo Jezusa Chrystusa”17. Nic więc dziwnego, że sanktuaria Maryjne, rozsiane po świecie, stały się punktem docelowym podróżników. Wszędzie, ale zwłaszcza w nich, rozbrzmiewa pieśń Maryi Magnificat w duchu wdzięczności Bogu za nadejście Nowych Czasów. To właśnie teraz wypełniło się proroctwo, zawarte w tej pieśni, gdyż Bóg rzeczywiście rozproszył pyszałków, strącił władców z tronu, a wywyższył pokornych i nasycił głodnych.
Ogromnie wzruszył mnie widok dzieci zgromadzonych na adoracji Eucharystycznej, już teraz nie w oddalonej kaplicy, lecz w głównej nawie Bazyliki (i tutaj, jak to jest na całym świecie, Jezus zajął należne sobie miejsce). Zastanawiałem się, skąd wzięło się tu tyle dzieci: czyżby to był jakiś cud fatimski w świecie, w którym rodzi się ich tak mało…? Miały na sobie specjalne białe okrycia, jakby peleryny, a głowy dziewczynek osłonięte były welonem. Dzieci były tak zatopione w modlitwie, jak w Starym Świecie zakonnicy w klasztorze kontemplacyjnym, a nieruchome na swoich klęcznikach jak harcerze na warcie…
Najmocniej zapisała się w mojej pamięci nie ustająca w dzień, a nawet w nocy, pielgrzymka bosych pątników, posuwających się na kolanach przez cały długi plac, aż do dębu rosnącego w miejscu objawień. W podobny sposób, choć już w trochę mniejszej liczbie, wielu pielgrzymów przemierza długą Drogę Krzyżową.
Nie brak wśród nich księży i zakonników, których kiedyś z zasady nie widziało się tu na kolanach. Ogarnęła mnie także niesamowita atmosfera, otaczająca groby-relikwiarze trojga pastuszków fatimskich. Miałem wrażenie, że rosną mi skrzydła i porywają mnie wprost do nieba, wzbudzając ogromną tęsknotę za Bogiem i Jego Świętymi…
Bardzo pragnąłem nawiedzić Santiago de Compostella, zobaczyć także, co zostało ze wspaniałych zabytków znanych miast Hiszpanii, jednak nie byliśmy tym razem nastawieni na dłuższą podróż po Europie. Bezpośrednio z Fatimy, zgodnie z planem, udaliśmy się do Ameryki Północnej.
Wiedzieliśmy już od brata Konrada pustelnika, że kontynent ten był bardzo zniszczony, jednak nie przypuszczaliśmy, że aż do tego stopnia… Zwiedzanie ruin wcale nie musi być rzeczą przyjemną ani „atrakcyjną”! Wsłuchiwanie się w informacje przewodnika: „Tu był…”, „Tu dawniej znajdował się…” – może budzić raczej smutne refleksje. Każdy z przewodników prowadzi jednak zwiedzających na cmentarz, i to najczęściej nie jeden, a tym samym umożliwia spełnienie dobrego uczynku co do duszy, jakim jest modlitwa za zmarłych.
Na obrzeżach Waszyngtonu zostaliśmy zaprowadzeni na cmentarz niezwykły: nie było na nim niczego więcej prócz olbrzymiego obelisku z krzyżem, otoczonego drzewami. Wzniesiono go w miejscu, w którym kiedyś znajdował się Pentagon, czyli biurowiec amerykańskiego Departamentu Obrony. Zbudowany w formie pięcioboku o bokach długości 280 m, miał tylko cztery kondygnacje, mieszczące w sobie biura o powierzchni 344.000 m2, połączone korytarzami o łącznej długości 28 km. Zbudowany był na obszarze bagnistym nad rzeką Potomak, więc jego fundamenty oparto na 42 tysiącach betonowych słupów. Stąd płynęły rozkazy i wiadomości do 2,5 milionowej armii. Otóż w czasie Wielkiego Trzęsienia Ziemi cały ten gmach zanurzył się w bagnie wraz z całym zatrudnionym w nim personelem, który znalazł w nim swój zbiorowy grób…
Kto w Starym Świecie podróżował do Stanów Zjednoczonych, z pewnością pamięta ogromną „Statuę Wolności”, jak ją wtedy nazywano. Wziąłem tę nazwę w cudzysłów, gdyż w Nowym Świecie nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że była to – wprost przeciwnie – statua największego z niewolników, gdyż za takiego uznać trzeba Lucyfera. Ten najwspanialszy z aniołów, mający „nieść światło”18 przed Bogiem, zakochał się w samym sobie, we własnym pięknie i wielkości, i pełen pychy zażądał od pozostałych aniołów złożenia mu hołdu należnego Bogu. W tym momencie stał się księciem wiecznych ciemności oraz zajadłym wrogiem ludzi, zaproszonych przez Boga do wiecznej światłości. Ludzie, którzy piekielnemu buntownikowi oddali pokłon, idąc na jego służbę przez rozpętanie straszliwej Rewolucji Francuskiej, wystawili mu pomnik w Nowym Jorku. Zaprojektował go Eiffel, twórca paryskiej żelaznej wieży. Francuzi odlali u siebie poszczególne części statuy, a następnie, po wykonaniu fundamentu i szkieletowej konstrukcji na niewielkiej wysepce w pobliżu Manhattanu, u ujścia rzeki Hudson, ustawili prawie 100 metrowego miedzianego kolosa z podwójnym świetlnym atrybutem: z promienistym nimbem wokół głowy oraz ze zniczem w ręku. Były to, niestety, symbole światła na zawsze zgaszonego i przemienionego w wieczne ciemności. Masoni uczcili w ten sposób swojego pana, tworząc jego podobiznę i nazywając ją „StatuąWolności”. Chociaż przez długie lata wpisana ona była w krajobraz Manhattanu, można pisać o niej już tylko w czasie przeszłym…
Ktokolwiek, przeprawiwszy się przez Atlantyk, szukałby teraz na Manhattanie szklano-kamiennego lasu wysokościowców, które dawniej były dumą Amerykanów, musiałby się teraz srodze rozczarować! Na miejscu Manhattanu znajduje się teraz… wyjątkowa „latarnia morska”: wielki krater wulkanu! W dzień stale dymi, a w nocy robi niesamowite wrażenie na patrzących z góry, gdyż poprzez kłęby dymu przeświecają jakby rozżarzone węgle i płomyki ognia. Jak twierdzą przewodnicy oprowadzający wycieczki, żyją podobno świadkowie wstrząsającego wydarzenia związanego z tym miejscem, a mianowicie sceny walki opisanej w Apokalipsie. Były to już ostatnie momenty Wielkiej Kary, w czasie której piekło użyło wszystkich możliwości, by wywrzeć swoją zemstę i wyładować nienawiść na mieszkańcach ziemi. Cały glob trząsł się i kołysał, zataczał się jak pijany i chwiał się jak budka na wietrze, a jego powierzchnia drżała, wzbierała i opadała jak Nil egipski (zgodnie z precyzyjnymi określeniami proroków Izajasza i Amosa). I właśnie wtedy, zgodnie z opisem Apokalipsy, zstąpił z nieba anioł z wielkim łańcuchem w ręce i pochwycił Smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan […].
I wtrącił go do Czeluści, i zamknął, i pieczęć nad nim położył.
Otóż ci świadkowie twierdzą, że dokonało się to właśnie tutaj podczas straszliwej burzy, a stale ziejący dymem i ogniem krater wulkanu ma stanowić jakoby tę apokaliptyczną pieczęć na piekielnej Czeluści… Ponieważ Long Island pogrążyła się w oceanie, widok tej „czeluści” tym bardziej rzuca się w oczy, i to zarówno w dzień, jak i w nocy.
Zgodnie z powszechną zasadą, że osiedle przejmuje nazwę nieistniejącego miasta, w pobliżu ruin którego zostało zbudowane, mogliśmy odwiedzić Nowy Jork – średniej wielkości osiedle, zagospodarowane według znanego nam już z Europy modelu. Przewodnicy prowadzą wycieczki pomiędzy ruiny, wśród których usytuowano kilka cmentarzy. Mało nazwisk można przeczytać na nagrobkach, gdyż są to, najczęściej, groby zbiorowe. Każdy z tych cmentarzy ma swoją kaplicę mszalną, dzięki czemu ruiny nie są obumarłą pustynią, lecz miejscem zadumy i modlitwy, a więc i życia. Tak jest wzdłuż prawie całego wschodniego wybrzeża USA, lecz podobne zniszczenia dotknęły Kalifornię oraz wybrzeże zachodnie, zupełnie nie do poznania po potężnych ruchach górotwórczych i po przejściu gigantycznych fal oceanicznych, docierających aż do zboczy gór. Fale te spustoszyły także całe wybrzeże Zatoki Meksykańskiej.
Gdy w Nowym Jorku, dołączywszy do grupy Węgrów, szliśmy w kierunku centralnego cmentarza, przewodnik zaproponował Węgrom nawiedzenie znanego sanktuarium Maryjnego, położonego na wybrzeżu Pacyfiku w pobliżu Los Angeles. Propozycja jego została przyjęta tym chętniej, że kilka osób chciało nawiedzić groby swoich bliskich w dawnym Los Angeles i San Francisco. Węgrzy dysponowali dużym mobilem, do którego nas zaprosili.
Wzniósł się on na taką wysokość, że mogliśmy objąć wzrokiem rozległe tereny Stanów Zjednoczonych oraz południa Kanady. Obserwację ułatwiały ogromne okna sprawiające wrażenie, że podróżujemy w olbrzymiej kabinie pilota, zupełnie pozbawionej ścian.
Przesuwały się więc pod nami z dużą szybkością kolejne stany, od Pensylwanii i rejonu Wielkich Jezior aż po pustynię i góry Nevady. Po Wielkim Trzęsieniu rzeźba terenu zmieniła się tak bardzo, że tylko dobry przewodnik mógł się w nim orientować, i to przy pomocy podwójnej mapy. Jaśniejszym kolorem zaznaczono na niej dawne szczegóły geograficzne, a ciemniejszym naniesiono stan obecny. Można się było przekonać, że niektóre rzeki zmieniły swój bieg lub wcale nie istnieją, całe pasma górskie częściowo zapadły się, w innym miejscu wypiętrzyły się nowe, a przede wszystkim okolice dawniej zaludnione zamieniły się w pustynię. Na powierzchni ziemi pokrytej lawą i popiołem wulkanicznym szybko i bujnie rosły drzewa i krzewy, coraz mniej przeświecało przez nie martwych łysin. Zdaniem przewodnika pojawiły się tam zwierzęta niespotykanej wielkości: myszy jak koty, koty jak duże psy, bizony jak prehistoryczne dinozaury…
Nawet ludzie, którzy próbowali tam zamieszkać – niektórzy Indianie wracali na swoje dawne łowiska – urośli o kilka centymetrów, i to niezależnie od wieku.
W pewnej chwili ktoś podniósł alarm, gdyż wydało mu się, że na jakiejś polanie zobaczył maleńkie obozowisko, coś jakby indiańskie namioty. Nikomu nie udało się tego potwierdzić, mimo uważnego przeglądania całej okolicy, jednak poproszono pilota, by leciał niżej i wolniej. Włączył więc inny sposób nawigacji: zorientował mobil nie względem jądra ziemi, lecz w stosunku do jej powierzchni. Lot był jednak na tyle wolny, a poza tym niewygodny – odczuwało się każde wzniesienie terenu – że większość zaprotestowała.
Mogłem się przekonać, że Węgrzy są prawdziwymi pielgrzymami – mogłem wziąć udział w takich ich modlitwach jak Anioł Pański oraz rozważanie męki Pańskiej w Godzinie Miłosierdzia.
Okazało się również, że mieli przy sobie Pismo Święte i umieli nim się posługiwać. Ksiądz Humbert, opiekun duchowy Węgrów, w oparciu o napotkane przez nas widoki przeprowadził wstrząsające rozmyślanie o kruchości i przemijalności ziemskiej chwały, bogactwa i władzy.
