Ivan Novotny
Z ANIOŁEM DO NOWEGO ŚWIATA




4. Moja siostra przewodniczką

Jeśli chodzi o ranne wstawanie, Aldona nie należy do „skowronków”, lecz raczej do „starych lokomotyw”, które długo się rozpędzają i dopiero koło północy są na pełnych obrotach. Z trudem udało mi się ją przekonać, że wschód słońca jest piękny i warto go zobaczyć… Anael zniknął z pola widzenia, chcąc zostawić rodzeństwu trochę swobody, więc wyruszyliśmy we dwoje zwiedzić okolicę, jak też pomodlić się przy rodzinnym grobie.

Myśląc o wyjściu do lasu, z przyzwyczajenia chciałem szukać klucza do furtki, lecz w porę sobie przypomniałem, że „to nie te czasy” – furtki nie istnieją!

Szybko przeszliśmy przez sad, lecz zanim skręciliśmy do lasu, nie mogliśmy przejść obojętnie w pobliżu kościoła. Moja siostra bez słowa skierowała swoje kroki do głównego wejścia i na chwilę zatopiła się w modlitwie. Idąc w jej ślady mogłem się przekonać, że rzeczywiście nie tylko świątynia jest otwarta o tej porze, lecz przed ołtarzem klęczy sześć osób, które mają swoją godzinę adoracji. Nie mam powodu, by nie wierzyć mojemu bratankowi, że podobna adoracja jest we wszystkich kościołach świata… Wśród adorujących był nawet, mimo tak wczesnej pory, jakiś chłopiec. Na myśl przyszła mi rozmowa z 11 letnim chłopcem, oczywiście w Starym Świecie, na temat „bardzo nudnej” – jak twierdził – Mszy świętej. Nudził się najbardziej tym, że we Mszy były chwile ciszy i nie wiedział, czym je zapełnić…

W przedsionku, w którym zostawia się obuwie, zwróciła moją uwagę bardzo długa tablica ogłoszeń. Korzystać z niej może każdy, kto ma jakieś pytanie, sprawę do załatwienia, prośbę o pomoc, ale też sam chce komuś okazać pomoc, czymś się podzielić, sprawić radość. Pod większością nazwisk i adresów widniały numery VF, wielocyfrowe. Aldona wyjaśniła, że to wideofony, będące w powszechnym użyciu, pracujące w sieci dzięki satelitom. Po szczegóły techniczne odesłała mnie do Rafała.

Gdy wyszliśmy, górny rąbek tarczy słonecznej ukazał się już nad dalekim lasem po drugiej stronie doliny, zalewając swą czerwienią i złotem niebo i pierzaste chmurki na nim. Wszystkie ptaki, i te na drzewach sadu, i polne, i leśne, ze wszystkich sił kontynuowały swój wspaniały koncert na cześć Stwórcy.

Ponieważ jedna z ławek przykościelnych zwrócona była w stronę słońca, przysiedliśmy na niej na kilka minut, chłonąc piękno zawarte w barwach i dźwiękach otaczającej nas przyrody.

Chwila ta napełniła nas duchową energią i radością.

Gdy ruszyliśmy dalej, już po kilku krokach wskazałem Aldonie mobil, który zawisł nieruchomo nad drzewami.

– To częsty u nas widok, nikogo nie dziwi. Pamiętasz sąsiadkę Tatjanę, w naszym wieku? Tak bardzo lubi wschód słońca i głosy ptaków, że o tej porze lubi siedzieć w mobilu ponad wierzchołkami drzew. Mówi, że to dla niej najwspanialsza modlitwa.

Zresztą i ptaki ją lubią – ma w sobie coś takiego, że gdzie się pokaże, zlatują się do niej, siadają jej na ramionach, na rękach…

– Chociaż dokarmiania chyba nie potrzebują…? Myślę, że nawet zimą, skoro klimat się ocieplił…

– Masz rację, dokarmiać ptaków nikt nie musi, są jednak ludzie, którzy, jak Tatjana, tak bardzo je lubią, że karmią je niezależnie od pory roku. Słyszałam od niej, że mają wstęp do jej domu, do kuchni – na przykład wróble – wcale nie boją się ludzi.

Ale zobacz! Widzisz tę pliszkę…?

Spojrzałem ze zdumieniem na tego małego ptaszka, którego wcale nie płoszyło nasze przejście: siedział na gałązce tuż przy naszych głowach i śpiewał, zapatrzony w wyłaniającą się tarczę słońca. Dobrze pamiętam, że dawniej pliszki były bardzo płochliwe, z byle powodu wyrażały swoje zaniepokojenie, szybko i nerwowo machając ogonkiem…

Szliśmy ścieżką wśród łanów pszenicy, która już miała dorodne młode kłosy.

– Zaraz, zaraz – zdumiałem się – tutaj pszenica, i to tak bujnie rośnie?! Pamiętasz, jak na tym polu nic nie chciało rosnąć? Ja przynajmniej pamiętam taki rok, kiedy tutaj na jednym polu gospodarz zostawił ugór po zbożu, a za miedzą inny gospodarz posiał zboże i posypał je – tak przypuszczam – nawozem sztucznym.

I co się okazało? Szło się ścieżką przez bujne wysokie zboże, choć miejscami trochę rzadkie – przez to, które samo się wysiało – i wchodziło się w zboże niziutkie, może półmetrowej wysokości, o maleńkich kłoskach – właśnie w to posiane przez człowieka! W nielicznych miejscach strzelały kępki zboża wysokie i dorodne, widocznie tam, gdzie nawóz mineralny nie dotarł.

Takie to było sianie!

Nazwałem wyżej las, do którego teraz wybraliśmy się, tajemniczą krainą naszych dziecięcych zabaw. Dawniej znałem tu każdą ścieżkę, a nawet, już od dziecka, brałem udział w sadzeniu drzew. Była to praca dość żmudna i nie warta zachodu, gdy trafiła się sucha wiosna. Dziwiłem się wtedy, jak to może być: drzewa, które wyrosły same z nasion, padających na twardą ziemię, tak pięknie i szybko rosną, a sadzonki człowieka, mimo lepszych warunków, przyjmują się niekiedy z wielkim trudem…

Nikogo zapewne nie zdziwi, że teraz chciałem najpierw zobaczyć tamte zasadzone przez siebie drzewa, lecz tak bardzo wszystko się zmieniło, że trudno było do nich trafić! Aldona jest mi świadkiem, jak wiele dzisiaj w tym lesie wychodziło z moich ust okrzyków pełnych zdumienia.

– Te sosny mogą mieć najwyżej sześćdziesiąt lat, a wyglądają na stuletnie! A ten dąb u zbiegu dróg, na którym zawsze o świcie śpiewały słowiki… co za olbrzym z niego wyrósł! Tu widać, jak wszystko, po Wielkim Oczyszczeniu, rzuciło się do rośnięcia!

Musisz mi pomóc znaleźć nasz las, niczego nie poznaję!

– „Nasz”? – uśmiechnęła się moja siostra… – No tak, ty jeszcze żyjesz w Starym Świecie! Teraz wszystko jest „nasze”, czyli wspólne! O, zobacz, to ślad po ścieżce, którą wchodziliśmy wtedy do lasu, a tam… jeszcze trochę dalej… droga na cmentarz, ta którą jeździli ludzie wozami konnymi, gdy jeszcze nie było wybrukowanej szosy. A ta szeroka przecinka prowadzi na ugór między pasami zasadzonego lasu…

– A za nami (obejrzałem się) – prosto przez pola do kościoła!

Czyżby ludzie z kościoła tędy chodzili do lasu?

– Chodzą, i to nawet niektórzy codziennie. Ale to niespodzianka… Czy pamiętasz, jak w tym ustroniu myślałeś o powieszeniu na drzewie kapliczki? Rozum podpowiadał, że nie powisi nawet jednego dnia, tylu mieliśmy „młodych gniewnych”, zbuntowanych przeciwko wszystkim i wszystkiemu, nie umiejących uszanować żadnych wartości. Ale teraz stało się to możliwe i ktoś poszedł za twoją myślą. Nie tylko tobie podobało się to miejsce…

Tak rozmawiając, doszliśmy do… pierwszej „niespodzianki”.

Jak się okazało, była to, zawieszona na sośnie, ostatnia stacja Drogi Krzyżowej! Rzeczywiście moje zaskoczenie było wielkie.

Poszliśmy w dół, mijając kolejne stacje, misternie rzeźbione w grubych balach drewnianych, polichromowane, każda z daszkiem i podpisem. Wydeptana była wzdłuż nich już nie tylko ścieżka, ale cały szeroki pas, świadczący o modlitwie całych grup ludzi w tym pięknym zakątku. Do kościoła nie było stąd daleko, najwyżej dwieście metrów, więc łatwo było tu dotrzeć.

– Wczoraj byłeś w Godzinie Miłosierdzia w kościele i widziałeś, że było tam sporo ludzi. Ale o tej porze jest ich nie mniej właśnie tutaj. Przychodzą całymi rodzinami. Mamy dużo pięknych rozważań, przystosowanych do każdego wieku. Ta Droga Krzyżowa zakręca tam, za tamte drzewa, i jest dość długa, więc nikt nikomu nie depcze po piętach. W niektóre dni przychodzi tu cała parafia.

Postanowiłem, że nie będę tylko widzem i przyjdę tutaj o innej godzinie na modlitwę. Na razie ruszyliśmy w głąb lasu, w kierunku cmentarza. I tu również czekało mnie wiele niespodzianek.

Najpierw była nią sama droga, na którą zwróciłem uwagę:

– Jak tu się wszystko zmieniło! Jak tu czysto! Pamiętasz te czerwone tablice z napisem: „Wysyp śmieci wzbroniony”, a przy nich – sterty śmieci?! To właśnie w tym miejscu pewien brudas i egoista wywalił na drogę cały swój śmietnik! Trzeba było chodzić po jego gruzie, żużlu z pieca, potłuczonych naczyniach…

Jakiś początkujący detektyw łatwo mógłby trafić na ślad jego, a nawet jego rodziny, na przykład po szczoteczce do zębów, po kawałku grzebienia… Może był łysy, a tego grzebienia używała jego żona…? Trzeba było potykać się o jakieś puszki, pudełka po margarynie – to wszystko wywiózł w sam środek naszego lasu!

Może przy tym wydawało mu się, że zrobił „bardzo dobry uczynek”, skoro trochę te śmieci rozgarnął…

– O tak, dobrze to pamiętam. Sama nie wiem, w jaki sposób to wszystko zniknęło, czy ktoś nad tym pracował… Drogi i ścieżki, jak widzisz, pozostały, chociaż las jest taki wysoki i gęsty.

Dużo ludzi tu przychodzi, i jest po co: konwalie, maliny, jeżyny, dużo grzybów… Gdy byliśmy dziećmi, też było ich dużo, ale potem poszycie lasu wyschło, ludzi było coraz więcej, a grzybów coraz mniej. Bolączką Starego Świata był ciągły brak wody, którego teraz nie odczuwamy. Czy pamiętasz strumyk, który dawno temu płynął za cmentarzem?

– I co, teraz znów płynie…?

– Oczywiście, dopływa aż do rzeki, a w miejscu dopływu są mokradła, których kiedyś nie było. Może dotrzemy tam dzisiaj.

– Ścieżki są tak wydeptane, jakby często tędy ktoś chodził. Pewno na cmentarz…?

– No właśnie. Pod koniec starej epoki prawie zupełnie zarosły, bo ani nikomu nie chciało się spacerować po lesie – ludzie siedzieli z nosem w telewizorze – ani nie było na to czasu – wskakiwało się do samochodu, byle szybciej. Na cmentarz też. Nie mówiąc o tym, że młodzi woleli omijać cmentarze… Za to sataniści – chodzili, by niszczyć krzyże i nagrobki!

– A pamiętasz zdjęcia, które robiłem w tym właśnie miejscu? Czy jeszcze wiszą w domu? Było na nich kilka pięter lasu – od chwastów i krzewów aż po ścianę starych lip, a pośrodku młode brzózki. Jakie to teraz potężne brzozy! A na tej drodze robiłem ci zdjęcia na nartach. Ściana lasu przypomina puszczę, nawet te powalone stare pnie…

– Co, może myślałeś, że ktoś tu teraz przychodzi po drzewo na opał, żeby przetrwać zimę…? – Aldona uśmiechnęła się. – Ani nie ma takich zim jak dawniej, z wielkimi mrozami, ani pieców, w których trzeba by było palić!

– A kominki?

– To jedyne, co pozostało z tamtych czasów. Bardzo lubimy siedzieć przy ogniu. Są nawet domy, w których na ruszcie kominka wszystko się gotuje…

– Prawdziwy ogień nadaje podobno potrawom szczególny smak i wartość, tak twierdzą Chińczycy. Czy jeszcze gotujesz chińską zupę, jak dawniej, w pięciu elementach?

– To była niesamowita mieszanka! Można było do niej wrzucić wszystko, co było w domu do jedzenia, oczywiście w odpowiedniej kolejności. Teraz nie bawię się w takie gotowanie, wszystko i bez tego jest zdrowe dla człowieka. Po co zresztą godzinami dreptać przy kuchni…?

– …Wszystko jest zdrowe…? A weźmy, na przykład, cukier? W Starym Świecie większość ludzi nie potrafiła się bez niego obejść… Pamiętasz mój artykuł o jego trujących właściwościach?

– O, dobrze pamiętam! „Ogromna siła trucia dwusiarczynu zawartego w cukrze, a pochodzącego z rafinacji”… Mimo twoich „wykładów” trudno było ludziom, nawet chorym, zrezygnować z tej trucizny, nie trafiała do nich informacja, że do rafinacji wszędzie stosuje się wapno gaszone, kwas węglowy i kwas siarkowy. Wtedy całe koncerny walczyły ze sobą o rynek zbytu, reklamy budziły apetyt na cukier u dzieci, a odżywki dla dzieci już od niemowlęctwa wpędzały je w straszny nałóg… Ty nie podawałeś nigdy gościom cukru do herbaty czy kawy, zawsze miałeś dla nich miód, chociaż ja… – różnie to bywało, nie umiałam odmówić dzieciom cukierków ani czekolady. Teraz te problemy mamy już, na szczęście, za sobą!

– Czyżby już nikt nie uprawiał trzciny cukrowej ani buraków cukrowych…?

– Mamy dużo miodu… Ale jeszcze i buraki się uprawia, i trzcinę, tylko nie ma na świecie cukrowni.

– To po co się je uprawia?

– Czy pamiętasz, jak próbowałeś kiedyś kogoś przekonać, że wcale nie trzeba zamykać cukrowni, lecz inaczej je wykorzystać? Wtedy nikt nie chciał ciebie słuchać, ale teraz ludzie zmądrzeli i sami się przekonali, że odparowany syrop buraczany i trzcinowy, bez żadnej chemicznej obróbki, jest bardzo zdrowy.

– A aspartam? Czy czytałaś o nim? Nie…? Ten sztuczny słodzik, aż 180 razy (w stosunku wagowym) słodszy od cukru, wynaleziony został w USA w 1965 roku, a pojawił się w sprzedaży w USA w 1982 roku, chociaż testy szkodliwości wypadły bardzo niepomyślnie. Pamiętam dość dobrze, bo śledziłem ten problem, że u siedmiu małpich noworodków, którym podawano ten środek w mleku, jeden zdechł, a u pięciu pojawiły się objawy padaczki.

Kolejne badania wykazały, że aspartam powoduje guzy rakowe mózgu u myszy. Amerykański Urząd do Spraw Żywności i Leków (FDA) opublikował listę aż 92 objawów zatrucia ludzi przez aspartam. Były wśród nich: astma, rak mózgu, niewydolność płciowa, drgawki, uszkodzenie wzroku, tycie, chroniczne zmęczenie, a nawet zgony, a mimo to, pod silnym naciskiem polityka Donalda Rumsfelda, właściciela firmy, w której wynaleziono aspartam, za aprobatą rządu Urząd (FDA) dopuścił ten słodzik do powszechnego użytku. To było diabelstwo! Chorzy, których ostrzeżono przed trującym działaniem rafinowanego cukru, przechodzili na aspartam, a potem, nawet dość szybko i sprawnie… na tamten świat! I do tego wierząc, że uniknęli trucizny…! A zażywali ją w tak zwanej „zdrowej żywności”, w mnóstwie środków spożywczych, napojów, a nawet leków…

– Szczegółów nie znam, zaledwie obiło mi się to o uszy. Jak to dobrze, że przeminęło już to „diabelstwo”, jak je nazwałeś. Ludzie teraz nie ustępują zwierzętom, jeśli chodzi o wyczucie tego, co im szkodzi lub sprzyja, po prostu otrzymali od Boga jakby instynkt ostrzegający ich przed zagrożeniem. Może mieli go i dawniej, przynajmniej niektórzy (Indianie nad Amazonką?), lecz na ogół był ukryty i niewykorzystany przez odejście daleko od natury i jej praw. Co ja mówię: „odejście” – przecież to było życie wbrew naturze, niszczenie jej! Czy pamiętasz, jak próbowaliśmy psy nakarmić kaszą kukurydzianą? Nawet głodne, wcale nie chciały jej ruszyć! Wtedy na własne oczy mogliśmy się przekonać, co to jest „żywność genetycznie zmodyfikowana”, o której tyle się słyszało!

Czy świnie by ją jadły, tego nie wiemy, lecz o ludziach krążyło powiedzonko: „Człowiek nie świnia, wszystko zje”…

– Tak było! A inne „diabelstwo”, jakim były papierosy…?

Mówiło się tylko o „nałogu”, ale nieliczni zdawali sobie sprawę, że uzależnienie od setek trucizn zawartych w dymie, a więc powolne samobójstwo, to potężne zniewolenie szatańskie! Czy pamiętasz, jak w pewnej kaplicy ksiądz egzorcyzmował kobietę palącą papierosy…? Jak diabeł nią miotał, wzbudzał strach, odczucie zimna, a w końcu odebrał jej przytomność?

– Dobrze ten fakt pamiętam! Ksiądz rozkazał duchom nikotynizmu, żeby opuściły tę kobietę. Pytasz, jak jest teraz… Jestem pewna, na sto procent, że możesz podróżować po całym świecie, a nigdzie nie spotkasz człowieka palącego!

– Jak to się stało? Od razu po Wielkim Oczyszczeniu wszyscy przestali palić? Nie było przecież środków łączności, artykułów ani wykładów na ten temat…

– Od razu, w jednej chwili! Gdy ukazał się wszystkim Chrystus w otwartym niebie, dał też każdemu poznać, jak widzi jego życie, i to w najdrobniejszych szczegółach. Czy możesz wątpić, że i ten problem ukazał w dostatecznie jasnym świetle?; podobnie pijaństwo, narkomanię, seksomanię i wszystkie inne „manie”, ze służbą mamonie włącznie.

– I co, od razu wszyscy się nawrócili pod wpływem tej wizji, tego duchowego wstrząsu…?

– Tak można powiedzieć. Ale z nałogami i zniewoleniami to nie taka prosta sprawa! Wprawdzie w pierwszej chwili wszyscy, pogrążeni w najgłębszym żalu, postanowili poprawę, ale Bóg zastosował pół roku „kwarantanny”, albo inaczej próbywytrwania w tym postanowieniu. No i tu zaczęła się straszna walka ludzi ze swoimi słabościami, a z ludźmi – walka mocy piekielnych! Piekło chciało odzyskać utracone pozycje i wpadło w niesamowitą wściekłość, wykorzystując nawet cień swoich możliwości…

– A czy mogłabyś zdradzić mi coś ze swoich osobistych przeżyć, które towarzyszyły Ostrzeżeniu…? To był ten pierwszy etap Oczyszczenia, prawda?

– To wspomnienie jest czymś tak osobistym, intymnym, że trudno o tym mówić… (Aldona szła przez dłuższą chwilę zapatrzona w ziemię, a może w głąb siebie, milcząc). Skoro jednak tak bardzo ci na tym zależy… Ale przecież ty sam przeżywałeś coś podobnego?

