Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga V - Przygotowanie do Męki

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

28. JUDASZ Z KARIOTU – ZŁODZIEJ [por. J 12,6]

Napisane 15 lutego 1947. A, 9999-10033

Jezus znajduje się z uczennicami i dwoma apostołami na jednym z wzniesień gór za Efraim. Joanna nie ma ze sobą ani dzieci, ani Estery. Myślę, że posłano je już do Jerozolimy wraz z Jonatanem. Jest tylko – poza Matką Jezusa – Maria Kleofasowa, Maria Salome, Joanna, Eliza, Nike i Zuzanna. Dwie siostry Łazarza jeszcze nie przybyły.

Eliza i Nike składają właśnie ubrania, które z pewnością wyprały w strumyku, jaśniejącym w dole, lub przyniosły tu z potoku na nasłonecznione zbocze. Nike, która popatrzyła na jedno z nich, zanosi je Marii Kleofasowej, mówiąc: «W tym także twój syn oderwał obrębek.»

Maria Alfeuszowa bierze ubranie i kładzie je przy innych, które ma na trawie.

Wszystkie uczennice są zajęte szyciem, naprawianiem rozdarć, które powstały podczas wielu miesięcy, kiedy apostołowie byli sami. Eliza, która podchodzi z innymi suchymi ubraniami, mówi:

«Widać dobrze, że od trzech miesięcy nie mieliście ze sobą ani jednej niewiasty znającej się na tym! Nie ma ani jednego ubrania w porządku, z wyjątkiem szaty Nauczyciela, któremu za to pozostały tylko dwie. Ta, którą ma na Sobie, i ta wyprana dzisiaj.»

«On wszystkie rozdał. Wydaje się ogarnięty szałem nieposiadania już niczego. Chodzi w lnianej szacie już od wielu dni» – mówi Judasz.

«Nie szkodzi, bo Twoja Matka pomyślała o przyniesieniu Ci nowych. Ta zabarwiona na purpurowo jest naprawdę najpiękniejsza. Będzie Ci w niej ładnie, Jezu. Chociaż wyglądasz dobrze odziany w len. Naprawdę przypominasz lilię!» – mówi Maria Alfeuszowa.

«Bardzo dużą lilię, Mario!» – wyśmiewa się Judasz.

«Ale tak czystą lilię, jaką z pewnością nie jesteś ani ty, ani nawet Jan. Ty także masz na sobie len, ale wierz mi, nie jesteś podobny do lilii!» – odpowiada szczerze Maria Alfeuszowa.

«Mam ciemne włosy i karnację, dlatego jestem inny.»

«Nie. To nie z tego powodu. To dlatego że ty masz biel na sobie, a On – we wnętrzu. Ona ujawnia się w Jego oczach, w Jego uśmiechu, w Jego słowie. To to właśnie. Ach! Jak tu jest dobrze z moim Jezusem.»

I dobra Maria kładzie swą zniszczoną rękę kobiety starej i pracowitej, na kolanie Jezusa, który głaszcze tę szlachetną dłoń.

Maria Salome, która właśnie ogląda jakieś ubranie, wykrzykuje: «To gorsze niż rozdarcie! Och, mój synu! Kto załatał dziurę w taki sposób?» – i oburzona pokazuje swoim towarzyszkom coś w rodzaju całkiem pomarszczonego pępka. To tak jakby jakiś pierścień wystawał spod sukna umocowany w kilku miejscach. To może istotnie przerazić niewiastę. Dziwaczna naprawa jest punktem centralnym licznych fałdów tworzących jakby wachlarz, który się rozszerza na ramionach szaty. Wszyscy się śmieją, począwszy od Jana, twórcy tego cerowania, który wyjaśnia:

«Nie mogłem chodzić z rozdarciem, więc... zatkałem je!»

«Widzę to, mój ty biedaku! Widzę to! Ale nie mogłeś tego dać do naprawienia Marii, małżonce Jakuba?»

«Ona jest prawie niewidoma, biedna niewiasta! A poza tym... na nieszczęście, to nie było rozdarcie! To była prawdziwa dziura. Szata przyczepiła się do wiązki chrustu, którą niosłem na plecach. Kiedy zdejmowałem wiązkę z moich barków, kawałek się oderwał. Wtedy to tak naprawiłem!»

«Przez to zniszczyłeś szatę, mój synu. Potrzebowałabym...»

Przygląda się szacie, ale potrząsa głową i mówi:

«Miałam nadzieję, że będę mogła oderwać obrębek, ale go już nie ma...»

«Sprułam go w Nobe – wyjaśnia Eliza – bo fałda była zbyt krótka. Ale dałam twojemu synowi część, którą oderwałam...»

«Tak, ale użyłem jej jako sznura do mojej torby...» [– mówi Jan.]

«Biedne dzieci! Jakże jesteśmy potrzebne w pobliżu was!» – mówi Najświętsza Maryja, która naprawia czyjeś ubranie.

«Ale tu trzeba sukna. Spójrzcie. Te zaczepienia spowodowały rozdarcie wokół dziury i z nieszczęścia już wielkiego powstało takie, którego się nie da naprawić. Chyba że... znalazłoby się coś, co zastąpi brakujący materiał. No... jeszcze zobaczymy... wtedy byłoby to znośne.»

«Podsunęłaś Mi myśl do przypowieści...» – mówi Jezus.

Jednocześnie odzywa się Judasz: «Myślę, że mam na dnie torby kawałek materiału takiego koloru. To resztka szaty, zbyt odbarwionej, żebym mógł ją nosić. Dałem ją niskiemu człowiekowi, który był o wiele mniejszy niż ja, tak, że musieliśmy odciąć od niej prawie dwie piędzi. Jeśli poczekasz, pójdę go poszukać. Ale przedtem chciałbym usłyszeć przypowieść.»

«Niech Bóg cię błogosławi. Posłuchaj więc. W tym czasie naprawię szwy szaty Jakuba. Są całkowicie sprute» [– mówi Salome. Judasz odpowiada:]

«Mów, Nauczycielu. Potem sprawię radość Marii Salome.»

«Mówię. Porównuję duszę do sukna. Kiedy jest wlana [w ciało], jest nowa, bez rozdarć. Ma jedynie skazę pierworodną, ale jest spójna, nie ma zranień ani innych plam, ani śladów zniszczenia. Potem, z upływem czasu i z powodu nabytych wad, zużywa się niekiedy aż do rozerwania się, brudzi się z powodu braku roztropności, rozdziera się z powodu nieładu. Teraz, kiedy jest porozdzierana, nie można jej naprawiać niezręcznie, bo to stałoby się przyczyną liczniejszych rozdarć. Trzeba cierpliwego, długiego i doskonałego cerowania, aby w jak największym stopniu znikło zniszczenie, które się dokonało. Jeśli sukno jest zbyt podarte albo jeśli jest tak rozdarte, że utraciło jakąś część, nie można zarozumiale próbować usunąć szkody o własnych siłach, lecz trzeba iść do Tego, o którym się wie, że potrafi uczynić na nowo duszę doskonałą, gdyż wolno Mu wszystko czynić i ponieważ On wszystko potrafi uczynić. Mówię o Bogu, Moim Ojcu, i o Zbawicielu, którym Ja jestem. Ale pycha człowieka jest taka, że im większe jest zniszczenie jego duszy, tym bardziej usiłuje ją naprawić, ale środkami niepełnymi, wywołującymi jej coraz większą słabość.

Możecie Mi zarzucić, że rozdarcie zawsze będzie widoczne. Maria Salome powiedziała to także. Tak, zawsze będą widoczne rany, których dusza doznała. Dusza prowadzi swą walkę i dlatego jest poraniona. Wielu otacza ją nieprzyjaciół.

Nikt jednak – widząc człowieka pokrytego bliznami, znakami takiej samej ilości chwalebnych ran otrzymanych w walce o odniesienie zwycięstwa – nie może powiedzieć: „Ten człowiek jest nieczysty”. Powie raczej: „To bohater. Oto purpurowe znaki ukazujące jego wartość”. Nigdy też nie zobaczy się żołnierza, który nie pozwala się pielęgnować, bo wstydzi się swej chwalebnej rany. Przeciwnie, pójdzie on do lekarza i powie mu ze świętą dumą: „Oto walczyłem i zwyciężyłem. Nie szczędziłem siebie. Widzisz to. Teraz doprowadź mnie do takiego stanu, abym był gotów stoczyć inne walki i [odnieść] inne zwycięstwa.”

Ten zaś, kto ma rany po nieczystej chorobie, wywołane przez niegodne grzechy, wstydzi się swoich ran przed krewnymi i przyjaciółmi, a nawet przed lekarzami. Czasami jest tak bardzo głupi, że ukrywa je, aż ujawni je ich odór. Wtedy jednak jest za późno na leczenie.

Pokorni są zawsze szczerzy i są także tymi walecznymi, którzy nie muszą się wstydzić ran otrzymanych w walce. Pyszni zawsze są kłamcami i tchórzami. Z powodu swej pychy, zdążają ku śmierci, gdyż nie chcą iść powiedzieć Temu, który może ich uzdrowić: „Ojcze, zgrzeszyłem. Ale jeśli chcesz, możesz mnie wyleczyć”. Wiele dusz podąża ku śmierci z powodu pychy, gdyż nie przyznaje się do początkowego grzechu. I dla nich także jest za późno. One nie myślą o tym, że miłosierdzie Boże jest bardziej potężne i rozległe niż jakakolwiek gangrena, bez względu na jej siłę i rozmiar, i że potrafi wszystko uleczyć. Te dusze pysznych, kiedy spostrzegają, że wzgardziły każdym środkiem zbawczym, popadają w rozpacz, gdyż są bez Boga. A mówiąc sobie: „Jest za późno”, zadają sobie ostateczną śmierć, śmierć potępienia. A teraz, Judaszu, idź po twoje sukno...»