Po modlitwie za zmarłych i zaginionych na tych rozległych terenach poprosił wszystkich, by odszukali w Biblii cytat, który by jak najściślej wiązał się z tematem rozmyślania. Posypało się wiele cytatów, najczęściej z ksiąg prorockich i z Psalmów, jednak największą uwagę wszystkich przykuł fragment Apokalipsy, wskazany przez kilkunastoletniego chłopca. Właściwie był to cały rozdział 18, jednak ograniczę się tu do zacytowania tylko niektórych wersetów z niego zaczerpniętych19.
„Anioł zawołał: Upadł, upadł Babilon – stolica, […] bo winem zapalczywości swojego nierządu napoiła wszystkie narody, […] a kupcy ziemi doszli do bogactwa przez ogrom jej przepychu.
[…] Ludu mój, wyjdźcie z niej, byście nie mieli udziału w jej grzechach i żadnej z jej plag nie ponieśli… […] W jednym dniu nadejdą jej plagi: śmierć i smutek, i głód; i będzie ogniem spalona […]. I będą płakać i lamentować nad nią królowie ziemi, którzy nierządu z nią się dopuścili i żyli w przepychu, kiedy zobaczą dym jej pożaru. Stanąwszy z daleka ze strachu przed jej katuszami, powiedzą: «Biada, biada, wielka stolico, Babilonie, stolico potężna! Bo w jednej godzinie sąd na ciebie przyszedł!»”. Dalsze fragmenty to podobny lament kupców ziemi, którzy handlowali nie tylko zwykłymi towarami, lecz i ciałami i duszami ludzkimi (płaczą, bo w jednej godzinie przepadło tak wielkie bogactwo), a następnie wszystkich co pracują na morzu. Ci ostatni z morza oglądają dym jej pożaru oraz nagły upadek. Rozdział kończy się wstrząsającym opisem martwej pustki na zniszczonych terenach: nie słychać na nich ludzkich głosów, nie widać śladów życia…
Odczytywane głośno fragmenty Pisma Świętego tak dokładnie odpowiadały temu, co widziały moje oczy, że te napełniły się łzami! Starałem się nikomu tego nie pokazać, zwracając się ku oknu, ale chyba nie całkiem mi sięto udało… Nie wstydzę się jednak odnotować tutaj tego faktu, gdyż łzy w takich sytuacjach czym są, jeśli nie mową duszy…?
Naszym przewodnikiem był Amerykanin, który po raz pierwszy uświadomił sobie, że można proroctwa zawarte w Piśmie Świętym odnieść w taki właśnie sposób do terenu, nad którym się znajdowaliśmy (same teksty były mu znane). Zwrócił zwłaszcza uwagę na zawarty w Apokalipsie apel skierowany do ludzi, którzy chcieli pozostać wierni Bogu i nie godzili się z bezbożnym ustawodawstwem ani praktykami: Wyjdźcie z niej…, byście żadnej z plag nie ponieśli. Dowiedzieliśmy się od niego, że o ile rodowici Amerykanie prawie wcale nie przejęli się zapowiedziami Wielkiej Kary, pochodzącymi od mistyków i wizjonerów, za to obcokrajowcy potraktowali je bardzo poważnie: po Ostrzeżeniu zaczęli masowo opuszczać Stany Zjednoczone i Kanadę, dzięki czemu wielu z nich ocalało.
Kilka osób prosiło przewodnika, by umożliwił im nawiedzenie głównego cmentarza Los Angeles. Chętnie wyraził zgodę, wskazując nam w tym momencie ruiny Las Vegas, miasta słynącego z kasyn i domów gry, nad którym znajdował się nasz mobil. Całe to centrum hazardu, świątynię mamony, odnaleźć można już tylko na starych mapach!
Nie byłem nigdy w Los Angeles, nie mam żadnych wspomnień łączących się z tym miastem, muszę więc poprzestać na informacjach naszego przewodnika. Twierdził, że było to miasto przepiękne, olbrzymie i bardzo bogate, ale musiało być coś takiego w nim samym albo w jego nazwie, że skoncentrowało na sobie uwagę aniołów upadłych – wyładowali oni na nim całą swoją wściekłość, rzucając nim jak piłką wśród strasznego ryku oceanu i trzęsącej się ziemi20. Cmentarzysko Los Angeles należy do największych, a pod ogromnym obeliskiem zwieńczonym krzyżem spoczywa nie ustalona do dzisiaj liczba zaginionych. I tam mogliśmy uczestniczyćwe Mszy świętej, którą koncelebrował z księdzem Humbertem nie kto inny, lecz brat Wspomożyciel Czyśćca w białym habicie. Mogłem, jak i gdzie indziej, przekonać się, jak bardzo ten zakon rozprzestrzenił się po świecie. Jego reguła przewidywała posiadanie przynajmniej jednego grobu w pobliżu klasztornego kościoła, lecz teraz o groby nie trzeba było się starać, gdyż całe wielkie cmentarze „przyszły same” do zakonników…
Warto jeszcze wspomnieć, że na naszej drodze znalazł się cmentarz przeznaczony dla psów. Znałem podobne miejsca tylko ze słyszenia. Napotkany cmentarz budził we mnie smutne refleksje, i to nie tyle swoim wyglądem (był całkowicie opuszczony, zarośnięty, z poprzewracanymi przez trzęsienie nagrobkami), co samym swoim istnieniem. Właściciele padłych zwierząt, urządzając im pogrzeb, zachowali się tak, jakby nie odróżniali zwierzęcia od człowieka, który z duszą i ciałem zaproszony jest do wiecznego szczęścia21. A poza tym taki pogrzeb i nagrobek musiał być często kosztowny… Czy nie znalazł się nikt, kto by tym ludziom uświadomił, że za tę cenę mogli uratować jakieś dziecko od śmierci głodowej? Wystarczyło 15 dolarów USA miesięcznie, by przez „adopcję serca” umożliwić jednemu dziecku w Afryce skromne utrzymanie i naukę!
– Twoje refleksje są uzasadnione – nawiązał ze mną bezgłośny dialog Anael. – Czy jednak i ty nie przeżywałeś głębokiego smutku, gdy w krótkim czasie straciłeś dwa psy, których nie zdołałeś uratować? W ludzkich uczuciach jest tyle piękna, że czasem nawet one same godne są pomnika… Ten cmentarz jest świadectwem takich właśnie uczuć. Czy nie wiesz, że i one mają wstęp do nieba…?
– Psy nie mają wstępu, ale ludzkie uczucia ku psom skierowane…? Nie zastanawiałem sięnad tym! Nawet takie „przyziemne”…?
– Ależ tak! To oczywiste, że sfera „psychiczna” psa, przepełniona psimi „uczuciami” wdzięczności, wierności, radości, ginie wraz z ciałem. Jednak człowiek, będący przyjacielem Boga, odnajdzie w wiecznym szczęściu wszystko to, co na ziemi nosiło w sobie choćby tylko ślad Boskiego piękna, dobra i prawdy…
– Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że w niebie będę mógł pogłaskać swojego ulubionego psa…?!
– W sensie fizycznym psa tam nie będzie, jednak chcę ci powiedzieć, że wszystko, co na ziemi było dla was prawdziwą radością, zgodną z planem Stwórcy, znajdzie swoje odbicie i przedłużenie w niebie, lecz w sposób o wiele wyższy i na razie dla was niepojęty.
– Będziemy doświadczać szczęścia płynącego z oglądania Boga… A w Bogu odnajdziemy pełnię wszystkich prawdziwych wartości, z tymi poznanymi na ziemi włącznie, prawda…? Przypominam sobie, że ktoś ze świętych chodził po ziemi ze spuszczonym wzrokiem mówiąc, że przez taką pokutę przygotowuje swoje oczy do oglądania wspaniałości nieba…
– Tak, to prawda: wszystko, z czego na ziemi zrezygnowaliście z miłości do Boga, odnajdziecie w chwale nieba niepomiernie zwielokrotnione.
– A jeśli zrezygnujemy z czegoś z miłości do człowieka…?
– Czyż Chrystus nie utożsamia się z bliźnim, którego stawia na drodze waszego życia? Czyżbyś jeszcze wątpił, że każda prawdziwa i czysta miłość ma wstęp do nieba…? Spójrz na to osiedle przed nami. Jest tu ktoś, kto okaże nam miłość, a my będziemy mogli mu się odwdzięczyć…
Rzeczywiście okazał nam wielką życzliwość ksiądz Franjo, Chorwat z pochodzenia, który całą grupę poczęstował wyśmienitym obiadem. Ten młody, tryskający energią i radością ksiądz, przybył w te strony bezpośrednio po otrzymaniu święceń, by odwiedzić swoich bliskich. Zaskoczyło go Wielkie Oczyszczenie i już nie mógł wrócić do ojczyzny, więc zaopiekował się niedobitkami z Los Angeles. Razem z nimi pobudował kościół i osiedle na obrzeżu zrujnowanego kolosa, w Stanton, i tu już pozostał.
Pokazał nam wśród ruin niesamowite świadectwo furii szatana, na które nie zwrócił uwagi nasz przewodnik: oto jeden z najwyższych drapaczy chmur został wraz z fundamentem wyrwany z ziemi, odwrócony i wbity jak ołówek dachem w ziemię… Pomyślałem wtedy o horrorach (filmach i grach komputerowych), w których piekielny przeciwnik zwykle musiał ulegać człowiekowi, tak pod względem siły, jak i sprytu. W ten sposób szatan tworzył mit o własnej słabości, a pokaz siły zostawiał sobie na później…
Ksiądz Franjo bywa często w kanadyjskim Quebec, gdzie ma swoją bazę wypadową. Opowiadał, jak bardzo zmieniło się to piękne miasto: nie istnieje już Haute-Ville, wznoszące się kiedyś dumnie nad rzeką Świętego Wawrzyńca, zniknęły mosty, a Bazylika Świętej Anny została odbudowana, jednak jej charakterystyczne ścięte wieże wspięły się teraz wysoko. Ksiądz Franjo utrzymuje bliskie kontakty z Indianami, o których zdążył nam wiele opowiedzieć – o ich powrocie na łono przyrody i do dawnych tradycji, choć nie do dawnych wierzeń. Jego opowiadanie wzbudzało nieprzepartą chęć odwiedzenia kiedyś tych stron i tych dzielnych ludzi.
Uniósłszy się nad linią wybrzeża oceanu, za chwilę wylądowaliśmy wprost przed frontonem pięknego kościoła, osiągając tym samym cel naszej podróży. W dzisiejszym świecie wcale nie tak łatwo, przynajmniej na niektórych terenach, znaleźć podobny kościół, którego wcale nie nadwerężyło Wielkie Trzęsienie. Do dzisiaj mieszkańcy niewielkiego miasta Santa Maria, rozłożonego w dolinie u stóp wysokiej góry noszącej na sobie tenże kościół, z wielkim przejęciem opowiadają podróżnym historię swojego ocalenia. Cieszą się, że mogą w ten sposób okazać swoją wdzięczność Bogu. Oto ta historia w wielkim skrócie.
