Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

235. JEZUS IDZIE DO GROTY NARODZENIA, ABY SIĘ ODOSOBNIĆ
Napisane 11 grudnia 1946. A, 9683-9697

Jezus jest za Świątynią, w pobliżu Bramy Owczej, poza miastem. Ma wokół Siebie, wystraszonych, a nawet rozzłoszczonych, apostołów i uczniów-pasterzy, z wyjątkiem Lewiego. Nie widzę żadnego innego ucznia z tych, którzy wcześniej byli z Nim w Świątyni. Rozmawiają. Mogłabym powiedzieć, że dyskutują ze sobą i z Jezusem, a zwłaszcza z Judaszem z Kariotu. Tego ostatniego obwiniają za gniew żydów, a czynią to z nieco kąśliwą ironią. Judasz pozwala im mówić i powtarza:

«Rozmawiałem z faryzeuszami, uczonymi w Piśmie i kapłanami, a żadnego z nich nie było pośród tych ludzi.»

Wyrzucają Jezusowi, że nie zakończył dyskusji, kiedy po raz pierwszy upadła. Jezus odpowiada:

«Musiałem dopełnić Mojego objawienia się.»

Nie ma też wśród nich zgody co do tego, w jakie miejsce się udać teraz, gdy nadchodzi szabat i są to dni świąteczne. Szymon Piotr proponuje Józefa z Arymatei, tym bardziej, że nie można iść do Betanii, żeby nie przeszkadzać, zwłaszcza odkąd sam Jezus to oświadczył. Tomasz odpowiada:

«Józefa nie ma w domu. Nikodema też nie. Odeszli z powodu święta. Wczoraj ich pożegnałem, kiedy czekaliśmy na Judasza i powiedzieli mi o tym.»

«W takim razie do Nike» – proponuje Mateusz.

«Jest w Jerychu z powodu święta» – odpowiada Filip.

«Do Józefa z Seforii» – mówi Jakub, syn Alfeusza.

«Hmmm! Józef... – odzywa się Piotr – Nie zrobilibyśmy mu prezentu! On ma kłopoty i... ależ tak, powiem to! Czci Nauczyciela, ale chce mieć spokój. Podobny jest do łodzi, która się znalazła między dwoma przeciwnymi prądami... a aby utrzymać się na powierzchni... zważa na każdy balast, nawet na małego Marcjala... wydało mu się wręcz nieprawdziwe, że Józef z Arymatei go wziął.»

«Ach! To dlatego był wczoraj z nim?!» – wykrzykuje Andrzej.

«Oczywiście! Lepiej więc pozostawić go w małym spokojnym porcie... Ech! Brak nam odwagi! A Sanhedryn wywołuje strach we wszystkich!» – mówi jeszcze Piotr.

«Mów za siebie, proszę cię. Ja się nikogo nie boję» – odzywa się Iskariota. [Piotr mu odpowiada:]

«Ja też nie. W obronie Nauczyciela rzuciłbym wyzwanie wszystkim legionom. Ale my to my... Inni... Ech! Mają swoje sprawy, domy, małżonki, córki... I myślą o nich.»

«My też je mamy» – zauważa Bartłomiej.

«Ale my jesteśmy apostołami i...»

«I jesteście podobni do innych [– przerywa Piotrowi Jezus. –] Nikogo nie gańcie, gdyż jeszcze nie nadeszła próba.»

«Jeszcze nie nadeszła? A cóż Ty chcesz więcej prócz tego, co już przeżyliśmy? A mimo to widziałeś, jak Cię dziś broniłem! Wszyscy Cię broniliśmy. Ale ja bardziej od wszystkich! Zrobiłem miejsce takimi ciosami, które by mogły wypchnąć na wodę łódź!... Mam pomysł! Chodźmy do Nobe. Starzec będzie szczęśliwy!»

«Tak, tak, do Nobe» – wszyscy są zgodni.

«Jana tam nie ma. Przejdziecie tę drogę nadaremno. Możecie iść do Nobe, ale nie do Jana» [– odpowiada im Jezus.]

«Możecie! A Ty nie możesz?»

«Ja nie chcę, Szymonie, synu Jony. Ja mam dokąd iść na te wieczory Święta Światła. Ale kiedy Mnie nie będzie, wy będziecie spokojni w każdym miejscu. To dlatego mówię wam: idźcie, dokąd chcecie. Błogosławię was. Przypominam wam, że macie pozostać połączeni ciałem i duchem, poddani Piotrowi, jako przywódcy, lecz nie jak nauczycielowi, lecz raczej jak starszemu bratu. Kiedy tylko Lewi powróci z Moją torbą, rozdzielimy się.»