«Idę, ale nie podobała mi się ta przypowieść. Nie zrozumiałem jej.»

«Ależ ona jest tak jasna! Zrozumiałam ją nawet ja, biedna niewiasta!» – mówi Maria Salome.

«A ja nie. Kiedyś opowiadałeś ładniejsze. Teraz... pszczoły... sukno... miasta, które zmieniają nazwy... dusze-łodzie... To tak ubogie i mętne, że już mi się to nie podoba i nie rozumiem tego... Ale teraz idę po sukno, bo mówiąc praktycznie: jest ono konieczne, choć ubranie będzie już zawsze zniszczone.»

Judasz wstaje i odchodzi.

Kiedy Judasz mówił, Maryja miała głowę cały czas pochyloną nad Swą pracą. Joanna natomiast podniosła ją i opanowując gniew patrzyła uważnie na nierozważnego. Eliza także uniosła głowę, ale potem wzięła przykład z Maryi. Tak samo uczyniła Nike. Zuzanna rozwarła szeroko duże oczy, zaskoczona, i patrzyła na Jezusa zamiast na apostoła, jakby się pytała, dlaczego nie reaguje. Żadna niewiasta nie odezwała się ani nie uczyniła żadnego gestu. Ale Maria Salome i Maria Alfeuszowa, najbardziej proste, spojrzały na siebie kiwając głowami i – gdy tylko Judasz odszedł – Maria Salome powiedziała:

«A on głowę ma zniszczoną!»

«Tak i to dlatego nic nie rozumie. I nie wiem, czy nawet Ty będziesz mógł mu ją naprawić. Gdyby mój syn był taki, ja bym mu ją rozbiła całkowicie. Tak, jak ją uformowałam, tak też bym ją rozbiła, żeby się stała głową sprawiedliwego. Lepiej mieć twarz pokiereszowaną niż serce!» – mówi Maria Alfeuszowa.

«Bądź wyrozumiała, Mario. Nie możesz porównywać tego mężczyzny ze swoimi dziećmi, które wzrosły w rodzinie uczciwej, w mieście takim jak Nazaret» – mówi Jezus.

«Jego matka jest dobra. Jego ojciec nie był zły, jak o tym słyszałam» – odpowiada Maria Alfeuszowa.

«Tak, lecz jego sercu nie brakowało pychy. To dlatego zbyt wcześnie oddalił syna od matki i to on także przyczynił się – posyłając go do Jerozolimy – do rozwoju danego synowi dziedzictwa moralnego. To bolesne, ale trzeba powiedzieć, że z pewnością Świątynia nie jest miejscem, gdzie odziedziczona pycha mogłaby się zmniejszyć...» – mówi Jezus.

«Żadne zaszczytne miejsce Jerozolimy nie może zmniejszyć pychy i wszelkich innych braków – wzdycha Joanna. I dodaje: – Ani też żadne inne miejsce zaszczytne, czy to w Jerychu, czy w Cezarei Filipowej, czy w Tyberiadzie, czy w drugiej Cezarei...»

Szyje szybko, pochylając twarz nad pracą bardziej niż to konieczne.

«Maria, siostra Łazarza, jest dostojna, ale nie pyszna» – zauważa Nike.

«Teraz. Ale wcześniej była bardzo dumna, w przeciwieństwie do swych rodziców, którzy nigdy nie byli tacy» – odpowiada Joanna.

«Kiedy przybędą?» – pyta Maria Salome.

«Wkrótce, jeśli musimy stąd wyruszyć za trzy dni.»

«Pracujmy zatem szybko. Ledwie starczy nam czasu na skończenie wszystkiego» – przynagla je Maria Alfeuszowa.

«Przybyłyśmy z opóźnieniem z powodu Łazarza. Ale to dobrze, bo wiele zmęczenia zostało oszczędzone Maryi» – mówi Zuzanna.

«Czujesz się zdolna do odbycia takiej drogi? Jesteś tak blada i tak zmęczona, Maryjo!» – pyta Maria Alfeuszowa, kładąc rękę na kolanach Maryi i patrząc na Nią z troską.

«Nie jestem chora, Mario, z pewnością mogę iść.»

«Chora, nie, lecz tak przygnębiona, Matko. Dałbym dziesiątki lat mego życia, przyjąłbym na siebie wszystkie boleści, aby Cię widzieć znowu taką, jaką Cię widziałem przy pierwszym spotkaniu» – mówi Jan i spogląda na Nią z litością.

«Twoja miłość jest już lekarstwem, Janie. Czuję, jak Moje serce się uspokaja widząc, jak kochacie Mojego Syna. Bo nie ma innej przyczyny Mojego cierpienia, nie ma innej, jak patrzenie na to, że On nie jest kochany. Tu, przy Nim i pośród was, tak wiernych, już odżyłam na nowo. Ale z pewnością... te ostatnie miesiące... sama w Nazarecie... po tym, jak Go widziałam odchodzącego... kiedy był już tak udręczony, tak prześladowany... i słysząc wszystkie te pogłoski... Och! Ileż, ileż bólu! Ale kiedy jestem blisko Niego, widzę Go i mówię: „Przynajmniej Mój Jezus ma Swoją Mamę, która Go pociesza, która Mu mówi słowa, zasłaniające inne słowa”. Widzę także, że nie cała miłość zamarła w Izraelu. I mam pokój, trochę pokoju. Niewiele... bo...»

Maryja nie mówi więcej. Pochyla twarz, którą uniosła, aby odpowiedzieć Janowi, i widać jeszcze tylko część Jej czoła zaczerwienionego od niemego wzruszenia... a potem dwie łzy połyskują na ciemnej szacie, którą naprawia.

Jezus wzdycha i wstaje. Siada u Jej stóp, przed Nią. Kładzie głowę na kolanach Maryi, całuje rękę trzymającą sukno i pozostaje tak, jak dziecko, które odpoczywa. Maryja wyjmuje igłę z materiału, aby nie zranić Syna. Kładzie prawą rękę na głowie Jezusa opartej o Jej kolana i unosi twarz, wpatrując się w niebo. Z pewnością modli się, chociaż nie porusza wargami. Cała Jej postawa świadczy o tym, że się modli. Potem pochyla się, aby pocałować włosy Syna, blisko odkrytych skroni.

Inni nie rozmawiają aż do chwili, kiedy Maria Salome mówi:

«Ale gdzież jest Judasz? Słońce wkrótce zajdzie! I nie będę już dobrze widzieć!»

«Może ktoś go zatrzymał – odpowiada Jan i pyta matkę: – Chcesz, żebym poszedł go przynaglić?»

«Dobrze zrobisz. Bo jeśli nie znajdzie podobnego sukna, skrócę rękawy, tym bardziej że zbliża się lato, a na jesień zrobię ci inną szatę, bo w tej nie będziesz już mógł chodzić, skrócę ją i poprawię. Na połów będzie jeszcze dobra, bo z pewnością po Pięćdziesiątnicy udacie się do Galilei...»

«Zatem idę – mówi Jan i zawsze uprzejmy pyta inne niewiasty: – Czy macie jakieś ubrania już gotowe, żebym mógł je zanieść do domu? Jeśli tak, dajcie mi je, będziecie mniej obładowane powracając.»

Niewiasty zbierają to, co już naprawiły i dają Janowi. On zaś odwraca się, aby odejść, ale zatrzymuje się nagle, widząc przybywającą biegiem Marię, małżonkę Jakuba.

Dobra staruszka chodzi z trudem i biegnie na tyle, na ile jej na to pozwala wiek. Woła głośno do Jana:

«Czy Nauczyciel jest tutaj?»

«Tak, matko. Czego chcesz?»

Kobieta odpowiada, nadal idąc pośpiesznie:

«Ada źle się czuje... bardzo źle. Mąż chciałby ją pocieszyć wzywając Jezusa... ale ponieważ Samarytanie byli tacy... tacy źli, nie ośmiela się... Powiedziałam mu: „Jeszcze Go nie znasz. Ja tam idę i... nie... powie mi: nie”.»

Staruszka jest całkiem zadyszana z powodu biegu po zboczu.

«Nie biegaj więcej. Idę z tobą lub raczej – przed tobą. Idź za nami spokojnie. Jesteś za stara, matko, żeby tak biegać – mówi jej Jezus. A potem zwraca się do Swojej Matki i do uczennic: – Zostanę w osadzie. Pokój wam.»

Ujmuje Jana za rękę i szybko schodzi z nim w dół. Staruszka, po odzyskaniu oddechu, idzie za nimi, udzieliwszy najpierw odpowiedzi niewiastom, które postawiły jej pytania:

«Och! Jedynie Rabbi może ją ocalić. Inaczej umrze jak Rachela. Przeziębiła się i traci siły. Szamoce się już w bolesnych konwulsjach.»

Niewiasty zatrzymują ją jeszcze, mówiąc:

«A nie próbowaliście [wkładania] gorących cegieł pod nerki?»

«Nie! Lepiej ją owinąć w wełnę nasączoną aromatyzowanym winem, możliwie jak najcieplejszym.»

«Mnie, przy Jakubie, dobrze robiły namaszczenia olejem i potem gorące cegły.»

«Dawajcie jej dużo pić.»