Żył wśród nich starzec powszechnie szanowany, uważany za świętego, mieszkał w bardzo ubogiej lepiance. Był jednym z założycieli tego miasteczka. Na wiele lat przed Wielkim Oczyszczeniem mówił wszystkim, że gdy zobaczą Chrystusa w otwierającym się niebie, mają natychmiast czynić wielką pokutę, gdyż tylko dzięki niej będą mogli ocaleć. Niech nie liczą wtedy na ratunek w swoich domach, bo tylko jeden dom da im schronienie: kościół, w którym czczona będzie Maryja Gwiazda Morza. Ci, którzy posłuchali jego rady, po Ostrzeżeniu codziennie gromadzili się w kościele, błagając o ratunek. Gdy nadeszło Wielkie Trzęsienie Ziemi, nie zawiedli się: gdy pierwsza monstrualna fala tsunami zdążyła już pochłonąć ich domy i cały majątek, zamieniając wielką dolinę jakby w jedno wielkie wysypisko śmieci, wtedy niewidzialna potężna ręka wydźwignęła kościół wraz z jego najbliższym otoczeniem na taką wysokość, że fala go nie dosięgła – ani ta, ani następne. W granitowym zboczu tej wypiętrzonej nagle skały wykuto później ogromne schody, podobne do tych w starożytnych świątyniach Inków i Azteków. Zniszczone przez wodę miasteczko szybko odbudowano, mimo iż trasa nadmorska straciła swoje znaczenie. Górujący nad całą doliną kościół stał się znanym sanktuarium zachodniego wybrzeża Pacyfiku. Wielki obraz Maryi Gwiazdy Morza otaczają ze wszystkich stron wota dziękczynne mieszkańców i pielgrzymów. Najbardziej jednak intryguje przybyszów nieustająca adoracja Najświętszego Sakramentu, zwłaszcza nocna, w której bierze udział nie jakaś garstka ludzi, lecz całe rodziny, które do połowy wypełniają kościół. Trwają na kolanach w ogromnym skupieniu, oderwane od świata…
Nasze pożegnanie z Węgrami było bardzo serdeczne – zaprzyjaźniliśmy się z nimi w tak krótkim czasie, złączyła nas też wspólna modlitwa. Postanowili oni udać się jeszcze na północ, do San Francisco, więc nasze drogi się rozeszły. Ich duchowy opiekun zaprosił nas do swojej parafii Velence, przepięknie usytuowanej nad dość długim jeziorem o tej samej nazwie. Przed północnymi wiatrami osłania ją wysokie wzgórze, dzięki czemu klimat jest tam bardzo łagodny. Ksiądz gotów jest służyć nam za przewodnika po „nowych”22 Węgrzech. Pierwszym etapem byłoby pobliskie miasto Szekesfehérvár, gdzie moglibyśmy pomodlić się przy grobach królów i świętych.
Łatwo znaleźliśmy na parkingu mobil, który nie tylko był oznaczony literą „C”, lecz i „W” (water), a więc przystosowany do podróżowania nad wodą – miał dodatkową poduszkę powietrzną na wypadek awarii.
Z wielkim spokojem mogłem powierzyć wszystkie szczegóły dalszej podróży, już teraz na południe kontynentu amerykańskiego, mojemu wspaniałemu opiekunowi.
A oto jedna z tych cennych choć krótkich nauk, jakby mimochodem wygłoszonych przez Anaela, która zachowała się w moim notatniku: zawsze, także podróżując, powinniśmy na pierwszym miejscu postawić wypełnienie woli Bożej, a nie nasze upodobania czy zachcianki (a któż lepiej niż anioł potrafi tę wolę rozpoznać i wypełnić?!); poza tym zawsze, przy każdej czynności, powinno towarzyszyć nam pragnienie przyniesienia Bogu jak największej chwały – temu pragnieniu podporządkowane powinny być wszystkie nasze osobiste cele i dążenia.
Wprawdzie trasę podróży zaplanowaliśmy jeszcze w Europie, jednak nic nas nie zmuszało do sztywnego trzymania się jej. Zaznaczyliśmy na niej Meksyk. Zawsze marzyłem o zwiedzeniu tego kraju, i dopiero teraz było mi to dane. Anael jednak wyraźnie nie miał upodobania do wyszukiwania w tym kraju (co delikatnie okaże także na innych terenach) śladów zamierzchłej cywilizacji, o której napisano tyle książek. Na pewno bezbłędnie potrafiłby skierować nasz mobil w środek jakiejś puszczy albo na górski płaskowyż, wylądować nieopodal znanych kiedyś podróżnikom ruin, lecz wolał znaleźć się w miejscach, w których dzisiaj kwitło życie. W ten sposób i ja u jego boku – zamiast być tylko podróżnikiem, stawałem się bardziej pielgrzymem…
Mknęliśmy więc nad Meksykiem, zostawiając po prawej stronie Kalifornię, a przecinając ukośnie przestrzeń powietrzną nad pasmami górskimi Sierra Madre, najpierw zachodnim a potem wschodnim. Gdy „przeskoczyliśmy” to drugie, ujrzeliśmy przed sobą, malowniczo rozłożone na przedgórzu Sierry, jedno z największych miast Meksyku, Monterrey. Okazało się, że nie istnieją już jego dzielnice przemysłowe ziejące spalinami, zniknęły z powierzchni ziemi strzeliste banki i biurowce. Z morza zieleni wyłaniają się tylko, jak i w innych miastach, wieże kościołów otoczone placami i budowlami, przeznaczonymi do wspólnego użytku.
Najstarszy z kościołów, którego budowę rozpoczęto pod koniec XVI wieku, a któremu patronuje święty Franciszek, ocalał i jest dumą podniesionego z ruin miasta, odbudowanego już według nowoczesnych reguł. Katedra nie została odbudowana, lecz wspomniany kościół pełni jej rolę.
Na wysokim wzgórzu nieopodal miasta wzniesiono figurę Chrystusa Króla, upamiętniającą poświęcenie Jego Najświętszemu Sercu całego Meksyku. Zaprojektowano ją według dawnych wyobrażeń: Król w płaszczu podbitym gronostajami błogosławi swojemu ludowi, trzymając w lewej ręce „jabłko królewskie” – kulę ziemską, zwieńczoną krzyżem. Jego otwarte serce płonie, wysyłając ku ziemi świetlne promienie. Rozmiary figury chyba niewiele ustępują nowojorskiej statui, która zapadła się pod ziemię, nie jest jednak jak tamta w środku pusta. Nie zapytałem nikogo, czy istniały już wtedy mobile transportowe – ta budowa na pewno nie była łatwa…
No i wreszcie przed nami Guadalupe…!
O historii tego duchowego serca Meksyku łatwo dowiedzieć się z przewodników, więc tu nie miejsce na jej opis, postać Juana Diego też jest wszystkim znana. Indianin ten, wybraniec Maryi, na którego opończy Królowa Nieba i Ziemi pozostawiła swój cudowny wizerunek, długo musiał czekać na wyniesienie go na ołtarze: od swojej śmierci w 1548 roku ażdo roku 1990, kiedy to do tego sanktuarium (już po raz drugi) przybył Jan Paweł II. Przybywając tu po raz trzeci (w 1999) ustanowił Papież rocznicę objawienia Maryi, 12 grudnia, świętem dla obu Ameryk. Kaplicę Matki Bożej z Guadalupe otwarto, za jego sprawą, nawet w Bazylice Świętego Piotra w Rzymie.
Warto tu nawiązać do historycznego wydarzenia, o którym dopiero teraz się dowiedziałem: admirał Doria, który uczestniczył w słynnej bitwie z Turkami pod Lepanto, miał na swoim statku kopię obrazu Matki Bożej z Guadalupe, Jej też przypisywał druzgocące zwycięstwo, odniesione nad wrogami chrześcijaństwa.
Możemy więc tu dostrzec przedziwne powiązanie święta Matki Bożej Różańcowej, ogłoszonego przez papieża na pamiątkę zwycięstwa pod Lepanto, z objawieniami Matki Bożej w Guadalupe.
Przyznam się, że sama nazwa tego miasta nic mi dotychczas nie mówiła. Teraz wiem, że nawiązuje ona do Protoewangelii, do słów usłyszanych przez węża kusiciela: Ona zetrze głowę twoją.
Hiszpanie nie potrafili dokładnie wypowiedzieć tego w języku Azteków, więc oddali tę nazwę po swojemu. Tak więc Guadalupe znaczy: Ta, która depcze (miażdży) głowę węża.
Wszyscy wiedzą, że obraz Maryi w Guadalupe jest w całym świecie wyjątkiem: wszystkie badania potwierdzają, że nie został namalowany ręką człowieka, a do wykonania go nie użyto żadnych farb ani barwników znanych na ziemi. Pod tym względem bardzo przypomina słynny Całun Turyński. Poza tym opończa Indianina, na której powstał, w naturalnych warunkach powinna rozsypać się w krótkim czasie, a tymczasem, nie konserwowana, przetrwała już prawie 500 lat! Czyżby była niezniszczalna…?
Teraz, gdy Kościół nie ma wrogów i nie trzeba jej chronić, zrezygnowano z wszelkich zabezpieczeń, z szybą pancerną włącznie.
Ogromne wrażenie zrobiła na mnie możliwość podejścia do obrazu na wyciągnięcie ręki, by się przekonać, że rzeczywiście oglądany z bliska prawie jakby nie istniał – stajemy wobec szarego chropowatego materiału – a dopiero z daleka ukazuje się on nam w całej okazałości.
Modlitwa w tym świętym miejscu płynie wprost z serca do serca, mimo olbrzymich rozmiarów bazyliki. Prosiłem Matkę Bożą, widniejącą na obrazie w stanie brzemiennym, by zaniosła przed tron Boży ogromne pragnienie mojego bratanka Rafała i jego żony Agnieszki, by mieć liczne potomstwo. Jak słyszałem, Bóg, by sprawić radość Maryi, w tym sanktuarium hojnie szafuje darem nowego życia, tak obecnie upragnionym…
Zaczynam się martwić, że moja książka stanie się zbyt opasła i tym zniechęci do siebie czytelników, a przede mną jeszcze cały stos notatek! Afryka, Australia i Oceania, Azja, Ukraina, Rosja, Hiszpania, Rzym, Asyż i inne miasta Włoch… Muszę więc bardzo liczyć się ze słowami! Mówię sobie: więcej refleksji, bo szczegóły podróży nie są aż tak istotne, mogę się w nich zagubić! A przecież nie mam zamiaru skracać rozdziałów już napisanych… Wystartowałem z powolnością żółwia, zapisując wszystko, a teraz muszę przyśpieszać jak rakieta kosmiczna! No cóż, jeśli chodzi o poszczególne kraje, miasta, ocalałe zabytki – „kto przeżyje, sam zobaczy”23...
Zaplanowaliśmy, że naszym punktem docelowym będzie południe Argentyny (Neuquen), lecz musieliśmy się po drodze zatrzymać. Oto, gdy znaleźliśmy się nad Paragwajem, nagle stanęło mi przed oczyma to wszystko, co czytałem o słynnych „redukcjach paragwajskich”, więc nie mogłem oprzeć się pokusie wylądowania na tych terenach. „Redukcje” to republika, założona wśród Indian przez Jezuitów, głównie Hiszpanów, w XVII wieku, przy czym zakonników było tylko pięćdziesięciu, a Indian, świeżo ochrzczonych, aż dwieście (trzysta?) tysięcy. Przetrwała ona około 160 lat. Z braku miejsca nie mogę tu wchodzić w głąb historii tego niezwykłego państwa, którego podwaliny oparte były ściśle na zasadach Ewangelii, przez co, niewątpliwie, ściągnęło ono na siebie nienawiśćcałego piekła i uległo unicestwieniu. Ponieważ Indianie bardziej troszczyli się o dobro wspólne niżo własne, żyjąc bardzo skromnie, otoczona dziewiczymi lasami republika wzrosła w taką zamożność i siłę, że sprzymierzone armie kolonialne nie mogłyby jej pokonać. Słudzy mamony, kolonizatorzy hiszpańscy i portugalscy, rywalizując ze sobą i uderzając z dwóch stron, użyli wszelkich sposobów, by obrabować to państwo, a jego obywateli uczynić swoimi niewolnikami. Największym ciosem, który spadł na Guaranów (tak nazywali się ci Indianie), było wypędzenie Jezuitów, ich duchowych przywódców i ojców, którzy nawet przestali istnieć jako zakon (na papieżu masoneria wymusiła jego rozwiązanie). Wtedy okazało się, jak wielkim błędem był brak przygotowania młodych Guaranów do święceń kapłańskich, gdyż po wypędzeniu Jezuitów pozbawieni duchowej opieki Indianie stali się łatwym łupem kolonizatorów.