– Tak, w czasie nocnej modlitwy. Chociaż było to przeżycie wstrząsające i miałem wrażenie, że stało się ono udziałem wszystkich ludzi Ziemi, jednak doświadczyłem go tylko w sobie…

Zdawało mi się, że nie tylko ja sam, ale i wszyscy moi bliscy stanęli na sądzie Bożym, lękałem się…

– To chyba jednak nie było to samo, gdyż Ostrzeżenie przeżywał każdy w taki sposób, jakby tylko on jeden żył na świecie.

Najpierw była to wizja wspaniała i pocieszająca, przynajmniej dla mnie, gdyż zobaczyłam Chrystusa, otoczonego nieprzeliczonym rojem aniołów jak złotym pyłem. Poznałam Go wtedy jako Miłość nieskończenie miłosierną, zatroskaną o mój los, o najmniejsze szczegóły mojego życia. Następnie spojrzałam na siebie jakby Jego wzrokiem – i to było coś strasznego, czego ci na pewno nie opiszę żadnymi słowami! Było to dogłębne poznanie całej przebytej już przeze mnie drogi życia, a zarazem niesamowicie bolesne zestawienie tego, co było… no tak, trzeba by użyć takiego obrazu: coś jak w dwukolumnowej tabeli – tego, co było „po stronie Boga”, a następnie moja odpowiedźna to lub kompletny jej brak, a więc to, co było „po mojej stronie”… Powiedziałam: „bolesne”, ale żadne słowo tego nie odda. To był niesamowity żal, wstyd, powalenie w proch, chęć zapadnięcia się pod ziemię!

– Czy długo to trwało?

– Prawdę mówiąc – nie wiem… Mogło to trwać ułamek sekundy albo kilkanaście minut, ale mnie się zdawało, że to trwa całe wieki! I na koniec coś, co może było nie mniej bolesne, ale niosło w sobie ogromną chęć naprawienia wszystkiego, zadośćuczynienia zlekceważonej Miłości, choćby trzeba to było robić w ekstremalnie trudnych warunkach i bez względu na upływ czasu. Wyobraź sobie, że znalazłam się… w czyśćcu, w tym właśnie miejscu, które mi się w tej chwili należało!

Moja siostra wypowiedziała ostatnie słowa łamanym głosem, a potem na dłuższą chwilę zamilkła. Nie wróciła już do osobistych wynurzeń.

– Więcej już nic ci nie powiem, bo to przekracza moje możliwości. Z rozmów z ludźmi wiem, że mieli podobne przeżycia.

Były nawet wśród nich osoby, które znalazły się wtedy… w piekle! Ktoś uchodził za osobę dobrą i pobożną… Wydaje mi się, że zataił jakiś grzech i całymi latami go nie wyznawał. A mogło być i tak, że ze wstydu wyznał ten grzech w sposób niejasny lub ogólnikowo, a potem o tym zapomniał…

– No tak, mógł to być efekt spowiedzi i komunii świętokradzkich! Diabeł mieszkał w takiej duszy, lecz nawet nie wiadomo, na ile ten ktoś zdawał sobie sprawę ze swojego stanu! Ale powiedz mi, czy po tym Wielkim Ostrzeżeniu było tak jak niektórzy zapowiadali: ustawiły się kilometrowe kolejki do spowiedzi wszędzie, gdzie tylko znaleziono księdza?

– Tak, to się potwierdziło. Księża padali ze zmęczenia, nawet niektórzy umarli z wycieńczenia, ale nie mieli innego wyjścia. Czuli, że waży się wieczny los dusz i oni nie mogą zawieść.

– Powiedziałaś, że Bóg dał ludziom „pół roku próby”, a co było potem…?

– Możesz się domyślić, że było właśnie to, co znaliśmy z objawień w Garabandal: próba zakończyła się cudem – wizją świetlistego krzyża z czerwonymi smugami światła, wychodzącego z miejsc ran Chrystusa. Krzyż wkrótce zniknął, ale pozostały „słupy dymu”, które zapowiadał prorok Joel w Piśmie Świętym.

– I są do dzisiaj?! Miały być niezniszczalne do końca świata!

– Oczywiście że są. W dzień przypominają rzeczywiście słupy dymu albo mgły o niebotycznej wysokości, a w nocy nieruchome smugi ognia i światła. Na pewno wybierzesz się w podróż, więc będziesz mógł je zobaczyć w kilku miejscach na świecie.

– No dobrze: „Ostrzeżenie”, „Cud” i… pozostała już tylko… „Kara”!

– Czuję, że zechcesz teraz ze mnie wyciągać, na nowo rozgrzebywać, tamte straszne i bolesne wspomnienia! Wcale nie mam na to ochoty, a na pewno nie dzisiaj. Zresztą mogę dać ci dobrą radę. Jeżeli piszesz książkę dla ludzi Starego Świata i chcesz ich przygotować do wejścia w Nowy, to lepiej pomiń samą Karę Oczyszczającą…

– Tak zupełnie mam pominąć, wcale o niej nie pisać…?!

– Całkiem pominąć jej nie możesz, ale z tym opisem nie przesadzaj. Wydaje mi się, że wystarczy napisać o jej skutkach: o tym, jak zmieniła się mapa świata… (zamyśliła się na dłuższą chwilę)… no i o ludziach, którzy po Karze zostali na ziemi…

…Przychodzi mi w tej chwili na myśl taki obraz: chory na raka żołądka, z wielkim guzem w brzuchu, szykuje się do operacji – ten pacjent to Stary Świat. Przychodzi pomocnik chirurga i zaczyna opowiadać o szczegółach operacji – w naszym wypadku mającej nadejść Kary. Maluje przed oczyma nieszczęśnika uciążliwość dokładnego płukania jelit, obraz rozcinania powłoki brzusznej, rozsuwania jelit, rozcinania żołądka i wycinania guza, oczywiście wraz z częścią żołądka, potem zszywania… Mówi o konieczności odżywiania kroplówką przez pierwsze dni po operacji, a na końcu dopiero… pociesza pacjenta, że jeśli wszystko się uda, a nawrotów choroby nie będzie, ma szansęna powrót do zdrowia! I powiedz mi: po co to wszystko, jaki to ma sens? Czy to pomoże pacjentowi? Czy z takim opisem „operacji” Kary twoja książka będzie naprawdę „krzepić serca”?!

Istnieje zresztą taki opis, chyba wystarczająco szczegółowy – to ten, który dał nam Chrystus. Wystarczy – tak myślę – jeśli uświadomisz ludziom, że to, co napisali na ten temat Ewangeliści, wcale nie odnosiło się do samego końca świata, jak błędnie sądzono przez tyle wieków, lecz właśnie do tej Kary Oczyszczającej, przez którą przeszedł świat. Wystarczy, jeśli napiszesz, że zapowiedzi Chrystusa wypełniły się co do joty – ludzie nawet mdleli ze strachu w oczekiwaniu wydarzeń, zagrażających ziemi.

Reszty ludzie dowiedzą się sami i przeżyją na własnej skórze. Teraz nawet nie chcieliby może o tym czytać, powiedzieliby o tobie: o, jeszcze jeden więcej katastrofista i prorok zagłady…

– Dzięki, Aldono! Czuję, że twoja sugestia jest słuszna, a ten twój „opis operacji przed operacją” trafia do mnie! Możliwe, że spotkam jeszcze kogoś, kto na ten temat zechce rozmawiać, a jeśli nie – niech zostanie „biała plama”…; może zresztą „szara”, bo przecież niektóre wydarzenia dadzą się łatwo poznać po ich skutkach. Jeżeli nawet nie opiszę, na przykład, samego Wielkiego Trzęsienia Ziemi, lecz tylko niektóre spowodowane przez nie zmiany na mapie świata, czy to nie wystarczy…?

– Oczywiście. Nawet tutaj, gdzie nigdy dawniej trzęsień nie było… Czy nie zauważyłeś, że idziemy pod górę…?

– Tak wszystko zarosło, że nie zwróciłem uwagi, zresztą zamyśliłem się… Rzeczywiście! Czy wiesz, co mi to przypomina?

W swoich „snach-wizjach” oglądałem jakieś wzniesienie… Szedłem na południe od naszego sadu, w głąb lasu, i dochodziłem do wysokiej góry, z której dużo ludzi zjeżdżało na nartach…

– To się właśnie stało, a więc to nie był sen. Tylko co do tych nart… – rzadko teraz spada tyle śniegu, żeby na nich pojeździć, no i śnieg krótko leży. Mam nadzieję, że i do góry jeszcze dojdziemy, ale najpierw chodźmy na cmentarz.

Ostatni stumetrowy odcinek drogi przeszliśmy w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Gdy weszliśmy w bramę cmentarną, czekała mnie kolejna niespodzianka: nie mogłem poznać tego miejsca! Dawnym gospodarzom przeszkadzały drzewa i krzewy, więc ogołocili z nich znaczną część cmentarza, lecz teraz… tonął w zieleni krzewów, pachniał i cieszył oko jak międzynarodowa wystawa kwiatów! Mimo środka tygodnia na grobach płonęło mnóstwo zniczy, a same groby… – to były cuda sztuki kamieniarskiej, rzeźbiarskiej, malarskiej, a nawet – być może – jubilerskiej! Wiele grobów było małymi pięknymi kaplicami, z witrażami albo firankami w okienkach. Ileż w tym smaku, ale przede wszystkim… serca – pomyślałem. Aldona stwierdziła jednak, że to widok najzwyklejszy, wszędzie na świecie jest podobnie i nikogo to nie dziwi.

Przy bramie widniała tabliczka z napisem: „Cmentarz znajduje się pod opieką Ś.W.C. przy parafii…” (poniżej – nieodłączny numer wideofonu). Aldona podała mi rozwinięcie tego skrótu: „Świeccy Wspomożyciele Czyśćca”. Skierowaliśmy kroki do grobu rodziców, pogrążając się przy nim w modlitwie, a następnie zagłębiliśmy się w alejki, odczytując jakże wiele znajomych nazwisk, oglądając zdjęcia. Gdy już nacieszyłem oko pięknem tego miejsca oraz promieniowaniem miłości, która, niewątpliwie, kazała ziemianom w ten sposób troszczyć się o zmarłych, usiedliśmy na ławeczce i popłynęła przyciszona rozmowa.

– A więc nie pomyliłem się, mówiąc kiedyś, że w czasie Wielkiego Oczyszczenia ten cmentarz zajmie całą dolinkę i sięgnie aż pod las…

– Pamiętam to twoje „proroctwo”, dokładnie się wypełniło.

Pochowano tu także wielu ludzi z miasta, bo tam zabrakło miejsca, nawet na groby zbiorowe. Ale tego strumienia, płynącego przez cmentarz, nie przewidziałeś…

– On płynął środkiem dolinki, ale tylko wiosną w czasie roztopów i na jesieni po długotrwałych deszczach. Teraz musi mieć tutaj swoje źródło…? Ale powiedz mi, kto wyrzeźbił w granicie ten „łuk tryumfalny” i figurę na naszym grobie rodzinnym?

– Znałeś go, rzeźbił dla różnych parafii, a potem miał zakład pogrzebowy. Teraz dobrze wykorzystuje swoje zdolności. Pewno trudno ci będzie uwierzyć, ale ani on, ani inni tu pracujący nie traktują swojej pracy jako źródła dochodu, lecz jako uczynek miłosierny względem dusz czyśćcowych. Należą do świeckiej gałęzi zakonu Wspomożycieli…

– Aha, do tego „Ś.W.C”… Cóż to za zakon? Pewno z tych najnowszych…?

– Wprost przeciwnie – z tych starych! Powstał już w XVII wieku w Polsce i nie wykroczył wtedy zbytnio poza jej granice.

Założył go człowiek, który miał łaskę duchowego obcowania z czyśćcem, Stanisław Papczyński. Pełna nazwa to Zakon Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Dziewicy Wspomożycieli Dusz Czyśćcowych. Miał piękną, ale i skomplikowaną historię, musiałabym ci zrobić cały wykład na jego temat. Krótko mówiąc, Zakon został skasowany przez cara z dwóch powodów: za to, że jego białe habity z niebieskim pasem przypominały dogmat o Niepokalanym Poczęciu Maryi i objawienia w Lourdes, jak też za modlitwy w intencji poległych w obronie ojczyzny…

– No tak, rozumiem, Rosja połknęła Polskę i nie mogła znieść modlitwy za jej obrońców, a jako prawosławna – „katolickiego” dogmatu!

– Właśnie. Teraz jednak, w Nowym Świecie, zakon ten błyskawicznie się odrodził i ogarnął cały świat – nawet chyba nie ma takiej parafii, w której nie byłoby Wspomożycieli.

– „Musiałabyś mi zrobić cały wykład”… Czyżbyś i ty do niego należała?!

– Zgadłeś! I w naszej parafii jest bardzo prężny. Trzy jego gałęzie: męska, żeńska i świecka są najliczniejszym zakonem w świecie. Przecież dobrze wiesz, że ostatnio czyściec zapełnił się już nie tylko milionami, ale miliardami dusz, więc potrzebuje licznych wspomożycieli.

– Interesuje mnie ten temat! Czy masz jakąś książkę o tym zakonie?

– Jest nie jedna, i to w różnych językach. I o zakonie, i dla zakonu.

– Czy chodzi tu o jakieś surowe pokuty, długie modlitwy…?

– Wolałabym teraz nie poruszać tego tematu. Mamy swoją własną duchowość, opartą na wielowiekowej tradycji, ale także na współczesnych objawieniach dusz czyśćcowych. Jest niemało ludzi na świecie, którzy mają od Boga dar obcowania z czyśćcem, więc chyba się nie zdziwisz, że i oni mają wpływ na nasze praktyki. Ale te praktyki to nie biczowanie ani średniowieczne owijanie się kolczastymi łańcuszkami. Miłość do bliźniego, tego potrzebującego pomocy w czyśćcu, ma rzutować na całe nasze ziemskie życie. Tyle na razie powinno ci wystarczyć. Mógłbyś się wybrać do jakiegoś klasztoru Wspomożycieli albo Wspomożycielek, dobrze by ci to zrobiło…

Cisnęły mi się na myśl różne pytania, ale przysiadł się do nas znajomy z osiedla, więc musiałem zamilknąć. Okazało się, że jest o kilka lat od nas młodszy i dobrze mnie zna. Mnie trudno było go poznać, tak się zmienił. Pamiętałem go jako bezrobotnego alkoholika, bardzo biednego ale nie okradającego innych. Zbierał puszki po piwie, żeby móc kupić papierosy i piwo i uraczyć się.

Był chwiejącym się wrakiem, młodym staruszkiem… Teraz wyprzystojniał, wyprostował się, odmłodniał – jak nie ten sam człowiek! Powspominaliśmy znajomych, których ciała spoczywają na tutejszym cmentarzu, a zakończyliśmy rozmowę wspólną modlitwą przy grobie jego rodziców, pięknie utrzymanym, zanurzonym w kwiatach.

Wiosna napełniła mnie taką energią, że mógłbym chyba iść bez zmęczenia dziesiątki kilometrów. Widziałem, że i Aldona nie ma zamiaru oszczędzać nóg, więc wróciliśmy do lasu, kierując się teraz w stronę przeciwną.

Znałem kiedyś tę drogę, upodobali ją sobie ludzie ze wsi, by jej pobocza zasypywać śmieciami, i to mimo tablic ostrzegawczych. Teraz bujna roślinność zagłuszyła wszystko. Z puszystych dywanów mchu wyłaniały się nie tylko gęste zarośla, ale i jakieś pnącza, przypominające podzwrotnikowe liany, i wspinały się aż na czubki drzew. Gdzieniegdzie połacie zrytej ziemi świadczyły o obecności zwierząt, może dzików. Dość głośne trzaski gałęzi w głębi lasu zaczęły napawać mnie lękiem, lecz gdy próbowałem nasłuchiwać i rozglądać się, moja siostra nie mogła powstrzymać się od śmiechu – wciąż byłem niepoprawnym przybyszem ze Starego Świata! Musiała przypomnieć mi proroctwo Izajasza, dla którego symbolem tych nowych czasów było wkładanie przez dziecko ręki do kryjówki żmii.

Często mijaliśmy jakieś ptaki, które przyglądały się nam ciekawie, wcale nie spłoszone naszą obecnością, nawet gdy byliśmy bardzo blisko. Rozpoznałem nieruchomą posępną sowę uszatkę i czujną dzierzbę. Także sójki, które kiedyś były utrapieniem myśliwych, gdyż głośnym chrapliwym wrzaskiem reagowały na każdy ruch w lesie i płoszyły zwierzynę, teraz siedziały ciche i spokojne. Para dzikich gołębi grzywaczy, z charakterystyczną białą plamą na szyi, czyściła dziobami swoje pióra, nie zwracając na nas uwagi, a szpaki wprost kręciły się koło naszych nóg.

Za chwilę znaleźliśmy się nad strumykiem i poszliśmy jego brzegiem. Teren, kiedyś nizinny i płaski, teraz jakże bardzo się zmienił. Trzęsienie ziemi wypiętrzyło ogromną, jak na te okolice, górę, którą porósł gęsty las. To właśnie tę górę oglądałem jako dziecko, brakowało tylko śniegu, by obraz był pełny…

Strumyk po dwóch kilometrach rozlał się szeroko, a na jego brzegach było trudne do przebycia trzęsawisko. Sterczały z niego pnie drzew, obgryzionych i powalonych przez… bobry! Widziałem kiedyś te zwierzęta tylko w zoo i na zdjęciach, a teraz – tu, w naszym lesie! Także tutaj próbowały utworzyć coś w rodzaju małej tamy, choć pewno nie było to łatwe. Gdy już zdawało mi się, że za chwilę zobaczę jedno z tych zwierząt, z poruszającego się błota wynurzyła się… głowa żółwia!

– Zobacz, zobacz, żółw błotny!! Czytałem kiedyś w przewodniku, że już tylko w kilku miejscach naszego kraju ocalały te zwierzęta, ale tutaj…?!

– Stare przewodniki są już naprawdę stare, wszystko się zmieniło. Nie tylko mapa naszej okolicy, ale całego świata!

– Wiem już o tym, ksiądz Leopold miał mi pokazać, ale nie doszliśmy do mapy. Czy dużo tu jest tych żółwi?

– Kto to może wiedzieć? Czy myślisz, że po świecie uganiają się teraz całe grupy uczonych, geografów, opisywaczy fauny i flory?! Że ktoś liczy, fotografuje, klasyfikuje? Nic z tych rzeczy! Komu by to miało służyć? Kiedyś – owszem, ludzie kierowali się hasłem: ratujmy od wymarcia, zachowajmy dla następnych pokoleń. To już przebrzmiało, chyba na zawsze. Dla nas też przyroda jest środowiskiem życia, ale najbardziej cenimy ją sobie przez to, że kieruje naszą myśl ku Stwórcy, który dla nas wszystko podtrzymuje w istnieniu.

– Masz rację – Bóg zawsze na pierwszym miejscu! W takim pięknym zakątku jak ten… może u podnóża tamtej góry… albo na szczycie! – dlaczego tu nikt nie mieszka…? Teraz, kiedy nic nikomu nie grozi, czy nie mogliby tu mieszkać pustelnicy?!

– Wiedziałam, że o to zapytasz (może raczej wyczułam), więc nic ci nie mówiłam… Za rzeką możemy odwiedzić jednego z nich, jeżeli tylko zastaniemy go w domu.

Weszliśmy na mały betonowy most, pamiętający jeszcze Stary Świat. Tak mocno nadwerężony został przez trzęsienie ziemi, że miejscami pozostały same druty zbrojenia. Poziom rzeki podniósł się bardzo, szumiała na niewielkim progu. Ponieważ był upał, poczułem nagle pragnienie, więc zeszedłem nad samą wodę, by je zaspokoić. Znałem już smak tej wody, gdyż piłem ją, siedząc z Anaelem w kajaku. Teraz wydała mi się o wiele smaczniejsza. Polałem nią sobie głowę, z rozkoszą zanurzyłem na chwilę ręce i nogi.

– Może masz ochotę na małą przekąskę? – usłyszałem z góry pytanie. Widocznie Aldona przewidziała, że możemy być długo w drodze, i zaopatrzyła się w owoce. – Jabłka, kiwi, figi – do wyboru!

Gdy spojrzałem na nią, z jakim „nabożeństwem”, powoli, wyciszona wewnętrznie spożywała dary nieba, od razu przypomniałem sobie wczorajszy obiad, więc zagadnąłem ją o to.