«Gdyby mogła wstać i zrobić kilka kroków i żeby w tym czasie nacierano jej mocno nerki...»

Niewiasty-matki, to znaczy wszystkie, z wyjątkiem Nike i Zuzanny oraz Maryi, która nie cierpiała bólów wspólnych niewiastom, wydając na świat Syna, zachwalają to jedno, to drugie.

«Wszystko! Próbowano wszystkiego. Ale ma nerki zbyt zmęczone. To jedenaste dziecko! Ale teraz idę. Odzyskałam oddech. Módlcie się za tę matkę! Niech Najwyższy ją zachowa przy życiu, aż przybędzie do niej Rabbi.»

Biedna staruszka, samotna i dobra, odchodzi utykając.

Jezus w tym czasie schodzi pospiesznie w stronę miasta, ogrzewanego przez słońce. Wchodzi do miasta od przeciwnej strony w stosunku do tej, gdzie znajduje się ich dom. Czyli wchodzi do Efraim od strony północno-zachodniej, podczas gdy dom Marii, małżonki Jakuba, jest na południowym wschodzie. Idzie szybko, nie zatrzymując się na rozmowy z tymi, którzy chcieliby Go zatrzymać. Pozdrawia ich i oddala się.

Jakiś mężczyzna zauważa: «Gniewa się na nas. Ci z innych wiosek źle się zachowali. Ma rację.»

«Nie. On idzie do Janocha. Jego żona umiera przy jedenastym porodzie.»

«Biedne dzieci! I Rabbi tam idzie? Trzykroć dobry. Znieważony, a obsypuje dobrodziejstwami.»

«Ale Janoch Go nie obraził! Nikt z nas Go nie obraził!»

«Ale to byli ludzie z Samarii.»

«Rabbi jest sprawiedliwy i potrafi rozróżniać. Chodźmy zobaczyć cud.»

«Nie będziemy mogli wejść. To niewiasta i ma rodzić.»

«Ale usłyszymy płacz dziecka i to będzie głos cudu.»

Odchodzą pośpiesznie, aby dogonić Jezusa. Inni także idą z nimi, aby zobaczyć.

Jezus przybywa do domu zrozpaczonego z powodu bliskiego nieszczęścia. Dziesięcioro dzieci stoi w kącie przy wejściu, blisko szeroko otwartych drzwi. Najstarsza jest dziewczynka we łzach, do której tulą się mali płaczący bracia. Niewiasty pomagające przy porodach wchodzą i wychodzą. Słychać szepty i odgłosy bosych stóp biegających po ceglanej podłodze.

Jakaś kobieta widzi Jezusa i wydaje okrzyk:

«Janochu! Miej nadzieję! Przyszedł!»

Odchodzi pośpiesznie z parującym dzbanem.

Przybiega jakiś mężczyzna, upada na twarz. Czyni tylko jeden gest – wskazuje swe dzieci – i mówi: «Wierzę. Litości dla nich.»

«Wstań i nabierz odwagi. Najwyższy pomaga temu, kto ma wiarę, i ma litość nad zasmuconymi dziećmi.»

«O, chodź, Nauczycielu! Wejdź! Jest już czarna. Duszą ją konwulsje. Już prawie nie oddycha. Chodź!»

Mężczyzna, który już stracił głowę, traci ją całkowicie, słysząc pomocnicę, która woła:

«Janochu, chodź szybko! Ada umiera!»

Popycha, ciągnie Jezusa, aby szedł szybciej, szybciej, szybciej do izby umierającej, głuchy na Jego słowa: «Idź i miej wiarę!»

Biedny człowiek wiarę ma, ale brak mu mocy zrozumienia znaczenia tych słów, ich tajemnego sensu, który dałby mu już pewność cudu. Jezus, popychany i ciągnięty, wchodzi po schodach, prowadzących do izby, gdzie się znajduje niewiasta. Jezus jednak zatrzymuje się na podeście schodów, w odległości około trzech metrów od otwartych drzwi, które pozwalają dostrzec oblicze blade, a nawet zsiniałe, już wykrzywione w agonii. Położne nie próbują już niczego. Okryły niewiastę do podbródka i patrzą. Skamieniały w oczekiwaniu na zgon.

Jezus wyciąga ręce i woła głośno: «Chcę!»

Odwraca się, żeby odejść. Mąż, pomocnice, ciekawscy, którzy się zgromadzili, są zawiedzeni, bo może spodziewali się, że Jezus spowoduje coś bardziej nadzwyczajnego, takiego jak natychmiastowe urodzenie się dziecka. Jezus jednak, torując Sobie drogę, patrzy im w oczy, przechodząc przed nimi, i mówi do nich:

«Nie miejcie wątpliwości. Jeszcze odrobina wiary. Jeszcze chwila. Niewiasta musi płacić gorzką daninę za rodzenie dzieci, ale jest ocalona.»

I schodzi po schodach, pozostawiając ich zaskoczonych. Już ma wyjść na ulicę, lecz przechodząc obok dziesięciorga przestraszonych dzieci mówi im:

«Nie bójcie się! Mama jest ocalona.»

A mówiąc to, głaszcze ręką najmniejsze wystraszone twarzyczki. W tym momencie wielki okrzyk rozbrzmiewa w domu i dochodzi aż do ulicy, na której ukazuje się także Maria, małżonka Jakuba, wołająca głośno:

«Miłosierdzia!»

Sądzi bowiem, że ten okrzyk [rodzącej] zwiastuje śmierć.

«Nie obawiaj się, Mario! I idź szybko! Zobaczysz narodziny małego. Wróciły siły i bóle porodu, ale wkrótce będzie radość.»

Odchodzi z Janem. Nikt nie idzie za Nim, bo wszyscy chcą zobaczyć, czy dokona się cud, i nawet nowe osoby biegną w stronę domu, bo rozeszła się nowina, że Rabbi poszedł ocalić Adę. I tak Jezus, wślizgując się w jakąś uliczkę, może dotrzeć bez przeszkód do jakiegoś domu. Wchodzi, wołając:

«Judaszu! Judaszu!»

Nikt nie odpowiada. [Jan mówi:]

«Odszedł, Nauczycielu. Możemy iść do domu. Położę tu ubrania Judasza, Szymona i Twego brata Jakuba, a potem zaniosę inne – Szymona Piotra, Andrzeja, Tomasza i Filipa – do domu Annasza.»

Tak robią. Domyślam się, że – aby zrobić miejsce dla uczennic – apostołowie odeszli do innych domów, jeśli nie wszyscy, to przynajmniej część z nich.

Kiedy już ubrania są uprzątnięte, rozmawiając odchodzą w stronę domu Marii, małżonki Jakuba. Wchodzą przez małą bramę ogrodu, którą tylko lekko pchnęli. Dom jest cichy i pusty. Jan widzi stojącą na ziemi amforę pełną wody. Myśląc być może, że staruszka położyła ją tam przed wezwaniem jej do asystowania [przy porodzie], bierze ją i idzie w stronę zamkniętej izby. Jezus zatrzymuje się na korytarzu, aby zdjąć płaszcz i poskładać go ze zwykłą starannością, zanim go położy na skrzyni u wejścia.

Jan otwiera drzwi i wydaje okrzyk jakby przerażenia: «Ach!»

Porzuca dzban i zakrywa sobie oczy rękami, pochylając się, jakby chciał się zmniejszyć, zniknąć, nie widzieć. Z pokoju dochodzi brzęk monet, które rozsypują się po podłodze.

Jezus jest już w drzwiach. Mnie zajęło więcej czasu opisanie tego niż Jemu przyjście. Odsuwa gwałtownie Jana, który jęczy:

«Odejdź! Odejdź stąd!»

Otwiera uchylone drzwi. Wchodzi. To izba, w której – odkąd przybyły niewiasty – spożywają wspólne posiłki. Znajdują się tam dwie stare okute skrzynie. Przed jedną z nich, dokładnie naprzeciw drzwi, znajduje się Judasz. Jest siny, ma oczy roziskrzone z wściekłości i równocześnie przerażone. W rękach trzyma sakiewkę... Okuta skrzynia jest otwarta... na ziemi leżą rozrzucone monety. Inne spadają na podłogę, wysypując się z otwartej sakiewki, leżącej na skraju skrzyni. Wszystko świadczy w sposób nie pozostawiający żadnej wątpliwości o tym, co się dzieje. Judasz wszedł do domu, otworzył skrzynię i kradł. Właśnie w tej chwili kradł.

Nikt się nie odzywa. Nikt się nie porusza. Ale to gorsze niż gdyby wszyscy krzyczeli i rzucali się nawzajem na siebie. To trzy posągi: Judasz-demon, Jezus-Sędzia, Jan-świadek, przerażony ujawnieniem się nikczemności towarzysza.

Ręka Judasza, który trzyma swoją sakiewkę, drży i włożone do niej monety wydają przytłumiony brzęk.

Jan drży na całym ciele i chociaż stoi z rękami przyciśniętymi do ust, szczęka zębami, a oczy patrzą z większym przerażeniem na Jezusa niż na Judasza.

Jezus nie drży. Stoi wyprostowany i lodowaty, jakby zesztywniał od chłodu, tak znieruchomiał.

W końcu robi jeden krok, jeden gest i wypowiada jedno słowo. Krok – w stronę Judasza. Gestem daje znać Janowi, że ma wyjść. I wypowiada jedno słowo: «Idź!»

Ale Jan boi się i jęczy:

«Nie! Nie! Nie odsyłaj mnie. Zostaw mnie tu. Nie powiem nic... ale pozwól mi tu być z Tobą.»

