Ewangelia według św. Mateusza |
Ewangelia według św. Marka |
Ewangelia według św. Łukasza |
Ewangelia według św. Jana |
Maria Valtorta |
Księga IV - Trzeci rok życia publicznego |
– POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA – |
177. JEZUS I
SAMARYTAŃSKI PASTERZ
Napisane 28 sierpnia 1946. A, 9001-9011
Nie potrafię powiedzieć, w jakim miejscu Samarii jesteśmy. Z pewnością pośrodku gór Samarii, choć nie są to te najwyższe. Najwyższe szczyty znajdują się bowiem bardziej na południu, ze szczytami wystrzelającymi ku niebu, teraz pogodnemu.
Apostołowie idą naprzód, starając się być jak najbliżej Jezusa. Jednak ścieżka, skrót, nie pozwala na to zbyt często. Grupa stale się formuje i rozprasza. Jest tu wielu pasterzy ze stadami na górach. To do nich zwracają się apostołowie, aby zapytać, czy jest to na pewno ścieżka prowadząca do drogi dla karawan, wiodącej od morza do Pelli. Choć to Samarytanie, odpowiadają na pytania za każdym razem, bez grubiaństwa. A nawet jeden z nich – na skrzyżowaniu dróżek prowadzących we wszystkich kierunkach, rozwidlających się i tworzących nowe sploty dróg – mówi im:
«Zaraz schodzę do doliny. Odpocznijcie nieco, a pójdziemy razem. Nie byłoby dobrze, żebyście się zgubili w tych górach... – ścisza głos i dodaje: – Rozbójnicy!...»
I rozgląda się wokół siebie, jakby się bał, że ich ma, grożących mu, tuż za plecami. Potem, upewniwszy się, że [nie ma niebezpieczeństwa], mówi jeszcze:
«Schodzą ze stoków Garizim i Ebal i rozpraszają się w tym czasie pielgrzymek. Zawsze mają co robić, choć Rzymianie wzmacniają straże na drogach... bo wciąż jest wielu ludzi, którzy unikają dróg bitych, aby iść szybciej lub z innych powodów.»
«Wielu macie zbójców, co?» – odzywa się Filip ze znaczącym uśmiechem.
«Jako Galilejczyk myślisz, że to są Samarytanie?» – mówi zraniony nagle pasterz.
Zabiera szybko głos Iskariota, który poddał pomysł tej trasy, i czuje się zobowiązany zapobiec wszelkim nieprzyjemnym zdarzeniom:
«Nie, nie! Wiadomo jednak, że jesteście gościnni i gdy ktoś uczyni coś złego, chroni się u was. To tak, jakbyście byli... jakbyście byli jednym wielkim miejscem ucieczki. Złoczyńcy wiedzą, że nikt: ani Galilejczyk, ani Judejczyk, nie będzie ich tutaj ścigał, i korzystają z tego. A dopomaga im przyroda. Te góry...»
«A! Sądziłem, że wy myślicie... ale te góry, tak, są bardzo im pomocne. Dwie najwyższe, potem... tak... ale... iluż ich przyciąga Adomin i przełęcz Efraim! Z najróżniejszych ras, o, tak! A... żołnierze rzymscy są chytrzy... Nie wypłoszą ich z ukrycia. Jedynie żmije i orły mogą znać ich nory i wchodzić do nich. I opowiada się straszne rzeczy. Ale usiądźcie. Dam wam mleka... Jestem Samarytaninem, tak, ale i ja znam Pięcioksiąg! I nie obrażam tych, którzy mnie nie obrażają. Wy... wy... wy mnie nie znieważacie, choć jesteście Galilejczykami i Judejczykami. Ale powiadają, że przyszedł do was prorok, który uczy, że macie nas kochać. Pamiętam, że – według uczonych w Piśmie i faryzeuszy Izraela – jesteśmy, jak oni mówią: przeklęci. Gdyby nie to, rzekłbym, że wielcy prorocy, którzy nas kochali, choć jesteśmy Samarytanami, odżyli w Nim. Tak mówią niektórzy. Ale ja w to nie wierzę...