– Czy zawsze jecie w milczeniu? Tak jak wczoraj obiad…?

– Zawsze. Z gośćmi też, nie dziw się temu. Po prostu łączymy posiłek z modlitwą. Jak ci to wyjaśnić… (na chwilę przymknęła oczy)… Jest to modlitwa uwielbienia Boga za Jego dobroć i hojność, proste okazanie Mu wdzięczności. Do tego nie trzeba nawet słów, to się po prostu czuje w sercu. Ale żeby ta modlitwa w pełni nasycała duszę, trzeba jeszcze objąć myślą, wyobraźnią, siedzących obok nas ludzi, a nawet całą kulę ziemską, i wypromieniować z serca ku wszystkim to co najlepsze: życzliwość, serdeczność, wdzięczność. Gdy jem na oczach Boga, pochylając się przed Nim z wdzięcznością, a jednocześnie myślę w ten sposób o ludziach, wiesz co się dzieje…? Przenika mnie tak potężna fala energii, miłości, chęci do życia, że gdybym nawet zjadła suchy kawałek chleba, czułabym się nasycona! Spróbuj tak jeść, a sam się przekonasz!

Wdzięczny byłem swojej siostrze za tę lekcję… „jedzenia po nowemu”! Spróbowałem dostosować się do jej wskazówek jedząc jabłko, ale jakoś niewiele mi z tego wyszło. Może dlatego, że już byliśmy w ruchu, a do tego trzeba unieruchomić swoje ciało…?

Droga, kiedyś wchodząca wprost w łąki, teraz musiała mieć swój nasyp, prowadzący w głąb lasu, będącego dawniej parkiem narodowym. Nie było tu już żadnych tablic informacyjnych ani ostrzegawczych, a droga kończyła się niewielką polaną, przypominającą parking. Dalej już tylko leśna głusza… Ale nie – Aldona bez wahania odnalazła ledwie widoczną wśród zarośli ścieżkę, która wyprowadziła nas na inną polanę, wprost na… domek pustelnika!

Musiałem unieść bezwiednie brwi, a może wyczytała w moich myślach zdziwienie, gdyż odezwała się pierwsza:

– Pewno się spodziewałeś, że to stara chata z sosnowych bierwion, kryta byle czym, a tu – dom z glinianych prefabrykatów, jak większość w naszych osiedlach! I dach nowoczesny, przepuszczający promienie słońca, latem izolowany błyszczącą folią…

– Dobrze mnie wyczułaś! I tu od strony południowej jest ta folia, błyszcząca jak lustro… To już teraz wiem, dlaczego niektóre dachy tak błyszczały, gdy od strony jeziora zbliżaliśmy się do osiedla. Ale jak tu, w głąb gęstego lasu, przetransportowano tak ciężkie gotowe elementy?

– A mobil od czego? Teraz wszystko „spada z nieba”, drogi nie są konieczne. Rzeką też pływa się tylko dla przyjemności, w celach turystycznych.

– Chyba mi nie powiesz, że i pustelnicy poruszają się mobilami, mają w domach telewizję, wideofony…!

– Mogliby mieć, ale nie chcą, jak nasz brat Ivan…

– O, mój imiennik! W jakim może być wieku?

– Ma 35 lat, wygląda bardzo młodo. To chodząca radość, w stylu świętego Franciszka. Widuję go co niedzielę w kościele, a często na Drodze Krzyżowej. Ale chodźmy!

Dom okolony był miniaturowym płotkiem, wyglądającym na symboliczny, gdyż żadnej praktycznej roli nie mógł pełnić.

W miejscu furtki było coś w rodzaju szlabanu: kij położony na dwóch podporach, przy czym jedna z nich była wysoka i miała sęk z uczepionym do niego drutem, poruszającym dzwonek. Aldona pociągnęła za drut, ale nie było żadnej reakcji, cisza…

– Tego można się było spodziewać, przecież już zaczęły się czarne jagody. Gdyby nawet zresztą był, i tak nie odezwałby się ani słowem, gdyż podjął jako pokutę post milczenia.

– Cóż to takiego?! Wcale się nie odzywa?

– Tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Ale post milczenia to coś więcej niż niemówienie, bo przecież można równie dobrze mówić w myślach z zamkniętymi ustami. Kto ślubował milczenie, ma obowiązek wyciszyć także swoje myśli.

– To po co dzwonek?

– Zdarza się, że ktoś przychodzi prosić brata Ivana o modlitwę albo przynosi mu coś do jedzenia, więc dzwonek jest potrzebny. Brat wychodzi wtedy przed drzwi, kłania się z daleka, kładzie rękęna sercu – to gest dla niego charakterystyczny – i wysłuchuje tego, co ktoś mu mówi (niektórzy piszą swoje prośby na kartce), a potem składa ręce, o tak, i unosi do góry na znak, że będzie się modlił.

– Czy brat Ivan należy do jakiegoś zakonu…?

– Do Wspomożycieli Czyśćca, ale do jego gałęzi świeckiej. Co jakiś czas chodzi do klasztoru, odległego stąd o dziesięć kilometrów.

– A czy ty masz kontakt z tym klasztorem?

– Raczej rzadko. Częściej bywam u sióstr Wspomożycielek. Bracia z tego klasztoru bywają i w naszej parafii z pomocą, prowadzą rekolekcje, czasem zastępują naszego proboszcza.

– Bracia…? Nie ma tam kapłanów, ojców?

– Są ojcowie, ale nazwa ta wyszła z użycia, teraz nazywamy ich po prostu braćmi.

– To jak odróżnić braci kapłanów od braci, którzy nie mają święceń?

– Przyjęło się na całym świecie, że kapłani noszą na prawym ramieniu niewielki krzyż, metalowy lub wyhaftowany.

– A brat Ivan – czy nosi habit Wspomożycieli?

– Nosi, jako pustelnik ma do tego prawo. W kościele łatwo go rozpoznasz. Nie tylko po białym habicie z niebieskim pasem, ale także po czerwonym pasku na lewym ramieniu, widocznym z przodu i z tyłu. To znak, że ktoś podjął post milczenia… To co, wracamy do domu?

– A czy nie można by było zajrzeć do tego domku, choć przez szparę w drzwiach…?

– Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, to myślę że można, może grzechu nie będzie. W środku jeszcze nigdy nie byłam…

Na nasze głośne pukanie do drzwi też nikt nie odpowiedział,więc uchyliliśmy je, zaglądając do środka. Rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy: wielkie ubóstwo, a jednocześnie porządek i czystość. Nie było tu szaf, lecz tylko duża skrzynia z wiekiem, drewniane łóżko, a nisko nad nim półka z książkami. Na drążku w kącie wisiał ciemny płaszcz i biały habit, osłonięty przezroczystą folią, pod nimi stały buty. Nad półką zwracał na siebie uwagę wielki obraz, ukazujący Maryję w białej sukni z niebieskim pasem, z białym szkaplerzem w prawej dłoni i z Dzieciątkiem na lewym ręku. Przed Matką i Dzieckiem klęczał ze złożonymi rękoma zakonnik ubrany tak jak Maryja, wyraźnie orędujący za duszami czyśćcowymi zanurzonymi w ogniu. To właśnie ku tym duszom wyciągała Maryja rękę ze szkaplerzem, a towarzyszący Jej aniołowie pomagali niektórym duszom wydobyć się z ognia.

Ponieważ nie było tu żadnego paleniska ani kuchni, mogłem się domyślić, że miejsce do przyrządzania i spożywania posiłków znajduje się za drzwiami widocznymi w głębi.

Wycofaliśmy się w milczeniu… Aldona poczuła skrupuły z powodu tych niedyskretnych oględzin, ale uspokoiłem ją, że sumienie może mieć czyste, gdyż zrobiła to dla mnie, a więc z miłości bliźniego. Uspokoiła się i stwierdziła, że rzeczywiście sama nigdy na coś takiego by się nie zdobyła.

– Przepraszam cię na chwilę – powiedziała, kierując się ku zaroślom.

– Dobrze, to i ja skorzystam – odpowiedziałem, zanurzając się w zieleni w wiadomych potrzebach. Gdy się spotkaliśmy, miała minę dość tajemniczą, ale nie zdołałem przeniknąć jej myśli…

– Może potrafi zawiesić myśli, jak przy poście milczenia – pomyślałem.

Nagle… kątem oka zauważyłem dużą bryłę, spadającą na nas z nieba z dość dużą szybkością! Odruchowo skuliłem się, chowając głowę w ramionach, o mały włos nie upadłem! Aldona pokładała się ze śmiechu:

– Przewidywałam, że możesz dziwnie zareagować, ale nie myślałam, że aż tak się przestraszysz!

Jakiekolwiek wyjaśnienia były zbędne, gdyżo kilka metrów od nas wylądował czerwony mobil Rafała, a za moment wysiedli z niego ojciec z małym synkiem, którego Aldona przygarnęła do siebie z radością.

Nie mogłem powstrzymać się od pewnych pytań:

– Jak ty nas znalazłeś?!

– To proste, stryjenka ma przy sobie wideofon…

– I poszła w krzaczki, żeby cię tu przywołać!

– Oczywiście. Ale nawet gdyby tego nie zrobiła, i tak bym was znalazł, pod warunkiem, że wideofon jest włączony. Wysyła on co chwilę sygnały naprowadzające, więc nikt z nim nie zginie, ani w powietrzu, ani na lądzie…

– …Ani pod wodą…?

– Pod wodą też, bo jest wodoszczelny, ale wysokich ciśnień by nie wytrzymał. Ale zapraszam, już dość późna godzina!

Przed domem czekał na nas Anael. Zostaliśmy zaproszeni przez Agnieszkę na obiad (tak, już obiad, jak szybko ten czas od rana upłynął!).

Posiłek był, jak i poprzedniego dnia, wyśmienity, choć potrawy były w zasadzie takie same. Pobyt w lesie okazał się też „dobrym kucharzem”, wzmagając głód. A jeśli chodzi o zachowanie przy stole – umiałem się już teraz dostosować do wszystkich, pogrążając się w cichej modlitwie uwielbienia Boga i Jego Opatrzności, a bliźnich obejmując „polem życzliwości”. Mogę tylko zachęcić wszystkich Czytelników, by próbowali jeść w ten sposób, a nie tylko poczują prawdziwy smak potraw, lecz i duszę swoją obficie nakarmią. A jeśli dane im będzie znaleźć się w Nowym Świecie, może staną się nauczycielami innych…?



5. Rozmowa z Rafałem (o technice, i nie tylko)

Mój bratanek otrzymał tyle pochwał od swojej żony i od stryjenki jako „tęga głowa” i „złota rączka”, że postanowiłem wciągnąć go w rozmowę na tematy techniczne, tym bardziej, że bierze czynny udział w życiu społecznym jako strażak i jako setnik.

Nadarzyła się ku temu sposobność, gdy po obiedzie siedzieliśmy w cieniu drzew, nieopodal mostka nad szemrzącym strumykiem.

Anael nie był z nami, znowu gdzieś się ukrył.

– Słyszałem, że gasisz pożary…? Czy często to się zdarza?

– Bardzo rzadko, może raz na dwa lata…

– Masz pewno pod opieką niewielki teren?

– Myśląc dawnymi kategoriami – dość duży, bo o promieniu kilkunastu kilometrów. Tak się utarło, że straż pożarna trzyma się nie parafii, lecz dekanatów, tam właśnie znajdują się mobile strażackie.

– I co, na jakiś sygnał, pewno odebrany przez wideofon, wskakujesz do swojego mobilu i lądujesz w parafii dziekańskiej?

– Zgadłeś, stryjku, przez cały czas muszę być w pogotowiu. Dlatego też na moim mobilu – nie kojarz sobie czasem jego czerwonego koloru ze strażą – znajduje się nie litera „C”, oznaczająca dostępność dla wszystkich, lecz „F” w kółeczku. Przy niej stale powinna świecić się czerwona lampka. Wszyscy wiedzą, że nie powinno się tego mobilu używać, chyba że w razie ścisłej konieczności, lecz wtedy powinien jak najszybciej wrócić na swoje miejsce.

– „F”? Z niczym nie kojarzy mi się ta litera… Na pewno nie z łaciną… ignis, incendium…

– A z angielskim…? Fireman – przypomnij sobie. Stąd właśnie „F”!

– Rzeczywiście! Ale dlaczego teraz tak rzadko wybuchają pożary – raz na dwa lata…?!

– Może trochę przesadziłem… A właściwie nie! To my musimy je gasić tak rzadko, bo i bez nas ludzie sobie radzą zupełnie nieźle i szybko. Wszędzie są wspaniałe gaśnice, bardzo wydajne, są też przecież mobile, pozwalające na błyskawiczną sąsiedzką pomoc, i to z powietrza, a poza tym… złe duchy nie hasają po świecie, jak dawniej!

– Myślę, że chyba to właśnie jest tu najważniejsze – duchy pożarów, piorunów i nawałnic! Zdarzyło mi się kiedyś być bardzo blisko płonącego lasu w Bośni. Wydawało się w nocy, że lada chwila ogień zagrozi domom, a ratujący stali z łopatami i patrzyli bezradnie. Wtedy użyłem starego egzorcyzmu przeciwko duchom ognia, którego nauczył mnie staruszek pielgrzym, i ogień wkrótce zgasł!

– Czy stryjek pamięta ten egzorcyzm?

– Oczywiście, jest bardzo łatwy, nauczyłem go grupę strażaków w Starym Świecie, nie wiem jednak, czy go wykorzystali. Trzeba robić ręką duży krzyż, a przy kolejnych jego częściach: najpierw górnej, potem dolnej, przy lewym i prawym ramieniu, wymawiać kolejne części egzorcyzmu, przypominającego złym duchom zwycięską moc Chrystusa: „W Nazarecie się począł – w Betlejem się urodził – do Egiptu uchodził – w Jeruzalem umarł”. Ten krzyż egzorcyzm trzeba wykonać cztery razy, czyli zwracając się w cztery strony świata. Stary pielgrzym mówił, że wykorzystał jego moc w różnych sytuacjach, nawet na pielgrzymce do ugaszenia płonącego stogu siana. Możesz i ty go wypróbować!

– Dziękuję, stryjku, wypróbuję! Nie słyszałem o tym sposobie na duchy pożaru, może się przydać. Wprawdzie jest tych duchów teraz mniej i pewno są słabsze, ale i te całkiem nie śpią!

– Można więc powiedzieć, Rafale, że masz podwójny zawód: strażaka i setnika?

– Można było tak powiedzieć w bardzo dawnych czasach – odparł ze śmiechem. – Zawód kojarzy ci się na pewno z zawieraniem umowy o pracę, z pensją, z podpisywaniem listy obecności… Z czym jeszcze… – nie wiem, bo nie pamiętam na tyle tamtych czasów. Chociaż odpowiedniki dawnych zawodów istnieją, zwłaszcza w dziedzinie różnych rzemiosł, nie pytaj nikogo, jaki jest jego zawód, bo otworzy szeroko oczy ze zdziwienia i nie będzie umiał odpowiedzieć! Zapytaj inaczej: na czym polega jego służba. Na to pytanie odpowie ci każdy: strażak, setnik, krawcowa, tkaczka, ministrant, chórzysta, członek orkiestry, ale też rolnik, ogrodnik, nauczyciel…

– I to wszystko służba społeczna – bez wynagrodzenia za pracę?!

Wynagrodzeniem jest wdzięczność ludzi, którzy z naszej pracy korzystają, ale i nadzieja na „wieczne wynagrodzenie”, to w niebie.

– I nie ma wcale próżniaków, żyjących tylko cudzym kosztem?!

– Oczywiście że nie ma. Każdy ponosi odpowiedzialność za swoje czyny przed Bogiem, a przecież On powiedział przez swojego Apostoła: Kto nie chce pracować, niech też nie je. A odpowiedzialność przed ludźmi – także, zwłaszcza przed dziesiętnikiem. To on jest powołany do czuwania nad tym, by wśród dziesięciu rodzin, które mu podlegają, nie było próżniactwa. Wszyscy muszą pracować na rzecz wspólnoty parafialnej, ale to „muszą” nie oznacza przytłaczającego ciężaru, lecz wprost przeciwnie – radość, że jest się komuś potrzebnym, że dla kogoś się żyje.

– A jeżeli czyjaś służba nie wykracza poza dom rodzinny, to co wtedy…?

– To też jest przecież służba społeczna, skoro rodzina jest podstawową komórką wszystkich większych społeczności.

Jeśli chodzi o dziesiętnika – on dobrze wie, kto, gdzie i komu jest potrzebny do pomocy, więc potrafi właściwie zorganizować pracę. A jeśli chodzi o „rozliczanie” każdego – zewnętrzne, na papierze czy w komputerze – istnieje ono tylko w niewielkim zakresie: jest to odnotowanie przepracowanych dniówek. Ważniejsze jest „rozliczenie wewnętrzne”, lecz to już nie należy do dziesiętnika…

– To znaczy jakie…?

– Jeszcze stryjek ma wątpliwości?! Przecież w konfesjonale!

Dziesiętnik pomaga każdemu znaleźć ten rodzaj służby, który jest dla niego najbardziej właściwy, ale z tego, jak ten ktoś ją wykonuje, pomaga rozliczyć się z samym Bogiem ksiądz na spowiedzi.

Ściśle zewnętrzne rozliczenie ma miejsce tylko w odniesieniu do dziesiętników, setników i tysiączników. Jeżeli moja służba nie spodoba się ludziom, nie przedłużą mi mandatu na następne cztery lata. Wprawdzie nie słyszy się o natychmiastowym, „karnym” pozbawieniu mandatu, ale taka możliwość istnieje. Do tego wymagana jest nie zwykła, lecz absolutna większość głosów w radzie parafialnej.

– A na czym polega służba setnika?

– Najprościej mówiąc, na organizowaniu życia wspólnotowego stu rodzin. Stu teoretycznie, gdyż ich liczba może dojść do stu pięćdziesięciu. Gdy ten limit zostanie przekroczony, powołuje się następnego setnika i każdemu z nich dwóch podlega odtąd siedemdziesiąt pięć rodzin.

Jako setnik muszę utrzymywać kontakt z dziesiętnikami, z proboszczem parafii, a także pracować w radzie setników związanej z dekanatem. Czy widziałeś tablicę ogłoszeń w kościele? Ona jest dla mnie wielką pomocą. Przyjrzyj się jej dokładniej, a zobaczysz, że ma jakby dwa działy: społeczny i prywatny. Po prawej stronie może każdy coś ogłaszać – są to powiadomienia, prośby, publiczne podziękowania, pytania… A po lewej swoje ogłoszenia zamieszcza parafia, rzadziej dziekan czy biskup. To jest właśnie i moja strona.

– A więc pełnisz, w jakimś stopniu, rolę dawnego sołtysa…?

– To chyba bardzo dalekie porównanie! Chociaż jako chłopiec nie bardzo interesowałem się pracą sołtysa – wiem, że zbierał podatki i wieszał gminne albo wiejskie ogłoszenia – trudno by było nasze funkcje porównywać. Aha, chyba istniała we wsi jakaś rada sołecka, określony był budżet i ustalało się sposób wykorzystania go w danym roku… Pod tym względem jakieś podobieństwo istnieje, bo mamy radę parafialną, a i własny budżet, na który składają się wszystkie „dniówki” mieszkańców parafii, przeliczane na denary. Handlu nie prowadzimy – jeżeli coś sprzedajemy poza parafię, to nie dla zarobku, lecz dla odzyskania denarów. Takie ścisłe odzyskiwanie równowartości naszej pracy trudno nazwać handlem, bo chodzi tu tylko o wycofanie tego, co w Starym Świecie nazywano kosztami własnymi. Nikt się z nikim nie targuje. Jeżeli wiadomo, że wykonanie, na przykład, wielkiego dywanu do kościoła pochłonęło pięćset dniówek…

– Ojej, aż tyle?!

– Pomyśl, ilu ludzi musiało przy nim pracować! Wytworzenie włóczki, ufarbowanie jej, praca kilku warsztatów tkackich…

– A gdyby ten dywan był wykonany w fabryce, maszynowo, czy nie byłby dużo tańszy…?

