Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

171. JEZUS U TRĘDOWATYCH GRZESZNIKÓW Z BETLEJEM GALILEJSKIEGO
Napisane 19 sierpnia 1946. A, 8937-8951

Stromy masyw Jizrael góruje na północy, zasłaniając horyzont. Tam, gdzie się rozpoczynają obsuwające się stoki tej górskiej grupy i gdzie niemal stromo ukazuje się droga dla karawan, wiodąca z Ptolemaidy do Seforii i Nazaretu, są liczne groty. Widać je pośród bloków skalnych, wystających z góry, zawieszonych nad przepaściami, umieszczonych tak, że służą za zadaszenia i podstawy tych jaskiń. Trędowaci znajdują się tu jak zwykle przy głównych drogach, na uboczu, ale równocześnie dość blisko, aby ich ujrzeli i wspomogli wędrowcy. To mała wspólnota trędowatych, którzy krzyczą, wzywają i uprzedzają, kiedy widzą przechodzącego Jezusa z Janem i Ablem. Abel podnosi ku nim swe oblicze, mówiąc:

«Oto ten, o którym wam mówiłem. Prowadzę Go do dwóch, których znacie. Czy o nic nie poprosicie Syna Dawidowego?»

«O to, o co prosimy wszystkich: o chleb, o wodę, abyśmy się mogli najeść, kiedy przechodzą pielgrzymi. Potem w zimie cierpimy głód..

«Nie mam dziś jedzenia, ale mam ze sobą Zbawienie...» [– mówi Abel.]

Ale sugestywna zachęta do poproszenia o Zbawienie nie zostaje przyjęta. Trędowaci schodzą ze zbocza i odwracają się plecami. Zwracają się ku ostrodze góry, aby zobaczyć, czy inną drogą nie nadchodzą jacyś inni pielgrzymi.

«Myślę, że to pogańscy marynarze lub całkowici bałwochwalcy. Są tu od niedawna, przegonieni z Ptolemaidy. Przybyli z Afryki. Nie wiem, jak się nabawili choroby. Wiem, że ze swych krajów wyjechali zdrowi, a przybyli tu chorzy, po opłynięciu brzegów Afryki. Myślę, że załadowywali na statek kość słoniową i również perły, w celu sprzedania ich rzymskim handlarzom. Urzędnicy portowi odizolowali ich i nawet spalili ich statek. Jedni poszli w kierunku Syrofenicji, inni – tutaj. Ci ostatni są najbardziej chorzy, bo już prawie wcale nie chodzą. Ale dusze mają jeszcze bardziej chore. Próbowałem dać im nieco wiary... Oni proszą wyłącznie o pożywienie...»

«Trzeba mieć wytrwałość w nawracaniu. To, czego się nie uda osiągnąć w ciągu jednego roku, udaje się w ciągu dwóch lat lub więcej. Trzeba nalegać, mówiąc im o Bogu, nawet jeśli wydają się podobni do dających im schronienie skał.»

«Zatem źle zrobiłem myśląc o pożywieniu dla nich?... Zacząłem im przynosić jedzenie zawsze przed szabatem, bo w czasie szabatu Hebrajczycy nie podróżują i nikt o nich nie myśli...»

«Dobrze zrobiłeś. Powiedziałeś przecież, że to poganie. A zatem bardziej troszczą się o ciało i krew niż o duszę. Twoja serdeczna troska o ich głód budzi zaufanie do nieznajomego, który o nich myśli. A kiedy cię pokochają, będą cię słuchać, nawet gdy będziesz mówił o czymś innym niż pokarm. Miłość zawsze wywołuje gotowość pójścia za tym, który nauczył kochać. Pewnego dnia podążą za tobą drogami ducha.

Uczynki miłosierdzia wobec ciała wyrównują drogi dla [dzieł] duchowych i czynią je tak wolnymi i prostymi, że wejście Boga w człowieka, przygotowanego w ten sposób na Boskie spotkanie, nadchodzi nieświadomie dla samego osobnika. Znajduje Boga w sobie i nie wie, którędy On wszedł. Którędy! Czasem po uśmiechu, po słowie litości, po [udzieleniu] chleba zaczęło się otwieranie drzwi serca zamkniętego na łaskę i otwarła się droga, którą Bóg wszedł do tego serca.