Po tym łyku historii spójrzmy na mapę dawnej republiki. Rozciągała się ona od Belen na północy (24 równoleżnik) aż po Rio Negro (32 równoleżnik). Sąsiadowała od zachodu z Argentyną (w wielkim przybliżeniu wzdłuż 58 południka), od północy z Paragwajem, a od południa z Urugwajem, zajmując jego część24. Pamiątką po niej jest mapa, na której możemy odnaleźć nazwy poszczególnych „estancji”, czyli dawnych osiedli i miast Guaranów, na gruzach których najeźdźcy pobudowali potem swoje miasta.
Oprócz Guaranów w podobne republiki, zaprzyjaźnione z nimi, dały się zorganizować inne plemiona Indian (na terenie dzisiejszej Boliwii i Argentyny, ale nie tylko), lecz tu nie będziemy patrzeć aż tak szeroko. Wystarczy stwierdzić, że jeżeli jakaś nazwa ma w sobie imię Boga (Jezusa, Najświętszej Trójcy), Maryi lub jakiegoś świętego, możemy mieć niemal pewność, że w tym miejscu mieszkali Indianie.
Ich państwo zostało z taką łupieżczą żądzą, a zarazem furią i nienawiścią wobec wszystkiego co święte, obrócone w ruiny, że nie zachował się żaden kościół z tamtych czasów, mimo iż były one najczęściej budowane z kamienia. Nie zachowały się także żadne inne budowle, chociaż podróżnicy opisywali ich ogrom i przepych oraz solidną budowę. A ponieważ w czasie Wielkiego Trzęsienia runęły muzea, między innymi w Buenos Aires, w których przechowywano nieliczne pamiątki po mieszkańcach republiki Guaranów, trudno jest teraz wrócić do tej, chociaż wcale nie tak zamierzchłej, przeszłości (rok 1768 uważa się za kres istnienia republiki).
Trudno, ale zarazem… dość łatwo! Przecież, aby wyobrazić sobie życie w tamtych osiedlach, wystarczy zamieszkać w którejkolwiek parafii Nowego Świata…! Wprawdzie różnią się nasze czasy od tamtych wykorzystaniem wynalazków techniki, wieloma obyczajami, liczbą dzieci w rodzinach, inne jest nasze środowisko przyrodnicze, lecz zasady moralne przyświecają nam te same, i zawsze będą przyświecać: wszak Ewangelia jest niezmienna.
Aby nie być gołosłownym – zamieszczę tu kilka cytatów, które pozwolą nam porównać życie przed trzema wiekami z dzisiejszym. Najbardziej znamienne wydają się opisy udziału Indian w liturgii, w nauce oraz we wspólnej pracy. Cytaty zaczerpnąłem z książki Clovisa Lugon La république communiste chrétienne des Guaranis.
„Dla grup ustalano powierzchnie, które służyły jako normy.
Czynnikiem, który zachęcał Guaranów do pracy nieporównanie silniej, niż wszelki wzgląd na korzyść osobistą lub zbiorową, […] była pochwała z ust zakonników lub nadzieja otrzymania od nich podarunku. […] Kolektywność pracy była także źródłem radości.
Z rana oddziały robocze defilowały ulicami w kierunku pola przy dźwiękach fletów i bębnów, niosąc przed sobą jak najuroczyściej obraz św. Izydora, patrona rolników. W drodze śpiewano. Przerwy w pracy, chwile odpoczynku […] zmieniały się w chwile wesołego odprężenia. Starsi gawędzili, młodsi bawili się, wszyscy bez ustanku śpiewali chórem pieśni nabożne oraz swoje pieśni guarańskie. Wracając wieczorem śpiewano chórem pieśni marszowe; kiedy dźwięki muzyki, obwieszczające powrót z pól, doszły do uszu kobiet, dzieci w ogrodzie czy rzemieślników w warsztatach – wszyscy rzucali pracę. Na progu domów, u wejścia do warsztatów wymieniano wesołe pozdrowienia. W kilka chwil później rodzice i dzieci odnajdywali się wzajemnie u domowego ogniska”.
Republika stanowiła jakby gigantyczny klasztor, w którym w obrotach wewnętrznych nie posługiwano się wcale pieniędzmi, służyły one tylko jako przelicznik. A oto ogólne zasady rozliczeń:
„Za jednakową pracę jednakowe warunki bytu” (przez jednakową pracę rozumiano równe obciążenie, oceniane głównie według trudu, jakiego dana praca wymagała); „od każdego wedle jego uzdolnień, każdemu według jego pracy i potrzeb”; żadna praca nie jest uprzywilejowana; rzemieślnicy i handlarze są utrzymywani na koszt osiedla, a pracując wyłącznie na rzecz dobra wspólnego, nie otrzymują żadnego dodatkowego wynagrodzenia poza dobrami rozdzielanymi wszystkim rodzinom; przy rozdziale dóbr bierze się pod uwagę potrzeby poszczególnych członków każdej rodziny, uwzględniając także te osoby, które pracować nie mogą; wszyscy ubierają się jednakowo, otrzymując z zasady jedno (dorośli) lub dwa (dzieci) ubrania na rok.
„Jezuici zamierzali, jak się wydaje, wytworzyć pewną elitę duchową i intelektualną. Zgodnie z zaleceniami Platona wydzielili oni wszystkich obdarzonych iskrą geniuszu, aby wtajemniczyć ich w zasady nauk przyrodniczych i humanistycznych. Owo wybrane grono dzieci nazywano kongregacją. Były one wychowywane w pewnego rodzaju seminarium i podlegały wzorowanym na szkole Pitagorasa rygorom obejmującym milczenie, odosobnienie i naukę. Panowało wśród nich tak wysokie poczucie współzawodnictwa, że sama tylko groźba odesłania do szkół powszechnych przyprawiała ucznia o rozpacz. Z tej to wyborowej gromadki mieli wyjść w przyszłości kapłani, wyżsi urzędnicy i bohaterowie ojczyzny”.
„Jezuici uczynili kult przyjemnym, nie czyniąc zeń niesmacznej komedii. Miła sercu muzyka, wzruszające pieśni, malowidła żywo przemawiające, wreszcie majestat ceremonii – wszystko to przyciąga Indian do kościołów, gdzie przyjemność łączy się z pobożnością. Nawet w dni powszednie czterech ministrantów w komżach otaczało kapłana przy ołtarzu. Ich skromność i dokładność, z jaką wykonywali przepisane czynności, prawdziwie zachwycały.
[…] Najpiękniejszy był jednak widok całej gromadki złączonej przy ołtarzu w czasie śpiewania sumy. Wszystko w nich świadczyło o czci i nabożeństwie, wszystko tym tchnęło”.
„O godzinie ósmej wszyscy udają się do kościoła, gdzie po modlitwie porannej powtarzają z pamięci (na dwa chóry) katechizm. Mszy w dni powszednie słuchają wielkie tłumy ludzi, w niektórych osiedlach nawet wszyscy, jak w dni obowiązujące.
[…] Po Mszy wychodzą w najgłębszym milczeniu”. Wszyscy każdego dnia gromadzą się w kościele na wieczorny Różaniec, a jeśli ktoś nie może, odmawia go w domu. Ojcowie Jezuici noszą różaniec jak naszyjnik, a wielu ich w tym naśladuje, nazywając go „najmilszym towarzyszem podróży”.
Dalej znajdujemy opis liturgii: udziału w niej orkiestry, śpiewów gregoriańskich i innych pieśni, zachowania służby liturgicznej i porządkowej, wystroju wnętrza kościoła (dbałości o czystość, o kwiaty i piękne zapachy kadzidła). Wzrusza opis obchodów zwłaszcza takich uroczystości, jak święto Patrona i Boże Ciało. W procesji eucharystycznej biorą udział nie tylko ludzie, ale i cała otaczająca ich przyroda, z niesionymi i wiezionymi (nawet dzikimi) zwierzętami włącznie, a nie ma mieszkańca, który by nie brał udziału w przygotowaniu trasy procesji.
Ojciec Peramas pisze: „Przemierzyłem znaczną część Europy i Ameryki, ale nigdzie nie zauważyłem tak głębokiego skupienia w kościele”. Ojciec Sepp opowiada o uroczystym powitaniu misjonarzy w Yapeyu w 1691 roku, podczas którego, gdy orszak wszedł do kościoła, spośród kobiet leżących krzyżem przed ołtarzem żadna nie odwróciła się ani nie spojrzała w bok. „To raczej aniołowie niż ludzie”, konkluduje zakonnik.
Niech te cytaty wystarczą. Na zakończenie swojej książki Lugon bardzo ubolewa nad tym, że tak wspaniałe państwo padło pod naporem kolonizatorów i zostało obrócone w ruinę. Indianie poszli do niewoli, w której masowo ginęli, albo wrócili do puszczy i do swojego koczowniczego życia, a ich wzorowo prowadzone uprawy i ogrody zginęły w gąszczu drzew i krzaków. Budowle, włącznie z przepięknymi kościołami, zostały spalone i wyburzone, także bogato zaopatrzone biblioteki przestały istnieć. Całe osiedla zostały zrównane z ziemią, a ludność uprowadzona. Nieliczni indiańscy uciekinierzy mogli żyć już tylko wspomnieniami. Niech za epilog posłuży ostatni cytat z książki Lugona, który niejednemu czytelnikowi może wycisnąć łzy z oczu: „Ksiądz Frey, salezjanin, widział w 1909 roku w San Luis i San Borja potomków dawnych neofitów25, którzy wciąż jeszcze co roku śpiewali wiernie Gorzkie Żale. […] Avé Lallemant spotkał dziecko guarańskie, czekające na nadejście południa pod zegarem słonecznym na terenie [ruin] dawnego kolegium. Był to dzień Wielkiej Nocy. W południe dzieciak uwiesił się u dzwonu i wydzwonił Alleluja, a dźwięk ten wydał się echem dawnych radosnych świąt wielkanocnych, zwiastującym piękniejsze jeszcze święta przyszłości dla owych republik, które nie będą już obciążone, tak jak Republika Guarańska, tym że za wcześnie pojawiły się na świecie”. Czyżby w tych słowach – zapytam – zawierało się proroctwo…?
Czy zdziwisz się, drogi Czytelniku, że ja, który w oparciu o tę lekturę miałem w pamięci tylko obrazy ruin, zagubionych w leśnej głuszy, spodziewałem się najgorszego, znalazłszy się nad Paragwajem?! A tymczasem… zastałem kwitnące życiem i rozbrzmiewające radością nowoczesne osiedla! Tak, na wskroś nowoczesne, z ludnością różnych ras i narodowości, jakże wymieszanych. Metysi, a więc potomkowie Hiszpanów żeniących się z Indiankami, są tu dość liczni.
Zostaliśmy z Anaelem bardzo życzliwie przyjęci na nocleg przez księdza Miguela, Argentyńczyka z pochodzenia, w Yapeyu, dziś średniej wielkości osiedlu na zachodnim brzegu rzeki Uruguai. Kiedyś Yapeyu było bardzo zamożnym miastem guarańskim, pełniło nawet funkcję stolicy całej republiki, nosząc także nazwę Los Reyes. Należało do redukcji położonych najbliżej Buenos Aires, a więc i najbardziej narażonych na napaści nieprzyjaciół. Stare statystyki wykazują, że do szkół w Yapeyu uczęszczało 3000 dzieci, a rocznie chrzczono około tysiąca noworodków. Te liczby mówią same za siebie.
Jak mogliśmy się przekonać, ksiądz Miguel był dość dobrze zorientowany w historii założonej przez Jezuitów republiki Guaranów, ale też mógł udzielić nam cennych informacji dotyczących sytuacji obecnej. Pomimo wszystkich klęsk Guaranowie przetrwali do naszych czasów, zachowując właściwe sobie cechy charakteru, obyczaje, a nawet język26. Gdy chcą wyrazić radość, czynią to bardzo żywiołowo. Można ich poznać po tym, że są to ludzie krępi, niezbyt wysocy, dobrze zbudowani, sprężyści, ogromnie wytrwali, o skórze miedzianej z odcieniem oliwkowym, o twarzy szerokiej z wystającymi często kośćmi policzkowymi i trochę spłaszczonym nosie, o czarnych oczach. Można dopatrzyć się u nich cech rasy mongolskiej. Włosy ich siwieją dopiero w bardzo podeszłym wieku. Ksiądz Miguel ma wśród nich wielu oddanych przyjaciół. Można jednak zapytać: czy w tych szczęśliwych czasach można spotkać ludzi, których nie moglibyśmy uważać za naszych przyjaciół…?