«Co to to nie, Panie! Nigdy nie pozwolę Ci odejść samemu!» – woła Piotr.

«Zawsze, jeśli Ja tego chcę, Szymonie, synu Jony. Ale nie obawiaj się. Nie pozostanę w mieście. Nikt nie odkryje Mojej kryjówki, chyba że jest aniołem lub demonem.»

«To dobrze. Ponieważ jednak zbyt wiele jest nienawidzących Cię demonów, mówię Ci, że nie pójdziesz sam!»

«Są też aniołowie, Szymonie, i pójdę.»

«Ale dokąd? Do jakiego domu, skoro odrzuciłeś najlepsze albo dobrowolnie, albo z powodu okoliczności?! Z pewnością nie pójdziesz o tej porze roku do żadnej groty na górach?»

«A nawet gdyby tak było? Zawsze tam byłoby mniej chłodno niż w sercach ludzkich, które Mnie nie kochają» – odpowiada Jezus jakby mówił do Siebie i opuszcza głowę dla ukrycia łez błyszczących w Jego oczach.

«Oto Lewi. Biegnie tu» – mówi Andrzej, który stoi na skraju drogi, rozglądając się.

«Zatem przekażmy sobie pokój i rozdzielmy się. Jeśli chcecie dojść do Nobe, macie akurat tyle czasu, aby zdążyć przed zachodem słońca.»

Lewi przybiega zdyszany: «Wszędzie Cię szukają, Nauczycielu... Powiedzieli mi o tym ci, którzy Cię kochają... Byli w wielu domach, przede wszystkim u biedaków...»

«Widzieli cię?» – pyta Jakub, syn Zebedeusza.

«Oczywiście. Zatrzymali mnie. Ale ja już o tym wiedziałem i powiedziałem: „Idę do Gabaonu” i wyszedłem przez Bramę Damasceńską i biegłem za murami... Nie skłamałem, Panie, gdyż oni i ja idziemy do Gabaonu po szabacie. Dziś w nocy zostaniemy na polach miasta Dawidowego.... Dla nas to są dni wspomnień...» – i patrzy na Jezusa z anielskim uśmiechem na twarzy męskiej, okolonej brodą. To uśmiech, który budzi w jego rysach dziecko, [jakim był] w odległej nocy.

«Dobrze. Idźcie także i wy, Ja też pójdę. Każdy swoją drogą. Pójdziecie przede Mną do miasta Salomona, gdzie będę przez kilka dni. A przed opuszczeniem was przypominam wam słowa, jakie wam powiedziałem, zanim was wysłałem po dwóch do miast: „Idźcie, głoście, że bardzo bliskie jest Królestwo Boże. Uzdrawiajcie chorych, oczyszczajcie trędowatych, wskrzeszajcie umarłych duchem i ciałem, w Moje Imię doprowadzajcie do wskrzeszenia ducha – poszukiwania Mnie, który jestem Życiem – lub wskrzeszenia ciała. I nie pysznijcie się tym, co czynicie. Unikajcie kłótni ze sobą oraz z tymi, którzy nas nie kochają. Niczego w zamian za to, co robicie, nie wymagajcie. Chodźcie raczej do zagubionych owiec z domu Izraela niż do pogan i do Samarytan, a to nie z powodu wstrętu, lecz dlatego że jeszcze nie zdołalibyście ich nawrócić. Dawajcie to, co posiadacie, nie troszcząc się o jutro. Czyńcie to wszystko, co widzieliście, że Ja czynię i w duchu podobnym do Mojego. Oto udzielam wam mocy czynienia tego, co Ja czynię i chcę, abyście to czynili po to, aby Bóg był uwielbiony.”»

Tchnie na nich, całuje kolejno i żegna.

Wszyscy odchodzą z żalem, odwracając się wiele razy. On żegna ich ruchem dłoni. Kiedy widzi, że wszyscy odeszli, schodzi do koryta Cedronu, pomiędzy zarośla. Siada na skale nad rzeką, blisko bulgoczącej wody. Pije tę wodę czystą i z pewnością lodowatą. Obmywa twarz, dłonie, stopy, potem ubiera się i znowu siada. Rozmyśla... Nie zauważa, co się dzieje wokół Niego. Tymczasem apostoł Jan, który już oddalał się ze swymi towarzyszami, wrócił sam i naśladując Go ukrył się w gęstych zaroślach...

