Ewangelia według św. Mateusza |
Ewangelia według św. Marka |
Ewangelia według św. Łukasza |
Ewangelia według św. Jana |
Maria Valtorta |
Księga VI - Męka Jezusa Chrystusa |
– POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA – |
21. KONANIE I POJMANIE W GETSEMANI
Napisane 16 marca 1945. A, 11534-11575
Droga jest całkiem cicha. Jedynie woda spływająca ze źródła do kamiennego zbiornika przerywa głębokie milczenie. Wzdłuż murów domów, od strony wschodniej, panuje jeszcze ciemność, lecz z drugiej strony księżyc zaczyna bielić wierzchołki domów. Tam gdzie droga się rozszerza, formując mały placyk, mleczna i srebrzysta jasność księżyca zstępuje, by upiększyć kamyki i ziemię drogi. Pod licznymi jednak archiwoltami – prowadzącymi od domu do domu, podobnymi do podniesionych mostów lub do podpór dla tych starych domów – panuje całkowita ciemność. [Domy] posiadają nieliczne otwory od strony ulicy. O tej porze wszystkie są zamknięte i mroczne, jakby były domami opuszczonymi. Czerwieniejąca pochodnia, niesiona przez Szymona, płonie szczególnie żywo i bardzo przydaje się [w panującej ciemności]. Twarze, w tym czerwonym poruszającym się świetle, wyraźnie się uwydatniają i wszystkie ukazują różne stany dusz.
Najbardziej poważna i najspokojniejsza jest twarz Jezusa. Zmęczenie jednak postarzyło ją i sprawiło, że widać na niej niezwyczajne rysy, które już ukazują przyszły wizerunek utrwalony w śmierci.
Jan, idący przy Nim, spogląda na wszystko, zdziwiony, zasmucony. Można by rzec: dziecko przerażone jakimś usłyszanym opowiadaniem lub jakimiś budzącymi lęk zapowiedziami – dziecko, które prosi o pomoc kogoś, o kim wie, że jest większy od niego. Któż jednak może mu pomóc?
Szymon, który znajduje się z drugiej strony Jezusa, ma oblicze nieprzeniknione, mroczne – kogoś, kto roztrząsa straszliwe myśli. Jest jedynym, który po Jezusie, ma wygląd pełen godności.
Inni, w dwóch stale zmieniających się grupach, są w stanie wrzenia. Od czasu do czasu ochrypły głos Piotra lub barytonowy Tomasza podnosi się, brzmiąc dziwnie. Potem ściszają głosy, jakby bali się tego, co mówią. Dyskutują o tym, co trzeba zrobić, i jeden proponuje to, drugi – tamto. Wszystkie propozycje upadają jednak, gdyż naprawdę ma się rozpocząć “godzina ciemności” i osądy ludzi pozostają zamroczone i zmącone.
«Trzeba mi to było powiedzieć wcześniej» – oburza się Piotr.
«Ale nikt nie mówił. Nawet Nauczyciel...»
«Tak! Właśnie On by ci o tym mówił... Ależ, bracie! Wydaje się, że Go nie znasz!...»
«Odczułem jakiś niepokój i powiedziałem: “Chodźmy z Nim umrzeć”. Pamiętacie? Lecz – na naszego Najświętszego Boga – gdybym wiedział, że to Judasz, syn Szymona!...» – grzmi Tomasz groźnym głosem.
«I co byś zrobił?» – pyta Bartłomiej.
«Ja? Zrobiłbym to i teraz, gdybyście mi pomogli!»
«Co? Poszedłbyś go zabić? Dokąd?»
«Nie. Uprowadziłbym Nauczyciela. To prostsze.»
«Nie odszedłby!»
«Nie pytałbym Go, czy chce iść. Uprowadziłbym Go tak, jak się porywa niewiastę.»
«To nie byłby zły pomysł!» – mówi Piotr. I idzie szybko do tyłu, dołączając do grupy dwóch synów Alfeusza, którzy wraz z Mateuszem i Jakubem rozmawiają po cichu jak spiskowcy.
«Posłuchajcie: Tomasz mówi, żeby uprowadzić Jezusa. Wszyscy razem. Można by... z Get-Samni przez Betfage do Betanii, a stamtąd... gdzieś... w jakieś miejsce. Zrobimy to? Jak już On będzie w bezpiecznym miejscu, powrócimy i zgładzimy Judasza.»
«To bezużyteczne. Cały Izrael jest pułapką» – odzywa się Jakub, syn Alfeusza.
«A teraz ona jest już bliska zamknięcia. To zrozumiałe, zbyt wiele nienawiści!» [– mówi Mateusz.]
«Ależ, Mateuszu! Rozwścieczasz mnie! Miałeś więcej odwagi, gdy byłeś grzesznikiem! Filipie, mów!» [– odzywa się Piotr.]
Filip, który idzie zupełnie sam i wydaje się rozmawiać ze sobą, podnosi głowę i zatrzymuje się. Piotr dochodzi do niego i rozmawiają. Potem dochodzą do grupy.