Zatrzymałem się może zbyt długo przy tej jedynej w historii szczęśliwej republice chrześcijańskiej, intrygowała mnie ona jednak już od wielu lat. Jaka to radość, że i ta „pustynia” znów zakwitła!
Od dziecka marzyłem o tym, by odizolować się od ludzi i żyć, przynajmniej przez jakiś czas, na łonie przyrody, z dala od siedzib ludzkich. W swojej okolicy miałem tylko jedną ku temu możliwość: schowania się pod ziemię, więc kopałem namiętnie ziemianki. Najwspanialszą z nich, zanim zdążyłem się w niej „osiedlić”, odkrył sąsiad grabiący igły sosnowe w lesie (w tamtych czasach używało się ich do ocieplania domów na zimę) i zabrał mi wszystkie deski, ukradkiem wyniesione z domu… Jednak moim dorosłym marzeniem było znaleźć się na prawdziwej pustyni, odbywałem nieraz tę podróż w wyobraźni. I oto teraz nadarzyła się ku temu okazja, gdyż, dysponując mobilem, można było bez trudu wylądować na Saharze! Usiadłem więc na ławeczce w pobliżu domowej piaskownicy i zacząłem przeglądać mapy jakie miałem. Zwierzyłem się ze swoich planów Rafałowi.
– Jak myślisz, czy w pobliżu Kairu natrafię na prawdziwą pustynię…? O, zobacz, tu są tereny zaznaczone żółtym kolorem.
Uśmiechnął się: – Stryjku, przecież to jest stara mapa!
– To co że stara? Chyba mi nie powiesz, że nie ma jużw Afryce pustyni?!
– Właśnie to chciałem powiedzieć. Poczekaj chwilę.
Rafał przyniósł nowy atlas świata, otworzył go na Afryce i położył mi go na kolanach.
– Widzisz te olbrzymie jeziora…? A tu, wokół nich, tereny zaznaczone kolorem zielonym… – to jest właśnie Sahara!
Nie mogłem wyjść ze zdumienia! Zarysy kontynentu afrykańskiego podobne, ale jego powierzchnia – nie do poznania…!
– Przecież piaski, i to w tak krótkim czasie, nie mogły pokryć się bujną roślinnością! Chyba że w sposób cudowny…?
– I w naturalny, i w cudowny jednocześnie. O wszystkim zadecydowała woda. O, spójrz tutaj, na brzeg piaskownicy. Przecież to jest ten sam żółty piasek, z którego Jaś robi babki, a zobacz, jak zarósł w ciągu roku: babka, mniszek lekarski, krwawnik, perz, jaskółcze ziele… Nawet w kącie pod ścianą wysoka na metr akacja zdążyła wyrosnąć. Podobnie jest na Saharze. Do dzisiaj nie wiadomo, skąd wzięły się tam jeziora, napełnione wodą słodką, skąd tyle nasion, które wykiełkowały…
– To coś jak jezioro na stepie Kazachstanu…? Na pewno słyszałeś o tym cudzie. Ludzie umierali zimą z głodu, wywiezieni i wyrzuceni z pociągu w tej niegościnnej suchej krainie. Pozostała im modlitwa i ufność pokładana w Bogu, która nie została zawiedziona: zimą, w nocy, na stepie ukazało się wielkie jezioro, a to znaczyło dla zesłańców życie. Wyśmienitych ryb było tam takie mnóstwo, że nawet samolotami wożono je do Moskwy. Jako votum wdzięczności Bogu pobudowano tam kościół, dzisiejsze sanktuarium. Miejscowość nosi nazwę Oziornoje…
– Słyszałem coś o tym. Kiedyś się mówiło, że głęboko pod Saharą znajdują się wielkie zbiorniki wodne, lecz ich eksploatacja jest nieopłacalna. Ten więc „cud”, o którym mówimy, polegał, być może, jakby na wyniesieniu tych zbiorników na powierzchnię ziemi przez nieznane nam siły…
– Na pewno przez aniołów… Nie mogę wyjść z podziwu, patrząc na tę mapę…! A więc naprawdę nie istnieje już pustynia…?
– Saharyjska – nie istnieje. Ale kojarzy mi się ona z czymś innym. Ksiądz Leopold nieraz mówił o konieczności zaprowadzenia „pustyni” w swoim wnętrzu. Tylko w wyciszonej duszy (chodzi o umiejętność kontrolowania i wyciszania myśli oraz pragnień) mogą rozkwitnąć wszystkie dary Boże. Łaska Boża może nas napełniać tylko w takiej mierze, w jakiej opróżniamy się z samych siebie i umniejszamy się.
– Pustynia w duszy – mówisz… Pustynia, która powinna zakwitnąć… Dzięki ci, Rafale, że właściwie ukierunkowałeś moją podróż! Zwracam ci atlas…
Tak zakończyła się moja „saharyjska przygoda”… W nawiązaniu do niej dodam jeszcze, że podczas lektury Proroctwa Izajasza rzucił mi się w oczy następujący jego fragment: Trysną zdroje wód na pustyni i strumienie na stepie; spieczona ziemia zmieni się w pojezierze, spragniony kraj w krynice wód, a badyle w kryjówkach, gdzie legały szakale – w trzcinę i sitowie(35,67).
Na pustyni zasadzę cedry, akacje, mirty i oliwki, rozkrzewię na pustkowiu cyprysy, wiązy i bukszpan obok siebie(41,18).
Mam w tej chwili wielkie pragnienie pisania o rozkwicie w Nowym Świecie tych obszarów ludzkiego życia, które w Starym Świecie stanowiły najrozleglejsze „pustynie” – te duchowe.
Ale jak to pragnienie zrealizować…? Musiałbym, posługując się mapą oraz swoimi notatkami, zaproponować Czytelnikom bliższe przyjrzenie się teraz nowemu życiu ludzi, którzy dawniej byli żydami, buddystami, hinduistami, wyznawcami Zaratustry, Mahometa, Sai Baby…; także życiu tych, którzy kierowali się różnymi obłędnymi ideologiami i w oparciu o nie próbowali budować różne struktury, ze społecznymi i państwowymi włącznie…
Jak tu jednak pisać, mając świadomość, że książkę tę wezmą do ręki także ci Czytelnicy, którzy są wyznawcami którejś ze wspomnianych religii albo ideologii?! Może mieszkają w kraju, w którym za przejście na katolicyzm wciąż jeszcze grozi kara śmierci albo samosąd zakończony linczem, a za posiadanie Biblii długoletnie więzienie? Może oburzą się czytając o tym, co w Nowym Świecie widzę na miejscu strawionego przez ogień Kremla i mauzoleum Lenina, zawierającego prochy tego wodza bolszewickiej rewolucji?! Jak zareagują niektórzy Czytelnicy na wiadomość, że nie istnieją już w żadnym kraju świątynie, które by nie miały na dachu krzyża, a w swoim wnętrzu tabernakulum; co powiedzą dowiedziawszy się, że w Nowym Świecie wszyscy mieszkańcy Ziemi spotkali się w jednym, świętym, powszechnym i apostolskim Kościele, i to bez żadnych wojen religijnych, misji czy ekumenizmu? Co pomyślą ci, którzy byli przekonani, że to właśnie ich zadaniem jest nawrócić wszystkich ludzi na swoją wiarę, a tymczasem przeczytają, że wszyscy ich współwyznawcy przeszli na katolicyzm…?
Pytania można by mnożyć… Chyba więc powinienem zatrzymać się w swoich opisach Nowego Świata w tym miejscu książki…? Rzeczywiście tak uczynię, trudno mi jednak całkiem pominąć tę stronę, która zawiera jeden rzut oka na miasto, w którym od wieków spotykały się ze sobą (może nawet ścierały) trzy wielkie religie świata: chrześcijaństwo, judaizm i mahometanizm – na Jerozolimę.
Oto zniknęły stare mury okalające to miasto, wybudowane przez Sulejmana na gruzach murów wzniesionych przez krzyżowców; zniknęła Ściana Płaczu27 – rozsypała się – wszystkie 14 warstw – w czasie Wielkiego Trzęsienia Ziemi, wraz z pomieszczeniem, w którym przechowywano zwoje Pisma Świętego; nie widzę olbrzymiej Kopuły Skały28 ani niektórych ze znanych kiedyś kościołów chrześcijańskich29; za to nad miastem górują trzy nowe świątynie. W miejscu dawnej świątyni Salomona wznosi się olbrzymi kościół, nawiązujący swoim kształtem do świątyni z czasów Chrystusa, a na jego frontonie widnieją słowa: Błogosławiony, który przychodzi w Imię Pańskie. Jak łatwo się domyślić, poświadczają one wypełnienie się Jezusowego proroctwa, gdyż Ostrzeżenie umożliwiło żydom poznanie Odkupiciela świata i uwierzenie w Niego (Mt 23, 37-39). Słusznie więc nazwali tę budowlę Kościołem Nowego Przymierza i są bardzo dumni z tego, że nareszcie mają w tym miejscu swoją, wymarzoną od wieków, świątynię oraz swoich kapłanów, chociaż w Starym Świecie inaczej sobie ten fakt wyobrażali.
Dwa pozostałe kościoły pobudowane zostały na szczycie Góry Oliwnej, która, zgodnie z proroctwem zawartym w Księdze Zachariasza (14,4), w czasie Wielkiego Trzęsienia Ziemi podzieliła się na dwie części. Między nimi rozciąga się, ze wschodu na zachód, dolina, nad którą wzniesiono most dla pieszych. Nie widać z daleka samego pomostu ani ludzi na nim, ale potężny łuk, pod którym go podwieszono, do złudzenia przypomina tęczę, co podkreślają jego barwy. Most spina ze sobąszczyt północny, na którym zbudowano kościół Wniebowzięcia Maryi, z południowym, na którym wznosi się kościół Wniebowstąpienia Chrystusa.
Patrząc na styl łatwo się domyślić, że oba kościoły projektował ten sam architekt. Bijące od nich światło (w dzień – słoneczne odbite od białych murów, w nocy – elektryczne) niewątpliwie zwraca uwagę wszystkich nie tyle na same budowle, co na kierunek wszystkich ludzkich dążeń: na nasze „wniebowzięcie”.
Szczęśliwi, którzy pielgrzymują do Domu Ojca, w którym czekają na nas Jezus z Maryją oraz inni nasi bliscy…
Postanowień należy się trzymać, więc reszta moich notatek idzie do szuflady… Jeżeli ktoś kiedyś będzie te kartki przeglądał, może znaleźć strony, na które kapnęły moje łzy! Nie potrafiłem ich nieraz powstrzymać, nawiedzając te miejsca, które kiedyś tętniły życiem, a teraz stały się pustynią… Były też jednak łzy radości, gdy wznosiłem się nad tymi obszarami, które rozkwitły nowym życiem, jakże szczęśliwym.
Zanim teczkę z pozostałymi notatkami schowam, muszę ją jakoś zatytułować, by nie zaginęła wśród tylu innych… Już wiem – tak będzie dobrze: PUSTYNIE ZAKWITŁY!!!
Właśnie dzisiaj, wbrew swoim dotychczasowym zwyczajom, mój niebiański przewodnik zaproponował mi spacer po okolicy…
Miała ta jego propozycja zabrzmieć zupełnie zwyczajnie, lecz tak nie było – w tonie jego głosu było coś niezwykłego, czego jednak nie umiałem sprecyzować. Także moja odpowiedź zabrzmiała trochę sztucznie, głos z lekka mi drżał…
Przeszliśmy tym razem nie przez ogród, lecz osiedlową drogą w stronę kościoła, pozdrawiając po drodze dawnych i nowych znajomych. Od podnóża wzniesienia po szerokich schodach weszliśmy do kościoła na krótką modlitwę, która – tak, dobrze to pamiętam – tym razem przychodziła mi z trudnością. Przy wyjściu, jakby już z góry przygotowany na nasze spotkanie (czyżby Anael go uprzedził?), czekał… ksiądz Leopold! Zaprosił nas na ławkę – tę samą, na której siedząc z Aldoną o wschodzie słońca modliliśmy się, zasłuchani w wiosenne trele ptaków – i wyjął spod pachy aktówkę, a z niej… plik moich zapisków, wręczając mi je…
– Może niezbyt dokładnie, ale zapoznałem się z ich treścią.