Jezus zostaje tak jakiś czas, a potem wstaje, przewiesza przez ramię torbę i idąc wzdłuż Cedronu, pośród zarośli, dochodzi do studni w En Rogel. Potem kieruje się na południowy zachód, chcąc wejść na drogę do Betlejem. Jan, w odległości około stu metrów za Nim, idzie cały owinięty płaszczem, aby Jezus go nie rozpoznał.

Idą, idą, idą drogami pozbawionymi roślinności z powodu zimy. Jezus długim krokiem szybko przemierza drogę. Jan nadąża za Nim nie bez trudu, bo musi być ostrożny, aby go nie odkryto. Dwa razy Jezus się zatrzymuje i odwraca. Po raz pierwszy, kiedy przechodzi w pobliżu małego wzgórza, na które Judasz wchodził, aby rozmawiać z Kajfaszem i jego towarzyszami. Za drugim razem w pobliżu studni, przy której siada i je odrobinę chleba, pijąc z naczynia jakiegoś człowieka. Potem idzie dalej, słońce zaś opada, opada, opada... i nadchodzi zmierzch.

Dochodzi do grobu Racheli, kiedy ostatnia łuna zachodu zdaje się fiołkowym pociągnięciem pędzla. Niebo, na zachodzie, jest jak altana glicynii w kwiatach. Na wschodzie zaś jest już czystym kobaltem zimowego firmamentu. Pierwsze blaski gwiazd pojawiają się na najdalszych krańcach nieba.

Jezus spieszy się, żeby przybyć na miejsce przed całkowitym zapadnięciem nocy. Jednak doszedłszy do wysokiego punktu, z którego widać całe miasteczko Betlejem, zatrzymuje się, patrzy, wzdycha... Potem szybko schodzi. Nie wchodzi do miasta. Mija ostatnie domy i idzie prosto do ruin domu lub wieży Dawida, do miejsca, w którym został zrodzony. Przechodzi przez strumyczek przy grocie. Stawia stopy w małej przestrzeni okrytej suchymi liśćmi... Rzuca okiem do wnętrza. Nie ma nikogo. Wchodzi...

Jan pozostaje w oddaleniu, przezornie, żeby nie być widzianym ani słyszanym. Szuka, rozgląda się. Potem, bardziej po omacku niż posługując się wzrokiem, znajduje inną walącą się stajnię. On także wchodzi i rozpala nieco ognia w kącie. Jest tu trochę słomy, brudna ściółka, kilka gałęzi, słoma w żłobie.

Jan jest zadowolony. Mówi sam do siebie: «Przynajmniej... usłyszę... i... albo umrzemy razem, albo Go ocalę.»

Potem wzdycha i mówi: «Urodził się w takich warunkach. I przychodzi tu, żeby wypłakać Swój ból... I... Och! Boże Wieczny! Ocal Swego Chrystusa! Moje serce drży, o Boże Najwyższy, gdyż On idzie na odosobnienie zawsze przed wielkimi dziełami... A jakiego wielkiego dzieła może dokonać teraz, jeśli nie: ukazać się jako Król-Mesjasz? O! Wszystkie Jego słowa są w moim sercu... Jestem głupim dzieckiem i niewiele rozumiem. Wszyscy niewiele pojmujemy, o nasz wieczny Ojcze! Ale ja się boję. Boję się! Bo On mówi o śmierci, i to o śmierci okrutnej, i o zdradzie, o strasznych rzeczach... Boję się! Boję się, mój Boże! Umocnij moje serce, wieczny Panie. Umocnij moje serce biednego dziecka, jak z pewnością umacniasz serce Twego Syna na te przyszłe wydarzenia... O! Czuję to! Przyszedł tutaj po to, aby Cię usłyszeć bardziej niż kiedykolwiek i znaleźć umocnienie w Twej miłości. Naśladuję Go, o Najświętszy Ojcze! Kochaj mnie i spraw, żebym ja kochał Ciebie i miał siłę, aby wszystko przecierpieć bez tchórzostwa dla pocieszenia Twego Syna.»