Dusze! To coś najbardziej zróżnicowanego. Żadna materia – a tak są liczne formy materii istniejące na ziemi – nie jest tak zróżnicowana w swoim wyglądzie, jak dusze w swoich skłonnościach i reakcjach.

Widzicie to potężne drzewo pistacjowe? Stoi pośrodku lasu drzew tego samego gatunku, które są do niego podobne. Ile ich tu jest? Setki, być może tysiące, być może więcej. Rosną na tym surowym zboczu góry, dominując swym zapachem cierpkiej i zbawiennej żywicy nad wszystkimi innymi zapachami doliny i góry. Ale spójrzcie. Jest ich więcej niż tysiąc. Kiedy przyjrzymy się dobrze, nie ma ani jednego, które wielkością, wysokością, mocą, pochyleniem czy ukierunkowaniem byłoby podobne do drugiego. Jedno jest proste jak ostrze, inne zwrócone ku północy, południowi, wschodowi, zachodowi. Jedno wyrosło na ziemi, inne – na zboczu tak, że nie wiadomo, jak może rosnąć, jak się utrzymuje niemal w powietrzu, tworząc jakby pomost z drugim stokiem. Jedno wznosi się ponad strumieniem, teraz suchym, ale tak porywistym w czasie deszczu. Inne jest tak poskręcane, jakby ktoś okrutny je uciskał, kiedy było jeszcze delikatnym krzewem, inne jeszcze – bez braków. Jedno okrywają liście niemal do podstawy, inne ma tylko czub na wierzchołku. Jedno drzewo ma gałęzie wyłącznie z prawej strony, inne posiada liście całkiem na dole, bo wierzchołek został spalony i zwęglony przez piorun. Tamto, umarłe, ma odrośl jedyną, wyrastającą z uporem niemal od korzenia, żywiącą się resztą soku, który już nie dociera do góry. A tamto, które wam pokazałem na początku, którego piękno nie mogłoby być większe, czy ma jeden konar, jedną gałąź, jeden liść – mówię o jednym jego liściu pośród tysiąca – który byłby podobny do innych? Wydaje się, że liście są podobne, ale tak nie jest. Spójrzcie na tę gałąź, najniższą. Spójrzcie na kraniec, tylko na koniec gałęzi. Ileż może być na niej liści? Być może dwieście listeczków zielonych i delikatnych. Ale zobaczcie. Czy jest choć jeden podobny do drugiego pod względem koloru, wielkości, świeżości, giętkości, ułożenia, wieku? Nie.

Tak samo jest z duszami. Jak są liczne, tak jest wielka różnorodność ich dążeń i reakcji. I nie jest dobrym nauczycielem ani lekarzem dusz ten, kto nie potrafi ich poznać i pracować nad nimi, biorąc pod uwagę ich rozmaite dążenia i reakcje. To nie jest łatwa praca, Moi przyjaciele. Trzeba stałej nauki, przyzwyczajenia do rozmyślania, które oświeca bardziej niż długa lektura jakichś tekstów. Księga, jaką powinien studiować nauczyciel i lekarz dusz, to same dusze. Tyle stronic, ile dusz, a na każdej stronicy wiele uczuć i namiętności przeszłych, obecnych i rozwijających się. Potrzeba badania stałego, uważnego. Trzeba rozważać. Potrzeba stałej cierpliwości i odwagi, aby umieć leczyć rany najbardziej cuchnące, aby zakładać opatrunki bez okazywania obrzydzenia, które upokarza cierpiącego. [Trzeba jednak wyzbyć się] fałszywej litości, która – aby nie dręczyć odkrywaniem zgnilizny i czyszczeniem jej, z obawy przed wywołaniem bólu części popsutej – pozostawia ją na pastwę gangreny, niszcząc przez to całą istotę. Potrzeba równocześnie roztropności, aby sposobami zbyt surowymi nie zaognić ran serca i aby nie zarazić się w kontakcie z grzesznikami, kiedy – chcąc pokazać, że nie boimy się zakażenia – spotykamy się z nimi.