«Według mnie najlepszym miejscem byłaby Świątynia» – mówi Filip.
«Szalony jesteś? – krzyczą kuzyni, Mateusz i Jakub – przecież tam chcą Jego śmierci!»
«Ciii! Po co ten hałas!? Wiem, co mówię. Oni szukają Go wszędzie, ale nie tam. Ty i Jan macie dobre stosunki ze sługami Annasza. Da się dobrą garść złota... i wszystko załatwione. Wierzcie! Najlepsze miejsce, aby ukryć kogoś, kogo się szuka, to dom dozorcy więzienia.»
«Ja bym tego nie robił – mówi Jakub, syn Zebedeusza. – Posłuchaj też innych, najpierw Jana. A jeśli potem zatrzymają Go? Nie chcę, żeby ktoś powiedział, że to ja jestem zdrajcą...»
«Nie myślałem o tym. A więc?» – Piotr jest załamany.
«Ja mówię, że trzeba zrobić jedną rzecz z litości, jedyną, jaką możemy: oddalić Matkę» – mówi Juda, syn Alfeusza.
«Dobrze! Ale... Kto tam pójdzie? Co Jej powiedzieć? Idź ty, Jej krewny.»
«Ja zostaję z Jezusem. To Moje prawo. Idź ty.»
«Ja?! Uzbroiłem się w miecz, żeby umrzeć jak Eleazar. Przejdę przez legiony, by obronić mojego Jezusa... a uderzę bez umiaru. Jeśli zabije mnie siła tych, którzy są liczniejsi, nie szkodzi. Ja będę Go bronił» – stwierdza Piotr.
«Czy jednak jesteś pewien, że to Iskariota?» – pyta Filip Tadeusza.
«Jestem pewien. Żaden z nas nie ma serca węża. Tylko on... Idź, Mateuszu, znaleźć Matkę i powiedz Jej...»
«Ja? Oszukiwać Ją? Widzieć Ją, nic nie wiedzącą, przy sobie, a potem?... O, nie! Jestem gotów umrzeć... nie oszukam jednak tej gołębicy...»
Głosy zlewają się w szepcie.
«Słyszysz? Nauczycielu, kochamy Cię» – mówi Szymon.
«Wiem o tym. Nie potrzebuję tych słów, aby to wiedzieć. Chociaż dają one pokój sercu Chrystusa, ranią jednak Jego duszę.»
«Dlaczego, mój Panie? To są słowa miłości.»
«Miłości całkowicie ludzkiej. Zaprawdę, przez te trzy lata nic [z wami] nie uczyniłem, bo jesteście jeszcze bardziej ludźmi niż w pierwszej godzinie. Fermentują w was dziś wieczorem wszystkie najbardziej błotniste zaczyny. Ale to nie wasza wina...»
«Ocal się, Jezu!» [– błaga Jan.]
«Ocalam się.»
«Tak? O, mój Boże, dziękuję! – Jan wydawał się zwijającym się i usychającym kwiatem, który teraz staje się ponownie świeży na swej łodydze. – Powiem to innym. Dokąd idziemy?»
«Ja na śmierć, wy – do Wiary.»
«Ale czy nie powiedziałeś właśnie, że się ratujesz?» – umiłowany uczeń jest na nowo przygnębiony.
«Ratuję się, istotnie, ocalam się. Gdybym nie był posłuszny Ojcu, zginąłbym. Jestem posłuszny, zatem ocalam siebie. Ależ nie płacz tak! Jesteś mniej dzielny od uczniów tego filozofa greckiego, o którym mówiłem ci pewnego dnia. Oni pozostali przy swym nauczycielu, który umierał od cykuty, aby go umocnić swym mężnym bólem. Ty... wydajesz się dzieckiem, które utraciło ojca.»
«A czy tak nie jest? To więcej niż gdybym tracił mego ojca! Ja tracę Ciebie...»
«Nie tracisz Mnie, bo nadal Mnie kochasz. Stracony jest człowiek, który jest odłączony od nas przez zapomnienie na ziemi i przez sąd Boga poza nią. My jednak nie zostaniemy rozdzieleni. Nigdy. Ani przez jedno, ani przez drugie.»
Jan jednak nie słucha wyjaśnień. Szymon podchodzi jeszcze bliżej Jezusa i mówi mu po cichu:
«Nauczycielu... ja... Szymon Piotr i ja mamy nadzieję uczynić coś dobrego... ale... Ty, który wiesz wszystko, powiedz mi: jak myślisz, za ile godzin zostaniesz ujęty?»
«Zanim księżyc dojdzie do szczytu łuku [swej drogi].»
Zelota czyni gest bólu i zniecierpliwienia, by nie rzec – gniewu.