Jan modli się długo, stojąc z uniesionymi ramionami, w drżącym świetle dwóch gałęzi, które rozpalił na prymitywnym palenisku. Modli się, aż do chwili, gdy widzi, że ogień gaśnie. Potem wchodzi do szerokiego żłobu i kuli się w sianie. To już tylko cień w mroku, okryty ciemnym płaszczem. Grota jest pogrążona w ciemnościach, aż do chwili, gdy pierwszy promień księżyca przenika przez otwarcie zwrócone ku wschodowi. Wskazuje, że to głęboka noc. Zmęczony Jan zasypia. Jego oddech i lekki szmer strumyka to jedyne dźwięki w tej grudniowej nocy.

W górze – niebo, po którym płyną obłoki lekkie jak zasłony, potrącające księżyc. Zdaje się, że przechodzą przez nie anielskie zastępy... lecz nie ma śpiewów anielskich. Co jakiś czas w ruinach rozlega się żałosne „huhu! huhu! huhu!” nocnych ptaków. Czasem kończy się tym rodzajem śmiechu jak u czarownicy, charakterystycznym dla sów. Z daleka dochodzi skarga przypominająca wycie. To jakiś pies zamknięty w zagrodzie skowyczy do księżyca, a może wilk, któremu wiatr przynosi woń łupu, uderza ogonem o swe boki i wyje z pragnienia, nie ośmielając się zbliżyć do dobrze strzeżonych obór? Nie wiem.

Potem głosy i odgłos kroków, i czerwonawe światło, które drży w ruinach. I oto jeden za drugim uczniowie-pasterze: Maciej, Jan, Lewi, Józef, Daniel, Beniamin, Eliasz, Symeon. Maciej trzyma uniesioną rozpaloną gałąź, aby oświetlić drogę. Ale przed niego wybiega Lewi i jako pierwszy wkłada głowę do wnętrza groty Jezusa. Zaraz się odwraca i daje znak zatrzymania się i zamilknięcia i jeszcze raz zagląda... a potem wyciągając w tył prawą rękę daje znak innym, aby podeszli i odsuwa się. Trzyma palec na wargach, nakazując milczenie. Ustępuje miejsca innym, którzy jeden po drugim, patrzą i odsuwają się, wzruszeni jak Lewi.

«Co robimy?» – pyta szeptem Eliasz.

«Zostaniemy tu i będziemy Mu się przyglądać» – odzywa się Józef.

«Nie. Nikomu nie wolno naruszać wewnętrznych tajemnic dusz. Oddalmy się» – mówi Maciej.

«Masz rację. Wejdźmy do stajni obok, będziemy nadal blisko Niego» – proponuje Lewi.

«Chodźmy» – mówią.

Przed odejściem spoglądają raz jeszcze do groty Narodzenia. Potem odchodzą, wzruszeni, usiłując nie czynić hałasu. Kiedy jednak stają u wejścia do sąsiedniej groty słyszą chrapanie Jana.

«Ktoś tu jest» – mówi Maciej, zatrzymując się.

«Co tutaj robi? Wejdźmy i my. Skoro schronił się tu jakiś żebrak, bo to z pewnością żebrak, to my też możemy się tutaj schronić» – odpowiada Beniamin.

Wchodzą trzymając wysoko w górze rozpaloną gałąź. Jan śpi dalej cały zwinięty w kłębek na swym zaimprowizowanym i niewygodnym łóżku. Podchodzą cicho. Mają zamiar usiąść na słomie rozsypanej w pobliżu żłobu, lecz czyniąc to Daniel rzuca bardziej uważne spojrzenie na śpiącego i rozpoznaje go. Mówi:

«To apostoł Pana, Jan, syn Zebedeusza. Schronili się tu, aby się modlić... i sen pokonał apostoła... Odejdźmy. Mógłby się poczuć upokorzony, gdyby wiedział, że go znaleźliśmy śpiącego, zamiast oddanego modlitwie...»

Wychodzą na zewnątrz i z żalem idą do następnej kryjówki. Symeon uskarża się:

«A dlaczego nie pozostać na progu groty i nie spoglądać na Niego od czasu do czasu? Przez tyle lat zostawaliśmy na dworze, narażeni na rosę, w świetle gwiazd pilnując baranków, a nie uczynimy tego dla Baranka Bożego? Mamy do tego prawo, my, którzyśmy Go adorowali w Jego pierwszym śnie!»