«Odejdź! Nie bój się! Zamknij wszystkie drzwi... a gdyby ktoś przyszedł... obojętnie kto... nawet Moja Matka... nie pozwól im tu wejść. Idź! Bądź posłuszny!»

«Panie!...»

Wydaje się, że to Jan jest winny, z takim przygnębieniem błaga.

«Mówię ci: idź. Nic się nie stanie. Idź!» [– mówi] Jezus.

Łagodzi Swój nakaz, kładąc dłoń na głowie Umiłowanego, głaszcząc go. I widzę, że teraz ta ręka drży. Jan czuje to drżenie. Ujmuje ją i całuje ze szlochem, który tak wiele wyraża. Wychodzi. Jezus zamyka drzwi na zasuwkę. Odwraca się, aby spojrzeć na Judasza, który musi być tak bardzo upokorzony, że nie ośmiela się – on, tak zuchwały – na żadne słowo czy gest.

Jezus idzie prosto do niego, okrążając stół, stojący pośrodku izby. Nie umiem powiedzieć, czy idzie szybko, czy powoli. Jestem zbyt przerażona Jego obliczem, aby mierzyć czas. Widzę Jego oczy i boję się jak Jan. Nawet Judasz się boi i zatrzymuje się między skrzynią a szeroko otwartym oknem, przez które wylewa się na Jezusa czerwone światło zachodu.

Jakie oczy ma Jezus! Nie mówi ani słowa. Ale kiedy widzi, że zza paska szaty Judasza wystaje coś w rodzaju wytrycha, reaguje przerażająco. Unosi dłoń z zaciśniętą pięścią, jakby miał uderzyć złodzieja, a Jego usta zaczynają wypowiadać słowo: „Przeklęty!” albo „Przekleństwo”.

Opanowuje się jednak. Powstrzymuje ramię, które już miało spaść i ucina słowo na trzech pierwszych literach. I, aby zapanować nad Sobą, czyni wysiłek, który powoduje, że cały drży, ogranicza się do rozluźnienia zaciśniętej dłoni i do opuszczenia podniesionej ręki na wysokość sakiewki, którą Judasz ma w rękach, i do wyrwania mu jej. Rzuca nią o ziemię, mówiąc głosem przytłumionym i depcząc nogami sakiewkę i monety. Rozrzuca je z hamowaną, lecz straszliwą gwałtownością:

«Precz! Śmieci szatana! Przeklęte złoto! Plwociny piekła! Jadzie węża! Precz!»

Judasz, który wydał przytłumiony okrzyk, kiedy zobaczył Jezusa bliskiego przeklęcia go, już nie reaguje. Ale zza zamkniętych drzwi rozległ się inny okrzyk, kiedy Jezus rzucił sakiewkę na ziemię. To ten okrzyk Jana rozjątrza złodzieja i przywraca mu jego demoniczną zuchwałość. Staje się wściekły. Niemal rzuca się na Jezusa, krzycząc:

«Kazałeś mnie śledzić, aby mnie okryć hańbą, śledzić, głupiemu chłopcu, który nie potrafi nawet milczeć. Zawstydza mnie przed wszystkimi! Ale tego właśnie chciałeś. A zresztą... Tak! Ja także tego chcę. Chcę tego! Doprowadzić Cię to przepędzenia mnie! Doprowadzić Cię do przeklęcia mnie! Przeklęcia mnie! Przeklęcia mnie! Próbowałem wszystkiego, aby doprowadzić Cię do przepędzenia mnie.»

Ochrypł ze złości i zbrzydł jak demon. Dyszy, jakby się dusił.

Jezus przy każdym jego zdaniu powtarza cicho, lecz straszliwie:

«Złodziej! Złodziej! Złodziej!»

Na koniec mówi: «Dzisiaj złodziej, jutro – zabójca. Jak Barabasz. Gorszy od niego.»

Wyszeptuje mu to słowo w twarz, bo teraz stoją bardzo blisko siebie. Judasz odzyskuje oddech i odpowiada: «Tak. Złodziej. Z Twojej winy. Całe zło, które czynię, jest z Twojej winy i nigdy się nie zmęczysz doprowadzaniem mnie do zguby. Ocalasz wszystkich. Dajesz miłość i zaszczyty wszystkim. Przyjmujesz grzeszników, nierządnice nie budzą w Tobie obrzydzenia, traktujesz jak przyjaciół złodziei, lichwiarzy i stręczycieli Zacheusza, przyjmujesz – jakby to był Mesjasz – szpiega ze Świątyni. O, jakimże jesteś głupcem! I dajesz nam za przywódcę ignoranta, za skarbnika – poborcę podatkowego, a Twoim powiernikiem jest dureń. Mnie odmierzasz najmniejszą monetę, nie zostawiasz mi pieniędzy, trzymasz mnie przy Sobie jak galernika przykutego do miejsca na ławie wioślarza. Nie chcesz nawet, żebyśmy my – mówię my, ale to ja, tylko ja, nie mam przyjmować jałmużny od pielgrzymów. To po to, żebym nie dotykał pieniędzy, nakazałeś nie brać pieniędzy od nikogo. Ponieważ mnie nienawidzisz. Otóż ja także Cię nienawidzę! Nie umiałeś mnie uderzyć ani mnie przekląć przed chwilą. Twoje przekleństwo zamieniłoby mnie w popiół. Dlaczego tego nie zrobiłeś? Wolałbym raczej to, niż widzieć Cię tak niezdolnym, słabym, człowiekiem skończonym, człowiekiem pokonanym...»

«Zamilknij!»

«Nie! Boisz się, że Jan usłyszy? Boisz się, że w końcu zrozumie, kim jesteś, i że Cię porzuci? Ach! Tego się boisz Ty, który odgrywasz bohatera! Tak, boisz się! I Ty boisz się mnie! Boisz się! To właśnie dlatego nie potrafiłeś mnie przekląć. To dlatego właśnie udajesz miłość, chociaż mnie nienawidzisz! Aby mi schlebiać, abym był spokojny! Ty wiesz, że ja jestem mocą. Wiesz, że ja jestem siłą. Siłą, która Cię nienawidzi i Ciebie zwycięży! Przyrzekłem Ci, że będę szedł za Tobą aż do śmierci, ofiarowując Ci wszystko, i ofiarowałem Ci wszystko, i pozostanę przy Tobie, aż do Twojej godziny i aż do mojej godziny. Wspaniały król, który nie potrafi przekląć ani przepędzić! Król-mrzonka! Król-bożek! Król-głupiec! Kłamca! Zdrajca Swego własnego losu.

Zawsze mną gardziłeś od naszego pierwszego spotkania. Nie spełniłeś moich oczekiwań. Uważałeś się za mądrego. Jesteś niedorozwinięty. Ja Cię uczyłem dobrej drogi. Ale Ty... Och! Ty jesteś najczystszy! Jesteś stworzeniem, które jest człowiekiem, ale które jest też Bogiem, i gardzisz radami Rozumnego. Myliłeś się od pierwszej chwili i mylisz się nadal. Ty... Ty jesteś... Ach!»

Potok słów urywa się nagle i po nim zapada posępna cisza, po takiej wrzawie, i ponury bezruch po tylu gestach.

Kiedy zapisywałam [te słowa] – nie mogąc opisać, co się działo – Judasz zgięty, podobny, tak, podobny do drapieżnego psa, czyhającego na zdobycz i już gotowego do rzucenia się na nią, zbliżał się coraz bardziej do Jezusa. Ma twarz, której widok jest nie do zniesienia, ręce skurczone, łokcie przyciśnięte do ciała, jakby rzeczywiście zaraz miał Go zaatakować. Jezus nie ujawnia najmniejszego strachu i nawet odwraca się od niego. Judasz mógłby napaść na Niego i doskoczyć Mu do szyi, jednak tego nie czyni. Jezus odwraca się, aby otworzyć drzwi i popatrzeć na korytarz, czy Jan naprawdę odszedł. Korytarz jest pusty, prawie ciemny, bo Jan, odchodząc stąd, zamknął drzwi, wychodzące na ogród. Wtedy Jezus ponownie zamyka drzwi i rygluje je. Opiera się o nie, czekając, bez ruchu i bez słowa, aż minie wściekłość Judasza.

Nie znam się na tym, ale sądzę, że się nie mylę mówiąc, że przez usta Judasza przemawiał sam szatan, że to była chwila widocznego opętania przez szatana zdeprawowanego apostoła, już stojącego na progu Zbrodni, już potępionego z własnej woli. Nawet sposób, w jaki zatrzymuje się potok słów, pozostawiając apostoła jakby oszołomionego, przypomina mi inne sceny opętania, widziane w ciągu trzech lat życia publicznego Jezusa.

Jezus, oparty o drzwi, zupełnie blady na tle ciemnego drewna, nie wykonuje najmniejszego ruchu. Jedynie Jego oczy rzucają na apostoła potężne spojrzenie bólu i żaru. Gdyby można było powiedzieć, że oczy się modlą, stwierdziłabym, że oczy Jezusa modlą się, kiedy patrzy na nieszczęśnika. Z tych oczu tak przygnębionych wychodzi nie tylko panowanie, ale również żar modlitwy. Potem, przy końcu słów Judasza, Jezus rozkłada ramiona, które miał dotąd opuszczone. Nie czyni tego jednak po to, aby dotknąć Judasza, ani po to, by wykonać jakiś gest w jego stronę czy wznieść je ku niebu. Rozwiera je poziomo, przyjmując postawę Ukrzyżowanego, [jakby przybitego] tam, do ciemnego drewna i czerwonawej ściany. To dopiero wtedy w ustach Judasza słabną ostatnie słowa i [jękiem:] „Ach!” załamuje się jego wypowiedź.

