Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

18. PASTERZ ANNASZ PROWADZI JEZUSA

W KIERUNKU AKZIB

Napisane 14 listopada 1945. A, 6980-6989

Jezus podąża przez okolicę bardzo górzystą. Nie są to wysokie góry. Jednak stale następują po sobie wzniesienia i spady wzgórz. Są tu liczne potoki, radosne w tej świeżej i nowej porze, przejrzyste jak niebo i młode jak pierwsze liście coraz liczniejsze na konarach drzew.

Choć pora jest piękna i radosna, zdolna przynieść ulgę sercu, widać, że duch Jezusa przygniata jakiś ciężar, a jeszcze bardziej niż On przytłoczeni są apostołowie. Idą w milczeniu doliną. Jedynie pasterze i owce ukazują się ich oczom, lecz wydaje się, że Jezus nawet ich nie widzi.

[por. Łk 9,53n] Dopiero westchnienie zniechęcenia Jakuba, syna Zebedeusza, oraz jego nieoczekiwane słowa, owoc smutnej refleksji, przyciągają uwagę Jezusa... Jakub mówi:

«Klęska za klęską...! Zdaje się, że jesteśmy przeklęci...»

Jezus kładzie mu rękę na ramieniu:

«Nie wiesz, że taki jest los najlepszych?»

«O, wiem o tym, odkąd jestem z Tobą! Ale od czasu do czasu trzeba by czegoś innego. Przedtem tak bywało dla umocnienia naszego serca i wiary...»

«Wątpisz we Mnie, Jakubie?»

Jakiż ból drży w głosie Nauczyciela!

«Nie...» – to “nie” [Jakuba] jest niezbyt pewne.

«Ale co do wątpienia, to wątpisz... W kogo więc wątpisz? Nie kochasz Mnie tak jak przedtem? Twoja miłość osłabła, bo Mnie widzisz wyrzuconego, ośmieszonego czy nawet tylko odsuniętego na bok na granicy Fenicji?» [– pyta go Jezus.]

W słowach Nauczyciela słychać płacz, choć nie ma szlochu ani łez. Zaprawdę Jego dusza płacze.

«Nie, nie to, mój Panie! Przeciwnie, moja miłość do Ciebie wzrasta, gdy widzę, jak jesteś nie rozumiany, nie chciany, upokarzany, zasmucany... I żeby tego nie widzieć, żeby odmienić serca ludzi, byłbym gotów oddać moje życie w ofierze. Musisz mi wierzyć. Nie łam mi serca już tak bardzo strapionego z powodu podejrzenia, że możesz wątpić w moją miłość. W przeciwnym razie... W przeciwnym razie przebiorę miarę... Powrócę tam i zemszczę się na tym, który Cię zasmucił. Tak Ci dowiodę, że Cię kocham. Odejmę Ci tę wątpliwość... I choćby mnie ujęto i zabito, nic by mnie to nie obchodziło. Wystarczyłoby mi, że dałbym Ci dowód miłości.»

[por. Mk 3,17] «O! Synu gromu! Skąd w tobie ta porywczość? Czy chcesz być niszczycielskim piorunem?» – Jezus uśmiecha się z powodu zapału i pomysłu Jakuba.

«O! Przynajmniej widzę, że się uśmiechasz! To już jest owoc moich planów. Co o tym powiesz, Janie? Czy powinniśmy wprowadzić w czyn to, o czym myślę, żeby przynieść ulgę Nauczycielowi upokorzonemu takim odrzuceniem?»

«O, tak! Chodźmy przemówić do nich. A jeśli znieważą Go raz jeszcze jako gadatliwego króla, jako komediowego króla, króla pozbawionego pieniędzy, króla szalonego, uderzymy w ich. Wtedy zobaczą, że ten król ma też wojsko wierne i że nie jest ono skłonne do żartów. Przemoc jest czasem pożyteczna. Chodźmy, bracie!» – odpowiada Jan, odmieniony, jakby nie był sobą. Zawsze bowiem jest łagodny, a teraz – rozgniewany.