«Masz rację jako człowiek i jako czciciel Człowieka-Boga. Kogo jednak widziałeś zaglądając do środka? Czy może Człowieka? Nie. Nie chcąc tego, przekroczyliśmy nieprzekraczalny próg, jakby usunięto potrójną zasłonę rozciągniętą dla ochrony tajemnicy. I ujrzeliśmy to, czego sam Najwyższy Kapłan nie ogląda wchodząc do Świętego Świętych. Widzieliśmy niewypowiedziane przejawy miłości Boga do Boga. Nie wolno nam tego śledzić. Moc Boga mogłaby ukarać nasze zuchwałe źrenice, które widziały ekstazę Syna Bożego. O! Cieszmy się tym, co mieliśmy! Chcieliśmy przybyć tutaj, żeby spędzić noc na modlitwie, przed odejściem stąd dla wypełnienia naszego zadania. Modlić się i wspominać tę odległą w czasie noc... Tymczasem kontemplowaliśmy miłość Boga! O! Zaiste bardzo nas umiłował Wieczny dając nam radość kontemplowania Maleńkiego i cierpienia dla Niego, głoszenia Go światu, będąc uczniami Dziecka-Boga i Człowieka-Boga! Teraz dał nam i tę tajemnicę... Błogosławmy Najwyższego i nie pragnijmy więcej!» – mówi Maciej i mam wrażenie, że on, pośród pasterzy, dzięki mądrości i sprawiedliwości, cieszy się największym autorytetem.

«Masz rację. Bóg bardzo nas umiłował. Nie możemy wymagać więcej. Samuel, Józef i Maciej mieli tylko radość adorowania Maleńkiego i cierpienia dla Niego. Jonasz umarł nie mogąc iść za Nim. Nawet Izaaka tu nie ma, żeby oglądał to, co my widzieliśmy. A jeśli ktoś na to zasługuje, to właśnie Izaak, który wyniszczył siebie, głosząc Jego» – mówi Jan.

«To prawda! Prawda! Jakże Izaak byłby szczęśliwy, gdyby mógł to oglądać! Ale powiemy mu o tym» – odzywa się Daniel.

«Tak. Zachowajmy wszystko w sercu, aby mu o tym powiedzieć» – mówi Eliasz.

«I innym uczniom, i wiernym!» – woła Beniamin.

«Nie, innym nie. I to nie z egoizmu, ale z ostrożności i przez szacunek dla tajemnicy. Jeśli Bóg zechce, przyjdzie godzina, w której będziemy mogli to powiedzieć. Na razie musimy umieć milczeć» – mówi jeszcze Maciej.

Potem zwraca się do Symeona i dodaje:

«Byłeś jak ja uczniem Jana. Przypomnij sobie, jak nas pouczał w dziedzinie roztropności odnoszącej się do spraw świętych:

„Jeśli pewnego dnia Bóg, jak już was napełnił dobrodziejstwami, napełni was jeszcze nadzwyczajnymi darami, nie stańcie się przez to upojonymi gadułami. Przypomnijcie sobie, że Bóg ujawnia się duchom, które są zamknięte w ciele, gdyż to są klejnoty niebieskie, których nie powinny oglądać brudy świata. Bądźcie święci w waszych ciałach i w zmysłach, żeby umieć zahamować wszelki cielesny popęd. Tak w waszych oczach, jak i w waszych uszach, w waszym języku, jak i w waszych rękach. I [bądźcie] świętymi w myślach, aby umieć zahamować pychę ujawniania tego, co posiadacie. Zmysły bowiem i narządy, i rozum powinny służyć, a nie panować. Służyć duchowi, a nie – panować nad duchem. Powinny chronić ducha, a nie – mącić go. A zatem na tajemnice Boga w was, z wyjątkiem wyraźnego nakazu, połóżcie pieczęć roztropności, jak duch ma pieczęć swego czasowego zamknięcia w ciele. Ciało i rozum byłyby całkowicie bezużyteczne, złe i niebezpieczne, gdyby nie służyły zasługiwaniu przez drobne umartwienia, jakie my im zadajemy, odpowiadając na ich bodźce, i gdyby nie służyły tworzeniu ze świątyni ołtarza, nad którym unosi się chwała Boga: nasz duch”.

Pamiętacie to? Ty, Janie, i ty, Symeonie? Mam nadzieję, że tak, bo gdybyście nie pamiętali słów naszego pierwszego nauczyciela, on naprawdę stałby się dla was martwy. Nauczyciel żyje dopóty, dopóki jego nauka żyje w uczniach. A jeśli nawet następnie zostaje zastąpiony przez większego nauczyciela – a w przypadku uczniów Jezusa przez Nauczyciela nauczycieli – nigdy nie wolno zapominać o słowach pierwszego, które nas przygotowały na zrozumienie Baranka Bożego i kochanie Go z mądrością.»