A gdzie wszystkie te cnoty, konieczne dla nauczyciela i lekarza dusz, znajdują swe światło, aby widzieć i pojąć? [Gdzie znajdują] cierpliwość, czasem heroiczną, aby trwać, pomimo chłodu, czasem zniewag? [Gdzie znajdą] odwagę, aby dbać w sposób mądry, gdzie – roztropność, aby nie szkodzić choremu i sobie? W miłości, zawsze w miłości. To ona oświetla wszystko, ona daje mądrość, odwagę i roztropność. Chroni przed ciekawością, jaką mogą ściągać już wyleczone grzechy. Kiedy ktoś jest samą miłością, nie może w niego wchodzić inne pragnienie i inna nauka niż miłość. Rozumiecie? Lekarze mówią, że kiedy ktoś był bliski śmierci z powodu jakiejś choroby, nigdy już się na nią nie rozchoruje, bo ona była w jego krwi, ale została pokonana. Ta myśl nie jest absolutnie prawdziwa, ale nie jest też całkowicie błędna. Ale miłość, która jest zdrowiem, w przeciwieństwie do choroby czyni z niedobrymi namiętnościami to, o czym mówią lekarze. Kto mocno kocha Boga i braci, ten nie czyni nic, co mogłoby wywołać ból u Boga i jego braci. Dlatego nawet wtedy, gdy [taki człowiek] podchodzi do chorych duchowo i poznaje sprawy, które ukrywały się przed miłością, nie psuje się. Pozostaje bowiem wierny miłości i nie wchodzi w niego grzech. Czymże są zmysły dla kogoś, kto je pokonał miłością? Czym – bogactwa dla kogoś, kto znajduje cały swój skarb w miłowaniu Boga i dusz? [Jakie znaczenie może mieć] obżarstwo, skąpstwo, niedowiarstwo, lenistwo, pycha dla tego, kto pragnie tylko Boga? Dla tego, kto oddaje samego siebie na służbę Bogu? Dla tego, kto w wierze znajduje całe swe dobro? Dla tego, kogo pobudza wciąż gorejący płomień miłości i kto niestrudzenie pracuje, aby przynieść Bogu radość? Dla tego, kto zna Boga – a kochać to znać – i nie może już się pysznić, bo wie, kim sam jest w odniesieniu do Boga?

Pewnego dnia staniecie się kapłanami Mego Kościoła. Staniecie się więc lekarzami i nauczycielami ducha. Przypomnijcie sobie te słowa, które wam powiedziałem. Kapłanami – czyli sługami Chrystusa, nauczycielami i lekarzami dusz – nie uczyni was ani imię, jakie będziecie nosić, ani szata, ani funkcje, jakie będziecie spełniać. To posiadana przez was miłość sprawi, że nimi będziecie. Ona da wam wszystko co potrzebne, aby być nimi, a dusze, różniące się między sobą, dojdą do jedynego podobieństwa: do Ojca, jeśli będziecie potrafili pracować nad nimi z miłością.»

«O, jakie piękne pouczenie, Nauczycielu!» – woła Jan.

«Ale czy do tego kiedykolwiek dojdziemy?» – dodaje Abel.

Jezus patrzy na jednego i na drugiego, potem obejmuje ich ramionami i tuli do Siebie, jednego z prawej, drugiego z lewej strony. Całuje ich głowy mówiąc: «Wy do tego dojdziecie, bo zrozumieliście miłość.»

Idą jeszcze przez jakiś czas, z coraz większym trudem z powodu uciążliwości drogi wykutej niemal w zboczu góry. Ponad nią, daleko, widać inną drogę, którą idą ludzie.