A tu twój notes elektroniczny z dyktafonem, kilka nagranych rozmów zdążyłem przesłuchać. Próbowałem wyobrazić sobie, że jestem jeszcze mieszkańcem Starego Świata, i wczuć się w sposób rozumowania i odczuwania tamtych ludzi… Nie było to łatwe, ale ktoś z nieba mi w tym pomógł. Prosiłeś o ocenę. Nie umiałem ci odmówić, więc… (przez chwilę trzymał mnie w napięciu, jakby się zastanawiał) – jestem głęboko przekonany, że będzie to wspaniała i bardzo potrzebna książka! Gdybym żył jeszcze w Starym Świecie, myślę że bardzo by mi ona pomogła przygotować się do Nowego, który był jednak dla nas wszystkich wielkim zaskoczeniem! Gratuluję ci, Ivanie! Zupełnie szczerze! Będę się modlił…
– Dziękuję bardzo, z całego serca! Jest Ksiądz pierwszym, który miał moje materiały – może coś więcej: „próbki” – w ręku.
Księdza opinia doda mi energii i zapału do dalszej pracy. Może w tej chwili nie jest Ksiądz na to przygotowany, ale… muszę o to zapytać: co trzeba zdecydowanie zmienić albo usunąć…?
– Wiedziałem, że zadasz mi to pytanie… Właściwie uderzyła mnie tylko jedna rzecz: rozdział, który chcesz zatytułować „Lew je słomę jak wół”… Czy nie warto by go było jednak pominąć?
– Ale przecież wszystko, co tam piszę, jest zgodne z prawdą!
– Tak, z naszego punktu widzenia. Albo inaczej: prawdziwe dla nas, mieszkańców Nowego Świata. Gdy jednak twoją książkę wezmą do ręki ludzie w Starym Świecie, a zwłaszcza „uczeni w Piśmie” – już jakbym widział reakcję wielu z nich: wyśmianie, odrzucenie, potępienie, a w najlepszym razie – zlekceważenie!
Ksiądz Leopold pokiwał głową… Po dłuższym milczeniu kontynuował:
– O, już wiem, jak ci to wyjaśnić… W seminarium duchownym mieliśmy starego profesora biblistę, którego między sobą nazywaliśmy „Mojżeszem”. Nawet pewno go przypominał: był wysoki, dobrze zbudowany, o potężnym głosie, a do tego z obfitą siwą brodą. Lubił opowiadać nam ciekawostki z życia wzięte, a wtedy wpadał w dobry humor, posługując się ciętym, a nawet rubasznym językiem. Pewnego razu przytoczył nam rozmowę30 ze swoim krewnym, chyba siostrzeńcem, dorosłym już człowiekiem, na temat proroctw Starego Testamentu: – Siostrzeniec był lektorem w swojej parafii i ćwiczył sobie na niedzielę czytanie fragmentu z Izajasza o pełni czasów Mesjańskich – o tych zwierzątkach, które będą się dziwnie zachowywać: wilk i baranek paść się będą razem, lew jak wół będzie jadał słomę, a wąż będzie się żywił prochem ziemi. Zapytałem go, jak to rozumie. I wiecie, co mi odpowiedział? „Skoro jest to Słowo Boże, musi się dokładnie wypełnić”. „Dosłownie, tak jak to napisał Izajasz?” – zapytałem. „Oczywiście, że dosłownie” – odpowiedział… „Potrafisz sobie wyobrazić taki cud?” „Potrafię!” Możecie się domyślić, jak ja, biblista, na to zareagowałem: chociaż wiedziałem, że mój siostrzeniec nie ma za sobą studiów biblijnych, jednak pokładałem się ze śmiechu!!! A potem zacząłem mu dogryzać: „To ty może jesteś «świadek Jehowy», bo oni wierzą w takie bajki?! W to, że na ziemię powróci raj, oczywiście tylko dla nich, i że będą tutaj wiecznie szczęśliwi?! Widziałeś ich «rajskie» naiwniutkie obrazki…?” Jak możecie się domyślić, mój siostrzeniec umiał odpowiedzieć mi tylko milczeniem…
– A teraz, moi panowie – kontynuował „Mojżesz” – wyobraźcie sobie, że ktoś z was w Starym Świecie zdaje u mnie egzamin z Pisma Świętego i daje mi podobną odpowiedź: myli symbol albo parabolę, odnoszącą się do czasów Mesjańskich, z rzeczywistością, którą ta parabola zapowiada (nie dostrzega wcale przenośni, lecz odczytuje wszystko w sensie dosłownym), jak wam się zdaje, co bym zrobił z takim uczniem...? [...]31 Jednak w Nowym Świecie dane nam było zmądrzeć! Wyobraźcie sobie teraz, że dzisiaj, tutaj, nagle otwierają się drzwi i wchodzi… mój „niedokształcony” siostrzeniec! Podchodzi do mnie i mówi: „Wujku, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni!”, a potem co robi…? […]32 …a ja lecę… (zawiesił głos, czekając, aż mu podpowiemy, jednak nie mieliśmy na to dość odwagi…) no gdzie…? Nie na księżyc, panowie, nie na księżyc, tylko do najbliższego lasu, i ląduję na niedźwiedziu, żeby zobaczyć – ja, stary profesor, rozumiecie?! – co to znaczy „sens dosłowny” w Biblii! Bo niedźwiedź tylko się śmieje, liże mnie po policzku i cytuje mi Apokalipsę: Oto czynię wszystko nowe…
I wiesz, Ivanie, co jeszcze dodał „Mojżesz”? „Gdyby wtedy, w Starym Świecie, ktoś mi powiedział, że moje i moich kolegów niektóre komentarze do Biblii, spuścizna całych wieków pracy, nadają się[…]33, to wiecie, co bym z nim zrobił?! (zacisnął wielkie pięści i groźnie nimi potrząsał) – no!!! Ale teraz, w Nowym Świecie, to ja jestem o…, taki malutki!” (pokazał nam szczelinę między dwoma palcami).
Chyba się domyślasz, dlaczego ci to opowiedziałem…Wielcy profesorowie, ale i ci mali „znawcy wszystkiego” w Starym Świecie, okrzykną cię może sympatykiem „świadków Jehowy”…
Niektórzy z nich będą załamywać ręce i ubolewać, że ktoś tak wykształcony czyta po swojemu, w sensie dosłownym, proroctwa biblijne, wykazując się przez to „niewiedzą, ograniczonością i naiwnością”. Twój opis oczyszczonego i przemienionego świata nazwą „nieziszczalną utopią”, a ciebie okrzykną „fałszywym prorokiem”, który ponadto odgrzewa herezje już dawno potępione34… Pomyśl, czy twoja książka na tym nie straci? Czy nie lepiej by było zupełnie pominąć ten rozdział dla dobra sprawy? Kto dożyje, sam zobaczy, jak wielkich cudów Bóg dokonał… Tak myślę!
– Dziękuję bardzo za radę, tak bardzo praktyczną! – odpowiedziałem. – Mam tylko pytanie: czy Ksiądz wyłącznie sam ją sformułował, czy też otrzymał takie natchnienie…? Może na modlitwie…? Wtedy ta rada byłaby dla mnie szczególnie wiążąca…?
– To jest tylko rada pochodząca ode mnie, oparta na moim odczuciu, no i trochę na doświadczeniu, bo przecież i ja wychowałem się w Starym Świecie…
– Całe szczęście! – zawołałem.
– A to dlaczego…? Czyżbyś nie myślał podobnie jak ja, nie przewidywał podobnego ataku i odrzucenia?!
– Przewiduję! Jestem pewien, że taki atak będzie, nawet znam ludzi, ze strony których on przyjdzie! Nie będę im jednak udowadniał, że znam dość dobrze zasady interpretacji Biblii, zwłaszcza rozróżnienie między tym, co chciał napisać autor natchniony a tym, w jaki sposób to opisał, jakim językiem, w oparciu o jaką wiedzę przyrodniczą. Po co miałbym im to udowadniać? Przecież prawie wszystkim ludziom Starego Świata nawet przez chwilę nie postoi w głowie, że Bóg ma w swoich planach aż tak dogłębne przetworzenie świata, że można mówić o stworzeniu go jakby na nowo!
Jak by mogli zresztą uwierzyć w taki cud, odnoszący się do przyszłości, skoro i przeszłość – cały opis raju – zawiera dla wielu z nich tylko symbole i przenośnie i jest opowiadankiem dobrym dla małych dzieci?! Mało tego: wielu z nich, zupełnie bezwstydnie, kwestionuje w ogóle istnienie raju, a jeśli chodzi o stworzenie człowieka i świata – bliższy im jest Darwin ze swoją bajeczką o ewolucji (tak, bajeczką, gdyż do tej pory żadne badania naukowe jej nie potwierdziły)P, niż przekaz biblijny!
– Właśnie o tych ludziach myślałem! Gdy przeczytają, że zwierzęta na powrót stały się łagodne i przestały się nawzajem pożerać, a tym bardziej zagrażać człowiekowi, zawołają: „To wielkie dziecko wyobraża sobie, że lew naprawdę może żyć słomą albo sianem; że Stwórca chciałby odwrócić prawa rządzące dotąd przyrodą!”
– Tak, wiem o tym… Zaraz odwołają się do biologii i stwierdzą, że absolutnie niemożliwe jest przerwanie łańcucha wzajemnych pożeraczy, gdyż będzie to dla nich oznaczało tylko i wyłącznie śmierć: lew musi zjadać antylopy, resztką jego uczty podzielą się sępy i hieny, a czego one nie dojedzą – zjedzą wielkie żuki, wciągając padlinę pod ziemię; mniejsze cząstki dostaną się mrówkom, a najmniejsze – mikroorganizmom w przewodzie pokarmowym mrówek. Mrówkami z kolei pożywi się mrówkojad, a mrówkojadem – sępy i hieny, i tak dalej… Zakrzyczą mnie „uczeni”, którzy podważają prawdziwość (od strony przyrodniczej) przekazu Księgi Rodzaju, a mianowicie tę decyzję Boga, że dla wszystkich zwierząt będzie pokarmem trawa zielona: „To niemożliwe – rzekną – gdyż zwierzęta mięsożerne w swoim krótkim przewodzie pokarmowym nie strawią pokarmu roślinnego. Bóg dostosował się do błędnych pojęć przyrodniczych autora natchnionego, gdyż nie miał zamiaru uczynić z Biblii podręcznika biologiiQ…”
– Skoro tak mocno potwierdzasz, Ivanie, moje przypuszczenia, zupełnie nie rozumiem, z jakiego powodu nie miałbyś się do nich dostosować?! Czy źle ci radzę…?
– Proszę Księdza, ja o tym myślałem podobnie jak Ksiądz, czysto po ludzku. Bałem się nawet poruszać ten temat. Już na samym początku książki – może Ksiądz nie zwrócił na taki szczegół uwagi – opisałem bociany na łące pełnej skaczących żabek. Napisałem tam, że bociany co chwila wyciągały szyję, żeby pochwycić zdobycz – oczywiście żabkę – jednak ostatnio wycofałem się z tego. Potem przypisałem mojemu bratankowi łowienie ryb na wędkę jako jego ulubione zajęcie, i w tym duchu chciałem pisać całą książkę. Jednak otrzymałem bardzo wyraźne natchnienie: „NIE! Masz napisać nie tylko o przemianie ludzi, ale i całej przyrody razem z człowiekiem. Nie tylko człowiek stał się łagodny!”