«To prawda. Mówisz mądrze. Będziemy ci posłuszni.»

«Ale jak męczy i jakże jest ciężko pozostawać tu, kiedy jesteśmy tak blisko Niego, a nie możemy spojrzeć na Niego jeszcze jeden raz! Czy jest jeszcze taki sam jak był?» – zastanawia się Symeon.

«Któż to wie! Jakże Jego twarz promieniała!»

«Bardziej niż księżyc w pogodną noc!»

«Na Jego ustach był Boski uśmiech...»

«A z Jego powiek spływała Boska łza...»

«Nie wypowiadał żadnych słów, lecz wszystko w Nim było modlitwą.»

«Cóż widział?»

«Wiecznego, Swego Ojca. Wątpisz w to? Tylko ten widok może nadać taki wygląd. Ach, cóż mówię? On nie tyle Go widział, ile miał Go w Sobie, w Sobie! Słowo z Myślą! I darzyli się miłością!... Ach!» – mówi Lewi. Sam też wygląda, jakby był w ekstazie.

«To dlatego mówiłem, że nie wolno nam tam pozostać. Zważcie, że On nie chciał mieć przy Sobie nawet Swego apostoła...»

«To prawda! Święty Nauczyciel! On potrzebuje zanurzenia w miłości Boga, bardziej niż wysuszona ziemia potrzebuje wody! Tak wielka nienawiść Go otacza!...»

«Ale równie wielka jest miłość. Ja bym chciał... Tak, zrobię to! Najwyższy jest tutaj obecny. Ofiaruję siebie i mówię: „Panie, Boże Najwyższy, Boże i Ojcze Twego ludu, który przyjmujesz i poświęcasz serca i ołtarze i pochłaniasz miłe Tobie ofiary, niech Twa wola zstąpi jak ogień i pochłonie mnie jako ofiarę z Chrystusem, jak Chrystusa i przez Chrystusa, Twego Syna i Twego Mesjasza, mojego Boga i Nauczyciela. Tobie się powierzam. Wysłuchaj moją modlitwę.”» – I Maciej, który modlił się stojąc z uniesionymi ramionami, siada ponownie na stosie gałęzi, które mu służą za miejsce do siedzenia.

Księżyc przestaje oświetlać grotę, gdyż zwraca się ku zachodowi. Jego blask widoczny jest jeszcze nad polami, lecz już nie tutaj. Twarze i rzeczy znikają więc w jednolitym mroku. Słowa są także rzadsze, a głosy przyciszone, aż do chwili, gdy senność pokonuje dobrą wolę. Pojawiają się jedynie oderwane słowa, czasem bez odpowiedzi...

Gdy nadchodzi jutrzenka, budzi ich przenikliwy chłód. Wstają, rozpalają gałęzie, grzeją skostniałe nogi i ręce...

«A co On zrobi? Z pewnością wcale nie myśli o ogniu?» – zastanawia się Lewi, niemal szczękając zębami.

«A będzie miał choć co jeść? – pyta Eliasz i dodaje: – Teraz mamy już tylko naszą miłość i odrobinę jedzenia... Dziś szabat...»

«Wiesz, co? Połóżmy całe nasze jedzenie u wejścia do groty, a potem odejdźmy. Zawsze znajdziemy chleb u Racheli albo u Elizy. I będziemy opatrznością Opatrzności dla Syna Tego, który nam wszystko zapewnił» – proponuje Józef.

«Dobrze, dobrze. Rozpalmy dużą pochodnię, żeby widzieć wyraźnie i rozgrzać się, a potem chodźmy tam i oddalmy się, nim o świcie On lub apostoł wyjdą i odkryją nas.»

W blasku ognia otwierają torby. Wyjmują chleb, suche sery, kilka jabłek. Potem biorą drewno i wychodzą po cichu. Maciej oświetla ich pochodnią wyjętą z ogniska. Kładą wszystko dokładnie u wejścia do groty, drewno na ziemi, a na nim – chleb i inne rzeczy. Potem odchodzą, przechodzą przez strumień, jeden za drugim, i oddalają się z początkiem pierwszego błysku jutrzenki, w ciszy, którą nagle przerywa kogut.


   

Przekład: "Vox Domini"