«Zatrzymajmy się tu, Nauczycielu. Tam – widzisz tę kamienistą płaszczyznę? – dwaj [trędowaci] spuszczają na sznurze koszyk do przechodniów. Ponad tą platformą znajduje się ich grota. Zaraz ich zawołam.»

I idzie naprzód, wołając. Jezus i Jan pozostają w tyle, ukryci w gęstych zaroślach.

Kilka chwil, a potem twarz – nazwijmy to twarzą, bo jest u szczytu ciała, lecz można by to równie dobrze nazwać pyskiem, potwornością, zmorą – ukazuje się ponad krzewem morwowym.

«To ty? Nie poszedłeś na Święto Namiotów

«Spotkałem Nauczyciela i wróciłem się. On jest tutaj!» [– wyjaśnia Abel.]

Gdyby powiedział: „Jahwe ukazał się nad waszymi głowami”, prawdopodobnie mniej nagły i mniej wyrażający szacunek byłby okrzyk, gest i poruszenie dwóch trędowatych. Kiedy Abel mówił, dowlókł się też i drugi trędowaty. Rzucają się na płaskowyż, w pełnym słońcu, upadając z twarzami przy ziemi i krzycząc: «Panie, zgrzeszyliśmy. Ale Twoje miłosierdzie większe jest od naszego grzechu!»

I wołają tak, nawet bez upewnienia się, czy Jezus istotnie tam jest czy też znajduje się jeszcze daleko i dopiero idzie do nich. Ich wiara jest tak wielka, że widzą, choć ich oczy – z powodu ran powiek i szybkości ich upadku na ziemię – na pewno Go nie ujrzały.

Jezus podchodzi w czasie, gdy powtarzają:

«Panie, nasz grzech nie zasługuje na przebaczenie, ale Ty jesteś Miłosierdziem! Panie Jezu, ocal nas Swoim Imieniem. Ty jesteś Miłością, która może pokonać Sprawiedliwość.»

«Ja jestem Miłością. To prawda. Ale nade Mną jest Ojciec. A On jest Sprawiedliwością» – mówi surowo Jezus, podchodząc z Janem ścieżką.

Obydwaj podnoszą zniekształcone twarze i patrzą przez łzy, które płyną, mieszając się z ropą. Straszny jest widok tych twarzy! Stare? Młode? Który z nich to sługa? A który Aser? Nie można tego powiedzieć. Choroba ich zrównała, czyniąc z nich dwa kształty straszliwe i wywołujące obrzydzenie.

Jakim musi się im ukazywać Jezus, stojący pośrodku drogi, w słońcu ogarniającym Go promieniami i rozpalającym Jego jasne włosy, nie wiem. Wiem tylko, że patrzą na Niego, a następnie zakrywają sobie twarz, jęcząc: «Jahwe! Światłość!»

Potem jednak wołają jeszcze:

«Ojciec wysłał Ciebie, abyś zbawiał. On nazywa Cię Swoim upodobaniem. Znajduje radość w Tobie. Jeśli nam dasz przebaczenie, On Ci nie odmówi.»

«Przebaczenie czy zdrowie?»

«Przebaczenie!» – woła jeden. A drugi: «... a potem zdrowie. Moja matka umiera ze zgryzoty przeze mnie.»

«Chociaż Ja wam wybaczę, pozostanie zawsze ludzka sprawiedliwość, zwłaszcza wobec ciebie. Czy więc Moje przebaczenie może mieć wartość uszczęśliwiającą dla twojej matki?» – próbuje ich Jezus, aby wypowiedzieli słowa, jakich oczekuje dla dokonania cudu.

«Ma taką wartość. Ona jest prawdziwą Izraelitką. Pragnie, żebym był na łonie Abrahama. Ale nie dla mnie jest [teraz] to miejsce, w którym oczekuje się Nieba, bo zbyt wielki jest mój grzech.»

«Zbyt wielki, dobrze powiedziałeś...» [– przytakuje Jezus.]