Jezus pozostaje w tej pozycji, z ramionami rozwartymi, i patrzy ciągle na apostoła spojrzeniem bolesnym i modlącym się. Judasz, jak ktoś, kto wychodzi z majaczenia, przeciera ręką czoło, spoconą twarz... Zastanawia się i, przypominając sobie wszystko, upada na ziemię. Nie wiem, czy płacze czy nie. Z pewnością osuwa się na ziemię, jakby opuściły go siły. Jezus opuszcza wzrok i ramiona. Głosem cichym, lecz wyraźnym mówi mu:

«I cóż? Nienawidzę Cię? Mógłbym cię kopnąć, zmiażdżyć, nazywając „robakiem”, mógłbym cię przekląć, jak cię wyzwoliłem z mocy, która sprawiła, że majaczyłeś. Wziąłeś za słabość Moją niemożliwość przeklęcia cię. Och, to nie jest słabość! To dlatego, że jestem Zbawicielem. A Zbawiciel nie może przeklinać. On może zbawiać. On chce zbawiać... Powiedziałeś: „Jestem siłą. Siłą, która Cię nienawidzi i Ciebie pokona”. Ja także jestem Mocą, więcej: jestem jedyną Mocą. Ale Moją mocą nie jest nienawiść. Jest nią miłość. A miłość nie nienawidzi i nie przeklina. Nigdy. Siła może tryumfować w pojedynczych bitwach, takich jak ta między tobą a Mną. Między szatanem, który jest w tobie, a Mną. Moc może ci odebrać twego pana, na zawsze, jak właśnie to uczyniłem, zamieniając Siebie w zbawczy znak Tau, na który Lucyfer nie potrafi patrzeć. On mógłby odnieść zwycięstwo w pojedynczych walkach, jak zwycięży w najbliższej przeciwko Izraelowi niewierzącemu i mordercy, przeciwko światu i szatanowi pokonanemu przez Odkupienie. Mógłby nawet zwyciężyć w tych pojedynkach, jak zwycięży w ostatniej walce, dalekiej dla tego, kto liczy wieki, bliskiej dla tego, kto mierzy czas porównując go z wiecznością.

Na cóż by się jednak zdało gwałcenie doskonałego porządku Mego Ojca? Czy to byłaby sprawiedliwość? Czy to by była zasługa? Nie. Nie byłoby ani sprawiedliwości, ani zasługi. Nie byłoby to sprawiedliwością w stosunku do innych grzesznych ludzi, którym nie zostałaby odebrana wolność bycia [grzesznikami]. Mogliby w ostatnim dniu zapytać Mnie o powód ich potępienia i Mojej stronniczości wobec ciebie samego. Będą dziesiątki i setki tysięcy, po siedemkroć dziesiątki i setki tysięcy takich, którzy popełnią te same grzechy, co ty, oddadzą się demonowi ze swej własnej woli i będą obrażać Boga, będą dręczyć swego ojca i matkę, będą zabójcami, złodziejami, kłamcami, cudzołożnikami, rozpustnikami, świętokradcami, a w końcu – bogobójcami. Zabiją cieleśnie Chrystusa w niedalekim dniu, a w czasach przyszłych – zabiją Go duchowo w swoich sercach.

I wszyscy mogliby Mi powiedzieć, kiedy przyjdę oddzielić baranki od kozłów, aby pierwsze pobłogosławić, a drugie przekląć – wtedy tak – przekląć, gdyż wtedy nie będzie już odkupienia, lecz chwała lub potępienie; aby je przekląć na nowo, po przeklęciu ich już pojedynczo w czasie ich śmierci i na ich sądzie szczegółowym... Człowiek bowiem – wiesz o tym, gdyż słyszałeś Mnie, jak mówiłem to setki i tysiące razy – człowiek może się zbawić, dopóki żyje, aż do swego ostatniego tchnienia. Wystarczy jedna chwila, jedna tysięczna chwili, aby wszystko zostało powiedziane między duszą i Bogiem, aby ona poprosiła o przebaczenie i uzyskała odpuszczenie grzechów...

Mówiłem więc, że wszyscy mogliby Mi powiedzieć, wszyscy ci potępieni: „Dlaczego nas nie przywiązałeś do Dobra, jak to uczyniłeś dla Judasza?” I mieliby rację. Każdy bowiem człowiek rodzi się z taką samą naturą: ciałem i duszą i [takim samym stanem] nadprzyrodzonym. Ciało, jako zrodzone z ludzi, może być od swego narodzenia bardziej lub mniej mocne, bardziej lub mniej zdrowe. Stworzona przez Boga dusza jest podobna u wszystkich, wyposażona w te same właściwości, te same dary Boże. Między duszą Jana, mówię o Chrzcicielu, a twoją – nie było różnicy, kiedy zostały wlane w ciało. Herold Chrystusa był bez plamy. Byłoby to odpowiednie u wszystkich, którzy Mnie głoszą, przynajmniej co do grzechów uczynkowych. A jednak powiadam ci, że nawet gdyby łaska nie uświęciła go z wyprzedzeniem, jego dusza pozostałaby i byłaby bardzo różna od twojej.

On bowiem zachowałby swą duszę w świeżości niewinnych, nawet przyozdabiałby ją coraz bardziej sprawiedliwością, kierując się wolą Bożą, która pragnie, byście byli sprawiedliwi, rozwijając dary udzielone darmo, z coraz bardziej heroiczną doskonałością.

Ty, przeciwnie... Ty pustoszyłeś swoją duszę i marnowałeś dary, które Bóg jej udzielił. Co zrobiłeś ze swoją wolną wolą? Ze swoim rozumem? Czy zachowałeś wolność twego ducha, którą on posiadał? Czy posługiwałeś się mądrze rozumem twego umysłu? Nie. Ty nie chcesz być posłuszny Mnie. Nie mówię Mnie-Człowiekowi, lecz nawet Mnie-Bogu. Byłeś posłuszny szatanowi. Posłużyłeś się inteligencją twego umysłu i wolnością twego ducha, aby zrozumieć Ciemności. Dobrowolnie. Zostałeś postawiony między Dobrem i Złem. Wybrałeś Zło. A nawet zostałeś postawiony tylko przed Dobrem: przede Mną. Wieczny, twój Stwórca – który prześledził przemianę twojej duszy, który nawet znał tę przemianę [od zawsze], gdyż Wieczna Myśl wie wszystko, co się dzieje, odkąd czas istnieje – postawił cię przed Dobrem, tylko przed Dobrem, bo wiedział, że jesteś bardziej słaby niż glon w rowie.

Krzyczałeś na Mnie, że cię nienawidzę. Otóż ponieważ jestem Jedno z Ojcem i z Miłością, Jedno tu [na ziemi] jak i Jedno w Niebie... istnieją bowiem we Mnie dwie natury... Chrystus – z powodu natury ludzkiej i dopóki Jego zwycięstwo nie wyzwoli Go z ograniczeń ludzkich – jest w Efraim i nie może być gdzie indziej w tej samej chwili. Jako Bóg: Słowo Boże, jestem w Niebie jak i na ziemi, ponieważ Moja Boskość jest zawsze wszechobecna i wszechmogąca. Tak więc ponieważ jestem Jedno z Ojcem i z Duchem Świętym, oskarżenie, które wymierzyłeś przeciwko Mnie, jest wymierzone przez ciebie przeciwko Bogu Jedynemu i w trzech Osobach. Przeciwko temu Bogu-Ojcu, który cię stworzył z miłości; przeciwko Bogu-Synowi, który się wcielił, aby cię zbawić z miłości; przeciwko temu Bogu-Duchowi, który tyle razy mówił do ciebie, aby dać ci dobre pragnienia, z miłości. Przeciwko temu Bogu Jedynemu i Trójosobowemu, który tak bardzo cię umiłował, który cię zaprowadził na Moją drogę, czyniąc się ślepym na świat, aby dać ci czas na zobaczenie Mnie; głuchym na świat, aby ci dać możliwość usłyszenia Mnie.

A ty!... a ty!.... Po tym jak Mnie zobaczyłeś i usłyszałeś, po tym jak przyszedłeś dobrowolnie do Dobra, odczułeś swoim rozumem, że to jest jedyna droga prawdziwej chwały, odrzuciłeś Dobro i oddałeś się dobrowolnie Złu. A skoro chciałeś tego swą wolną wolą, skoro coraz bardziej szorstko odpychałeś Moją rękę, która się ofiarowywała tobie, aby cię wydobyć z czeluści, skoro oddalałeś się coraz bardziej od portu, aby się zagłębić we wzburzonym morzu namiętności, w Złu, czy możesz powiedzieć Mnie – i Temu, od którego przychodzę, i Temu, który Mnie uformował jako Człowieka, aby cię pociągnąć ku zbawieniu – że cię znienawidziliśmy?