Jezus staje między nimi, chwyta ich za ramiona, żeby ich powstrzymać, i mówi:

«Posłuchajcie ich! A czegóż to Ja nauczałem przez tak długi czas? O! Niespodzianka nad niespodziankami! Nawet Jan, Mój gołąb, stał się krogulcem! Spójrzcie na niego! Jaki jest brzydki, wzburzony, rozkrzyczany, zniekształcony przez nienawiść! O, co za wstyd! I wy, wy się dziwicie, że Fenicjanie pozostają obojętni, że Hebrajczycy są pełni nienawiści, że Rzymianie nakazują Mi odejść? Przecież to wy, pierwsi, nic jeszcze nie pojęliście, a od dwóch lat jesteście ze Mną! Stajecie się zjadliwi z powodu nienawiści, którą posiadacie w sercu, kiedy odrzucacie z waszych serc Moją naukę miłości i przebaczenia, kiedy odtrącacie ją jako głupotę, a przyjmujecie jako dobrego sprzymierzeńca przemoc! O! Ojcze Święty! Tak, to jest rzeczywiście klęska! Zamiast być jak krogulce, ostrzące dzioby i pazury, czy nie byłoby lepiej, żebyście byli jak aniołowie, modlący się do Ojca, żeby udzielił pociechy Swemu Synowi? Kiedyż to widzieliście, żeby burza działała korzystnie swymi piorunami i gradem? Dobrze, zatem na wspomnienie tego grzechu, który popełniliście przeciw Miłości, na wspomnienie chwili, w której ujrzałem, jak się na waszej twarzy maluje obraz zwierzęcia-człowieka – zamiast człowieka-anioła, jakiego zawsze chcę w was widzieć - nazwę was “synami gromu”...»

Jezus – przemawiając do rozpalonych [gniewem] synów Zebedeusza – jest na wpół poważny. Jednak Jego wyrzuty nie trwają długo wobec ich skruchy. Z obliczem, które rozświetla miłość, tuli ich do serca mówiąc:

«...Już nigdy więcej nie bądźcie tak źli, jak teraz. Dziękuję za miłość waszą i także waszą, przyjaciele» – mówi Jezus, zwracając się do Andrzeja, Mateusza i dwóch kuzynów.

«Chodźcie tu, żebym i was uścisnął. Czy nie wiecie, że nawet gdyby cały świat Mnie policzkował, a Ja nie miałby innej radości ponad tę, że czynię wolę Mojego Ojca oraz waszą miłość, byłbym zawsze szczęśliwy? Jestem smutny nie ze względu na Mnie, nie z powodu Moich ‘klęsk’, jak je nazywacie, lecz z litości dla dusz, które odrzucają Życie. Teraz już wszyscy jesteśmy zadowoleni, prawda, wielkie dzieci? Zatem chodźmy. Idźcie do tych pasterzy, którzy właśnie doją stado, i poproście o odrobinę mleka w Imię Boże. Nie bójcie się – dodaje [Jezus], widząc przygnębiony wyraz twarzy apostołów – Bądźcie posłuszni z wiarą. Otrzymacie mleko, a nie razy kijem, nawet jeśli ten mężczyzna to Fenicjanin.»

Sześciu [apostołów] odchodzi, a Jezus czeka na nich na skraju drogi. Modli się w tym czasie. To Jezus zasmucony, którego nikt nie chce... Apostołowie wracają z naczyniem mleka i odzywają się:

«Mężczyzna powiedział, że masz tam przyjść. Musi z Tobą porozmawiać, ale nie może zostawić nieznośnych kóz małym pastuszkom.»

Jezus mówi: «Chodźmy więc tam zjeść ich chleb.»

Wszyscy idą na stok, gdzie są przywiązane kapryśne kózki.

«Dziękuję za mleko, które Mi dałeś. Czego chcesz ode Mnie?»

«Ty jesteś Nazarejczykiem, prawda? Tym, który czyni cuda?»

«Jestem tym, który głosi Wieczne Zbawienie. Jestem Drogą dojścia do Boga Prawdziwego, Prawdą, która się udziela, Życiem, które was ożywia. Nie jestem czarownikiem dokonującym cudów. One ujawniają Moją dobroć i waszą słabość, która potrzebuje dowodów, żeby wierzyć. Czego chcesz ode Mnie?»

«Otóż... Byłeś w Aleksandroszenie przed dwoma dniami?»

«Tak. Dlaczego [pytasz]?» [– zwraca się Jezus do pasterza.]