«Tak!... To prawda... Ale Ty... O! Wtedy była tam Twoja Matka... Gdzie jest teraz Twoja Matka? Okazała litość matce Abla. Widziałem to. A gdyby teraz zobaczyła moją matkę, ulitowałaby się nad nią. Jezu, Synu Dawida, litości w imię Twojej Matki!...»

«A co uczynicie potem?» [– pyta Jezus.]

«Potem?» – patrzą na siebie przerażeni.

„Potem” to skazanie przez ludzi, pogarda lub wygnanie. Drżą przed utratą swego ocalenia.

Jakże człowiek przywiązany jest do życia! Obydwaj rozważają dylemat: odzyskać zdrowie, ale być potępionymi przez ludzi lub żyć jako trędowaci. Niemal wolą pozostać trędowatymi. Wyrażają to słowami: «Straszna jest kara śmierci!» – mówi jeden. Domyślam się więc, że to Aser, jeden z dwóch zabójców...

«Straszna. Jest jednak sprawiedliwa. Wy zadalibyście śmierć temu niewinnemu. Ty dla niecnych celów, a ty – dla odrobiny pieniędzy» [– mówi Jezus.]

«To prawda! O, mój Boże! Ale on nam przebaczył. Przebacz i Ty. I umrzemy, ale nasze dusze ocaleją.»

«Żonę Joela ukamienowano jako cudzołożnicę. Czworo dzieci żyje w biedzie z jej matką, gdyż bracia Joela wypędzili je jako dzieci z nieprawego łoża, żeby przejąć dobra ich brata. Wiecie o tym?» [– pyta Jezus.]

«Abel nam powiedział...»

«A kto naprawi ich nieszczęście?» – głos Jezusa jest jak grzmot. To zaiste głos Boga Sędziego i jest przerażający. Jezus stojący w słońcu, wyprostowany, jest naprawdę postacią budzącą lęk. Obydwaj patrzą na Niego wystraszeni. Choć słońce musi rozdzierać ich rany, nie ruszają się, jak nie porusza się Jezus, który stoi w jego pełnym blasku. Żywioły tracą swą moc w tej godzinie dusz...

Aser mówi po chwili: «Jeśli Abel chce mi okazać całkowitą miłość, to niech idzie do mojej matki i niech jej powie, że Bóg mi przebaczył i że...»

«Ja ci jeszcze nie przebaczyłem...» – przerywa mu Jezus.

«Ale uczynisz to, bo widzisz moje serce... i niech jej powie, żeby wszystko, co do mnie należy, oddała dzieciom Joela z mojej własnej woli. Czy umrę, czy będę żył, wyrzekam się bogactwa, które mnie uczyniło występnym.»

Jezus się uśmiecha. Ten uśmiech przemienia Go i twarz z surowej staje się pełna litości. Całkowicie odmiennym głosem mówi:

«Widzę wasze serca. Wstańcie i wznieście wasze duchy ku Bogu, aby Go błogosławić. Jesteście oddzieleni od świata, możecie więc odejść, a świat się o was nie dowie. Świat czeka na was, aby wam dać możliwość cierpienia i pokutowania.»

«Ocalasz nas, Panie?! Przebaczasz nam?! Uzdrawiasz nas?!»

«Tak. Zostawiam wam życie, bo życie to cierpienie dla mających takie wspomnienia, jak wy. Ale teraz nie możecie stąd odejść. Abel musi iść ze Mną, musi udać się jak wszyscy Hebrajczycy do Jerozolimy. Czekajcie, aż wróci. To zbiegnie się z waszym uzdrowieniem. Zajmie się doprowadzeniem was do kapłana i zawiadomi twoją matkę. Powiem Ablowi, co powinien uczynić i jak to ma zrobić. Czy potraficie uwierzyć w Moje słowa, chociaż odchodzę nie uzdrawiając was?»

«Tak, Panie. Powtórz tylko, że przebaczasz naszym duchom. To – tak. Potem nadejdzie wszystko, jak Ty chcesz.»