Oto mleko... Jednakże chciałbym poznać tego proroka. U naszych granic ukrywał się inny prorok. Nie my go zdradziliśmy. Znieważający nas powinni o tym pamiętać. Podobno powiedział, że prorok, który powstał w Izraelu, jest większy od Eliasza. Nazwał Go Barankiem Bożym, Chrystusem. Samarytanie z Sychem rozmawiali z Nim i mówią o Nim wielkie rzeczy. Wielu wyszło na główne drogi, sądząc, że będzie tamtędy przechodził. I nawet – to zdarza się po raz pierwszy – nawet żydzi, faryzeusze i doktorzy Prawa wypytywali nas we wszystkich miastach. Mówili, że gdy Go ujrzymy, mamy szybko im o tym powiedzieć, bo chcą Go uroczyście powitać.»
Apostołowie spoglądają na siebie skrycie, ale z ostrożności unikają mówienia. Judasz – którego czarne oczy błyszczą wyraźnie, pełne tryumfalnego blasku – wydaje się mówić: „Słyszeliście? Teraz przekonaliście się, że mam rację?”
Pasterz mówi dalej: «Znacie Go z pewnością. Skąd przybywacie?»
«Z Górnej Galilei» – odpowiada zaraz Judasz.
«Ach! Jesteście... Nie, ty nie jesteś Galilejczykiem.»
«Jesteśmy z różnych miejsc. Byliśmy z pielgrzymką na grobach doktorów.»
«Ach! Jesteście może uczniami... Ale czy ten mężczyzna sam nie jest rabbim?» – mówi pasterz, wskazując Jezusa.
«Jesteśmy uczniami, dobrze powiedziałeś. Tak, ten człowiek to rabbi. Ale wiesz, że rabbi rabbiemu nie jest równy...»
«Wiem o tym. Oczywiście ten jest młody i musi się jeszcze wiele nauczyć od wielkich doktorów waszej Świątyni...»
Jest ostrze oczywistej pogardy w tym zaimku dzierżawczym, ale Judasz, zwykle tak szybki w odcinaniu się, tym razem jest nadzwyczaj ustępliwy. Inni nie odzywają się. Jezus jest jakby pochłonięty myślami. Atak nie prowokuje więc nikogo do odpowiedzi. Judasz mówi z uśmiechem:
«Jest rzeczywiście bardzo młody, ale jest najmądrzejszy z nas» – i aby położyć kres tej rozmowie, która mogłaby się stać niebezpieczna, mówi: – «Długo jeszcze musisz tu pozostać? Bo my chcielibyśmy zejść na dół na noc.»
«Nie. Zaraz przyjdę. Zgromadzę tylko owce i idę.»
«To dobrze. W tym czasie pójdziemy przodem...» – i Judasz wstaje wraz z innymi, aby od razu wejść na ścieżkę.
A kiedy gęsty krzew oddziela go od pasterza, śmieje się i śmieje, mówiąc:
«Jak łatwo można nabierać ludzi! A czy teraz jesteście przekonani, że nie kłamałem i że nie byłem głupcem?»
«Nie. Nie kłamałeś... ale właśnie teraz skłamałeś.»
«Skłamałem? Nie. Jak możesz tak mówić, Filipie? Potrafiłem powiedzieć prawdę, nie wywołując szkody. Czy może nie przychodzimy z Górnej Galilei? Nie jesteśmy z rozmaitych miejsc? Czy może nie byliśmy na grobach doktorów, żeby się dać kamienować? I czy nie przechodziliśmy tam, w pobliżu, nawet w czasie ostatniej podróży do Giszali? Czy może zaprzeczyłem, że Jezus jest rabbim? Czyż nie powiedziałem, że jest mądrzejszy od nas wszystkich? Śmiałem się w duchu, mówiąc to. Myślałem bowiem, że mówiąc „my”, obrażam rabbich. Wszyscy są niżsi od Nauczyciela, choć nie wierzą, że tak jest. I śmiałem się z pasterza... Cha! Cha! Cha! Trzeba umieć mówić o takich sprawach... i mówić wszystko nie grzesząc i nie wyrządzając szkody.»