– Stryjku, chyba żartujesz! Przecież to wzniosła i piękna służba nie tylko ludziom, ale samemu Bogu – praca na rzecz Jego świątyni! Na taką pracę nikt nie żałuje czasu, wysiłku, talentów, materiału! Zresztą na wszystkie inne prace też. Już dzieci uczą się robić wszystko z tak szlachetną intencją.

– Teraz rozumiem, w jaki sposób w Nowym Świecie udało się ludziom zapanować nad chęcią zysku! A więc… służba mamonie, którą tak ostro napiętnował Chrystus, poszła w zapomnienie?!

– O tak! Gdybyś widział, stryjku, pracujących w skupieniu, wyciszeniu, rozmodleniu i z radością, dopiero mógłbyś docenić wartość pracy! Praca to ofiara miłości, składana Bogu… Ale ludziom także. Czy wiesz, jaką radość sprawia szewcowi to, że może komuś ofiarować buty, nowe albo naprawione, bez żądania zapłaty? Albo ogrodnikowi, gdy może rozdawać owoce i warzywa, widząc wdzięczność obdarowanych? Ta wdzięczność znaczy dla niego więcej niż denary!

– Ksiądz Leopold wspomniał, że skarbnik każdej parafii używa pieczęci parafialnej do drukowania denarów. A jeśli bywają sytuacje, gdy drukuje denary bez pokrycia, na przykład przy większych wydatkach parafii – co wtedy…?

– Tak, ma do tego prawo, ale wyłącznie na wniosek rady parafialnej, czuwającej nad budżetem. W takim wypadku w następnym roku, a nawet przez kilka lat, trzeba oszczędzać aż do wyrównania deficytu, chyba że pomoże go wyrównać ktoś z zewnątrz, na przykład jakaś parafia z zagranicy, dziekan albo biskup.

– Czy każda rodzina ma prawo zaczerpnąć z budżetu parafialnego na własne cele? I czy istnieje jakiś limit, którego nie wolno przekroczyć?

– Tak, każda rodzina ma do tego prawo, od chwili zawarcia małżeństwa począwszy, kiedy to otwierane jest konto rodzinne.

Ponieważ jest ono puste, nowożeńcy dostają dożywotnio od parafii dom i niezbędne sprzęty: łóżko, szafę, pościel oraz urządzenie kuchni. A jeśli chodzi o „limit”, o który pytasz, jest nim liczba przepracowanych przez kogoś dniówek, czyli wypracowanych denarów. W praktyce nie zdarza się, by ktoś wyczerpał swój limit. Gdyby wyczerpali go wszyscy, budżet parafii bardzo by zmalał, lecz wszyscy starają się go pomnożyć na wszelkie możliwe sposoby, a nie wyczerpać…

– Nowożeńcy otrzymują dom, mówisz?! To niezły prezent, jak na początek!

– Dzisiaj dom to nie problem! Gdy stryjek będzie przy kościele, proszę zajrzeć na plac parafialny, okolony drzewami, więc z daleka mało widoczny. Złożone są na nim, między innymi, prefabrykowane części domów, wykonane z gliny. Wystarczy płytki fundament, który wykonuje nasza ekipa parafialna na terenie już uzbrojonym – mamy kilka fundamentów już czekających na nowe rodziny – żeby błyskawicznie zestawić na nim dom z gotowych części. Ponieważ piękne jest dla nas to co naturalne, nikomu nie przychodzi do głowy, by glinę chować pod tynkiem… Nawet ze względów zdrowotnych, gdyż przy wyrabianiu gliny do wody dodaje się – jest to wynalazek japoński, znany już pod koniec Starego Świata – mikroorganizmy, wytrzymujące wysoką temperaturę wypalania. Wystarczy odrobina pary wodnej w powietrzu, by zaczęły one pracować i oczyszczać powietrze…

– Jak w jaskini…? Kiedyś czytałem, że właśnie z podobnego powodu najzdrowiej jest mieszkać w jaskini, a alergików i chorych na płuca zwożono pod ziemię w celach leczniczych…

– Być może. Wprawdzie alergików nie ma teraz na świecie…

– Wcale…?! Przed Oczyszczeniem w naszym kraju mówiło się, że co czwarty mieszkaniec jest alergikiem! Przeciętnie co czwarty, bo gdyby pominąć starszych, bardziej odpornych na te przypadłości, wśród młodych może byłby nim co trzeci, a nawet co drugi!

– No tak. Teraz ludzie zmądrzeli, nikt nie pali papierosów, nie łyka trucizn służących wtedy do konserwacji i słodzenia żywności, nie nosi na swoim ciele sztucznych włókien, więc nie mamy z tym problemu. Nikt nie wypuszcza w powietrze ani do wody trucizn, a to też ma znaczenie.

– Nie ma dymów, nie licząc tych z domowych kominków, a mimo to ludzie dysponują tak potężnymi energiami… Czy już niczego się teraz nie spala dla uzyskania energii?

– Węgla, ropy naftowej i jej pochodnych, gazu ziemnego… – to stryjek miał na myśli, prawda? To oczywiste, że tego się już nie spala. Ale jeśli chodzi o „spalanie” w ogóle, w tym najszerszym znaczeniu, to można za nie uznać uzyskiwanie energii z bombardowania materii cząsteczkami antymaterii. Mam na myśli przemianę materii w energię, co ma zastosowanie chociażby w napędzie mobili.

– Słyszałem, że istnieją nawet olbrzymie transportowce na liniach międzykontynentalnych… Właśnie to mnie intrygowało, gdzie podziewa się cały ich napęd!

– Wystarczy maleńka komora, w której dokonuje się wspomniany proces, chociaż w Starym Świecie – myślę o eksperymentach, wszystko wtedy było w stadium prób – musiała być ogromna, a to ze względu na zastosowanie par metali ciężkich, promieniotwórczych, na przykład uranu. Wymagało to potężnych, grubych osłon dla pracowników laboratorium. Myślę, jak by to stryjkowi wyjaśnić… Aha, już wiem. To coś jak piorun kulisty, rzadkie zjawisko meteorologiczne. Taki piorun to kula plazmy, albo inaczej antymaterii. Gdy napotka na swojej drodze cząstkę materii i zderzy się z nią, następuje anihilacja tej cząstki – po prostu znika ona, jakby wyparowała, a wyzwala się ogromny błysk energii.

– Pamiętam ze szkoły, że gdy elektron zderzy się z pozytonem, albo inaczej antyelektronem, materia przemienia się w energię, wypromieniowując dwa fotony gamma czyli kwanty światła.

– Tak jest. Gdyby nagle doprowadzić do zetknięcia się jednego grama materii z takąż masą antymaterii, uzyskalibyśmy energię 180 bilionów dżuli, równoważną wybuchowi 45 tysięcy ton trotylu! Wystarczą więc bardzo małe masy, rzędu mikrogramów, by uzyskać potężną energię. Aby ją czerpać, a nie dopuścić do wybuchu, konieczne są pułapki magnetyczne, służące do przechowywania antyprotonów i pozwalające na uwalnianie ich bardzo powolne. Jednak teoria teorią – ta już była znana w Starym Świecie – a praktyka praktykąŁ. Niech stryjek nie oczekuje ode mnie dalszych wyjaśnień, gdyż ja ich udzielić nie potrafię…

– Jak to, nie umiesz wyjaśnić, w jaki sposób działa napęd mobilu?! Trudno mi w to uwierzyć!

– A jednak tak jest, i wcale się tego nie wstydzę. Jestem przekonany, że prawie nikt w naszym kraju nie umie tego wyjaśnić… Po wyjaśnienie musiałbyś wybrać się do Chin, ale wątpię, czy jakiś Chińczyk chciałby ci zdradzić tajemnicę! Dlaczego właśnie tam…? Otóż Chińczycy twierdzą, że tylko im została powierzona przez Boga tajemnica tych energii oraz wykorzystania ich w codziennym życiu, a reszta świata może korzystać z ich wiedzy i z ich produkcji.

– Dlaczego mówisz „energii” w liczbie mnogiej?

– Bo chodzi o dwie podstawowe, prawdopodobnie różne, chociaż podobnie działające, przynajmniej dla oka laika: o energię niwelującą pole przyciągania ziemi oraz o energię napędzającą mobile i inne urządzenia. Podejdźmy do mobilu, to coś ci pokażę.

Rafał najpierw ze schowka w podłodze swojego mobilu, a potem spod deski rozdzielczej, wyjął czerwone pudełeczka z białym chińskim napisem i dał mi do ręki. Były bardzo ciężkie i miały wielobiegunowe gniazdka, ale niczego poza tym nie potrafię o nich powiedzieć. Oto co usłyszałem:

– Cały świat sprowadza je z Chin i nikt nie próbuje wydrzeć Chińczykom ich tajemnicy, bo po co? O, tu widać numer… MB1 oznacza, że są przeznaczone do najmniejszego mobilu (im większy, tym wyższy numer), a litery mówią o zastosowaniu: AG w antygrawitronie, a MD w napędzie mobilu.

– Czy mobil nie spadnie na ziemię, gdyby energia uległa wyczerpaniu?

– Jeszcze się to nie zdarzyło, chociaż każde ludzkie dzieło jest niedoskonałe i może ulec awarii… Mamy jednak aż kilka zabezpieczeń. Na tablicy rozdzielczej pokazywany jest zasób energii, a gdyby nawet wszystkie energie zawiodły, na dachu mobilu jest balon ratowniczy. O, zobacz, w tej kopułce. A w kabinie jest rączka do uruchomienia go. Wystarczy jeden ruch, a przebity zostaje pojemniczek z bardzo lekkim gazem, którym napełnia się błyskawicznie balon. Nawet kilka metrów nad ziemią pełny balon zdąży uchronić mobil przed upadkiem. Mobile międzykontynentalne, ale i inne poruszające się nad morzami, mają także awaryjną poduszkę powietrzną od spodu.

– A czy i do innych urządzeń „baterie”, jak ja bym je nazwał, także pochodząz Chin?

– Do innych też. Zresztą Chińczycy mają na swoim koncie o wiele więcej wynalazków, których teorię zachowują dla siebie, a tylko praktyczne rozwiązania udostępniają innym krajom.

– A więc mają patenty…?

– To pojęcie poszło w niepamięć! Przecież wiązały się z nim zyski, a w Nowym Świecie nikt do zysku nie dąży, poprzestając na odzyskaniu kosztów własnych.

– U schyłku Starego Świata Chińczycy znani byli z masowej produkcji mnóstwa artykułów tanich, ale często zawodnych i łatwo się psujących. Czy teraz jest inaczej?

– Chyba nie myślisz, że w ogóle można porównywać czasy komunizmu z obecną epoką! Jeżeli ktoś za „Pracodawcę” uznaje samego Boga i przed Nim rozlicza się w sumieniu, jak mógłby produkować buble?! A poza tym Chińczycy uważają, że mają bardzo ważną misję do spełnienia wobec innych narodów. Krąży wieść o jakiejś dziewczynce, która dość dawno temu otrzymała specjalne oświecenie z nieba w tym kierunku, „objawienie” różnych wynalazków, ale nie wiem, na ile to prawda…

– Czy nie znasz jej imienia? Może Xie Xiao Li…?

– Być może, jej imienia nie pamiętam. Opowiadanie o niej brzmiało jak legenda – tak nieprawdopodobnie, że nie traktowałem go poważnie. Jednak mówi się, że i w legendach jest część prawdy… Jednym z takich „objawionych wynalazków” jest najpierw anihilacja, a potem odtwarzanie przedmiotów materialnych, a nawet ich powielanie. Wprawdzie pierwsze kroki w tym kierunku uczyniono w Starym ŚwiecieM, jednak w praktyce wykorzystano ten wynalazek dopiero w Nowym, i to na wielką skalę: od poczty począwszy, a skończywszy na wielkich wytwórniach przedmiotów powszechnego użytku.

– Anihilacja…? Czyli – chcesz powiedzieć – przedmiot znika, a potem może pojawić się w innym miejscu…?

– Właśnie o to chodzi, w dużym uproszczeniu. Najpierw odpowiednie urządzenie musi rozpoznać i zarejestrować matrycę informatyczną danego przedmiotu, a gdy już ją mamy, możemy przesłać ją w inne miejsce, na przykład drogą radiową (wystarczy do tego wideofon) albo na nośniku elektronicznym. W tamtym miejscu włączamy dekoder oraz syntetyzator, który, w oparciu o matrycę, odtwarza ten przedmiot. Może to robić dowolną ilość razy, a więc jakby kopiować…

– Albo „klonować”?! Czy materię nieożywioną można „sklonować”…?

– Można. U podłoża materii, jeśli chodzi o warunek jej zaistnienia, jest informacja…

– A kiedyś się mówiło, że energia…?

– Kiedyś może tak, ale teraz twierdzimy, że informacja, „słowo przyobleka się w ciało”. Gdy więc znasz to „słowo”…

– Chyba nie zaklęcie…?! Czyżby dawni czarownicy, jeśli tylko znali słowo zaklęcie, mogli naprawdę „wyczarowywać” przedmioty…?

– Co za skojarzenia przychodzą stryjkowi do głowy! Na czarach to ja się nie znam! Wiadomo, że jest z tym trochę tak jak z komputerem: skanuję zapisaną stronę, program OCR z punkcików składa litery i odczytuje pismo, porównuje je ze słownikiem i wychwytuje błędy, a potem mogę ten tekst skierować do urządzenia peryferyjnego, na przykład do drukarki, i wydrukować tyle razy, ile tylko zechcę. Analizator i dekoder matrycy informacyjnej są dość skomplikowanymi urządzeniami, jednak posiadają je wszystkie większe wytwórnie przedmiotów użytkowych. Dzięki tej „technice produkcji”, jeśli użyjemy dawnego słownictwa, można szybko i łatwo „klonować”, jak to, stryjku, nazwałeś, mnóstwo rzeczy różnej wielkości. Gdy coś się już sprawdzi w praktyce, rusza produkcja, znajomi przekazują znajomym i wkrótce wszyscy mogą mieć do tego dostęp. Istnieją bogate katalogi internetowe i reklamy, oczywiście bezpłatne, tych przedmiotów.

– A czy da się „sklonować” w ten sposób roślinę albo zwierzę? Bo o człowieka nawet nie pytam!

– Nie jest to możliwe z tego względu, że mają one w sobie „pierwiastek życia”, którego stwórcą i panem jest tylko Bóg.

Dawne „klonowanie”, oparte częściowo na naturze, tak głośne u schyłku Starego Świata, teraz nikogo nie interesuje. Teoretycznie można było wtedy „sklonować” w ten sposób i człowieka, lecz byłby to tylko zwierz człekopodobny, pozbawiony rozumu, woli, moralności. Wystarczyłoby wszczepić mu tylko odbiornik sterujący mózgiem, by użyć go do niszczenia ludzi… Bogu dzięki, że Stary Świat nie zdążył posunąć się aż tak daleko!

– Czy byłeś, Rafale, w Chinach?

– Oczywiście, i to kilka razy. Warto tam się wybrać. Męczeństwo tak wielu ludzi stało się tam zasiewem chrześcijan, wiara kwitnie. Poza tym dla turysty – widoki niezapomniane! A rolnictwo… Stryjku, warto zobaczyć, do jakiego rozkwitu doprowadzili je Chińczycy! Kiedyś przecież głodowali, a nawet zjadali własne dzieci wyrwane z łon matek, gdyż próbowano im wmawiać, że takie „ograniczenie urodzeń” pomoże im utrzymać się na powierzchni. Oprócz obłędnej ideologii nękały ten kraj straszne kataklizmy: trzęsienia ziemi, deszcze monsunowe przynoszące ogromne powodzie, tajfuny… Tak mi się wydaje, że Chiny jeszcze przed Karą przeszły swoje oczyszczenie, więc w czasie Kary Bóg mógł je w dużym stopniu oszczędzić. Dzięki temu jako jeden z pierwszych narodów stanęły na nogi i mogły pomóc innym…

– A więc naprawdę można mówić o ich „misji” wobec reszty ludzkości…?!

– Oczywiście! Po Karze inni musieli myśleć, jak zdobyć żywność i dach nad głową, a oni od razu wystartowali z wynalazkami! Gdybyś widział, jakie wrażenie robiły na nas pierwsze mobile, sunące po niebie w ciszy i bez skrzydeł – właśnie chińskie…!

Zanim utarła się nazwa „mobil”, nazywano je różnie, w zależności od kraju: „latający samochód”, „latający dywan” (jak w baśniach, prawda?), „latająca książka”…

– Ooo! – zwróciłem głośno uwagę na tę ostatnią nazwę żałując, że nie ma z nami Anaela.

– Czemu się tak zdziwiłeś, stryjku? To był wtedy wstrząs… Ludzie kulili głowy i uciekali, bo myśleli, że to jakiś atak „ufoludów”! Przecież łączność radiowa zaczynała dopiero odżywać, więc nie było na ten temat wiadomości…

– Ale istniał przecież „język miłości”, pozwalający na swobodne porozumiewanie się?

– To prawda, ale nie tak od razu nauczyliśmy się go wykorzystywać, podobnie jak i inne dary Boże; przynajmniej nie na większą skalę, w kontaktach międzynarodowych. W życiu rodzinnym bardzo szybko zorientowaliśmy się, że potrafimy czytaćw myślach innych i że sami jesteśmy „rozszyfrowywani”.

Ale wróćmy jeszcze do Chin. Chińczycy nie zgłupieli jak Amerykanie i Europejczycy – nie dopuścili u siebie do produkcji żywności transgenicznej (genetycznie modyfikowanej), nawet nie wpuścili jej do swojego kraju. Za to właśnie oni potrafili, i to na ogromną skalę, wykorzystać wynalazek Japończyka Teruo Higa, co pozwoliło im na uzyskanie wyższej jakości gleby, a więc i o wiele wyższych i dorodniejszych plonów. Zaoszczędziło im to też ogromnego wysiłku przy pieleniu ryżu…

– Wynalazek Japończyka…? Chodzi ci na pewno o ten brązowy, słodkokwaśny płyn? Czy mógłbyś mi go opisać bardziej szczegółowo?

– Dobrze. Japończyk ten był w Starym Świecie profesorem ogrodnictwa. Początkowo zachowywał rezerwę wobec rolnictwa ekologicznego (naturalnych metod uprawy) jako zwolennik stosowania nawozów sztucznych, herbicydów i pestycydów. „Przypadkiem”, jak to czasami ludzie mówią, wyrwał i wyrzucił zarażone wirusem arbuzy do rowu ściekowego, ale po jakimś czasie ze zdziwieniem zauważył, że wyzdrowiały, puściły nowe korzenie i zaczęły owocować. To był dla niego moment zwrotny – odszedł od chemii, a zajął się badaniem i zastosowaniem mikroorganizmów w rolnictwie i sadownictwie. Inny „przypadek” naprowadził go na odkrycie potężnego działania na rośliny nie poszczególnych szczepów mikroorganizmów, lecz ich odpowiedniej mieszanki. Połączył więc około osiemdziesięciu szczepów mikroorganizmów w jednym koncentracie, dając rolnikom, między innymi, możliwość przekształcenia nawet najgorszej gleby w bardzo żyzną: gliniastej w lżejszą i rozluźnioną, zbyt kwaśnej lub zbyt alkalicznej w zneutralizowaną, a przesuszonej w zdolną do magazynowania wody. Wystarczy przed deszczem skrapiać glebę roztworem preparatu, a woda deszczowa pomoże mikroorganizmom dostać się w głąb gleby.

– Czy długo trzeba to skrapianie gleby kontynuować?

– Dość długo, ale coraz słabszym roztworem. To zależy od jakości gleby.

Teoria tego Japończyka jest prosta. Twierdzi on, że kiedyś ziemia, jeszcze nie niszczona przez człowieka, miała w sobie siłę i zdolność wydawania ze siebie ogromnych lasów, a to dzięki żyjącym w glebie mikroorganizmom. Gdyby ich szczepy miały i dzisiaj warunki do swobodnego rozmnażania się, moglibyśmy nawet wcale gleby nie uprawiać, lecz zbierać z niej plony. Teruo Higa dowiódł słuszności tej tezy na eksperymentach, w których uzyskał nie tylko kilkakrotny wzrost plonów, ale też wielką poprawę jakości zbóż, warzyw i owoców. I tak, na przykład, sadził pomidory na piasku, przez cztery lata w tym samym miejscu, a były odporne nawet na opady śniegu, dając obfite zbiory kilkakrotnie w ciągu roku. Okazało się także, że zawarte w jego preparacie mikroorganizmy mogą leczyć i odmładzać ludzi, zawierając silne antyutleniacze. Podobno pierwsi wypróbowali na sobie leczniczą siłę mikroorganizmów Afrykańczycy.