«Przebaczam wam. Niech wasz duch na nowo się narodzi i postanówcie już więcej nie grzeszyć. Pamiętajcie, że dla całkowitego zmazania waszego długu w oczach Bożych – oprócz powstrzymywania się od grzechu – powinniście wypełniać dzieła sprawiedliwości. Dlatego powinniście kontynuować waszą pokutę, bo wielki, bardzo wielki jest wasz dług! Szczególnie twój dotyczy wszystkich przykazań Pana. Myśl o tym, a ujrzysz, że nie można żadnego wykluczyć. Zapomniałeś o Bogu, uczyniłeś z twoich zmysłów bożka, z dni świątecznych – próżniacze szaleństwo. Znieważyłeś i pozbawiłeś honoru swą matkę, brałeś udział w zabójstwie i chciałeś zabić [niewinnego Abla]. Ukradłeś życie i chciałeś ukraść syna matce. Pozbawiłeś czworo dzieci ojca i matki. Byłeś rozwiązły, składałeś fałszywe świadectwa. Pragnąłeś bezwstydnie niewiasty, która była wierna swemu zmarłemu małżonkowi. Do tego stopnia pragnąłeś tego, co należało do Abla, że chciałeś pozbyć się go, aby cieszyć się jego dobrami...»

Aser jęczy, za każdym razem potwierdzając: «To prawda, to prawda!»

«Jak widzisz, Bóg mógł cię zamienić w popiół bez uciekania się do kar nakładanych przez ludzi. On jednak oszczędził cię, ażebym Ja mógł zbawić jednego więcej. Ale oko Boga pilnuje cię i Jego Rozum pamięta. Idźcie.»

Jezus odwraca się, aby wrócić do lasu, gdzie Abel i Jan schronili się pod drzewami [rosnącymi na] zboczu. Schodzi z góry stromą ścieżką. A obydwaj [trędowaci], jeszcze zniekształceni, być może uśmiechnięci – któż jednak może stwierdzić, kiedy trędowaty się uśmiecha? – głosami charakterystycznymi dla trędowatych, skrzekliwymi, metalicznymi, którym brak ciągłości, z nagłymi różnicami intonacji, odmawiają Psalm 113...

«Są szczęśliwi!» – mówi Jan.

«Ja też» – wyznaje Abel.

«Sądziłem, że od razu ich uzdrowisz» – dodaje Jan.

«Ja też. Tak jak zawsze czynisz» – stwierdza Abel.

«To byli wielcy grzesznicy. Takie zwlekanie jest sprawiedliwe względem kogoś, kto tak wiele grzeszył. Teraz posłuchaj, Ananiaszu...»

«Nazywam się Abel, Panie» – mówi zaskoczony młodzieniec i patrzy pytająco na Jezusa, jakby stawiał sobie pytanie: „Dlaczego On się pomylił?”

Jezus zaś uśmiecha się: «Dla Mnie jesteś Ananiaszem, bo istotnie zdajesz się być zrodzony z dobroci Pana. Bądź takim coraz bardziej i posłuchaj. Wracając ze Święta Namiotów pójdziesz do twego miasta. Poprosisz matkę Asera, aby uczyniła to, czego pragnie jej syn, i to najszybciej jak to możliwe. Niech odda dla wynagrodzenia wszystko, z wyjątkiem jednej dziesiątej. To z litości dla starej matki, która razem z tobą opuści Betlejem Galilejskie i pójdzie do Ptolemaidy spotkać się z synem. Zaprowadzisz go tam później wraz z jego towarzyszem. Kiedy niewiasta ta zamieszka już u uczennicy w tym mieście, wrócisz, aby wziąć wszystko, co potrzebne dla oczyszczenia trędowatych, i nie opuścisz ich, aż wszystko zostanie dokonane. Idźcie do kapłana z innych okolic: takiego, który nie zna ich przeszłości.»

«A potem?» [– pyta Abel.]

«Potem wrócisz do domu lub przyłączysz się do uczniów. A oni, uzdrowieni, wejdą na drogę pokuty. Ja mówię to, co niezbędne, a potem pozostawiam człowiekowi swobodę działania...»