«Ja też tam byłem z kozami. Kiedy zobaczyłem, że rozpoczyna się bijatyka, wziąłem nogi za pas, bo jest w zwyczaju wywoływanie sprzeczek, żeby kraść to, co znajduje się na targu. To sami złodzieje, ci Fenicjanie... jak i inni. Nie powinienem tak mówić, bo mój ojciec był prozelitą, a moja matka z ziem Syrii... ona i ja też prozelici. Ale taka jest prawda. Dobrze, wróćmy do opowiadania. Wszedłem do szopy ze zwierzętami, czekając na wóz syna. Wieczorem, wychodząc z miasta, spotkałem zapłakaną niewiastę z dzieckiem w ramionach. Przeszła osiem mil, szukając Ciebie, bo mieszka za miastem, na wsi. Zapytałem, co jej się stało. To prozelitka. Przyszła coś sprzedać i kupić. Usłyszała o Tobie. I w jej sercu pojawiła się nadzieja. Pobiegła do domu. Wzięła na ręce córeczkę. Ale z takim ciężarem powoli się idzie! Kiedy doszła do sklepu braci, Ciebie już tam nie było. Bracia powiedzieli jej: “Wygonili Go. Ale powiedział nam wczoraj wieczorem, że przejdzie ponownie schodami Tyru.” Ja – bo ja też jestem ojcem – powiedziałem do niej: “Idź tam zatem.” Ale ona odpowiedziała: “A jeśli po tym, co zaszło On pójdzie inną drogą, żeby wrócić do Galilei?” A ja jej na to: “O! Posłuchaj. Pójdzie jedną z granicznych dróg. Ja wypasam moje stada pomiędzy Rohob i Lesemdan, akurat przy drodze granicznej między tą ziemią a Neftalego. Jeśli Go zobaczę, powiem Mu o tobie. Słowo prozelity.” I oto mówię Ci o niej.»

«I niech Bóg ci wynagrodzi za to. Idę znaleźć tę kobietę. Muszę powrócić do Akzib.»

«Idziesz do Akzib? Zatem możemy przejść tę drogę razem, jeśli nie gardzisz pasterzem.»

«Nikim nie gardzę. Dlaczego idziesz do Akzib?»

«Bo mam tam baranki. Chyba że... już ich nie mam» [– odpowiada pasterz.]

«Dlaczego?» [– pyta Jezus.]

«Bo jest choroba... Nie wiem, czy to czary, czy co innego. Wiem, że moje piękne stado się rozchorowało. To dlatego przyprowadziłem tu kozy, które są jeszcze zdrowe, żeby je oddzielić od baranków. Tu pozostaną moi dwaj synowie. Teraz są w mieście, na zakupach. Ale ja wracam tam... żeby zobaczyć, jak umierają moje piękne owce dające wełnę...»

Mężczyzna wzdycha... patrzy na Jezusa i tłumaczy się:

«Mówić do Ciebie, który jesteś Tym, który jest, o takich rzeczach i zasmucać Cię – Ciebie, pewnie już zatroskanego z powodu tego, jak Cię potraktowali - to głupota. Ale wiesz, my kochamy owce i to jest nasz majątek...»

«Rozumiem, ale one wyzdrowieją. Czy pokazywałeś je ludziom, którzy się na tym znają?»

«O! Wszyscy powiedzieli to samo: “Zabij je i sprzedaj skórę. Nie ma nic więcej do zrobienia.” I nawet grozili mi, gdybym je chciał wypasać... Boją się zarazy dla swoich owiec... Muszę je trzymać w zamknięciu... i umierają licznie. Oni są źli... ci w Akzib, wiesz?»

Jezus mówi po prostu: «Wiem.»

«Twierdzę, że rzucili na nie urok...» [– wyjaśnia dalej pasterz.]

«Nie. Nie wierz w takie historie... A kiedy synowie wrócą, zaraz odejdziesz?» [– pyta Jezus]

«Zaraz. Za chwilę tu będą. A ci to Twoi uczniowie? Masz tylko ich?»

«Nie. Mam też innych.»

«A dlaczego tu nie przyszli? Jeden raz, blisko Meron spotkałem grupę uczniów. Na ich czele był pasterz. Tak mówiono. Mężczyzna wysoki, postawny, nazywał się Eliasz. To było w październiku, tak mi się zdaje, przed lub po Święcie Namiotów. Opuścił Cię?»

«Żaden z Moich uczniów Mnie nie opuścił.»

«Mówiono mi, że...» [– pasterz przerywa.]

«...że co?» [– pyta Jezus.]

«...że Ty... że faryzeusze... krótko... że uczniowie Cię opuścili ze strachu i dlatego, że Ty jesteś...» [pasterz znowu przerywa.]

«Demonem. [– kończy za niego Jezus.] Powiedz to. Wiem o tym. Twoja zasługa jest podwójna, skoro mimo to wierzysz.»

«A czy z powodu tej zasługi nie mógłbyś... ale być może proszę o rzecz świętokradzką...» [pasterz się waha.]

«Mów. Jeśli to coś złego, powiem ci» [– zachęca go Jezus.]

«Czy nie mógłbyś, przechodząc, pobłogosławić mojego stada?» – mężczyzna drży z lęku.

«Pobłogosławię twoje stado. To... – Jezus podnosi rękę, żeby pobłogosławić rozproszone kozy – i stado owiec. Czy potrafisz uwierzyć w to, że Moje błogosławieństwo je ocala?»