Juda, syn Alfeusza, krzywi się z niesmakiem i mówi: «Dla mnie to zawsze kłamstwo.»
«Oczywiście, i ja je popełniłem! Ale słyszałeś, co? Porzucili swe uprzedzenia, obrzydzenie, pychę i kazali Samarytanom dać im znać o przejściu Nauczyciela, aby Mu zgotować przyjęcie na granicy! Jakie przyjęcie?»
«Przyjęcie! Oni też potrafili mówić i myśleć o tym, co prawdziwe, a wypowiadać się kłamliwie... Judasz z Kariotu ma rację» – stwierdza Tomasz.
Jezus się odwraca i mówi: «Tak. Ich [słowa] to budzące odrazę oszustwo. Jednak zawsze zasługuje na naganę nawet [zwodzące] mówienie czegoś zamiast czegoś innego w dobrym celu. Uważasz, że Pan potrzebuje tego dla obrony Swego Mesjasza? Nie kłam już, nawet w dobrym celu. Dusza przyzwyczaja się do wymyślania kłamstw, a usta – do ich wypowiadania. Nie, Judaszu. Unikaj braku szczerości.»
«Tak zrobię, Nauczycielu. Ale teraz zamilknijmy. Pasterz dogania nas biegiem.»
Rzeczywiście, pasterz idzie pośpiesznie, gnając przodem owce. One zaś, czując bliskość zagrody, zaczynają biec, podskakując, becząc, trącając się wzajemnie. Siłą wdzierają się pomiędzy apostołów, niemal ich wywracając. Z pasterzem idzie pastuszek i pies. Zatrzymuje się dopiero wtedy, gdy z pomocą dziecka i psa udaje mu się spowolnić bieg owiec i zgromadzić je, aby zapobiec ich rozpierzchnięciu się lub samowolnemu schodzeniu do doliny.
«To najgłupsze zwierzęta, jakie żyją na ziemi. Ale są bardzo pożyteczne! – mówi pasterz ocierając pot i wzdycha – Ach! Gdyby był jeszcze Ruben! Ale tylko z tym dzieckiem!...»
Potrząsa głową schodząc za owcami, które idący na czele stada pies i dziecko utrzymują w gromadzie. I mówi sam do siebie:
«Gdyby mi się udało znaleźć tego proroka, choć jestem Samarytaninem, porozmawiałbym z Nim...»
«A co byś Mu powiedział?» – pyta Jezus.
«Powiedziałbym Mu: „Miałem małżonkę, dobrą jak górska woda dla spragnionego, i Najwyższy mi ją zabrał. Miałem córkę, dobrą jak jej matka, lecz ujrzał ją Rzymianin i zapragnął się z nią ożenić, i wziął ją daleko stąd. Miałem syna, najstarszego, który był dla mnie wszystkim... Poślizgnął się raz na górze, w czasie deszczu, i złamał sobie kręgosłup. Teraz jest nieruchomy i chory, bo jego wnętrzności są chore. Lekarze mówią, że wkrótce umrze. Nie pytam Cię, dlaczego Wieczny mnie ukarał, ale proszę Cię: uzdrów mego syna.”»
«I wierzysz, że On mógłby go uzdrowić?»
«Tak, oczywiście, wierzę w to! Ale nigdy Go nie zobaczę...»
«Dlaczego jesteś tego taki pewny? [Dlatego że] On nie jest Samarytaninem?»
«To sprawiedliwy. To Syn Boży – tak mówią.»
«Wy, wasi przodkowie, obraziliście Boga.»
«To prawda. Jest jednak też powiedziane, że Bóg przebaczy grzech człowieka, wysyłając Odkupiciela. W Pięcioksięgu przy potępieniu Adama i Ewy czytamy o tej obietnicy. I Księga przytacza to w wielu miejscach. Skoro On przebaczy ten grzech, czy nie mógłby mieć miłosierdzia dla mnie, bo przecież nie ponoszę winy za to, że się urodziłem jako Samarytanin? Wierzę, że gdyby Mesjasz poznał moje cierpienie, ulitowałby się nade mną.»