Zarzuciłeś Mi, że chcę twego zła... Także chore dziecko wyrzuca lekarzowi i swej matce, że każą mu pić gorzkie lekarstwa i to, że – dla jego dobra – pozbawiają je miłych rzeczy. Szatan uczynił cię tak ślepym i szalonym, że nie rozumiesz już prawdziwej natury środków ostrożności, które podjąłem dla twego dobra, że dochodzisz do nazywania nieprzychylnością, pragnieniem zrujnowania cię, tego co jest przezorną troską twego Nauczyciela, twego Zbawiciela, twego Przyjaciela dla uzdrowienia cię... Zatrzymałem cię przy Sobie... Zabrałem z twoich rąk pieniądze. Przeszkodziłem ci dotykać tego przeklętego metalu, który czyni cię szalonym... Czy nie wiesz, nie czujesz, że on jest jak jeden z tych napojów magicznych, budzących pragnienie niepohamowane, wytwarzających we krwi namiętność, szał prowadzący do śmierci? Ty – czytam twoją myśl – wyrzucasz Mi: „Zatem dlaczego przez tak długi czas pozwoliłeś mi być tym, który zarządzał pieniędzmi?” Dlaczego? Bo gdybym ci wcześniej przeszkodził dotykać pieniędzy, sprzedałbyś się wcześniej i kradłbyś wcześniej. Sprzedałeś się jednak, bo mogłeś kraść tylko mało... Musiałem próbować przeszkodzić temu bez stosowania przymusu wobec twojej woli. Złoto to twoja zguba. Z powodu złota stałeś się rozpustnikiem i zdrajcą...»

«Właśnie! Uwierzyłeś słowom Samuela! Nie jestem...»

Jezus – który mówiąc ożywiał się coraz bardziej, ale nie przyjmował nigdy tonu gwałtownego lub karzącego – wydaje nieprzewidziany okrzyk panowania, powiedziałabym: gniewu. Wbija spojrzenie w oblicze, które Judasz podniósł, aby się odezwać, i nakazuje mu: «Milcz!»

To brzmi jak uderzenie pioruna.

Judasz osuwa się na pięty i nie otwiera już ust.

Cisza. Widzę, że z widocznym wysiłkiem Jezus przywraca Swej ludzkiej naturze postawę spokoju, opanowanie tak potężne, że już ono samo świadczy o Boskości, która jest w Nim. Zaczyna mówić zwykłym głosem, ciepłym, łagodnym – nawet wtedy, kiedy jest surowy – przekonywującym, zdobywającym... Tylko demony mogą się opierać temu głosowi.

«Ani Samuel, ani nikt inny nie musi mówić o twoich czynach, abym je znał. O, nieszczęśniku! Wiesz, przed Kim stoisz? To prawda! Mówisz, że nie rozumiesz już Moich przypowieści. Nie rozumiesz już Moich słów. Biedny nieszczęśliwy! Ty już nie rozumiesz nawet siebie samego. Nie rozumiesz już nawet dobra i zła. Szatan, któremu się oddałeś na wiele sposobów, szatan, za którym szedłeś we wszystkich pokusach, które ci przedstawił, uczynił cię głupcem. A jednak kiedyś rozumiałeś Mnie! Wierzyłeś, że Ja jestem Tym, który jest! I to wspomnienie nie wygasło w tobie. Czy uważasz, że Syn Boży, że Bóg potrzebuje słów jakiegoś człowieka, żeby poznać myśli i działania innego człowieka? Nie zepsułeś się jeszcze do tego stopnia, żeby nie wierzyć już, że jestem Bogiem, ale z tego powodu twój grzech jest większy. A o tym, że wierzysz w [Moją Boskość], świadczy strach, jaki okazujesz przed Moim gniewem. Czujesz, że nie walczysz z człowiekiem, lecz z samym Bogiem, i drżysz. Drżysz Kainie, gdyż nie umiesz widzieć Boga i myśleć o Nim inaczej, niż jako o Mścicielu Siebie samego i niewinnych. Boisz się, że stanie się z tobą jak z Korachem, Datanem i Abiramem i z ich zwolennikami. A mimo to, wiedząc, Kim Ja jestem, walczysz przeciwko Mnie. Powinienem ci powiedzieć: „Przeklęty!” Ale nie byłbym już Zbawicielem...

Chciałbyś, żebym cię przepędził. Robisz wszystko, jak mówisz, aby to osiągnąć. Ten powód nie usprawiedliwia twoich czynów, bo nie musisz grzeszyć, aby się oddalić ode Mnie. Możesz to zrobić, mówię ci. Mówię ci to od Nobe, kiedy powróciłeś do Mnie w pewien czysty poranek, brudny od kłamstwa i rozwiązłości, jakbyś wyszedł z piekła, wpadając do świńskiego błota lub na ściółkę lubieżnych małp. Musiałem zmusić samego Siebie, żeby cię nie odepchnąć czubkiem sandała jak obrzydliwą szmatę i powstrzymać mdłości, które ogarniały nie tylko Mojego ducha, lecz również wnętrzności.

Zawsze ci to mówiłem, nawet zanim cię przyjąłem, nawet zanim przyszedłeś tutaj. Wtedy naprawdę dla ciebie, dla ciebie samego wygłosiłem tę mowę. Ale ty zawsze chciałeś pozostać. Dla swojej zguby. Ty! Moja największa boleść!

Ty myślisz i mówisz – o heretycki ojcze licznego rodu, który powstanie – że Ja jestem ponad cierpieniem. Nie. Jestem tylko ponad grzechem. Jestem tylko ponad niewiedzą. Nad pierwszym – gdyż jestem Bogiem. Nad drugim – gdyż nie może istnieć niewiedza w duszy, której nie zranił Grzech Pierworodny.

Mówię do ciebie jako Człowiek, jak Człowiek, jako Adam-Odkupiciel, którzy przyszedł, aby naprawić Grzech Adama-grzesznika i pokazać, jaki byłby człowiek, gdyby pozostał w stanie niewinności, w jakim został stworzony. Czyż pośród darów Bożych posiadanych przez Adama nie było może inteligencji nietkniętej i wiedzy bardzo wielkiej, gdyż jedność z Bogiem wlewała światła Ojca Wszechmogącego w błogosławionego syna?

Ja, nowy Adam, jestem ponad grzechem dzięki Mojej własnej woli... Kiedyś, dawno temu, dziwiłeś się, że byłem kuszony, i zapytałeś Mnie, czy nigdy nie uległem. Pamiętasz? I odpowiedziałem ci. Tak jak wtedy mogłem ci odpowiedzieć... gdyż ty już byłeś takim... zubożałym człowiekiem, że było zbędne stawiać ci przed oczy najcenniejsze perły cnót Chrystusa. Nie zrozumiałbyś ich wartości i... wziąłbyś je za... kamienie, tak ich wielkość była wyjątkowa.

Na pustyni także odpowiedziałem ci, powtarzając słowa, sens słów, które ci powiedziałem tamtego wieczoru idąc do Getsemani. Gdyby to Jan, a nawet Szymon Zelota, powtórzyli to pytanie, odpowiedziałbym w inny sposób. Jan bowiem jest czysty i nie uczyniłby tego z przebiegłością, z jaką ty to uczyniłeś, ponieważ byłeś pełen złośliwości... Szymon zaś jest starym mędrcem i chociaż zna życie – w przeciwieństwie do Jana, który go nie zna – doszedł do mądrości, która potrafi rozważać wszystkie wydarzenia, bez doznawania z ich powodu zamętu we własnym ja. Oni jednak nigdy nie zapytali Mnie, czy kiedykolwiek uległem pokusom, pokusie najbardziej powszechnej, tej pokusie. Gdyż w nienaruszonej czystości pierwszego nie ma pamięci o rozpuście, a w umyśle medytującym drugiego jest tak wielkie światło, że widzi jaśniejącą czystość we Mnie.

Ty zapytałeś... I odpowiedziałem ci... Jak mogłem. Z tą roztropnością, która nie powinna się nigdy oddzielać od szczerości, gdyż jedna i druga jest święta w oczach Boga. Ta roztropność jest jakby potrójną zasłoną, rozwieszoną między Świętym i ludem, rozwieszoną, aby ukryć tajemnice Króla. Z tą roztropnością, która dostosowuje słowa do tego, który ich słucha, do jego umysłowej zdolności rozumienia, do jego czystości duchowej i jego sprawiedliwości. Niektóre bowiem prawdy, powiedziane nieczystym, wywołują ich śmiech, a nie – szacunek... Nie wiem, czy sobie przypominasz wszystkie tamte słowa. Ja je pamiętam i powtarzam ci je tu, w tej godzinie, kiedy ty i Ja jesteśmy razem na brzegu Przepaści. Bo... ale tego nie trzeba mówić.

Powiedziałem na pustyni w odpowiedzi na „dlaczego”, którego Moje pierwsze wyjaśnienie nie uspokoiło: „Nauczyciel nigdy nie czuł się wyższy od człowieka przez to, że jest ‘Mesjaszem’. Przeciwnie, wiedząc, że jest Człowiekiem, chciał nim być we wszystkim, oprócz grzechu. Nauczyciele muszą też być uczniami. Wiedziałem wszystko jako Bóg. Moja Boska inteligencja mogła Mi pozwolić zrozumieć nawet walki człowieka, mocą rozumu, intelektualnie. Ale któregoś dnia któryś z Moich biednych przyjaciół mógłby Mi powiedzieć: ‘Ty nie wiesz, co znaczy być człowiekiem i mieć zmysły i namiętności’. Zarzut byłby słuszny. Przyszedłem tu, aby się przygotować nie tylko do misji, ale także do pokusy. Pokusy szatana. Człowiek bowiem nie mógłby mieć nade Mną władzy. Szatan przyszedł, kiedy się skończyła Moja samotna jedność z Bogiem, i odczułem, że jestem Człowiekiem z prawdziwym ciałem, podatnym na słabości ciała: głód, zmęczenie, pragnienie, zimno. Odczułem materię z jej wymaganiami, psychikę z jej silnymi uczuciami. I Moją wolą ujarzmiłem w chwili, gdy powstawały, wszelkie niedobre uczucia, a pozwoliłem wzrastać – świętym.”