«Skoro leczysz ludzi z chorób, możesz też ocalić zwierzęta. Mówi się, że jesteś Synem Boga. Owce stworzył Bóg. Zatem należą do Ojca. Ja... nie wiedziałem, czy godzi się prosić Cię o to. Ale jeśli to możliwe, uczyń to, Panie, a ja zaniosę do Świątyni wielkie ofiary dziękczynne... Albo nie! Dam Ci to dla biednych. Tak będzie lepiej.»

Jezus uśmiecha się i milczy. Synowie pasterza przybywają i w chwilę później Jezus odchodzi ze Swoimi [apostołami] i starym pasterzem, pozostawiając młodzieńców na straży kóz.

Idą szybko, chcąc przybyć bez zwłoki do Cedes. Zaraz też mają je opuścić, żeby dojść do drogi prowadzącej od morza w głąb lądu. To musi być ta sama droga, która rozwidla się u stóp wzgórza i którą przeszli idąc do Aleksandroszeny. Przynajmniej tak to rozumiem słuchając rozmów pasterza z uczniami. Jezus jest całkiem sam, z przodu.

«Ale czy nie będziemy mieć znowu jakichś kłopotów?» – dopytuje się Jakub, syn Alfeusza.

«Cedes nie podlega centurionowi. Jest poza granicami Fenicji. Centurioni, o ile się ich nie tyka, nie interesują się religią.»

«Poza tym nie zatrzymujemy się tam...»

«Czy dacie radę przejść trzydzieści mil w jeden dzień?» – pyta pasterz.

«O! Jesteśmy stałymi pielgrzymami!» [– uspokaja go Jezus.]

Idą bez przerwy... Dochodzą do Cedes i mijają je bez przygód. Idą drogą bezpośrednią. Na słupie granicznym pisze: “Akzib”. Pasterz wskazuje go, mówiąc:

«Jutro tam dojdziemy. Dziś w nocy pójdziecie ze mną. Znam wieśniaków z dolin, a wielu jest na ziemiach fenickich... To dobrze! Przekroczymy granice. Z pewnością szybko nas nie odkryją... O, ta ostrożność! Lepiej byłoby stosować ją wobec złodziei!...»

Słońce zachodzi, a zadrzewione doliny nie pomagają w zachowaniu światła. Jednak pasterz zna okolice i idzie pewnym krokiem. Dochodzą do małej wioski. Właściwie jest to zaledwie garść domów.

«Może udzielą nam tu gościny. To są Izraelici. Rzeczywiście jesteśmy na granicy. Jeśli nie będą nas tu chcieli, pójdziemy do innej wioski, fenickiej» [– tłumaczy pasterz.]

«Ja nie mam uprzedzeń, mężu» [– odzywa się Jezus.]

Pukają do jakiegoś domu. Bardzo stara niewiasta mówi:

«To ty, Annaszu? Z przyjaciółmi? Wejdź, wejdź i niech Bóg będzie z tobą...»

Wchodzą do przestronnej kuchni, w której radośnie płonie wielki ogień. Liczna rodzina – [składająca się z osób] w każdym wieku – jest zgromadzona przy stole, lecz uprzejmie robi miejsce przybyłym.

«To jest Jonasz. A to – jego małżonka, jej dzieci, wnuki i synowe. Rodzina patriarchalna, wierna Panu» – mówi pasterz Annasz do Jezusa. A potem, zwracając się do starego Jonasza:

«A ten, który jest ze mną, to Rabbi z Izraela. To ten, którego pragnąłeś poznać.»

«Błogosławię Boga za to, że Mu udzielam gościny i że mam miejsce tego wieczora. I błogosławię Rabbiego za to, że przyszedł do mojego domu, i proszę o Jego błogosławieństwo.»

Annasz wyjaśnia, że dom Jonasza jest jak gospoda dla pielgrzymów, którzy idą od morza w kierunku lądu. Wszyscy siadają w ciepłej kuchni. Niewiasty usługują nowoprzybyłym. Wielki szacunek niemal je paraliżuje. Jezus zaradza temu, gromadząc wokół Siebie, zaraz po posiłku, liczne dzieci. Ponieważ okazuje im zainteresowanie, zaraz się z Nim bratają. Za dziećmi – przez krótką chwilę, dzielącą wieczerzę od pójścia na spoczynek – stoją mężczyźni z tego domu. Nabierają odwagi. Opowiadają, czego się dowiedzieli o Mesjaszu, i pytają o nowe szczegóły. Jezus prostuje, potwierdza, wyjaśnia życzliwie w spokojnej rozmowie, aż do chwili gdy – po pobłogosławieniu wszystkich - wędrowcy i członkowie rodziny udają się na spoczynek.


   

Przekład: "Vox Domini"