– Jeszcze w Starym Świecie…? Od kiedy te odkrycia zastosowano w praktyce?

– Roku nie pamiętam… Nie będę ci, stryjku, robił dłuższego wykładu na ten temat, chociaż mógłbym wyliczyć jeszcze kilka innych zastosowań mikroorganizmów. Wystarczy, jeśli przyjrzysz się naszemu sadowi, jak w nim wszystko rośnie, a podróżując po świecie zapytasz, czy gdzieś tam stosują „EM”. Jest to skrót od „Efektywne Mikroorganizmy” – taka nazwa przyjęła się na całym świecie. Są gospodarstwa, które zajmują się wytwarzaniem zestawu tych mikroorganizmów w kilku postaciach, dzięki czemu są one łatwo dla wszystkich dostępne.

– A więc to nie cud, że tak wszystko, rozwija się, bujnie rośnie, owocuje…?

– Na pewno jest to cud – Bóg oczyścił całą ziemię, wodę, powietrze – ale czy i wynalazki nie są cudem? Czy to nie cud, że po ostatnich wiekach niszczenia i chaotycznego eksploatowania ziemi ludzie zaczęli szanować nie tylko ją, ale i prawa nią rządzące?! Że wreszcie zmądrzeli? Przecież nie sami, lecz przy pomocy z nieba. Na pewno jakiś anioł, a nie „przypadek”, pomógł Japończykowi dokonać tak ważnego odkrycia roli mikroorganizmów. Czy nie myślisz, stryjku, że wszystkim, a więc i całą przyrodą, rządzą aniołowie…?

– Też pytanie! Ja nie tylko „myślę”, ale i doświadczam tego w swoim życiu, i to już od wielu lat! Zdaję sobie sprawę, że „cudowny” wynalazek, o którym mówimy, został wykorzystany tylko na terenach uprawnych, a przecież „cudownie”, w błyskawicznym tempie, wyrosły potężne lasy i inne drzewa, chociaż ludzie niczym ich nie podlewali, ożywiła się cała przyroda, odrodziły się zwierzęta i inne stworzenia, które dawniej wymierały i były pod ochroną. Nawet starsi ludzie odmłodnieli i podrośli o kilka centymetrów. Na pewno aniołowie mieli w tym znaczący udział!

Ale… dziękuję ci za ten piękny i głęboki „wykład”, Rafale. Widzę, że znasz wiele tajemnic tego świata… Musiałeś sporo czytać?

– Jeżeli mnie coś interesuje, staram się to zgłębić, przemyśleć, znaleźć odpowiednią literaturę…

– Oj, coś mi się wydaje, że jako dziecko miewałeś z tym problemy?! Siedziałeś z nosem w telewizorze i w grach komputerowych, mogłeś „strzelać” i „zabijać” całymi godzinami, a rodzicom trudno było nakłonić cię do nauki… Mało tego – o ile pamiętam, nawet nie chciałeś wziąć książki do ręki! Dziwiłem się, że w tym wieku, w którym ja i moi rówieśnicy mieliśmy przeczytane różne powieści, książki o Indianach i podróżnicze, ciebie trzeba było zmuszać do lektury…

– Tak było, stryjku, dobrze pamiętasz, a ja… z trudem przypominam to sobie… ale przychodzi mi to na myśl tylko dlatego, że ty o tym mówisz… i patrzę na to jako na coś prawie nierzeczywistego! Przecież wiesz o tym, że Bóg, oczyszczając człowieka i świat, pozostawił nam w pamięci tylko to, co w naszej przeszłości było dobre. Muszę włożyć ogromny wysiłek w to, żeby sobie pewne rzeczy przypomnieć… No tak, żeby zmusić mnie do przeczytania Winnetou – książki o Indianach – obiecałeś mi niespodziankę i kupiłeś… wiatrówkę, żebym bawił się w Indianina, mając strzelbę! Ale to już bardzo dawne czasy. Teraz dzieci wychowywane są inaczej…

– Miałem to na końcu języka! Powiedz coś o szkole, o zasadach wychowania…

– Dobrze. A więc nie zmuszamy dzieci do uczenia się tego, co ich nie interesuje, tylko czekamy, aż same zaczną szukać wiadomości na jakiś temat. Wtedy chłoną je błyskawicznie. No i nie wymagamy od nich uczenia się tego, o czym z góry wiemy, że nie będzie miało zastosowania w ich praktyce życiowej. Ten system zdał bardzo dobrze egzamin w życiu Japończyków (myślę w tej chwili o Starym Świecie). Postawili oni ważne zadanie przed rodzicami i nauczycielami: mieli oni wyselekcjonować te dzieci, które wykazują się wyraźnymi zdolnościami w jakimś kierunku, i czuwać nad tym, by te zdolności jak najlepiej w życiu wykorzystały. Jeśli, dajmy na to, któraś dziewczynka wyróżniała się sprawnością fizyczną, zaczynała ćwiczyć dodatkowo pod okiem dobrego instruktora. Dzięki temu już kilkunastoletnie Japonki zdobywały złote medale na igrzyskach olimpijskich…

– Poczekaj! Właśnie, co z igrzyskami…? Gdy odbywały się w Atenach, byli tacy, którzy mówili: „Wyszły z Aten i do Aten powróciły – pętla się zamknęła”…

– Nigdy już igrzysk nie będzie. Chyba domyślasz się, dlaczego…? Teraz nie ma między ludźmi nawet tego rodzaju rywalizacji, którą dawniej uznawano za szlachetną, a tym bardziej takiej, którą nagradzano wielkimi pieniędzmi. Po pierwsze – nikt nie uprawia teraz sportu dla zysku, zresztą i sam zysk materialny jest dla nas czymś obcym. Po drugie – pokonując kogoś, musiałbym wywyższyć siebie jego kosztem, a to na pewno nie byłoby dla niego przyjemne, więc tym samym dla mnie byłoby przykre. Po trzecie – jeżeli ktoś otrzymał od Boga jakiś talent, to czy ma prawo tak się nim chlubić, jakby go zdobył tylko własnym wysiłkiem? Bogu należy się chwała, a nie jemu! Po czwarte – na wzór Mistrza z Nazaretu staramy się być pokornymi, więc jak to pogodzić z dążeniem do zajęcia pierwszego miejsca na oczach tłumu, do bycia oklaskiwanym, nagradzanym medalami?

– Pięknie to ująłeś i bardzo mądrze! Wiadomo, że pokorni – inaczej niż dawniej zawodnicy na olimpiadach – walczą o miejsce ostatnie, a nie o pierwsze!

– Oczywiście. Największe rzeczy dokonują się w sferze ducha, a nie ciała, a więc ukryte są przed oczyma ludzi. Dążymy do wiecznej, a nie do doczesnej nagrody!

– Twierdzisz więc, że nie istnieje coś takiego jak sport zawodowy… A wyczynowy, ale bez medali…?

– Ależ stryjku, przecież zawodowy i wyczynowy ściśle się ze sobą łączą! Jeżeli zasadę rywalizacji postawimy na pierwszym miejscu, wtedy nazwa nie będzie ważna, tylko wyniki; a jeśli wyniki, to trzeba je mierzyć, oceniać, porównywać, doceniać i nagradzać, i tak w końcu… wrócimy do olimpiady!

– A ten sport, który zwano kiedyś rekreacyjnym?

– O tak, ten istnieje, i to na wielką skalę! Ale bez oklasków, bez rywalizacji. Uprawiamy go z potrzeby ciała i ducha, i to od dziecka aż do ostatnich dni życia, traktując go jako odpoczynek, podtrzymanie dobrego zdrowia, okazję do zabawy i dotrzymania towarzystwa bliźnim. Z tego rodzaju sportem łączy się turystyka.

Drogi, łączące poszczególne miejscowości, nie są już teraz, z zasady, używane do transportu, lecz do turystyki pieszej, rowerowej, konnej. Popatrz w soboty i w niedziele, jaki na nich ruch, zwłaszcza latem. Podobnie jest na rzekach i jeziorach.

– Wróćmy jednak do nauczania dzieci. Słyszałem, że każda parafia ma swoją szkołę…?

– To zbyt szumna nazwa, gdyż najczęściej chodzi tu o jednego nauczyciela…

– Tylko o jednego?! Jak to…?

– Tak, jeden wystarczy. Nazywamy go „środowiskowym”.

Nie myśl, że ta „szkoła” to dzieci siedzące w ławkach, podzielone na klasy; między ławkami spaceruje nauczyciel, sprawdza listę obecności i dyktuje teksty do zeszytów… Teraz nauczyciel jest bardziej asystentem niż wykładowcą. Jego główna rola polega na obecności wśród dzieci i na obserwacji ich zainteresowań. Nawet jeśli są w różnym wieku, potrafią się zainteresować wspólnym tematem, a wtedy nauczyciel przystępuje do akcji…

– I co, uczy te dzieci czytać, pisać, liczyć…?

– Ależ skądże, stryjku! Tego uczą je rodzice w domu, i to w formie zabawy! Wciąż wracasz do starej epoki, w której rodzice biegli rano do pracy i cieszyli się, że mogą „podrzucić” dzieci do przedszkola i do szkoły, a potem „odebrać” wieczorem, dopilnować odrabiania lekcji, nakarmić i powiedzieć im „dobranoc”, nie mając na nic więcej czasu ani ochoty… Teraz mają dla nich wszystko: i czas, i odpowiednie materiały. Dzieci uczestniczą w ich dorosłym życiu, ucząc się wielu rzeczy od nich i na ich przykładzie, i to już od tego momentu, gdy zaczynają bawić się w naśladowanie dorosłych. A wiedz, że ludzie teraz są o wiele zdolniejsi – to jest tak wielki skok kulturowy, że nawet nie można tych dwóch epok porównywać!

– Jak to się stało, jak do tego doszło…?

– Jak wiesz, głowy dorosłych, młodzieży, a nawet już dzieci pełne były mnóstwa „śmieci”, tak w sferze myśli, jak i pamięci, wyobrażeń, pragnień, dążeń. Dodaj do tego ogromną ilość krzyżujących się w eterze fal radiowych z różnych źródeł, a każda z nich wnikała do mózgu człowieka, pozostawiając w nim jakiś trwały ślad, zapisując się w podświadomości, przepełniając w sposób niekontrolowany ten jego „magazyn”. Czynniki te powodowały otępiałość i zamknięcie na wyższe wartości. Przecież dobrze wiesz, że wielu ludzi starych, wychowanych bez nowoczesnych środków przekazu, cieszyło się aż do śmierci doskonałą pamięcią, ich dzieci miały ją o wiele gorszą, a wnuki – na ogół taką że lepiej nie mówić! Za to człowiek „oczyszczony” stał się otwarty na świeży dopływ Bożej prawdy i dobra, zdolny szukać duchowego pokarmu, który buduje i uszlachetnia. Dorosły stał się na nowo uczniem, a tym samym nauczycielem swoich dzieci, gdyż nikt nie zatrzymuje dla siebie skarbu, który znalazł…

– Teraz rozumiem, że bez tego oczyszczenia niemożliwe by było przekazanie ludziom języka miłości, gdyż ten wymaga wyciszenia i uporządkowania myśli, doskonałego panowania nad nimi…

– Ależ tak, stryjku, nie mogło być inaczej! Nie można napełnić naczynia już pełnego, dopóki go się nie opróżni!

Wiem, że interesuje cię praca nauczyciela środowiskowego, więc warto by było jej się przyjrzeć. Ja nim nie jestem, ale wiem, że dysponuje on ogromną różnorodnością środków dydaktycznych. Odpowiednią salką – również, chociaż dzieciarnia zwykle oblega jego dom. Nauczyciel taki rzadko zakłada rodzinę, najczęściej rezygnuje z niej, by móc stale być do dyspozycji dzieci. Jest to jego piękne powołanie, a nie zawód, jak się dawniej mówiło.

– Co to za środki dydaktyczne?

– Wprawdzie znane od dawna, lecz kiedyś nie stosowane tak powszechnie… Najpierw pomyśl, że taki nauczyciel osiedlowy tylko najmłodszym dzieciom, jak matka karmiąca piersią, daje pokarm wiedzy gotowy do strawienia. Stara się przy tym bawiąc je uczyć. Wobec nieco starszych dzieci pełni raczej rolę podobną do profesora uniwersytetu, który rozbudza zainteresowanie pewnym zagadnieniem wziętym z życia, a potem ułatwia, ukierunkowuje zdobywanie wiedzy na jego temat. A w tym zdobywaniu bierze udział nie tylko on, ale całe środowisko dziecka – poprzez filmy, gry (także komputerowe), lekturę, rozmowy, wycieczki, doświadczenia… Nauczycielowi często pozostaje tylko uzupełnić wiadomości już przez dzieci zdobyte.

– Pewno czujesz, że znów wywołałeś u mnie pewne wspomnienia, zwłaszcza wzmianką o grach komputerowych…

– Oczywiście! Już przypomniałeś mi moje dawne grzechy w tym względzie, ale przecież w tamtych czasach nie było dobrych gier (przynajmniej dla młodzieży), tylko same „z rogami”!

– Wiem o tym dobrze ze swojej poradni. Katoliccy programiści jakby spali, a może wstydzili się swojej wiary, a piekielny przeciwnik z tego korzystał. Rodzice woleli najczęściej nie wiedzieć, co kupują swoim dzieciom, i byli zadowoleni, że siedzą one godzinami cicho i mają z nimi spokój. Woleli nie myśleć, że oddają je tym samym w objęcia szatana, a podnosili lament, gdy było już za późno.

– Rzeczywiście tak było. Teraz wszędzie królują trzy absolutne wartości: dobro, piękno i prawda, a dzieciom nawet do głowy nie przychodzi, by szukać ich odwrotności: zła, brzydoty i kłamstwa. Mamy przepiękne, bardzo wartościowe i pouczające gry dla całej rodziny, a na ogromnym ekranie, który ci pokazałem, robią one na wszystkich wielkie wrażenie. Poruszają tylko dobrą i chlubną przeszłość, wskrzeszają dawnych bohaterów bez powracania do wojen i przemocy, ułatwiają poznawanie świata doczesnego, ale… na pierwszym miejscu jest dla nas zawsze świat nadprzyrodzony. Pochodź po domach w sobotni i w niedzielny wieczór, a zobaczysz, jak dobrze rodziny potrafią wykorzystać czas dla własnego pożytku.

– Sobota jest wolna od pracy i nauki? Dla wszystkich…?

– Tak. Nawet przestrzega się, i to we wszystkich domach, zwyczaju kończenia porządków w piątek wieczorem. Także posiłki na sobotę i niedzielę powinny być przygotowane już w piątek, żeby je tylko odgrzać. Dzięki temu nawet gospodyni domowa może na dwa dni wyruszyć w podróż, jeśli nie turystyczną, to „duchową” – do jakiegoś domu rekolekcyjnego lub sanktuarium. Jeżeli nigdzie nie wyrusza, może, równie dobrze, w swoim domu i kościele znaleźć wtedy dosyć czasu dla Boga i dla pożytku własnej duszy. Kto wtedy nie potrzebuje wyciszenia, może dotrzymać towarzystwa na przykład tym, którzy mają ochotę na wspólną zabawę, śpiew czy słuchanie muzyki. Przed domy wychodzą muzykanci, zawsze oblężeni przez słuchaczy i śpiewaków. Ja też bardzo lubię te pogodne wieczory, często chodzę posłuchać młodego akordeonisty…

– Ktoś mi wspomniał, że tu w osiedlu jest warsztat, z którego wychodzą dobre akordeony…?

– Nie tylko jeden mamy taki warsztat. Kilka rodzin zajmuje się wytwarzaniem tych instrumentów, a przybywają po nie ludzie z dość daleka, przeważnie stali odbiorcy.

– Czy są też inne warsztaty rzemieślnicze? O tkackich już mówiłeś…

– Wprawdzie najwięcej mamy ogrodników, hodowców warzyw i kwiatów, ale jest też dwóch rzeźbiarzy w drewnie i jeden w kamieniu, jest kowal artysta, kilku cmentarników…

– A cóż to za rzemiosło…?

– Kilka rodzin zajmuje się wystrojem cmentarza, a to wymaga nie tylko dużego nakładu pracy, ale i zmysłu artystycznego. Stryjenka mówiła, że nasz cmentarz bardzo ci się podobał…? Aha, jeszcze kilka rodzin tworzy jakby jeden duży warsztat, organizujący osiedlowe place zabaw dla dzieci. Wytwarzają nie tylko huśtawki i karuzele, ale także dużo elementów, z których dzieci same mogą budować różne rzeczy, nawet „pałace”. Napływa dużo zamówień z różnych stron. No i jest piekarnia – nie tylko my z niej korzystamy, ale znana jest w całej okolicy…

– Ach, to stąd macie taki wspaniały chleb razowy!

– Innego się teraz nie piecze. Jest pachnący, gdyż wychodzi z pieca glinianego, jak w dawnych czasach, opalanego drewnem liściastym… No i zawsze sypie się garstkę pachnących ziół, a to też ma znaczenie.

– Czy temperaturę w tym piecu mierzy się termometrem…?

– Dlaczego stryjek o to pyta? Tego nie wiem…

– Bo w dawnych czasach był na to inny sposób: po wygarnięciu węgli z pieca gospodyni sypała do niego garść mąki i odmawiała Zdrowaś Maryjo…, co było miarą czasu. Gdy mąka się paliła, trzeba było piec wystudzić, a gdy już się tylko rumieniła – był gotowy do wkładania ciasta.

– Sposób prosty a skuteczny… Ale wróćmy do tematów wychowawczych, bo odeszliśmy od nich dość daleko. Mówiliśmy o tym, że dzieci są teraz zdolniejsze niż dawniej… Wprawdzie powracania do tego co było dawniej nie lubię, ale stryjek sam zmusza mnie do ponownego zanurzenia się w tamtym cuchnącym bagienku… Niech i tak będzie! Otóż w Starym Świecie dzieci były obciążone mnóstwem trucizn w szerokim rozumieniu tego słowa – fizycznych i duchowych. Do tych duchowych, oprócz docierających przez środki przekazu, można zaliczyć niechęć rodziców do wydania dziecka na świat, traktowanie go od początku jak intruza i zbędny ciężar, co udzielało się dziecku, blokując jego rozwój. Coraz mniej małżeństw żyło bez kłótni, rozwodów i zdrad, gdyż coraz mniej modliło się wspólnie, a więc skąd dziecko mogło czerpać poczucie bezpieczeństwa i miłości. Brak łaski uświęcającej, a wraz z nią także innych łask, powodował, że dziecko, zamiast przez dziewięć miesięcy w otoczeniu niebiańskim, musiało przebywaćw otoczeniu demonów, w atmosferze buntu przeciwko Bogu…

– Dosadnie to ująłeś, Rafale! Mówisz jak prawdziwy znawca zagadnienia… Mógłbyś być dobrym kaznodzieją! Co do tej łaski, a właściwie jej braku, i obecności złych duchów w duszy matki będącej w ciąży – nawet mi to nigdy nie przyszło do głowy! A trucizny fizyczne…?

– Te już na pewno stryjek dobrze zna: otrzymywało je dziecko z krwiobiegu matki, a ta wchłaniała w siebie wszystko: spaliny (z samochodów, ale i często z papierosów), rakotwórcze konserwanty, słodziki, narkotyki, smog elektromagnetyczny9, alkohol… O, lista byłaby długa! To samo po urodzeniu – wraz z mlekiem matki dziecko piło te same trucizny, a potem wchłaniało je z odżywek dla dzieci, z zatrutego powietrza, wody, warzyw i owoców.

Twórcy reklam walczyli o to, żeby rozbudzić u dzieci apetyt na trujące słodycze i przez to zmusić rodziców do zakupu tych trutek.