– Dla nas jest to oczywiste, bo widzimy to na własne oczy, ale jakich użyjesz argumentów, by przekonać o tym czytelników?
– Mnie wystarczyłoby samo głębokie przekonanie, że właśnie tak mam to opisać, zrodzone pod wpływem wspomnianego natchnienia. Jednak, chcąc nabrać większej pewności, po modlitwie otworzyłem Pismo Święte. Natrafiłem na opis wrzucenia w morze Jonasza, uciekającego przed Bogiem i przed wypełnieniem zleconej mu misji ostrzeżenia Niniwy. Opis ten powiedział mi wiele: morze burzy się, dopóki płynący po nim Jonasz udaje się w złym kierunku, przekraczając wolę Bożą, a staje się łagodne, gdy obiera on właściwy kierunek. Odniosłem to do świata: przestanie ziemia trząść się, płonąć i wypluwać lawę wulkanów, gdy ludzie pokochają Boga i zechcą pełnić Jego wolę…
– Wspaniale to ująłeś! Na pewno napiszesz – jeszcze w czasie przyszłym, gdyż dla ludzi Starego Świata – że wtedy Bóg rozkaże swoim aniołom, by przyoblekli cały glob ziemski w szatę miłości, pokoju, zdrowia, czystości, piękna i dobra. Po raz drugi w swojej historii ziemia, zanim przestanie istnieć, stanie się taką, jaką chce ją mieć nie szatan, lecz Bóg.
– Właśnie to miałem na myśli! Napiszę, że w prawdzie nie będzie to pełny raj (ten utraciliśmy na zawsze), lecz jednak czas wypełnienia się proroctw biblijnych, odnoszących się do tego właśnie okresu. Teraz wiem z niezachwianą pewnością, że mam ścisły obowiązek właśnie tak to napisać, niezależnie od życzliwej reakcji części czytelników lub niechętnej – może wręcz wrogiej – innych… A resztę – owoce mojego pisania w sercach ludzi – mam pozostawić Bogu. I właśnie z powyższych względów ucieszyłem się, Księże Leopoldzie, że w swoich uwagach nie powołał się Ksiądz na Boże natchnienie, lecz tylko na własne rozumowanie!
– Skoro tak, wycofuję się! Pisz więc śmiało to, co dyktuje ci twoje własne sumienie. Nawet coś ci dopowiem, co cię na pewno jeszcze bardziej utwierdzi w powziętym postanowieniu, a powołam się przy tym powtórnie na wykłady naszego „Mojżesza”. Otóż w biblijnym opisie drogi Izraelitów do Ziemi Obiecanej widział on alegorię i zapowiedź tej drogi, którą teraz przebywa Nowy Izrael – Kościół, pielgrzymujący przez ziemię do nieba. By nakłonić Izraelitów do posłuszeństwa, Bóg posługiwał się wielkimi cudami i znakami swojej obecności i mocy. Troszczył się nie tylko o pokarm w dostatecznej ilości, o zdrowie i siły potrzebne ludowi w drodze, ale nawet o ubranie. Obecnie, gdy już Nowy Naród Wybrany stara się być we wszystkim posłuszny Bogu, o ileż wspanialsze cuda towarzyszą mu w jego drodze. Bóg troszczy się o wszystkie potrzeby swoich dzieci, gotów zmieniać nawet prawa przyrody, byle tylko im dogodzić i okazać czułą miłość. Ludzie odpowiadają Mu swoją miłością i wdzięcznością, i to jest to novum oczyszczonego świata…
– Dobrze rozumiem to porównanie obecnej epoki z czasami Mojżesza… Jednak w pełni może to pojąć tylko ten, kto tego świata doczekał i w nim żyje! Wszystkie zapowiedzi proroków, dotyczące tego novum, zawierały tylko cień obecnej rzeczywistości, ale nawet one wydawały się ludziom Starego Świata „rewolucją”, przesadą, idealizowaniem… Z podobnym niedowierzaniem patrzyliby Żydzi w niewoli egipskiej na człowieka, który by chciał ich przekonać, że ubranie, które im się niszczyło w ciągu kilku miesięcy, będzie mogło im służyć na pustyni przez czterdzieści lat, przechodząc w spadku z ojca na syna, a potem na wnuka!
– O tak! Uznaję więc, Ivanie, że czerpiesz z dobrych źródeł i jesteś pod najlepszym z możliwych kierownictwem. A jeśli, do tego, gotów jesteś cierpieć za Prawdę… – no cóż, mogę cię tylko wesprzeć modlitwą…! Trzymaj się mocno obranej drogi.
Po tych słowach ksiądz Leopold wyciągnął do mnie ręce, uścisnęliśmy się serdecznie. Mocnym i zdecydowanym ruchem ręki nakreślił mi, na drogę, krzyżyk na czole… Stał jeszcze długo na szczycie schodów i patrzył za nami, gdy szliśmy w stronę jeziora.
Nie spodziewaj się, drogi Czytelniku, że zdradzę ci wszystkie szczegóły mojej rozmowy z Anaelem. Mieliśmy sobie, idąc drogą wzdłuż jeziora, tak wiele do powiedzenia… Śmiejąc się pogroził mi palcem, gdy próbowałem dociekać, gdzie podziewał się wtedy, gdy zostawiał mnie samego z moimi rozmówcami. Nie robił jednak tajemnicy z tego, jak szerokie jest pole jego działania na ziemi – jest i będzie aż do końca świata. Ma pod swoją opieką nie tylko tych, którzy przychodzą każdego roku na świat pod tą samą datą co ja, lecz wszystkich, którzy starają się prowadzić życie czyste, niezależnie od tego, czy są kapłanami, czy zakonnikami, czy osobami wybierającymi życie samotne z miłości do Boga i ludzi, czy też żyjącymi w małżeństwie. Każdy z tych stanów niesie ze sobą jakieś wymagania w dziedzinie zachowania czystości, a wraz z nimi zobowiązanie do walk i wyrzeczeń. Wzorem dla wszystkich walczących o czystość jest Najświętsza Maryja Dziewica, opiekunka i orędowniczka wszystkich dziewic (chodzi tu także o mężczyzn, prowadzących życie dziewicze). Ci, którzy Jej się poświęcili, osiągają najwyższy stopień czystości, bardzo ceniony przez Boga i wysoko nagradzany w wiecznej chwale. Jego symbolem jest w niebie biała szata i czerwony pas w różnych odcieniach, zależnych od walk stoczonych z szatanem i z własną naturą.
W Starym Świecie cała armia psychologów i psychiatrów potępiała już samo to pojęcie „walki z naturą” (zwłaszcza z „przemocą” popędu płciowego), a szatan robił wszystko, by wszystkich przekonać, że „natura ma swoje prawa i trzeba się do nich dostosować”. Hasło to głosili nawet ci, którzy składali ślub czystości albo przyrzeczenie zachowania celibatu, i w ten sposób „duchowni” stali się bardzo „cieleśni”, a niektórzy z nich, żyjąc w grzechu, zdradzali swoje wzniosłe powołanie.
W Nowym Świecie Anael, Anioł Czystości, ma szczególnie rozległe pole działania i wielkie rzesze ludzi korzystają z jego pomocy. Będę zaskoczony, gdy w niebie zobaczę plon pracy tego „księcia chłopca”, a właściwie współpracy, gdyż jego praca jest ściśle sprzężona z zadaniami wykonywanymi przez wielu aniołów, z Aniołami Stróżami włącznie, nie mówiąc o Najczystszej, Królowej nieba i ziemi.
Anael wyjaśnił mi także zasady swojej współpracy z Hagielem, Aniołem Milczenia, który w Chórze Książąt zakłada mu na ramiona swój symboliczny biały płaszcz milczenia. Dowiedziałem się, że chodzi tu o milczenie najszerzej pojęte, a więc obejmujące także sferę myśli, wyobrażeń, pamięci, pożądań – nad nimi wszystkimi ma panować człowiek, więc aniołowie służąmu w tym pomocą, jeśli tylko jej pragnie i potrzebuje.
Byłem tak pochłonięty naszą rozmową, że nawet nie wiem, kiedy zamknęła się wielka pętla trasy naszego spaceru i znaleźliśmy się z powrotem przed moim domem rodzinnym… Wciąż rozmawiając, wsiedliśmy do mobilu… Nikogo nie było przed domem, nikomu z mojej rodziny nie przyszło do głowy, że oto… nadszedł czas rozstania…! Zacząłem odnosić wrażenie, że to wszystko było tylko jeszcze jednym więcej snem-wizją w rodzaju tych, które od wczesnego dzieciństwa wpisały się w moje życie…
Jakby mechanicznie, zawiesiwszy myśli, wpatrywałem się w znane mi ruchy: ustawienie pokrętłami strzałek zegara, wciśnięcie klawisza startu… W sercu poczułem dziwny skurcz, gdy uświadomiłem sobie, że Anael skierował mobil nad jezioro, w kierunku niewielkiej zatoczki, nad którą wsiedliśmy do niego po raz pierwszy tamtego pamiętnego wiosennego dnia, wysiadłszy z kajaka…
Chociaż nie odzywaliśmy się teraz do siebie, wszystko było jasne i oczywiste: za chwilę znowu wsiądziemy do kajaka – w ten symboliczny sposób anioł, któremu dane było zanurzyć się w naszej czasoprzestrzeni, chce zamknąć pętlę naszej wędrówki… Brakowało tylko śpiewu słowików, które były teraz w drodze do ciepłych krajów, a zieleń nadbrzeżnych zarośli została zastąpiona bogactwem kolorów jesieni.
Zepchnąwszy kajak na wodę, usiadłem przy sterze, chwyciliśmy za wiosła… Miałem wrażenie, że tylko minutę zajęło nam przebycie drogi do białego nadbrzeżnego kamienia. Nadeszło nieuniknione pożegnanie…
– Wiem, co czujesz… Oddajmy wspólnie pokłon Najwyższemu i podziękujmy za łaskę tej wielkiej podróży – odezwał się mój Przyjaciel. – Podziękujmy też za twoją książkę i za wszystkie łaski, które otrzymają jej czytelnicy. Chyba nie wątpisz, że pomogę ci przy jej pisaniu i wydaniu, i to w różnych językach. Będzie to nasze wspólne dzieło, człowieka i anioła… Już widzę ją – i jej wieczne owoce – tam, gdzie na razie twój wzrok nie sięga. Podziękujmy Najwyższemu! Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu, jak była na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen.
Wypowiedział tę modlitwę w tak dobrze znany mi sposób, w pokłonie, kładąc rękę na sercu i przymykając oczy. Starałem się go naśladować. Trwaliśmy przez chwilę w ciszy przed Bogiem…
Nie śmiałem spojrzeć w stronę Anaela, lecz w końcu zerknąłem kątem oka, a potem zacząłem szeroko otwartymi oczyma wpatrywać się w niego! Wciąż pozostając chłopcem, jakim go poznałem, został przyobleczony niewidzialną ręką w promienne szaty niebiańskiego księcia, nadające mu majestatyczny wygląd…! Biały płaszcz milczenia, spięty na piersiach drogocenną klamrą, jaśniał tak bardzo, że trudno było na niego patrzeć!
Walczyłem ze sobą, gdyż z jednej strony popychała mnie ku niemu potężna fala miłości – chciałem serdecznie go objąć i uścisnąć – a z drugiej onieśmielał jego majestat oraz bijący od niego blask… Gdy tak zmagałem się ze sobą, nie potrafiąc uczynić choćby pół kroku, nagle z wody z głośnym gęganiem uniosło się w powietrze stadko dzikich gęsi, lecąc wprost na nas. Odruchowo spojrzałem na nie, gdy znalazły się nad naszymi głowami. Gdy spuściłem wzrok, nikogo już przy mnie nie było…
Pozostał jednak biały kamień – z całkowitą pewnością ten sam, który został mi pokazany jako dziecku wraz z siedzącą na nim postacią.