Jezus uśmiecha się, ale nic nie mówi. Również apostołowie uśmiechają się porozumiewawczo, ale pasterz niczego nie zauważa.
«A zatem to dziecko nie jest twoim synem?» – pyta Jezus.
«Nie. To syn wdowy, która ma ośmiu chłopców i cierpi głód. Wziąłem go za pomocnika... i za syna.... aby nie cierpieć samotności, kiedy... Ruben będzie już w grobie...» – wzdycha.
«A gdyby twój syn wyzdrowiał, co byś zrobił z tym chłopcem?»
«Zatrzymałbym go. Jest dobry i żal mi go... – ścisza głos, mówiąc: – On nie wie... ale jego ojciec zmarł na galerach.»
«Cóż zrobił, że na nie zasłużył?» [– pyta go Jezus.]
«Nic celowo. Swym wozem potrącił pijanego żołnierza i został oskarżony o to, że chciał to zrobić...»
«Skąd jednak wiecie, że umarł?»
«O! Niewielu przeżywa przy wiosłach! Ale mieliśmy potwierdzenie przez kupca z Samarii, który widział, jak go martwego wyjmują z kajdan i wrzucają do morza w pobliżu Kolumnady.»
«I naprawdę zatrzymałbyś go przy sobie?» [– pyta Jezus.]
«Jestem gotowy to przysiąc. On jest nieszczęśliwy i ja – nieszczęśliwy. I nie jestem sam. Inni też wzięli synów wdowy i została z trzema córkami. To wciąż wiele, ale lepiej być w czwórkę niż w dwunastkę... Ale nie muszę przysięgać... Ruben umrze...»
Już widać drogę. Jest bardzo uczęszczana przez pielgrzymów, którzy śpieszą ku miejscu postoju. Wieczór jest bliski.
«Masz gdzie spać?» – pyta pasterz.
«Prawdę mówiąc: nie» [– odpowiada Jezus.]
«Chętnie bym Ci powiedział: „Chodź”, ale dom jest za mały dla wszystkich. Duża jest jednak zagroda dla owiec.»
«Niech Bóg ci odpłaci tak, jakbyś Mnie przenocował, ale pójdę dalej, aż do zachodu księżyca.»
«Jak chcesz. Ale nie boisz się zabłądzić albo że Cię coś złego spotka?» [– pyta pasterz.]
«Co do zbójców chroni Mnie ubóstwo Moje i towarzyszy. Co do drogi zaś to zdaję się na anioła pielgrzymów.»
«Muszę iść na przedzie stada. Dziecko nie zna jeszcze drogi... A na drodze jest pełno wozów...» – i biegnie naprzód, aby poprowadzić owce bezpieczną drogą.
«Nauczycielu, to zła chwila. Czeka nas długa droga pośród ludzi...» – szepczą apostołowie.
Oto idą drogą za owcami, które podążają naprzód szeregiem, ściśnięte przez górę, kij pasterski i czujność psa. Dziecko znajduje się teraz przy Jezusie, który je głaszcze.
Dochodzą do rozstaju dróg. Pasterz zatrzymuje stado, mówiąc:
«Oto Twoja droga, a ta druga – moja. Ale gdy wejdziesz do wioski, znajdziesz jeszcze trzecią, krótszą, prowadzącą do sąsiedniej osady. Spójrz. Widzisz tę olbrzymią sykomorę? Dojdź do niej i zwróć się na prawo. Ujrzysz mały plac ze źródłem, a dalej – dom sczerniały od dymu. To dom kowala. Za jego domem jest droga. Nie możesz się pomylić. Żegnaj.»
«Żegnaj! Okazałeś dobroć i Bóg cię pocieszy.»