Co ja mówię „apetyt” – przecież to był już prawdziwy dziecięcy nałóg! Często noworodek wpadał w nałogi jeszcze w łonie matki – nie tylko w alkoholizm czy narkomanię (w wielu papierosach były narkotyki, o czym nie musieli wiedzieć palacze), ale także w seksomanię, w uzależnienie od dwusiarczynu w cukrze czy aspartamu, od głośnego hałasu nazywanego muzyką…

– Ależ Rafale, ja ciebie nie poznaję! Tak dzisiaj nazywasz to, czego słuchałeś godzinami…? Zresztą inni w domu też!

– Dzisiaj widzę to w innym świetle. Zresztą wszyscy mieszkańcy Ziemi nagle stanęli przed Bogiem w prawdzie, otrzymali od Niego światło, żeby właściwie ocenić i to co doczesne, i to co wieczne. Bez tego nie byłoby prawdziwej odnowy świata! Teraz wszyscy są „ekspertami” w tej dziedzinie…

– Rozumiem. Uczyłem w szkole i współczułem tym dzieciom, które marszczyły czoło, mrugały oczami, lecz ich głowa nie chciała pracować. Co do tych trucizn – wszystko to nie było mi obce, gdyż musiałem zwracać na nie uwagę rodzicom. Wypunktowałeś je jednak doskonale, jakbyś sam prowadził poradnię!

– Dziękuję, stryjku, lecz to nie moja zasługa. Ale wracając do dzieci – sam możesz zauważyć, jak bardzo teraz są zdolne. Mają głowę jak komputer! Wystarczy, że raz coś zobaczą, usłyszą, raz czegoś doświadczą, by zapamiętać to na zawsze. Zdaje mi się, że coś podobnego było w czasach Starego Testamentu: ludzie nie umieli pisać, więc pisarz czytał publicznie jakąś księgę całemu tłumowi i wszyscy ją zapamiętywali. Ksiądz Leopold mówił niedawno, że były to naturalne zdolności ludzi Wschodu, ale też specjalna łaska Boża wspomagająca. Nieraz myślę, że nasze dzieci też mają taką łaskę…

– I pomoc ze strony aniołów – nie zapominajmy o niej. W Starym Świecie też ją miały, tylko nie umiały z niej korzystać, nie było komu ich tego nauczyć. Za to „pomoc” ze strony szatana narzucała im się sama, i to ze wszystkich stron. Już małe dzieci sięgały po papierosy, alkohol, narkotyki. Zdarzały się wśród nich coraz częściej samobójstwa. Na wszystkie szkoły Zachodu zwalił się ten problem, nawet jeśli gdzieś oficjalnie temu zaprzeczano.

Obawialiśmy się, że jeśli natychmiast Bóg nie wtrąci się w te sprawy i nie powie światu „Stop, dosyć!”, piekło będzie z dnia na dzień zbierać coraz obfitsze żniwo…

– Ale, na szczęście, wtrącił się i powiedział „Stop!” Dzięki temu żyjemy w szczęśliwej epoce. Jakie to wspaniałe uczucie: być zanurzonym w dobru i nie bać się problemów wychowawczych…

– Szczęśliwa epoka… Owce, pasące się pod okiem Pasterza i wcale nie zagrożone atakami wilka… Ale przecież na samym końcu świata, który musi być już względnie blisko, Apokalipsa zapowiada uwolnienie szatana i ostatnie prześladowanie wiernych Chrystusowi! Jak może do tego dojść, skoro wszyscy ludzie starają się gorliwie służyć Bogu…?

– Znam tę straszną zapowiedź Apokalipsy, ale nikt jakoś o niej nie myśli… Ja też – wybacz mi to, stryjku – nie chcę o niej myśleć! Nie mam najmniejszego pojęcia, jak może dojść do tak wielkiego odstępstwa… Jak szatan mógłby zdobyć w naszym świecie aż tylu zwolenników, żeby możliwy był jego tryumfalny powrót! Jeżeli cię to interesuje, porozmawiaj na ten temat… najlepiej z księżmi, z zakonnikami… Może oni wiedzą albo domyślają się…

– Tata! Tataaa! – rozległ się głos małego Jasia, wyraźnie czymś przestraszonego. Rafał pobiegł mu na ratunek, i choć nie było to prawdziwe niebezpieczeństwo – mały zląkł się buczenia trzmiela – tak zakończyła się nasza rozmowa…


6. Tajemnice domowej apteczki

Chodząc boso, także po lesie, nie mogłem uniknąć tego, by wcześniej czy później nie wbić sobie w stopę kolca. A ponieważ ułamał się i wyjęcie go palcami okazało się niemożliwe, więc… musiałem skorzystać z pomocy Aldony, i tak, nie planując, mogłem „zwiedzić” jej apteczkę… Gdy zaprosiła mnie do swojego pokoju i użyła igły oraz szczypczyków, by uporać się z kolcem, zajrzałem do jej „barku” czyli zamykanego schowka, w którym dawniej trzymano butelki z alkoholem dla gości. Przytoczę dłuższą rozmowę, która między nami się wywiązała, a w jej trakcie wymienię przedmioty, które w apteczce dostrzegłem.

– A jednak i w Nowym Świecie doświadczamy cierpienia…? – zagadnąłem, przypominając sobie „proroków”, którzy zapowiadali co innego: że będzie to świat nie tylko bez chorób, ale i bez cierpień i śmierci. – O ile pamiętam, i ty czytałaś kiedyś zapowiedzi tych „proroków”…?

– Przypomniałeś mi ten fakt… To śmieszne, jak ktoś dorosły mógł w tak naiwny sposób myśleć! Przecież ból jako sygnał ostrzegawczy jest cennym darem Bożym, na pewno Adam i Ewa nie byli go pozbawieni, gdyż i w raju można było się potłuc, skaleczyć, oparzyć, utonąć…

– Albo wbić sobie kolec w nogę! – dokończyłem ze śmiechem. – A może byli oni nietykalni? Może unosili się w powietrzu i oszczędzali nogi…? Albo mieli całe ciało jak mityczny Achilles, z piętą włącznie?

– Wątpię w to. Może cierni tam nie było, bo to kara za grzech, ale jakieś kamienie na pewno leżały pod nogami. Nawet najdoskonalszy instynkt ostrzegawczy nie uchroni ani człowieka, ani zwierzęcia przed wszystkimi kontuzjami.

– A więc i lekarze są potrzebni w Nowym Świecie? Rzeknij choć słówko o najnowocześniejszej służbie medycznej!

– Myślę, że będziesz rozczarowany. Istnieje tylko jeden szpital na cały nasz kraj, oczywiście w stolicy, i w zupełności wystarcza. Bynajmniej nie dlatego, że mamy tak doskonały transport powietrzny. Po prostu chorób jako takich, w dawnym pojęciu, teraz nie ma, zdarzają się tylko „nagłe przypadki”, a z tymi idzie się najpierw do lekarza miejscowego, a dopiero wtedy, gdyby on sobie z nimi nie poradził, cierpiący człowiek jest przewożony do szpitala. Są to jednak bardzo rzadkie przypadki, więc i szpital jest prawie pusty.

– Stąd i lekarze nie narzekają na przepracowanie?

– Masz rację. Bardzo rzadko ktoś tonie, przewraca się z rowerem i ociera skórę, kaleczy się przy pracy, łamie nogę na lodzie czy na nartach, oblewa się wrzątkiem… a przy tym rany nie ropieją. Nie ugryzie nas wściekły pies, nie ukąsi żmija…

– Czyli można powiedzieć, że wypadki zdarzają się o wiele rzadziej, niż w Starym Świecie?

– Oczywiście. Zaraz zapytasz „dlaczego”, więc od razu ci to wyjaśnię. Człowiek wolny od trucizn i wewnętrznie wyciszony ma teraz bardzo wyostrzony instynkt samozachowawczy, więc z daleka wyczuwa niebezpieczeństwo i potrafi go uniknąć. Ale, co ważniejsze, ma bardzo bliski kontakt ze swoim Aniołem Stróżem, z innymi aniołami i ze świętymi z nieba, od których stale otrzymuje natchnienia. Już małe dziecko uczy się odbierać te natchnienia i widzi na własnych błędach, że warto być posłusznym. Pomagają mu w tym rodzice. Gdyby mały Jaś w piaskownicy pokłócił się ze swoim kolegą, rodzice zapytają, czy jego anioł był z tej zabawy zadowolony, czy wprost przeciwnie – smutny. Bez krzyków, bez łajania, będą dziecko zachęcać, by było posłuszne temu najlepszemu opiekunowi, zawsze przy nim obecnemu. W późniejszych latach nie będą mieli z dzieckiem problemu. A gdyby znalazło się w niebezpieczeństwie, jego anioł potrafi je przed nim uchronić.

– Jednak, mimo wszystko, kontuzje się zdarzają…?

– Prawie wyłącznie tylko one. Otaczająca nas przyroda nam nie zagraża, gdyż nie tylko została oczyszczona z trucizn, lecz cała znalazła się w rękach aniołów. Żaden zły duch nie przywali nas drzewem w czasie burzy, gdyż i burz już nie ma, ani szalejących wiatrów, ani silnych mrozów. Mobile nie zderzają się ze sobą ani nie spadają na ziemię. Żyje się więc w wielkim poczuciu bezpieczeństwa pod skrzydłami aniołów, w świecie nasyconym Bożą i ludzką miłością… Co jeszcze chciałbyś wiedzieć…?

– A gdzie szukać tego lekarza miejscowego…?

– W naszym kraju mieszkanie lekarza związane jest zwykle z dekanatem.

– Czy ma kogoś do pomocy? Jaką śpielęgniarkę…? A apteka też jest jedna na dekanat?

– Co do pielęgniarki – nie słyszałam, żeby gdzieś była jakiemuś lekarzowi potrzebna, gdyż przecież, w zasadzie, on nie leczy, tylko udziela doraźnej pomocy, a więc jest bardziej pielęgniarzem niż lekarzem. A co do apteki – zgadłeś, lecz trudno to nazwać „apteką”, jeśli myślimy dawnymi kategoriami. Są tam tylko środki opatrunkowe, a więc trochę bandaży, zwykłych i elastycznych, zasypka na rany, a poza tym środki higieniczne… co jeszcze… szyna do unieruchomienia kończyny albo szyi… zioła… Aptekarką nie jestem, więc całej listy ci nie wymienię, ale zbyt długa ona nie jest. Powietrze jest czyste, więc i rany goją się bardzo szybko same, alergii nie ma, nowotworów, wszystkich tych chorób, które kiedyś tak gnębiły ludzi i w walce z którymi częściej przegrywali niż wygrywali… Jeżeli zdarzają się drobne wypadki, są niegroźne… Pięć dni temu musiałam pomóc córeczce sąsiadów, która włożyła sobie fasolę do nosa i zanim się do tego przyznała, było już za późno: ta napęczniała i nie dała się wyjąć. Musiałam ją szczypczykami rozdrobnić i po kawałku wyjąć…

– No dobrze, ale służba medyczna to także położne, bo przecież rodzą się dzieci. Czy może położna obejść się bez lekarza?

– Oczywiście że tak! Prawie zawsze się obywa, chociaż najczęściej mieszka w pobliżu niego. Ani lekarzowi, ani położnej nie są już teraz potrzebne żadne drogie aparaty ani żadne badania prenatalne. Wiesz dobrze, że żyjemy zgodnie z naturą i nie chcemy „poprawiać Stwórcy”!

Ja nie mam w tym kierunku żadnego wykształcenia, ale zdarzyło mi się już trzy razy odbierać poród, i to bez żadnych problemów. Jak ci to wyjaśnić… Na pewno wiesz, że kara, jaką Bóg nałożył na ludzkość wypędzaną z raju, uległa w Nowym Świecie złagodzeniu. Dotyczy to zwłaszcza zapowiedzi, że ziemia będzie rodzić osty i ciernie, a kobiety będą rodzić dzieci w bólu. Ten właśnie ból jest teraz niewielki, nie ma powikłań okołoporodowych ani towarzyszącego im lęku… Prawie wszystkie kobiety, jeśli tylko zdążą, rodzą dzieci w swojej domowej wannie napełnionej wodą. Rodzą zupełnie łatwo i szybko, gdyż w pozycji najbardziej fizjologicznej. Pozostaje tylko odcięcie i zawiązanie pępowiny, a to potrafi wiele kobiet bez położnej. Odcięcie to wcale nie jest pilne – wprost przeciwnie, jego opóźnienie jest bardzo korzystne dla dziecka.

– Czytałem w Starym Świecie o porodach w wodzie, ale to były wyjątki. A teraz… wszystko poszło w tym właśnie kierunku! Pisano tam, że takie porody nie tylko są łatwiejsze, ale i noworodki nie doznają wstrząsu psychicznego, gdyż nie ma dla nich zbyt zauważalnej zmiany otoczenia…

– Tak, to prawda, kiedyś to był dla nich szok, przynajmniej w szpitalach Zachodu, gdyż kobiety w krajach, jak to się wtedy mówiło, „rozwijających się” rodziły w sposób bardziej zgodny z naturą i spokojniej. Nie były przy tym zatrute nikotyną, a to też nie było bez znaczenia – kobiety palące rodziły na ogół dzieci małe i narażone od początku na choroby. Ale nie wracajmy do złej przeszłości!

– Masz rację. Jednak tych dzieci wcale chyba nie rodzi się tak wiele…? Myślałem o tym, obserwując uczestników Mszy niedzielnej. Chyba żadnej rodziny wielodzietnej nie widziałem! Gdy jeszcze byli złodzieje i ludzie obłożnie chorzy, ktoś musiał zostawać w domu, ale teraz raczej wszyscy przychodzą do kościoła…?

– To prawda, rodzi się mało, narodziny dziecka są świętem dla całej parafii. O ile pamiętam, u schyłku Starego Świata mówiło się, że w naszym kraju co czwarte małżeństwo jest niepłodne, różnorakie przyczyny niepłodności liczono na dziesiątki, a niektóre z nich były niewyjaśnione, mimo używania doskonałej aparatury. Teraz proporcje te uległy zmianie, a właściwie odwróceniu: co czwarte małżeństwo cieszy się łaską płodności, a powody niepłodności są prawie zupełnie niewykrywalne. Ponieważ rodzi się tak mało dzieci, nie ma szkół podobnych do tych w Starym Świecie – dużych budynków z wieloma nauczycielami i z podziałem na klasy. Gdyby miała powstać taka szkoła, trzeba by było zwozić do niej dzieci z dużej odległości…

– Dlaczego tak jest? Wydawało mi się, że będzie odwrotnie! Bo czy mogą być małżeństwa szczęśliwe bez dzieci…?!

– To jest Bożą tajemnicą. Ludzie, którzy starają się być posłuszni Bogu, z pokorą proszą o nowe życie, ale nie oskarżają Stwórcy, jeśli go nie daje. Nikt statystyk nie prowadzi, ale wszystkim wiadomo, że im więcej kiedyś w jakimś kraju zamordowano dzieci w łonach matek, tym mniej dzieci rodzi się tam teraz. A jeśli do tego dodasz kraje całkowicie albo częściowo wyludnione w czasie Wielkiego Oczyszczenia, to, jak widzisz, dopiero teraz ludzie doceniają budzące się życie. Wyjątkiem są może Chiny…

– To mnie dziwi! Czytałem kiedyś o chwytaniu matek, z których łona wyrywano dzieci niezależnie od ich wieku, a większe nawet zjadano jak króliki czy inne zwierzęta!

– Ja też o tym czytałam. Ale weź to pod uwagę, że tam w epoce komunizmu rodzice bardzo pragnęli mieć więcej dzieci, lecz państwo nakładało na nich za to straszne kary. Teraz Chinki dość często cieszą się łaską płodności. Na ostatnim miejscu pod tym względem są Żydówki. W Izraelu było zupełnie odwrotnie: bardzo surowo karano zabójstwo nienarodzonego dziecka, ale kraj ten robił wszystko co możliwe, by zabójstwo to rozpowszechnić w innych krajach świata i uczynić je tam bezkarnym. Przy nakładzie ogromnych środków finansowych i propagandowych, sterując masonerią, Żydzi wyniszczali inne kraje świata przez uderzenie w rodziny (w ich liczebność) i w płodność matek.

– Czyli sprawiedliwości stało się zadość! Można jednak obecnie mówić o „epoce cudów”, gdyż Bóg jest tak miłosierny, a przy tym widzi u swoich dzieci tak mocną wiarę, więc… czy nie wysłuchuje modlitw o łaskę płodności…?

– Czy słyszałeś o „nowennie oczekiwania”, która stała się teraz zwyczajem powszechnym? Nie? Polega ona na tym, że nowożeńcy rozpoczynają oczekiwanie na narodziny dziecka już po ślubie, modląc się przez dziewięć lat o dar życia. Jeżeli go w tym czasie nie otrzymają, wiele z tych par małżeńskich wybiera drogę życia zakonnego, albo przynajmniej składa na ręce kapłana ślub dozgonnej czystości. Mogą też otrzymać prawo do życia w separacji, jeśli miałaby ona im ułatwić rozwój duchowy.

– O, to coś z dawnych zwyczajów Dalekiego Wschodu! Tam jednak było to możliwe dopiero po wychowaniu dzieci, kiedy to mąż i ojciec zostawał derwiszem, wędrownym ascetą i pielgrzymem. Czyżby i teraz w krajach Zachodu…?

– Tak, można śmiało użyć tego porównania. Wielu małżonków zamieszkuje w pustelniach, kobiety także, ale też liczne małżeństwa, nie rozstając się ze sobą, wstępują do zakonu…

– Jak to możliwe? Czyżby żyły w tym samym klasztorze?!

– Już u schyłku Starego Świata były podejmowane takie próby – chodzi o klasztory żeńsko-męskie – jednak Stolica Apostolska nie chciała oficjalnie uznać ich za formy życia konsekrowanego, nawet jeśli uczestniczyły w nich osoby stanu wolnego. Co zaś do małżonków – sprawa z góry wydawała się przekreślona. Świat był na tyle zdeprawowany, pogrążony w nieczystości, że na takie próby patrzono z wielką podejrzliwością. Teraz, zgodnie z potrzebą chwili, rozpowszechniły się one w całym świecie10. Oczywiście – chyba co do tego nie masz wątpliwości – nie ma w takich klasztorach cel czy pokoi małżeńskich! Mężczyźni i kobiety żyją oddzielnie, reguła ściśle określa, kiedy i w jakim celu mogą się ze sobą spotykać. Ale jeżeli cię to interesuje, świat stoi przed tobą otworem – możesz zwiedzić niejeden klasztor…

– Na pewno o tym pomyślę. Ale przyglądam się z daleka twojej apteczce… Jakoś to wszystko wygląda niezbyt okazale…! Węgiel drzewny… – to wiem, na odtrucie. Trochę bandaży… plaster… jakiś gruby drut – to pewno na wypadek złamania albo zwichnięcia…? A co jest w tej dużej ciemnej butelce…? Czyżby „lekarstwo na wszystko”?!

– Chciałeś sobie zażartować z tego „lekarstwa na wszystko”, ale tu żartów nie ma – naprawdę prawie wszystko leczy, przynajmniej w czasach, w których nie istnieją poważniejsze choroby!

Słyszałeś już o koncentracie Japończyka Teruo Higa; to ta sama mieszanka, która, przy umiejętnym stosowaniu, nawet pustynię pozwala przemienić w żyzną glebę. Chodzi jednak o tę przystosowaną specjalnie do celów spożywczych (oznaczoną symbolem EMX).

– Czy w dekanalnej aptece można ten lek zdobyć?

– W każdej! Przecież to jest najprawdziwsze leczenie, a nie jakieś znachorstwo! Masz więc tutaj przykład, jak wygląda naprawdę ten „powrót do natury”, który cię tak bardzo interesuje.

Z podziwem dla „natury” odkręciłem korek dużej butli i próbowałem rozpoznać, jakie substancje ona zawiera, jednak mi się to nie udało. Zapach brunatnego płynu skojarzył mi się z beczką kiszonych ogórków, ale było tam przecież kilkadziesiąt różnych składników, nie licząc mnóstwa szczepów mikroorganizmów, które musiały się napracować nad tym lekarstwem…

– Dobrze wiedzieć, siostro, czym się teraz leczy! Buteleczka w kieszeń – i można podróżować po całym świecie, nie bojąc się ran, zatruć ani niestrawności! A czy sklerozy też…?