Schodzą, schodzą niestrudzenie mimo uciążliwości drogi i upału z powodu słońca... Niestrudzeni, ale milczący przez jakiś czas.

Potem Abel przerywa ciszę, mówiąc: «Panie, czy mógłbym Cię prosić o łaskę?»

«Jaką?» [– pyta Jezus.]

«Abyś mi pozwolił iść do mojego miasta. Żałuję, że Cię opuszczam, ale ta matka...»

«Idź, ale bez ociągania. Ledwie ci starczy czasu, aby dotrzeć do Jerozolimy.»

«Dziękuję, Panie! Pójdę tylko do niej, biednej staruszki, która wszystkiego się wstydzi, odkąd Aser zgrzeszył. Ale na jej twarzy zagości jeszcze uśmiech. Co mam jej powiedzieć w Twoim Imieniu?» [– pyta Abel.]

«Że za swoje łzy i modlitwy otrzymała łaskę, że Bóg zachęca ją do coraz większej ufności i że ją błogosławi. Ale nim nas opuścisz, zrobimy godzinny postój. Nie dłużej. Nie ma czasu na odpoczynek. A potem ty pójdziesz swoją drogą, a Jan i Ja, na skróty – naszą. Ty, Janie, pójdziesz do Mojej Matki. Zaniesiesz Jej tę torbę z lnianymi szatami, a przyniesiesz wełniane. Powiesz Jej, że chcę się z Nią widzieć i że zaczekam w lesie Matatiasza, w lesie jego małżonki. Znasz go. Tylko z Nią rozmawiaj i szybko wracaj.»

«Wiem, gdzie jest ten las. A Ty? Sam? Zostajesz sam?»

«Zostaję z Moim Ojcem. Nie bój się» – mówi Jezus, podnosząc dłoń i kładąc ją na głowie umiłowanego ucznia, który siedzi na trawie przy Nim. Uśmiecha się do niego, mówiąc:

«Ale wieczorem powinniśmy się spotkać...»

«Nauczycielu, kiedy mam Ci sprawić radość, nie odczuwam zmęczenia, wiesz o tym. A kiedy idę do Twojej Matki!... To tak, jakby aniołowie mnie nieśli. Poza tym to nie jest zbyt daleko.»

«Nigdy nie jest daleko, kiedy się coś robi z radością... Ale spędzisz noc w Nazarecie.»

«A Ty?» [– dopytuje się Jan.]

«Ja... Ja, po ujrzeniu na chwilę Mojej Matki, zostanę z Moim Ojcem. A potem wyruszę o świcie, idąc drogą w kierunku Taboru. Nie wejdę do Nazaretu. Wiesz, że muszę być w Jizreel pojutrze o świcie.»

«Będziesz bardzo zmęczony, Nauczycielu. Już jesteś...» [– martwi się Jan.]

«Będziemy mieć czas, aby odpocząć w zimie. Nie bój się. Nie myśl, że będziemy mogli całkiem spokojnie ewangelizować, tak jak tutaj. Wiele więc będzie przerw na odpoczynek...»

Jezus spuszcza głowę, zamyślony, jedząc Swój kawałek chleba. Bardziej niż z głodu robi to dla dotrzymania towarzystwa młodzieńcom, którzy – młodzi i szczęśliwi, że są z Nauczycielem – jedzą z apetytem. W końcu zapomina o jedzeniu. Milknie, jak Mu się to zdarza. Młodzieńcy szanują to i też milczą. Odpoczywają w cieniu góry. Bose stopy szukają wytchnienia w świeżości trawy, która wyrosła u stóp potężnych pni. Zasnęliby, gdyby Jezus nie podniósł głowy, mówiąc:

«Chodźmy. Na skrzyżowaniu się rozstaniemy.»

Po zasznurowaniu sandałów udają się w drogę. Cień lasu i północny wiatr pomagają znieść uciążliwość pory jeszcze ciepłej, choć nie jest już tak upalna, jak w miesiącach pełni lata. 


   

Przekład: "Vox Domini"