Pasterz idzie swą drogą, a Jezus – Swoją. Wokół jednego – owce, wokół drugiego – apostołowie. Dwaj pasterze pośrodku swych stad...
Już się rozdzielili. Zasłania ich skupisko domów, które oddzielają główną drogę, po której idzie pasterz, od dróżki dochodzącej do – jak sądzę – najbiedniejszej dzielnicy osady... cichej, opustoszałej... Ubogie osoby są już w swoich domach, a uchylone drzwi pozwalają dojrzeć paleniska w kuchni... Zapada zmierzch wraz z wieczorną mgłą.
«Zatrzymamy się u wyjścia wioski – mówi Judasz. – Widzę domy na polach.»
«Nie. Lepiej iść dalej.»
Zdania są podzielone.
Dochodzą do źródła. Biegną, aby się w nim obmyć i napełnić bukłaki. Oto kowal zamyka właśnie okopconą kuźnię. Widać drogę [prowadzącą] ku polom... Wchodzą na nią. Ale nagle – z daleka, od strony osady – dochodzi ich krzyk: «Rabbi! Rabbi! Mój syn! Mieszkańcy! Chodźcie! Gdzie jest ten Pielgrzym?»
«Ależ oni nas szukają, Panie! Co zrobiłeś?»
«Biegnijcie. Jeśli dotrzemy do tego lasu, nikt nas już nie zauważy.»
Biegną przez łąkę pokrytą ostatnim skoszonym sianem. Już są przy zboczu, wspinają się, znikają, ścigani głosami wielu ludzi, którzy rozbiegają się po wyjściu z osady. Raczej wołają niż się rozglądają, bo teraz półcień zaciera wiele rzeczy. Zatrzymują się u stóp pagórka.
«To był Rabbi. Szedł do Sychem, mówię wam. To mógł być tylko On. Uzdrowił mi Rubena. A ja Go nie rozpoznałem. Rabbi! Rabbi! Rabbi! Pozwól, abym Ci oddał cześć! Powiedz, gdzie się ukrywasz?»
Tylko echo mu odpowiada i zdaje się powtarzać: „Abbi! Abbi! Abbi!”
«Przecież On nie może być daleko – mówi kowal. – Mijał mnie krótko przed tobą...»
«A jednak Go nie ma. Widzisz. Nikogo nie ma na drodze. Miał nią iść.»
«Może jest w lesie?» [– zastanawiają się.]
«Nie. Śpieszył się...» [– odpowiada pasterz.] Potem woła na pomoc swego psa i zachęca go: «Szukaj! Szukaj!»
Przez chwilę wydaje się, że pies może odkryć kryjówkę, bo po obwąchaniu łąki kieruje się do lasu. Ale potem zatrzymuje się. Jak oniemiały podnosi nogę, pysk mu zwisa... i – zmylony przez coś – biegnie szczekając w przeciwnym kierunku. Ludzie podążają za nim...
«O! Niech Pan będzie uwielbiony!» – wołają apostołowie.
Wzdychają z ulgą. Nie mogą się jednak powstrzymać i mówią do Nauczyciela: «Ależ co Ty zrobiłeś, Panie!»
I niemal Go napominają za to, że to uczynił: «Wiesz, że będzie dobrze, jeśli nie dadzą znać, a Ty...»
«Czy nie powinienem był nagrodzić wiary? I czy to nie dobrze, że sądzą, iż idę drogą z Dotain do Pelli? Czyż nie chcecie, aby już nic nie rozumieli?»
«To prawda. Masz rację! A gdyby nas to zwierzę odkryło?»
«O! Szymonie! Nie sądzisz, że Ten, który narzuca Swą wolę, nawet na odległość, chorym i żywiołom, który wypędza demony, nie może jej nakazać zwierzęciu? A teraz spróbujmy dojść do drogi za łukiem. Już nas nie dojrzą. Chodźmy.»
I niemal na palcach idą lasem po wzgórzu, aż powracają do dróżki oświetlonej przez wstający księżyc. Są daleko od osady, całkowicie zakrytej przez wzgórze...