– Przygotuję ci taką buteleczkę na drogę, ale trochę później.

Ktoś nas teraz szuka i woła… Sklerozy też możemy się nie bać, ale to już nie dzięki lekom, tylko dzięki cudownemu działaniu samego Boga!

– Któremu chwała na wieki! Amen!!! – zakończyłem rozmowę, próbując być uczniem Anaela…


7. W klasztorze Wspomożycieli Czyśćca

Uczestnicząc we Mszy niedzielnej, wypatrywałem dyskretnie brata Ivana pustelnika. Zauważenie go było bardzo łatwe, gdyż ubrany był w biały habit z niebieskim pasem. Na lewym ramieniu rzeczywiście naszyty miał, jak uprzedziła Aldona, czerwony pasek, oznaczający nieustanne milczenie. Postanowiłem użyć podstępu, by po wyjściu z kościoła nawiązać z nim kontakt („Spróbuj, może ci się uda, on byłby najlepszym przewodnikiem” – zachęciła mnie do tego moja siostra). Użyłem do tego celu notesu, pisząc na kartce pytanie: „Czy Brat nie zechciałby udać się ze mną mobilem do klasztoru Wspomożycieli i pokazać mi drogę?” Gdy zrównałem się z nim w drodze, dotknąłem bardzo delikatnie jego ramienia, a gdy spojrzał na mnie, trochę zdziwiony, pokazałem mu notes z wypisanym pytaniem. Pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem ją spuścił i milcząc ruszył powoli przed siebie. Szedłem przy nim przez dłuższą chwilę i już miałem dyskretnie się wycofać, gdy nagle zatrzymał się i zrobił ręką ruch, niedwuznacznie wskazujący na to, że chce coś napisać. Podałem mu notes i długopis, a za chwilę przeczytałem: „W piątek o 16.00 przy ostatniej stacji Drogi Krzyżowej”. Położyłem rękę na sercu, skłaniając głowę z szacunkiem i wdzięcznością. Pozostało już tylko stawić się na umówiony termin.

W piątek wylądowaliśmy z Anaelem na leśnej drodze, kilkadziesiąt metrów za stacją złożenia Pana Jezusa do grobu, w tej właśnie chwili, gdy brat Ivan kończył obchodzić Drogę Krzyżową, nie zważając na dość ulewny deszcz. Trzymał się, widocznie, zasady, z której znany był papież Jan Paweł II: nie wolno przerwać drogi do wyznaczonego sobie celu, jeśli tylko istnieje jakakolwiek szansa na jego osiągnięcie… Przed wejściem do mobilu wycisnął, na ile mógł, wodę z włosów na głowie i z brody, wyraźnie uśmiechnięty i wdzięczny Bogu za ten ciepły wiosenny deszcz, tak o tej porze potrzebny. Sięgnąwszy w zanadrze, wyjął niewielką kartkę i podał ją bez słowa Anaelowi. Zawierała dwa rządki cyfr, których znaczenia mogłem się tylko domyślić: były to współrzędne określające cel, do którego wspólnie zmierzaliśmy. Patrząc na kartkę, nasz pilot odpowiednio ustawił pokrętłami dwie krzyżujące się strzałki zegara i wcisnął klawisz startu. Mobil, już w powietrzu, powoli obrócił się w kierunku przeciwnym do tego, z którego przybyliśmy. Pogrążeni w milczeniu, szanując ślub pokutny brata Ivana, wyruszyliśmy w drogę.

Nie trwała długo. Mimo powolnego lotu było to tylko kilkanaście minut. Lecieliśmy nad kilkoma osiedlami, otoczonymi lasem oraz rozległymi połaciami łąk, sadów i pól, połączonymi ze sobą wąziutką wstążeczką dróg, błyszczącą od deszczu. Błyszczały także mokre dachy, a umieszczone na nich czerwone numery domów były dobrze widoczne. Prawie nigdy nie wykraczały, podobnie jak w naszej parafii, poza liczbę 100. Prawie wszystkie osiedla niedawno pobudowano, jedne na gruzach starych wsi, inne w zupełnie nowym miejscu, na co wskazywał ich kształt, przypominający bardziej lub mniej regularną szachownicę, z dużym placem osiedlowym i kościołem w środku oraz ośmioma bardzo szerokimi ulicami, wychodzącymi z rogów placu. Naśladując Anaela, na widok wież kościołów skłaniałem głowę w geście adoracji.

Z daleka zauważyliśmy na naszej trasie większe osiedle, które można nawet było nazwać miasteczkiem, pięknie usytuowane na wzgórzach, przeciętych szeroką wstęgą rzeki. Nad domami poruszało się w różnych kierunkach kilkanaście mobili, a kilka innych sunęło wzdłuż rzeki.

Nagle czerwony wskaźnik na pulpicie zaczął mrugać, dał się też słyszeć przerywany sygnał, z początku bardzo cichy. Anael jakby nie zwrócił wcale uwagi na te sygnały – ani nie zniżył lotu, ani nie zmienił kierunku. W myślach też niczego mi nie przekazał.

Nie śmiałem przerywać ciszy, więc powstrzymałem się od pytań. Może nasz czujnik reaguje na pojazdy w powietrzu? – pomyślałem… Ale nie, miasteczko zostało za nami, pod nami znowu był gęsty las, a sygnały były coraz wyraźniejsze! Wreszcie ujrzeliśmy z daleka dwie dość duże polany, z rozległymi zabudowaniami w obrębie pierwszej z nich. Sprawiały wrażenie osiedla, zbudowanego z dobrze mi już znanych prefabrykatów, lecz w sposób zupełnie nietypowy: w samym centrum wznosiła się, jak wyspa, bryła dużego kościoła wraz z przylegającą do niego oszkloną salą.

Na obrzeżu placu okalającego kościół wzniesiono zamknięty krąg niewielkich parterowych domków, z małym ogródkiem przed każdym z nich. Ogródki z kolei ograniczone były następnym kręgiem identycznych domków, których okna i drzwi wychodziły na zewnątrz, w kierunku lasu, a od strony ogródków miały ślepą ścianę.

Mobil lekko zaczął zniżać lot, kierując się ku tej pierwszej, zabudowanej polanie, i zawisł nad nią w powietrzu. Gdy sygnał ucichł i lampka zgasła, Anael wcisnął klawisz lądowania. Wysiedliśmy przed frontonem niskiego, ale bardzo szerokiego budynku, posiadającego wiele okien i drzwi. Jedne drzwi były bardzo szerokie. Można się było domyślić, że stanowią główne wejście, gdyż widniał nad nimi duży kartusz11 z owalem w środku, przypominającym ogromną pieczęć. Na otoku tej „pieczęci” łaciński napis oznajmiał, kto jest gospodarzem tego klasztoru: ORDO IMMACULATAE CONCEPT. B.M.V. FRATRUM MARIANORUM DEFUNCTIS SUFRAGANTIUM12. W centrum owalu widniała jakby tarcza herbowa, a na niej potrójny obraz: na górze oko Bożej Opatrzności, a niżej gołębica z gałązką oliwną w dziobie, unosząca sięnad morzem płomieni. Nad tarczą i pod nią zauważyłem dwa akcenty Maryjne: koronę z lilią pośrodku, a wokół korony dziesięć gwiazd (dlaczego dziesięć, a nie dwanaście? – pomyślałem), zaś pod tarczą wstążka z napisem: MAGNIFICAT ANIMA MEA DOMINUM13. Tarczę z lewej strony okalały lilie, a z prawej – róże. Mogłem przyjrzeć się dokładnie temu kartuszowi, gdyż moi towarzysze, widząc moje nim zainteresowanie, czekali bez słowa. Wreszcie brat Ivan otworzył szerokie drzwi i ujrzeliśmy przed sobą uliczkę, prowadzącą przez oba kręgi domków wprost przed drzwi kościoła.

Skierowaliśmy swoje kroki do świątyni, której wielkość niewątpliwie przekraczała potrzeby kilkunastu zakonników. Była to budowla na wskroś nowoczesna, o czym świadczył kształt dachu i dwóch wież oraz rodzaj użytego na nie materiału. W swoim stylu miała jednak coś z masywności i przysadzistości budowli romańskich, a okna, opatrzone witrażami, nawiązywały do gotyku.

Przedsionek, podobnie jak w parafiach, zawierał tablicę ogłoszeń, lecz względnie małą. Umieszczono na niej kilka kartek, prawdopodobnie programy rekolekcji dla jakichś grup. Widocznie któraś z nich była w tej chwili na modlitwie, gdyż na to wskazywało kilkanaście par pozostawionego obuwia. Świątynia pogrążona była jednak w ciszy. Jej posadzka nie była wyścielona, jak w parafiach, wzorzystym dywanem, lecz gęstą plecionką z czegoś dość miękkiego, przypominającego słomę. Klęczeli na niej ludzie w różnym wieku, rozproszeni przy balustradzie i wzdłuż ścian.

Poszliśmy za ich przykładem, adorując Chrystusa ukrytego w tabernakulum, oświetlonym w podobny sposób, jak to widziałem w parafii. Także tutaj, mimo iż nie było żadnego nabożeństwa, płonęły na podświeczniku długie cienkie świeczki woskowe, a przed tabernakulum – lampki oliwne w siedmioramiennej menorze. Okalający tabernakulum wysoki „ikonostas” tonął w półmroku. Na prawej bocznej ścianie rzucał się w oczy ogromny obraz Matki Bożej, wkładającej biały szkaplerz w rękę zwróconego ku Niej zakonnika, ubranego podobnie jak Ona w białą szatę i przepasanego niebieskim pasem. Wiedziałem już, że to ojciec Papczyński, założyciel Zakonu. Ojciec Stanisław miał też szkaplerz w drugiej ręce – wyciągał go, jak linę ratunkową, w kierunku dusz wyłaniających się z ognia.

Moi dwaj towarzysze modlili się jak pogrążeni w ekstazie, zostawiłem więc ich i wyszedłem na zewnątrz. Żeby tak się modlić, trzeba było być wolnym od wszystkiego, co modlitwą nie jest, tymczasem moja głowa podróżnika zaczęła napełniać się różnymi pytaniami… Ucieszyłem się więc, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł obok mnie biały marianin (tego określenia, zamiennie z nazwą „bracia wspomożyciele”, używała okoliczna ludność), i przedstawił się jako brat Stefan, przeor. Zaprosił mnie do domku położonego najbliżej kościoła, na samym skraju uliczki. Znajdowało się w nim kilka pokoi służących za rozmównice. Nie było w nich niczego prócz stołu i krzeseł, malutkiej szafki z kubkami i szklankami, krzyża na ścianie i portretu założyciela. Nie mniej nieodzownym sprzętem okazała się, stojąca w sąsiednim pokoju, lodówka, z której Przeor wyjął zaparowaną ciemną butelkę z napojem, którym mnie poczęstował.

– To sok z naszego lasu, mieszanka leśnych owoców. Jeżeli nawet nie jest ci za gorąco, wypij łyczek na lekarstwo!

– W kościele za gorąco nie jest, ale na placu słońce dobrze przypieka, dziękuję bardzo – odpowiedziałem. Do pachnącego malinami soku dolałem wody z karafki. Napój był świetny. Po kilku łykach schyliłem się do swojej torby podróżnej, wyjmując z niej notes zwykły i elektroniczny.

– Brat Przeor na pewno się domyśla…

Uśmiechnął się, kiwając potakująco głową, i rozsiadł się na krześle wygodniej, dając tym znak, że gotów jest odpowiadać na moje pytania.

– Nazwę Zakonu już znam, przepisałem ją sobie z kartusza nad głównym wejściem. Słyszałem jednak, że są i klasztory żeńskie…?

– Tak, i to bardzo liczne w całym świecie, chociaż nasz założyciel, polski kapłan Stanisław Papczyński, nie myślał, o ile nam wiadomo, o żeńskiej gałęzi Zakonu. Ale nasz zakon obejmuje także klasztory męsko-żeńskie oraz gałąź świecką.

– Mężczyźni i kobiety mieszkają w jednym klasztorze…?

– Oczywiście. A dlaczego mieliby nie mieszkać? Czyżbyś był skłonny podejrzewać, jak dawniej to czyniono, że przeszkadzają sobie, zamiast pomagać, w zachowaniu ślubu czystości…? Żyje w nich znaczna liczba małżeństw bezdzietnych, chociaż i osoby samotne realizują w nich swoje powołanie. Te wspólnoty są chlubą Kościoła oczyszczonego, duchem i ciałem wybiegają już naprzód, ku rzeczywistości eschatycznej czyli niebiańskiej, w której świętość człowieka osiągnie swoją pełnię.

Jeśli chodzi o nazwę – domyślam się, że chciałeś o nią zapytać – po łacinie „ordo” oznacza zakon, zarówno męski jak i żeński.

Siostry mają podobną pieczęć jak nasza, tylko na jej otoku zamiast „Fratrum Marianorum” widnieje napis „Sororum Marianarum”…

– To na tym kartuszu jest jakby wielkie odbicie pieczęci zakonnej?

– Tak jest.

– A czy habit jest u wszystkich podobny?

– Płaszcz chórowy, a zarazem peleryna, braci jest koloru białego, a sióstr niebieskiego, natomiast habit jest jednakowy: biały z niebieskim pasem. Habit taki mają prawo nosić także pustelnicy, którzy należą do gałęzi świeckiej naszego zakonu…

– Jak brat Ivan…? Czy ma on stały kontakt z waszym klasztorem?

– Ależ tak, regularny kontakt, chociaż mieszka dość daleko. Lubi dalekie piesze podróże, nawiedza niektóre sanktuaria… Ale, przede wszystkim, dzielnie i owocnie apostołuje na swoim terenie.

– Jak może apostołować, skoro z nikim nie rozmawia…?

– Samą swoją obecnością między ludźmi, dobrym przykładem, modlitwą, twardym życiem pełnym umartwień czyni więcej dla Królestwa Bożego, niż niejeden z nas w klasztorze. W jego parafii świeccy wspomożyciele stanowią jedną z najbardziej żywotnych i prężnych wspólnot.

– Wiem coś o tym, bo moja siostra do niej należy. Nawet była w tutejszym klasztorze…

– Otaczamy opieką duchową wspólnoty parafialne, organizujemy dla nich rekolekcje i dni skupienia, tu u nas i w parafiach, nie wspominając o kierownictwie duchowym. Przecież dzięki mobilom każdy może do nas dotrzeć błyskawicznie.

– A te mobile na polanie wokół klasztoru…?

– To nie nasze, tylko tej grupy rekolekcyjnej, którą na pewno widziałeś w kościele.

– Czy wszyscy tu nocują w czasie rekolekcji?

– Tak… Możemy przyjąć nawet liczne grupy, i to nie tylko krajowe, ale i zagraniczne. Klasztor, chociaż z daleka niepokaźny, daje nam takie możliwości. My sami mieszkamy w domkach okalających kościół, a na potrzeby rekolekcji mamy cały krąg domków zewnętrznych…

– Teraz rozumiem, dlaczego te zewnętrzne są tak odizolowane – nie mają okien ani drzwi od strony kościoła, tylko wychodzące w kierunku lasu. Domyślam się, że domki braci objęte są klauzurą zakonną…? Czy i inne klasztory zbudowane są w podobny sposób?

– Ten sposób budowania okazał się najbardziej praktyczny, gdyż zarówno gospodarzom, jak i gościom, stwarza doskonałe warunki do życia. Wszystkie trzy gałęzie naszego zakonu żyją za klauzurą, chociaż wspólnoty mieszane nie mają jej tak ścisłej jak nasza.

Czy interesuje cię, przynajmniej w skrócie, nasza historia…?

– Ależ tak, i to nawet bardzo! Jak do tego doszło, że ten zakon, kiedyś zupełnie nieznany, rozprzestrzenił się tak szybko po całym świecie…? Jakoś o nim się nie słyszało…

– Wcale taki „nieznany” nie był, gdyż miał wiele klasztorów na terenie całej Polski, kilka w Portugalii, Hiszpanii i Słowacji, a nawet jeden w Rzymie. Mogłeś o nim nie słyszeć, gdyż został przez cara skazany na wymarcie (kilku zakonników zostało zamkniętych w jednym klasztorze na Litwie, a pozostali żyli w ukryciu). Gdy już władze carskie zezwoliły na odrodzenie zakonów, było to w 1905 roku, Marianom postawiły dwa warunki: muszą wyrzec się noszenia białego habitu z niebieskim pasem oraz przestać modlić się za umarłych, zwłaszcza za poległych w obronie ojczyzny. Jak wiadomo, wszelkie przejawy patriotyzmu były zaborcom nie na rękę. Marianie nie mogli się na te warunki zgodzić, gdyż Założyciel zabronił im dokonywania jakichkolwiek zmian w regule i zwyczajach, więc dalej nie mogli oficjalnie istnieć. Oznaczało to pracę w ukryciu, na którą mieli pozwolenie papieży, wydane na czas prześladowań…

– I w ukryciu, jak się domyślam, doczekali końca rozbiorów…? A co było potem?

– Gdy już Polska odzyskała niepodległość, starali się odbudować życie zakonne w oparciu o dawną regułę, lecz napotkali na zdecydowany opór ze strony najmniej spodziewanej: w Rzymie, bez ich wiedzy, uznano ich za „już nieistniejących”, potwierdzając to dekretem, nie mającym pokrycia w rzeczywistości! Dekret stwierdzał, że do roku 1910 „wszyscy wymarli”… Nazwę ich zakonu („Marianie”) przejęło zgromadzenie księży, które prowadziło zwyczajne parafie na wzór diecezjalnych i o pomoc duszom czyśćcowym prawie wcale się nie troszczyło. Na wszelkie starania naszych zakonników (i ich świeckich sympatyków) o powrót do reguły z czasów ojca Papczyńskiego stale, aż do Wielkiego Oczyszczenia, a więc przez sto lat, przychodziła ta sama odpowiedź: dawny zakon wymarł, a jego nazwę przejęło zgromadzenie obecnie istniejące, które uważa się za jego spadkobiercę…

– Ale przecież istniały jakieś dowody na to, że to „wymarcie” wszystkich zakonników było nieprawdą…?

– Najlepszym „dowodem” byli oni sami, lecz to zbyt skomplikowana historia, byśmy mieli nią się dzisiaj zajmować. Szczegóły możesz znaleźć w książkach, jeśli zechcesz.

Najważniejsze jest dla nas to, że Bóg sam, wbrew ludzkim dekretom, zatroszczył się o swój zakon! A stało sięto wtedy, gdy okazał się on najbardziej potrzebny, czyli po nagłej śmierci miliardów ludzi. Chyba nigdy w historii czyściec nie zapełnił się tak jak teraz, więc potrzebuje on ogromnej pomocy, i to heroicznej.

Dlatego też wysunął się obecnie na pierwsze miejsce zakon, który go wspiera, a nawet w tym względzie związuje się specjalnym czwartym ślubem. Bardzo liczne zakony straciły rację swojego istnienia, gdyż świat nie potrzebuje tych kierunków apostolstwa, które kiedyś nakreślili im ich założyciele. Misje nie są potrzebne, grzechy publiczne nie są popełniane, wychowanie dzieci i młodzieży nie wymaga pomocy zakonników, całe życie oparte zostało ściśle na zasadach Ewangelii…

– A na czym polega ten czwarty ślub? Nie słyszałem o czymś takim… A właściwie słyszałem, lecz dotyczył jezuitów, którzy zobowiązywali się do ścisłego posłuszeństwa papieżowi.

– Ojciec Papczyński, zakładając Zakon, zdawał sobie sprawę, że wspieranie dusz czyśćcowych wymaga wielu ofiar i wyrzeczeń, nie tylko modlitw, choć i te powinny być dłuższe niż w innych zakonach. Składamy więc ślub, który nazywamy „heroicznym”, gdyż wymaga on od nas stałej pamięci o czyśćcu i wspierania go wszelkimi możliwymi sposobami. Najtrudniejszym ze sposobów jest zrzeczenie się wszelkich osobistych zasług i dóbr duchowych na rzecz dusz czyśćcowych. To tak, jakbyśmy zostawali z pustymi rękami, samemu Bogu zostawiając decyzję co do naszego sądu, kary doczesnej oraz zasług na wieczność. Wyobraźmy sobie, że każdy człowiek ma u Boga swoją „księgę”, w której zapisywane są jego dobre czyny oraz ich duchowe owoce, które zostaną „podliczone” na sądzie Bożym… Gdy zajrzymy do „księgi” Wspomożyciela Czyśćca, możemy sobie wyobrazić, że zawiera ona, po stronie „zysków”, same puste rubryki. Prosimy Boga, by nasze „zyski” dopisał innym, właśnie duszom będącym w oczyszczeniu, a przez to zmniejszył ich karę.