Przypominasz sobie te słowa? I powiedziałem jeszcze, za pierwszym razem tobie, tobie samemu: „Życie jest świętym darem i dlatego musi być kochane w sposób święty. Życie jest środkiem służącym celowi, którym jest wieczność.” Powiedziałem: „Dajmy więc życiu to, co mu posłuży do trwania i co posłuży duchowi w zdobyciu [tego celu]: powściągliwość ciała w jego pożądaniach, powściągliwość ducha w jego pragnieniach, powściągliwość serca we wszystkich silnych ludzkich uczuciach i bezgraniczny poryw ku niebieskim pasjom, jakimi są miłość do Boga i bliźniego, pragnienie służenia Bogu i bliźniemu, posłuszeństwo głosowi Boga, heroizm w dobru i w cnocie”.

A ty Mi powiedziałeś wtedy, że Ja to potrafię, bo jestem święty, ale że ty tego nie potrafisz, bo jesteś młodym mężczyzną pełnym żywotności. Jakby młodość i żywotność były wytłumaczeniem dla występku, jakby wolni od pokus zmysłowych byli tylko starcy i chorzy – wskutek wieku lub choroby niezdolni do tego, o czym myślałeś ty, tak rozpalony nieczystością! Mogłem ci wtedy odpowiedzieć na różne sposoby. Ale nie byłeś w stanie zrozumieć. Nie jesteś zdolny do tego i teraz, ale przynajmniej teraz nie możesz się śmiać twoim śmiechem niedowierzania, kiedy ci mówię, że człowiek zdrowy może być czysty, jeśli nie przyjmuje pokus demona i swoich.

[Por. Mt 15,10, Mk 7,20nn] Czystość jest uczuciem duchowym, to poruszenie, które wpływa na ciało i ogarnia je całe, unosi, nasyca zapachem, zachowuje. Ktoś przesycony czystością, nie ma w sobie miejsca na inne, niedobre poruszenia. Zepsucie nie wchodzi w niego. Nie ma dla niego miejsca. Ponadto zepsucie nie wnika z zewnątrz. Nie jest to poruszenie wnikające z zewnątrz do wnętrza. Jest to wzburzenie, które z wnętrza, z serca, z myśli wychodzi, aby przeniknąć i ogarnąć powłokę: ciało. Dlatego też powiedziałem, że to z serca wychodzi zepsucie. Żaden nierząd, żadna nieczystość, żaden grzech zmysłowy nie ma swego pochodzenia w tym, co zewnętrzne, lecz ma swe źródło w pracy myśli, która, zepsuta, nadaje wygląd podniecający wszystkiemu, co widzi.

Wszyscy mężczyźni mają oczy, aby widzieć. Jak to się jednak dzieje, że jakaś kobieta, na którą patrzy obojętnie dziesięciu mężczyzn – jak na stworzenie podobne do nich, widząc ją nawet jako piękne dzieło Stworzenia, ale nie odczuwając przez to powstawania w nich bezwstydnych bodźców i wyobrażeń – niepokoi jedenastego mężczyznę i prowadzi go do niegodnej pożądliwości? To dlatego że jedenasty zepsuł swe serce i myśl. I tam, gdzie dziesięciu widzi siostrę, on widzi samicę.

Jednak, nie mówiąc ci tego wtedy, powiedziałem, że przyszedłem właśnie do ludzi, nie do aniołów. Przyszedłem, aby przywrócić ludziom ich królewską godność synów Bożych, ucząc ich żyć jak bogowie. W Bogu nie ma rozwiązłości, o, Judaszu. Chciałem wam pokazać, że człowiek także może się wyzbyć rozwiązłości. Chciałem wam pokazać, że można żyć tak, jak nauczam. Aby wam to pokazać, musiałem przyjąć prawdziwe ciało, aby móc cierpieć pokusy człowieka i powiedzieć człowiekowi, po pouczeniu go: „Czyń tak, jak Ja”. A ty Mnie zapytałeś, czy zgrzeszyłem, kiedy byłem kuszony. Pamiętasz? Widziałem, że nie potrafiłeś zrozumieć, że Ja nie upadłem, chociaż byłem kuszony, gdyż ci się wydawało, że Słowo nie mogło być kuszone, i że jest niemożliwe, żeby Człowiek nie zgrzeszył. Odpowiedziałem ci, że wszyscy mogą być kuszeni, lecz są grzesznikami jedynie ci, którzy chcą nimi być. Twoje zdziwienie było wielkie. Nie wierzyłeś do tego stopnia, że upierałeś się pytając: „Nigdy nie zgrzeszyłeś?”

Wtedy mogłeś niedowierzać. Znaliśmy się od niedawna. Palestyna pełna jest rabbich, których nauka, jaką przekazują, jest przeciwieństwem życia, jakie prowadzą. Ale teraz wiesz, że Ja nie zgrzeszyłem i nie grzeszę. Wiesz to, że pokusa, nawet najbardziej gwałtowna, skierowana przeciwko człowiekowi zdrowemu, pełnemu sił, żyjącemu pośród ludzi, otoczonemu przez nich i przez szatana, nigdy Mnie nie mąci i nie prowadzi do grzechu. Przeciwnie, każda pokusa – chociaż wskutek odrzucania wzrastała jej gwałtowność, gdyż demon wzmacniał jej porywczość, aby Mnie pokonać – stawała się większym zwycięstwem. A to odnosi się nie tylko do nieczystości – wichru, który krążył wokół Mnie, nie mogąc wstrząsnąć ani naruszyć Mojej woli. Nie ma grzechu tam, gdzie nie wyraża się zgody na pokusę, Judaszu. A grzeszy się już tam, gdzie bez popełnienia czynu, przyjmuje się pokusę i rozmyśla się nad nią. To jeszcze grzech powszedni, jednak już przygotowuje w was drogę grzechowi śmiertelnemu. Przyjęcie bowiem pokusy, zatrzymanie się nad nią myślą, rozważanie w umyśle etapów grzechu jest osłabianiem samych siebie. Szatan wie o tym i dlatego miota stale nowymi płomieniami, mając ciągle nadzieję, że jeden z nich wniknie i będzie pracował w waszym wnętrzu... Potem... kuszony łatwo może się zamienić w winnego.

Wtedy nie zrozumiałeś. Nie potrafiłeś zrozumieć. Teraz potrafisz. Teraz jesteś sam bardziej niegodny zrozumienia niż wtedy, a jednak powtarzam ci te słowa, które wypowiedziałem do ciebie, dla ciebie, bo ty, a nie Ja, jesteś kimś, w kim pokusa odrzucona, nie uspokaja się... Nie uspokaja się, gdyż jej nie odrzucasz całkowicie. Nie dokonujesz czynu, ale nosisz w sobie myśl o nim. Dzisiaj to, a jutro... Jutro wpadasz w prawdziwy grzech. To dlatego pouczyłem cię wtedy, że należy prosić o pomoc Ojca przeciwko pokusie. Nauczyłem cię prosić Ojca, żeby cię nie wodził na pokuszenie. Ja, Syn Boży, Ja, już zwycięzca szatana, prosiłem o pomoc Ojca, gdyż jestem pokorny. Ty – nie. Ty nie poprosiłeś Boga o ocalenie, o ustrzeżenie. Jesteś pyszny. Dlatego się pogrążasz...

Pamiętasz to wszystko? I możesz teraz zrozumieć, czym jest dla Mnie – prawdziwego Człowieka, z wszystkimi ludzkimi reakcjami, i prawdziwego Boga, z wszystkimi reakcjami Boga – czym jest dla Mnie widzenie ciebie jako rozpustnika, kłamcy, złodzieja, zdrajcy, zabójcy? Czy wiesz, z jakim wysiłkiem znoszę cię blisko Siebie? Czy wiesz, jakim trudem jest panowanie nad Sobą, jak teraz, aby wypełnić do końca Moją misję w odniesieniu do ciebie? Każdy inny człowiek chwyciłby cię za gardło, widząc, że jesteś złodziejem zajętym wyważaniem zamka i braniem pieniędzy; wiedząc, że jesteś zdrajcą i więcej niż zdrajcą... Ja zaś rozmawiałem z tobą. I to z litością. Spójrz. To nie jest lato i przez okno wchodzi chłodny powiew wieczoru. Ja jednak pocę się, jak przy najbardziej ciężkiej pracy. Nie zdajesz sobie sprawy, ile Mnie kosztujesz? Przez to, czym jesteś?

Chcesz, żebym cię wypędził? Nie. Nigdy. Kiedy ktoś się topi, mordercą jest ten, który na to pozwala. Ty jesteś między dwiema siłami, które cię przyciągają: między szatanem i Mną. Ale jeśli cię zostawię, będziesz miał tylko jego samego. I jak się ocalisz? A jednak Mnie opuścisz... Już Mnie opuściłeś duchem... A mimo to zachowuję przy Sobie poczwarkę Judasza, twoje ciało pozbawione chęci miłowania Mnie, twoje ciało niewrażliwe na Dobro. Zachowam je dopóty, dopóki nie będziesz wymagał nawet tego niczego, czym jest twoja powłoka cielesna, i połączysz ją z twoim duchem, żeby grzeszyć całym sobą...