Gdybyś, drogi Czytelniku, idąc brzegiem rzeki zobaczył siedzącego na takim kamieniu chłopca, błagam: natychmiast powiedz mi o tym! Już wiesz, po czym go rozpoznać: po białym długim płaszczu, jakiego nie noszą chłopcy na ziemi, spiętym na piersiach drogocenną klamrą.
Jeśli go spotkasz, będzie to znaczyło, że świat przeszedł już swoje bolesne oczyszczenie i doczekał się Nowej Wiosny. Pobiegnę więc natychmiast, aby przywitać się z moim Przyjacielem z nieba i… rozpocząć tę właśnie podróż, którą opisałem w niniejszej książce. Będzie to podróż już nie tylko w duchu, lecz i w ciele. Potwierdzi ona wtedy, niewątpliwie, jak dalece zgodne z (nową) rzeczywistością jest to wszystko, co tu zostało opisane.
Odbywszy z Czytelnikami pierwszą podróż, zapraszam więc ich od razu w drugą, lecz… tylko tych, których Dobry Bóg chce obdarować niezwykłą łaską: darem życia w Oczyszczonym i Odnowionym Świecie, w którym ucałują się sprawiedliwość i pokój, a wierność z ziemi wyrośnie. Wtedy staną się współredaktorami dalszych rozdziałów tej książki, gdyż będzie pisać ją samo życie.
A ostatecznie zostanie ona zamknięta na głos trąby Anioła Apokalipsy, wzywającej wszystkich, żywych i umarłych, przed oblicze Zasiadającego na wielkim białym tronie. Zostanie zamknięta, gdyż otworzą księgi. I inną księgę otworzą, która jest księgą życia, i osądzą zmarłych z tego, co w księgach zapisano.
A gdy i to już będziemy mieli za sobą, spotkamy się i serdecznie przywitamy w chwale nieba, aniołowie i ludzie, i już pozostaniemy na zawsze z NIM, śpiewając: ALLELUJA!!!
8 września 2005 roku – w święto Narodzenia Najświętszej Maryi Dziewicy – w mojej samotni „Maranatha”
Ta fantastyczna książka, oparta m.in. na „przeżyciach z przyszłości”, może stać się dla czytelnika swego rodzaju testem:
■ Kto jest przekonany, że powinien żyć wyłącznie chwilą obecną, może przechować książkę na półce aż do nadejścia poruszonego w niej Oczyszczenia Świata – wtedy może okazać się potrzebna.
■ Komu tak zarysowany świat wyda się nudny i nieciekawy, przesłodzony i „zbyt katolicki”, a może wprost niewiarygodny – zapewne ma już swój własny i „niepodważalny” obraz przyszłości... tylko jakiej?
■ Komu jednak zamarzy się życie w opisywanym „Nowym Świecie”, a może nawet zapragnie stać się lepszym, by móc w nim się znaleźć – temu Autor życzy, by jego Anioł stał się wkrótce jego przewodnikiem po tym NOWYM...
1 (Mt 24,37-41): „A jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Albowiem jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Wtedy dwóch będzie w polu: jeden będzie wzięty, drugi zostawiony. Dwie będą mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, druga zostawiona”. Siostra Łucja twierdziła, że jej i kuzynom Matka Boża niejednokrotnie mówiła, iż podczas kary oczyszczającej wiele narodów zniknie z powierzchni ziemi.
2 Gdy chodzi o wyznawców judaizmu, piszemy „żydzi” małą literą (podobnie jak „katolicy”, „mahometanie”), a gdy chodzi o narodowość, używamy dużej litery (Żydzi, Amerykanie, Rosjanie itp.).
3 Gabrielle Bossis, „ON i ja”, Michalineum, Warszawa 1992. Zob. notatkę pod datą 25 maja 1939 roku.
4 Oto przykład: fakt porwania trojga pastuszków 13 sierpnia 1917 roku, jak stwierdziła Pani Fatimska, bardzo obniżył rangę i zasięg „cudu słońca” 13 października. Kto wie, czy nie zmieniłby ten cud biegu historii świata…?
5 Mój spowiednik wiele lat temu, słysząc ode mnie wzmianki o tym dziwnym darze poznania przyszłości, zachęcał mnie do opisania otrzymanych wizji. Odpowiedziałem mu wtedy, że nie jestem w stanie tego uczynić, gdyż obrazy zatarły się trochę w mojej pamięci, a ponadto nie mam klucza, który by mi pozwolił połączyć przeszłość z teraźniejszością w jedną całość. Stwierdził, że jeśli będzie to wolą Bożą, klucz ten otrzymam i sam zrozumiem, kiedy powinienem wziąć się za pisanie.
6 Chodzi o „sejf” Bożych tajemnic, do którego miałem dostęp jako dziecko. Dzisiaj pierwszym do niego kluczem było widzenie świata w tęczowych barwach oraz napotkanie znanego mi kamienia z siedzącym na nim Aniołem, także zanurzonym w „rajskiej poświacie”.
7 Miałem więc rację, gdy mówiłem ludziom pod koniec starej epoki: jeżeli chcesz napisać i wydać pamiętnik, śpiesz się, bo potem już nikt nie weźmie go do ręki…
8 Na pewno Czytelnik zauważy, że każda ze zwrotek odnosi się do innego z naszych pięciu zmysłów.
9 Chodzi tu o wysokie natężenie pola elektrycznego, wytwarzanego przez różne urządzenia w zakładach pracy i w gospodarstwie domowym.
10 Zauważmy, że chodzi tu o domy zakonne, a nie o stowarzyszenia czy wspólnoty, gdyż tych ostatnich powstało w Starym Świecie wiele i do niektórych z nich mógł należeć każdy, także małżeństwa z dziećmi.
11 Rzeźbione obramowanie tarczy herbowej, często w formie karty z podwiniętymi brzegami.
12 Zakon Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Dziewicy Braci Marianów Wspomożycieli Zmarłych.
13 Wielbi dusza moja Pana (początek hymnu Maryi, będącego Jej odpowiedzią na powitanie Jej przez krewną Elżbietę, Łk 1,46-nn).
14 Jest to koronka nie złączona, charakterystyczna dla Marianów. Na jednym jej końcu znajduje się medalik, a na drugim krzyżyk. Noszą też duży ciemny krzyż z pasyjką, zawieszony na białej taśmie na szyi, w czasie pracy zakładany za pas.
15 Facsimile (łac.) to bardzo wierna kopia, którą trudno odróżnić od oryginału.
16 Później przypomniałem sobie, że brat Konrad wspomniał także o wyjątkowym kulcie świętych w tym narodzie. Polacy jako pierwsi w taki sposób ułożyli swój kalendarz, że każdy dzień roku wiąże się „obowiązkowo” z liturgicznym wspomnieniem jakiegoś patrona.
17 St Louis de Montfort, Le Secret de Mariepart 2 § 5.
18 Lucifer – imię utworzone od lux = światło, ferre = nosić (łac.).
19 Bardzo proszę Czytelników, by nie odnosili tych cytatów do jednego tylko kraju – tego, nad którym przelatywaliśmy – gdyż można by równie dobrze odnieść je do innych krajów, które przestały istnieć. Jak wiemy, Tajemnica Fatimska zawierała zapowiedź tego, że niektóre kraje będą unicestwione (w jęz. portugalskim: anihilados).
20 „Los Angeles” = „Aniołowie” (hiszp.).
21 Oto dedykacja z jednego z nagrobków: Mojej małej kochanej Titi w dowód ogromnej wdzięczności za tak mile spędzone razem lata – nieutulona w żalu, zawsze pamiętająca – Susan. Podobne napisy powtarzały się bardzo często. Na wielu nagrobkach widniały, wykonane w porcelanie, podobizny ulubieńców.
22 „Stare” Węgry znałem… Komunizm poczynił w nich, zwłaszcza w sferze ducha, tak wielkie spustoszenia, że aż do chwili Ostrzeżenia nie mogły się podnieść.
23 Jest to znane w różnych językach przysłowie.
24 Jezuici utworzyli republikę z niewielkiej tylko części ludu Guaranów, najliczniejszego z ludów Ameryki Południowej, liczącego kilka milionów ludzi. Zamieszkiwał on nie tylko w dorzeczu trzech wielkich rzek spływających do Rio de la Plata, ale na terenie niemal całej Brazylii, aż do Andów Chilijskich w Peru, dość daleko w głąb Boliwii, na południe od Buenos Aires (pampasy) aż do cieśniny Magellana.
25 Indian świeżo ochrzczonych.
26 Przypuszcza się, że wspólny język zachowali Guaranowie dzięki Jezuitom, ich szkołom i drukarniom. To właśnie ci zakonnicy byli pionierami, jeśli chodzi o słowo pisane w tym języku.
27 Pozostało z niego tylko 11 warstw olbrzymich bloków skalnych ukrytych pod ziemią, o długości aż do 11 m i wysokości do 1,8 m. Świadczą one o tym, że cała Jerozolima stoi na gruzach dawnych budowli. Archeologowie twierdzą, że gruzy sięgają w głąb ziemi na więcej niż 20 m.
28 Zwana była także „Meczetem Omara”, chociaż nigdy nie pełniła roli meczetu. Zbudowana była przez muzułmanów na wzgórzu Moria, na którym Abraham złożył w ofierze Bogu swego syna Izaaka, a później Salomon wybudował świątynię. Muzułmanie wierzyli, że Mahomet wjechał z tego miejsca do raju na uskrzydlonej klaczy imieniem Burak.
29 Kierując się opisami apokryfów, tzn. ksiąg pochodzących z czasów apostolskich, jednak nie uznanych przez Kościół za kanoniczne (nie włączonych do Nowego Testamentu), jak też w oparciu o ustną tradycję, wskazywano nie zawsze prawdziwe miejsca niektórych wydarzeń ewangelicznych, upamiętniając je budową świątyń.
W Nowym Świecie Kościół poszedł za innym, bardziej prawdopodobnym opisem tych zdarzeń, podanym przez włoską mistyczkę Marię Valtortę w Poemacie Boga-Człowieka. I tak, na przykład, uznano, że Maryja urodziła się nie w Jerozolimie, lecz w Nazarecie, a jeśli chodzi o Jej wniebowzięcie, została najpierw duchem, a potem ciałem, bez żadnego pogrzebu, przeniesiona do nieba z Góry Oliwnej, na której mieszkała wraz ze świętym Janem w dawnym domu ogrodnika.
30 Odbyła się ona, oczywiście, jeszcze w Starym Świecie.
31 W tym miejscu opowiadanie zabrzmiało zbyt rubasznie, by można je było dosłownie przytoczyć…
32 Jak wyżej.
33 Jak wyżej.
34 Ksiądz Leopold myślał zapewne o chiliazmie i millenaryzmie. Nie rzucił Kościół na ich zwolenników anatemy (nie wyłączono ich z Kościoła), lecz tylko ostrzegł przed nimi stwierdzając, że ta ich nauka nie może być bezpiecznie głoszona. Millenaryści, błędnie odczytując 20. rozdział Apokalipsy świętego Jana, byli przekonani, że nadejdzie szczęśliwa 1000 letnia epoka, kiedy to Chrystus będzie panował na ziemi w sposób widzialny.
Nie wypowiedział się jednak Kościół na temat wiary w nadejście okresu królowania na całej ziemi Chrystusa, ukrytego w Eucharystii i w sercach ludzi. Z prywatnych wypowiedzi Jana Pawła II wyraźnie wynika, iż spodziewał się on takiej szczęśliwej epoki, w którą jednak Kościół ma wejść oczyszczony we krwi męczenników.
Redaktor wydania polskiego: ks. dr Marian Kowalski
© Ivan Novotny
ISBN 8387049026
ISBN 9788387049027
Druk z powierzonego materiału: AGENCJA ATM
00-608 Warszawa, Al. Niepodległości 186
tel./fax 825 33 66, 0602 26 77 15
e-mail: atm@wa.onet.pl
Dystrybucja: J&M – HURTOWA SPRZEDAŻ KSIĄŻEK
Jarosław Dąbrowski
01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17
tel. kom. 0501 102 968
www.hurtownia-katolicka.pl
e-mail: jm_ksiazki@wp.pl