– Czy także Wspomożyciele świeccy składają czwarty ślub?

– Tak, wszystkie gałęzie naszego zakonu. Ślub ten przypomina nam także o obowiązku codziennego jak najgorliwszego „zbierania zasług”, które wiąże się z różnymi umartwieniami i wyrzeczeniami. Zawiera on jednak także element apostolski: zobowiązujemy się zachęcać wszystkich ludzi, aby na miarę swoich możliwości wspierali dusze czyśćcowe.

– Kiedyś w tych surowszych zakonach była dyscyplina, wstawanie o północy na ciemną Jutrznię, częste posty… A teraz…?

– I do naszych zwyczajów należała w dawnych czasach dyscyplina w sali kapitularza, polegająca na tym, że biczowało się, klęcząc, plecy współbrata przed sobą, a jednocześnie było się biczowanym przez klęczącego z tyłu. Teraz używamy dyscypliny, lecz jest to sprawa indywidualna, zależna… jak by ci to wytłumaczyć… od osobistej pobożności i od duchowego kontaktu z czyśćcem. Nasz Założyciel z tego kontaktu był znany.

– A więc obrazy, na których widać go w pobliżu morza płomieni, nie kłamią…?

– Można tak powiedzieć. Wpadał nieraz w ekstazę i duchem porywany był do czyśćca, a po powrocie z niego gotów był wycierpieć najsroższe męki, byle tylko pomóc duszom w oczyszczeniu. Możesz o tym przeczytać w jego biografii. Oto jeden z faktów: ojciec Papczyński siedział przy stole wraz z wieloma gośćmi; nagle, duchem znalazłszy się w czyśćcu, stracił świadomość tego, gdzie się znajduje, a siedząc pod ścianą i chcąc wyjść, mógł przejść tylko po stole. Idąc po nim (a nie przewrócił przy tym żadnego półmiska ani talerza!) powtarzał tylko: „Gdybyście wiedzieli, jak straszna jest ich męka…!”, a opuściwszy ucztujących, udał się do swojej pustelni…

– Był pustelnikiem…?!

– Początkowo mieszkał w pustelni razem z braćmi, którzy go tam zaprosili, potem jednak swojemu zakonowi zlecił tylko zakładanie klasztorów w miejscach nieco oddalonych od siedzib ludzkich i otoczonych drzewami. Do dzisiaj trzymamy się, jak widzisz, tego polecenia, chociaż pustelnikami nie jesteśmy…

– A jeśli chodzi o inne sposoby pomocy czyśćcowi… Czy wstawanie o północy dzisiaj obowiązuje?

– Tak, jest ono w naszych ustawach. Ale za to wcześnie chodzimy spać. Zwyczaj ten zlikwidowano w zakonach odgórnie u schyłku Starego Świata, ale my powróciliśmy do niego i nie mamy żadnego problemu z zachowaniem go.

Pytałeś też o posty… Komuś patrzącemu z zewnątrz mogą wydać się dość surowe, jednak nie nam, którzy jesteśmy do nich zaprawieni. Zresztą, jak widzisz na moim przykładzie, wcale źle nie wyglądam… Chodzi tu o odpowiednie nastawienie. Ciało ma być poddane duchowi, ukierunkowanemu na wyższe cele, a wtedy wcale tak mocno nie dopomina się o swoje prawa. Nasi nowicjusze bardzo powoli i łagodnie są wprowadzani w ducha Zakonu.

Wielu z nich czuje jednak od początku w duszy tak ogromną potrzebę poświęcania się na rzecz cierpiących w czyśćcu, że raczej trzeba hamować ich zapał do zadawania sobie pokut i umartwień, niż do nich zachęcać! Większość z tych pokut jest naszą sprawą indywidualną i zależy, jak powiedziałem, od duchowego nastawienia. Jednak za ważniejszą niż one sprawę uznajemy zrozumienie i niesienie codziennego krzyża. Chyba rozumiesz, co to jest krzyż…?

– No tak… cierpienie… znoszenie cierpień…

– Niekoniecznie! Bo przy takim jego rozumieniu gdyby ktoś nie cierpiał – ani duchowo, ani fizycznie (a weź pod uwagę, że chorób teraz nie ma) – wcale krzyża by nie niósł!

– Rzeczywiście, nie zastanawiałem się nad tym…

– Od razu to czułem! Może nie jest to chwila ku temu odpowiednia, by zgłębiać ten temat, ale krótko można… W naszym rozumieniu nasz krzyż codzienny, bez którego, jak wiesz, nie możemy uważać się za prawdziwych uczniów Chrystusa, polega głównie na ukrzyżowaniu swojej woli i całkowitym jej podporządkowaniu woli Bożej, ale też na kierowaniu się duchem apostolskim. Gdy dasz Bogu prawo, by odebrał ci to co przyjemne, lekkie i łatwe, a w zamian za to dał coś zupełnie przeciwnego – cierpienie, pustkę, oschłość wewnętrzną – jesteś na swoim krzyżu.

Gdy jesteś na krzyżu za zbawienie ludzi – tych na ziemi i tych w czyśćcu (za nich ofiarujesz to, co cię spotyka, ale też to, co mogłoby cię spotkać) – dopiero wtedy jesteś w pełni ukrzyżowany. Gdyby Bóg ci tych trudnych prób i doświadczeń wcale nie dał, też jesteś na krzyżu, jednak pod warunkiem, że w każdej chwili jesteś gotów przyjąć te doświadczenia i z góry ofiarujesz je za innych ludzi. No i masz Bogu dziękować, zarówno za chwile trudne, jak i za łatwe i przyjemne. Czyż to nie jest piękne…?

– Dziękuję bardzo Bratu Przeorowi za tę piękną lekcję! Muszę ją przemyśleć… Dobrze, że mam nagranie i będę mógł do tego wracać. Może zakonnikiem nie będę, ale to jest chyba lekcja dla wszystkich…!

– Oczywiście. Ale miałem ci przedstawić historię naszego zakonu, a zacząłem, w zasadzie, od jej końca! Wróćmy więc jeszcze do jej początków. Sięgają one wieku XVII. Nasz założyciel, bł. o. Stanisław od Jezusa i Maryi Papczyński, był postacią znaną nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Jako kapelan, spowiednik i doradca króla polskiego Jana III Sobieskiego przyczynił się do tego, że król wyruszył w 1683 roku na odsiecz Wiednia i odniósł wspaniałe zwycięstwo nad armią turecką, uniemożliwiając jej zalanie całej Europy. Siły polskie były tak nikłe wobec potęgi wroga, że król polski zdecydował się na wyruszenie pod Wiedeń dopiero wtedy, gdy o. Papczyński, wiedziony duchem proroczym, zapewnił go „w imię Maryi Dziewicy” o przyszłym zwycięstwie.

– A czy sam był pod Wiedniem? Przewodnik w kościele na Kahlenbergu twierdził, że był tam tylko inny kapelan Króla, bł. Marco d´Aviano…?

– Niewątpliwie był. Bardzo stary dokument stwierdza, że „asystował” w czasie „ekspedycji wiedeńskiej”.

Posłuchaj teraz, jak powstał nasz zakon. W tych czasach wielu bitew, epidemii oraz klęsk żywiołowych wielu ludzi umierało bez dobrego przygotowania się do śmierci, więc i czyściec mieli dłuższy i cięższy. Przejęty ich losem o. Papczyński przebiegał wsie i miasta, głosząc kazania i nawołując w nich do najszlachetniejszego z dobrych uczynków: do ratowania z czyśćca dusz, które tylko z ziemi mogą ten ratunek otrzymać. Nazwano go więc „apostołem” tych dusz. Gdy w jego ślady poszli inni, gromadząc się wokół niego, zachęcał ich własnym przykładem i upomnieniami, by na rzecz czyśćca wyrzekli się wszystkiego, żyjąc w ubóstwie, a nawet w niedostatku…

– A więc podobna idea jak ta, która przyświecała zakonom „żebraczym”…?

– Tak, chociaż oparta na innych motywach.

Zaczęli więc prowadzić wspólne życie, oparte na zasadach Ewangelii. Uzyskawszy dekret pochwalny papieża dla rodzącego się zakonu, podjął o. Papczyński starania o zatwierdzenie reguły.

Pomyślną ku temu okolicznością był wybór na papieża dawnego nuncjusza apostolskiego w Warszawie, który przybrał imię Innocentego XII. Dwadzieścia lat wcześniej nasz założyciel był jego spowiednikiem, a nawet przepowiedział mu wybór na stolicę Piotrową. Papież ten 29 listopada 1699 roku zatwierdził dla nowego zakonu regułę dziesięciu cnót ewangelicznych Najświętszej Maryi Dziewicy, a w dwa lata później o. Papczyński złożył na nią jako pierwszy (na ręce nuncjusza apostolskiego) śluby zakonne i przyjął je od pozostałych zakonników…

– Czy to może te właśnie cnoty Maryi są symbolizowane przez dziesięć gwiazd na pieczęci?! A ja się zastanawiałem, dlaczego dziesięć, a nie, jak w Apokalipsie, dwanaście…

– Tak, nasza pieczęć zawiera graficzne przedstawienie naszej reguły. Patrzyłeś też dociekliwie na koronkę, którą nosimy u pasa, a którą nazywamy „dziesiątkiem” albo, po dawnemu, „decymką”14. Tych dziesięć paciorków również nawiązuje do dziesięciu cnót naszej Patronki. Jako zakon Maryjny zobowiązujemy się do naśladowania ich, a tym samym, składając duchowe ofiary, „unosimy się jak gołąbka” nad potopem ognia czyśćcowego. Gałązka oliwna w dziobie gołąbki, która upewniła Noego o końcu kary i możności opuszczenia arki, to symbol pomocy i pociechy, jaką staramy się nieść cierpiącym w czyśćcu.

– A słowo Magnificat na pieczęci…?

– Początek tej pieśni Maryi widnieje na wstędze pod tarczą na naszej pieczęci i także nawiązuje do naszego programu życiowego. Nie jest łatwo być stale zadowolonym ze wszystkiego co Bóg daje, niełatwo nieść krzyż z radością; jednak taka była postawa Maryi, i to nie tylko w domu jej krewnej Elżbiety. Mamy wielbić Boga zawsze i wszędzie, niezależnie od sytuacji życiowej, mamy także stawać się coraz mniejszymi we własnych oczach, by Bóg wzrastał w nas i przez nas. Założyciel dał nam tego przykład przez całe swoje życie, które zakończył 17 września 1701 roku.

Co jeszcze chciałbyś wiedzieć…? O naszej historii…? O naszym życiu…? Może masz ochotę na krótką przechadzkę? Chętnie i ja bym z niej skorzystał, taki piękny dzień…

– Ależ oczywiście, chodźmy! Pytań jeszcze miałbym wiele…

Znaleźliśmy się znowu na polanie okalającej klasztor i, okrążając połowę kręgu zabudowań, weszliśmy na piaszczystą drogę prowadzącą w głąb lasu. Za chwilę las się skończył i otworzyła się przed nami inna polana, znacznie większa od poprzedniej, stanowiąca klasztorny ogród warzywny i owocowy. Przypomniałem sobie, że widziałem już ją z góry, z okna mobilu.

– Każdego, kto tutaj dociera, zastanawia płot, dzielący nasz ogród na dwie części. Od razu ci wyjaśnię, że to jest nasza „klauzura”…

– Nawet tutaj…? Ale dla kogo? Przecież boki wcale nie są ogrodzone, nie ma żadnych furtek ani zamków…

– Jest to może nazwa zbyt szumna, jednak ten płot ma dla nas duże znaczenie. Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają na rekolekcje od wiosny do jesieni, rzadko wyruszają na wspólne spacery, wolą przebywaćw ciszy i w samotności. To właśnie dla nich jest ta pierwsza część przed płotem, by mogli się wyciszyć, pogrzebać w ziemi… Okazuje się, że takie grzebanie – pielenie, przerywanie warzyw, a na jesieni zbieranie płodów – niejednemu człowiekowi ułatwia skupienie się na własnych problemach, zrobienie sobie rachunku sumienia, podjęcie dobrych postanowień…

– Mogę tylko potwierdzić od strony psychologicznej, że pewne czynności, wykonywane monotonnie, ułatwiają skupienie, a nawet zapamiętywanie, porządkowanie materiału w pamięci. Może nie wszystkim, ale na pewno tym osobom, które są zawsze aktywne i dla których ta aktywność stała się „drugą naturą”.

– Oczywiście. A płot pełni tu podwójną rolę: oddziela pracujących zakonników od osób świeckich, a zarazem świeckim wskazuje granicę, której nie powinni przekraczać w swej pracy… Co ja mówię: „świeckim”! Przecieżna rekolekcje indywidualne przybywa tu także wielu księży, a często i siostry zakonne. Prawie wszyscy lubią mieć bliski kontakt z przyrodą, a więc i z ziemią, i z roślinami, i z drzewami owocowymi… No i nie do pogardzenia dla nas są także owoce ich pracy przez cały sezon. Zobacz, jak wszystko pięknie tu rośnie, na czas poprzerywane, opielone…

Ponieważ nie przyjmujemy żadnych opłat za pobyt, wielu chce się nam odwdzięczyć swoją pracą tutaj. Często musimy nawet hamować ich zapał, by nie zatonęli w tej pracy po same uszy!

Zwróciła na siebie moją uwagę trójkątna tablica, z której patrzyło na nas… oko Bożej Opatrzności. Umieszczona była nad płotem – w połowie jego szerokości – na dość wysokim słupie.

Przypomniałem sobie, że podobne oko widniało na tarczy kartusza nad wejściem do klasztoru, więc poprosiłem Przeora o rozwiązanie tej zagadki. Oto co usłyszałem:

– Trzeba sięgnąć aż do naszych początków. Gdy pierwsi Wspomożyciele Czyśćca, zgromadzeni wokół Założyciela, ubrali się w białe habity, rozpętała się przeciwko nim burza, i to najgorsza ze strony duchowieństwa. Wzięli ich w obronę król Jan III Sobieski oraz biskup miasta Poznań. Ten drugi, umierając, dał im ostatnie polecenie: „Znoście cierpliwie ubóstwo i przykrości; zapisałem wam w testamencie Bożą Opatrzność, Jej ufajcie”. Ojciec Papczyński przyjął z radością ten dar i odtąd polecił swoim zakonnikom codziennie zwracać się do Bożej Opatrzności, odmawiając trzy Ojcze Nasz i trzy Zdrowaś Maryjo. W ciągu wieków, mimo strasznych wojen i epidemii, Bóg czuwał nad nami, a wyrazem tej opieki był dostatek środków do życia. Dzisiaj oko Bożej Opatrzności, umieszczone nad naszym ogrodem, pobudza nas do wdzięczności Bogu za wszystkie Jego hojne dary.

Daleko za płotem widniała biała postać w szarym fartuchu, pochylona nad grządką jakichś warzyw, a na samym środku połaci przeznaczonej dla rekolektantów pracowały, oddalone znacznie od siebie, trzy osoby, które ani razu nie spojrzały w naszą stronę, mimo iż wcale nie rozmawialiśmy szeptem. Nie śpieszyły się, pracowały rozluźnione, ze skupieniem na twarzy, duchem nieobecne…

– Czy pomodlisz się ze mną? Tylko jedna dziesiątka koronki… – zaproponował Przeor, odpinając decymkęod pasa.

– Nie wiem, czy będę umiał…

– To bardzo łatwa modlitwa: będziesz mówił Zdrowaś Maryjo, a ja Święta Maryjo, dodając cnoty. Zaczynamy od Ojcze Nasz…

Rzeczywiście była to modlitwa łatwa, a zarazem piękna. Przeor po każdym Święta Maryjo, Matko Boża wymieniał jakąś cnotę Maryi; potem w klasztorze wypisałem je sobie w odpowiedniej kolejności. Oto one: najczystsza, najroztropniejsza, najpokorniejsza, najwierniejsza (chodzi o wiarę, nie o wierność Maryi, choć na pewno i w wierności Bogu przewyższyła wszystkich), najpobożniejsza, najposłuszniejsza, najuboższa, najcierpliwsza, najmiłosierniejsza, najboleśniejsza (chodzi o sposób znoszenia przez Nią boleści: z męstwem, cierpliwością, pokojem i wewnętrzną równowagą, z doskonałym poddaniem się woli Bożej).

Po powrocie do rozmównicy Przeor, na moje pytanie o regułę, przyniósł dwa jej opracowania: bardzo stare (jak mi się wydawało), na pożółkłym papierze, chronione w czarnym pokrowcu z materiału, i nowoczesne, dwujęzyczne: lewa kolumna po łacinie, prawa w naszym języku narodowym. Jak się okazało, to „stare” nie jest tak naprawdę stare, lecz stanowi facsimile15 oryginału przechowywanego w domu generalnym. Podobny egzemplarz znajduje się we wszystkich domach Zakonu na całym świecie. Na ostatniej jego stronie widnieje imprimatur nadane w katedrze w Poznaniu oraz stopka drukarni: „W Warszawie, w Drukarni J. K. Mći y Rzeczy Pospolitey Collegium Societatis JESU, Roku Pańskiego 1750”. Gdy zostałem sam, zagłębiłem się w tę regułę, podziwiając jej wielką prostotę ewangeliczną, a zarazem zawarty w niej praktycyzm życiowy. Korciło mnie, by zapytać jeszcze o ustawy zakonne oraz o „zwyczajnik”, a więc o te zapisy, które są najbardziej charakterystyczne dla danego zakonu i poruszają szczegóły codziennego życia, lecz nie miałem odwagi… Wyczułem, że jako gość nie mogę posunąć się za daleko, wkraczając na teren dostępny dla nowicjuszy, wdrażanych coraz pełniej w życie zakonne. Możliwe, że moja siostra ma u siebie coś z tych ustaw i zwyczajów – pomyślałem – a przynajmniej o niektórych słyszała, więc będę mógł od niej uzyskać informacje…

Dowiedziałem się jeszcze od Przeora, że wszyscy zakonnicy w klasztorze mają obowiązek uczestniczyć we wspólnej, a więc chóralnej, modlitwie brewiarzowej. Jest ona dłuższa niż była w innych zakonach, gdyż Wspomożycieli obowiązuje także Officium Defunctorum, czyli godziny brewiarzowe ofiarowane za zmarłych.

Każdy rozważa też wszystkie tajemnice Różańca, a gdy zegar wybija pełną godzinę, powinien zmówić Zdrowaś Maryjo na cześć Patronki Zakonu, zgodnie z najstarszą tradycją. Co do postów – Zakon kieruje się ogólną zasadą, że każde odmówienie sobie pokarmu służy „nakarmieniu” dusz czyśćcowych, otrzymujących dzięki temu od Boga ulgę w męce lub wybawienie z czyśćca, jest więc bardzo szlachetnym uczynkiem miłosiernym. A jeśli chodzi o działalność zewnętrzną – w dawnych czasach zakonnicy zajmowali się nauczaniem ubogich dzieci i młodzieży oraz głoszeniem rekolekcji i misji ludowych, a więc współpracowali z księżmi proboszczami.

Obecnie również głoszą rekolekcje w parafiach, lecz o wiele bardziej potrzebne są ludziom rekolekcje grupowe oraz dni skupienia, prowadzone w domach zakonnych, a także indywidualne kierownictwo duchowe.

Ogólnie rzecz biorąc, wielkie wrażenie zrobił na mnie ten kilkugodzinny pobyt w klasztorze Wspomożycieli. Ta „wyspa”, wprawdzie otoczona „morzem” pięknego lasu i oddalona od ludzkich siedzib, lecz zarazem tak łatwo dostępna i gościnna, oaza ciszy i pokoju, wzbudziła we mnie wiele szlachetnych myśli i pragnień.

Warto by było przybyć tu na dłużej…