Judaszu! Nie mówisz do Mnie, o Judaszu?! Nie masz ani jednego słowa dla twego Nauczyciela? Żadnej prośby do Mnie? Nie wymagam, abyś Mi powiedział: „Przebacz!”. Wybaczyłem ci zbyt wiele razy bez skutku. Wiem, że to słowo jest tylko dźwiękiem twoich warg. To nie jest poruszenie skruszonego ducha. Chciałbym poruszenia twego serca. Czy umarłeś do tego stopnia, że nie odczuwasz już pragnienia? Mów!

Boisz się Mnie? Och, gdybyś się bał! Przynajmniej tyle! Ale ty się Mnie nie boisz. Gdybyś się Mnie bał, powiedziałbym ci słowa, które ci powiedziałem w tamtym odległym dniu, kiedy mówiliśmy o pokusach i o grzechach: „Mówię ci, że nawet po Zbrodni nad zbrodniami, gdyby ten, który jest jej winien, przybiegł do stóp Boga z prawdziwym żalem i płacząc, błagał Go o przebaczenie, ofiarowując siebie z ufnością, aby wynagrodzić, bez rozpaczy, Bóg wybaczyłby mu ją, a przez wynagrodzenie winny zbawiłby jeszcze swego ducha”. Judaszu! Chociaż ty się Mnie nie boisz, Ja jeszcze cię kocham. Czy o nic nie chcesz prosić Mojej nieskończonej miłości w tej godzinie?»

«Nie. A może o jedno: żebyś nakazał Janowi milczenie. Jak możesz chcieć, żebym naprawiał, skoro jestem pośród was hańbą?»

Judasz mówi to wyniośle. A Jezus mu odpowiada:

«I to w taki sposób to mówisz? Jan nic nie powie. Ale przynajmniej ty – proszę cię o to – działaj w taki sposób, żeby nie wyszła na jaw twoja ruina. Pozbieraj te monety i włóż je z powrotem do sakiewki Joanny... Postaram się zamknąć skrzynię... tym metalem, którym się posłużyłeś, żeby ją otworzyć...»

W czasie kiedy Judasz niechętnie zbiera monety, które potoczyły się we wszystkie strony, Jezus opiera się, jakby był zmęczony, o otwartą skrzynię. Światło ciemnieje w izbie, lecz nie na tyle, by nie można było widzieć, że Jezus cicho płacze, patrząc na apostoła, który pochylił się, aby pozbierać rozrzucone pieniądze.

Judasz skończył. Podchodzi do skrzyni, bierze wielką i ciężką sakiewkę Joanny i wkłada do niej pieniądze. Zamyka ją i mówi:

«Proszę!»

Odsuwa się. Jezus wyciąga rękę po prymitywny wytrych zrobiony przez Judasza i drżącą ręką porusza mechanizm zamykający skrzynię. Potem, przyciskając metal do kolana, zakrzywia go, nadając mu formę „V”. Wreszcie nogą kończy wykrzywianie go, aby nie był już przydatny. Bierze go i ukrywa w zanadrzu. Kiedy to czyni, łzy toczą się na Jego lnianą szatę.

W Judaszu w końcu budzi się jakiś żal. Zakrywa sobie twarz dłońmi i zaczyna łkać, mówiąc:

«Jestem przeklęty! Jestem hańbą ziemi!»

«Ty jesteś wiecznym nieszczęśliwcem! I pomyśleć, że gdybyś chciał, mógłbyś jeszcze być szczęśliwy!»

«Przysięgnij, przysięgnij mi, że nikt się o niczym nie dowie... a ja Ci przysięgam, że siebie ocalę» – krzyczy Judasz.

«Nie mów: „A ja siebie ocalę”. Ty nie potrafisz. Ja sam mogę cię wybawić. Ten, który wcześniej mówił przez twoje wargi, może zostać pokonany tylko przeze Mnie. Powiedz Mi słowo pokory: „Panie, zbaw mnie!” a Ja cię wybawię od twego władcy. Nie rozumiesz, że czekam na te słowa bardziej niż na pocałunek Mojej Matki?»

Judasz płacze, płacze, ale nie wypowiada tych słów.

«Idź! Wyjdź stąd. Wejdź na taras. Idź, dokąd chcesz, ale nie rób hałaśliwych scen. Idź! Idź! Nikt cię nie odkryje. Ja będę nad tym czuwał. Od jutra będziesz się zajmował pieniędzmi. Wszystko jest już teraz daremne.»

Judasz wychodzi, nie odpowiadając. Jezus, który pozostał sam, opada na taboret przy stole. Głowę opiera na skrzyżowanych ramionach na stole i wylewa łzy udręczenia.

Kilka chwil później wchodzi po cichu Jan i pozostaje przez chwilę na progu. Jest blady jak umarły. Potem podbiega do Jezusa i obejmuje Go, błagając:

«Nie płacz, Nauczycielu! Nie płacz! Kocham Cię także za tego nieszczęśliwca...»

Podnosi Go, całuje, pije łzy swego Boga i sam także płacze. Jezus obejmuje go i dwie jasne głowy, jedna przy drugiej, wymieniają łzy i pocałunki. Jezus opanowuje się szybko i mówi:

«Janie, z miłości do Mnie, zapomnij o tym wszystkim. Chcę tego.»

«Dobrze, mój Panie. Spróbuję to uczynić. Ale nie cierp więcej... Ach! Co za boleść!... I doprowadził mnie do grzechu, mój Panie. Skłamałem. Musiałem skłamać, bo przyszyły uczennice. Nie. Najpierw ci od [rodzącej] niewiasty. Chcieli Cię ujrzeć, aby Cię pobłogosławić. Urodził się szczęśliwie chłopiec. Powiedziałem, że powróciłeś na górę... Potem przyszły niewiasty. Im z kolei, znowu kłamiąc, powiedziałem, że odszedłeś i jesteś może w domu, w którym urodził się ten chłopiec... Nie wymyśliłem nic innego. Tak byłem otumaniony! Twoja Matka widziała, że płakałem, i zapytała mnie: „Co ci jest, Janie?” Była zaniepokojona... Wydawało się, że wie. Skłamałem po raz trzeci, mówiąc: „Wzruszyłem się z powodu tej niewiasty...” Do czego może doprowadzić bliskość grzesznika! Do kłamstwa... Przebacz mi, o mój Jezu!»

«Uspokój się. Wymaż wszelkie wspomnienie tej godziny. Nic. Nic się nie wydarzyło... Sen...»

«A Twój ból! O, jakże się zmieniłeś Nauczycielu! Powiedz mi to, tylko to: czy Judasz przynajmniej żałował?»

«Któż potrafi zrozumieć Judasza, Mój synu?»

«Nikt z nas. Ale Ty, tak.»

Jezus odpowiada tylko nowymi cichymi łzami, toczącymi się po zmęczonej twarzy.

«Ach! Nie żałował!...» Jan jest przerażony.

«Gdzie teraz jest? Widziałeś go?» [– pyta Jezus.]

«Tak. Wszedł na taras, popatrzył, czy ktoś jest. Kiedy ujrzał tylko mnie, jak siedziałem przygnębiony pod figowcem, zszedł pośpiesznie i wyszedł przez furtkę ogrodu. Wtedy przyszedłem...»

«Dobrze zrobiłeś. Poukładajmy te porozrzucane krzesła i weź to naczynie, aby nie było śladów...»

«Walczył z Tobą?»

«Nie, Janie. Nie.»

«Jesteś zbyt poruszony, Nauczycielu, aby tu zostać. Twoja Matka mogłaby coś podejrzewać... i martwiłaby się z tego powodu.»

«To prawda. Wyjdźmy... Dasz klucz sąsiadce. Idę przed tobą brzegami potoku w kierunku wzgórza...»

Jezus wychodzi. Jan pozostaje, aby wszystko uporządkować. Potem on także wychodzi. Daje klucz kobiecie, która ma dom obok, i oddala się biegiem pośród zarośli na brzegu, aby go nie widziano.

W odległości około stu metrów od domu siedzi na skale Jezus. Odwraca się na odgłos kroków apostoła. Jego oblicze bieleje w świetle wieczoru. Jan siada przy Nim na ziemi i kładzie Mu głowę na kolanach. Unosi twarz, aby popatrzeć na Niego. Widzi jeszcze łzy na policzkach Jezusa.

«Och, nie cierp więcej! Nie cierp już, Nauczycielu! Nie mogę patrzeć, jak cierpisz!»

«A czy mogę nie cierpieć z tego powodu? To Moje największe cierpienie! Pamiętaj o tym, Janie: to będzie w wieczności Moja największa udręka! Ty nie potrafisz jeszcze wszystkiego zrozumieć... Moja największa boleść...»

Jezus jest przybity. Jan obejmuje Go w pasie, zmartwiony, że nie potrafi Go pocieszyć. Jezus podnosi głowę, otwiera oczy, które miał zamknięte, aby powstrzymać łzy, i mówi:

«Pamiętaj, że tylko my trzej to wiemy: winowajca, Ja i ty. I nikt inny nie może wiedzieć.»

«Nikt nie dowie się tego z moich ust. Ale jakże on mógł? Brał pieniądze ze wspólnej sakiewki... Ale coś takiego!... Kiedy go ujrzałem, myślałem, że oszalałem... Okropność!»

«Powiedziałem ci, że masz zapomnieć...»

«Usiłuję, Nauczycielu. Ale to zbyt straszne...»

«To straszne, tak. O! Janie, Janie!»

Jezus, obejmując Umiłowanego, pochyla głowę na jego ramię i wypłakuje cały Swój ból. Mrok, który szybko ogarnia zagajnik, sprawia, że dwie obejmujące się postacie znikają w ciemnościach.


   

Przekład: "Vox Domini"