«Zatem wszystko było daremne... Nauczycielu, wyjaśnię Ci. Niemal wyrzucałeś Szymonowi Piotrowi i mnie, że Cię pozostawiliśmy samego w tych ostatnich dniach... Ale oddalaliśmy się dla Ciebie... Z miłości do Ciebie. Piotr, w noc poniedziałkową, pod wrażeniem Twoich słów, przyszedł do mnie, gdy spałem, i powiedział: “Ty i ja... tobie ufam... musimy coś zrobić dla Jezusa. Nawet Judasz powiedział, że chce się tym zająć”. O! Dlaczego wtedy nie zrozumieliśmy? Dlaczego Ty nic nam nie powiedziałeś? Ale powiedz mi: nikomu tego nie powiedziałeś? Naprawdę nikomu? Być może pojąłeś to dopiero przed kilkoma godzinami?»
«Zawsze o tym wiedziałem. Jeszcze zanim był w gronie uczniów. I żeby jego zbrodnia nie była doskonała – w tym co Boże i w tym co ludzkie – usiłowałem na wszelkie sposoby oddalić go ode Mnie. Ci, którzy chcą, żebym umarł, są katami Boga. On, Mój uczeń i przyjaciel, jest także Zdrajcą, katem człowieka. Jest Moim pierwszym katem. Zadawał Mi bowiem śmierć już przez trud posiadania go przy Mnie, przy Moim stole, i zmuszania Mnie do chronienia go przed wami.»
«I nikt o tym nie wie?»
«Jan [wie]. Powiedziałem mu to pod koniec wieczerzy. Ale co zrobiliście?»
«A Łazarz? Czy on naprawdę nic nie wie? Dziś byliśmy u niego, bo przybył zaraz rano, ofiarował [baranka] i odszedł. Nie zatrzymał się nawet w swym pałacu i nie poszedł do Pretorium, a zawsze tam chodził, gdyż przejął ten zwyczaj po ojcu. A Piłat, wiesz to, jest w tych dniach w mieście...»
«Tak. Wszyscy tu są. Jest Rzym, nowy Syjon, wraz z Piłatem. Jest Izrael z Kajfaszem i Herodem. Jest cały Izrael, bo Pascha zgromadziła dzieci tego ludu u stóp ołtarza Bożego... Widziałeś Gamaliela?» [– mówi Jezus.]
«Tak. Dlaczego Mnie o to pytasz? Mam się z nim zobaczyć jutro...» [– mówi Szymon Zelota.]
«Gamaliel dziś wieczorem jest w Betfage. Wiem o tym. Kiedy dojdziemy do Getsemani, pójdziesz do Gamaliela i powiesz mu: “Już niebawem będziesz miał znak, na który czekasz od dwudziestu jeden lat”. Nic więcej. A potem powrócisz z twymi towarzyszami.»
«Ale skąd o tym wiesz? O! Nauczycielu, mój biedny Nauczycielu, który nie masz nawet pociechy niewiedzy o czynach bliźniego!»
«Dobrze powiedziałeś! Pociecha niewiedzy! Biedny Nauczyciel! Więcej jest bowiem dzieł złych niż dobrych. Lecz Ja widzę też dobre dzieła i cieszę się nimi.»
«Zatem wiesz, że...»
«Szymonie, to godzina Mojej męki. Aby ją uczynić pełniejszą, Ojciec odbiera Mi światło, w miarę jak ona się zbliża. Już wkrótce będę miał same ciemności i kontemplowanie tego, czym są mroki, to znaczy – wszystkie grzechy ludzi. Nie możesz, wy nie możecie zrozumieć. Nikt – chyba że zostanie wezwany przez Boga dla szczególnego zadania – nie pojmie tej męki w wielkiej Męce. Człowiek bowiem jest materialny nawet w miłości i w rozmyślaniu. Będą tacy, którzy zapłaczą i będą cierpieć z powodu razów, które otrzymałem, z powodu Moich tortur Odkupiciela. Nie będą jednak w stanie ogarnąć tej duchowej udręki, która – wierzcie Mi, wy, którzy Mnie słuchacie – będzie najokrutniejsza... Mów więc do Mnie, Szymonie. Prowadź Mnie po ścieżkach, po których chodziła twoja przyjaźń do Mnie, bo jestem biedakiem tracącym wzrok, który widzi widma, a nie rzeczy realne...»
Jan tuli Jezusa do siebie i pyta:
«Jak to? Nie widzisz już Swego Jana?»
«Widzę cię, jednak zjawy wyłaniają się z mgły szatana, wizje koszmarów i bólu. Dziś wieczorem wszystkich nas ogarniają te piekielne wyziewy. Szatan pragnie doprowadzić Mnie do tchórzostwa, nieposłuszeństwa i przygnębienia. W was, wytworzy zawód i strach. Innych – choć nie są ani lękliwi, ani zbrodniczy – doprowadzi do zbrodni i do bojaźliwości. Jeszcze innych, którzy już do niego należą, doprowadzi do nadprzyrodzonego zdeprawowania. Mówię tak, bo doskonałość tych ludzi w złu będzie tak wielka, że przekroczy możliwości człowieka i osiągnie doskonałość, która jest zawsze w tym co ponadludzkie. Mów, Szymonie.»
«Tak, od wtorku wciąż chodziliśmy, aby się dowiedzieć, aby uprzedzić, aby szukać pomocy.»
«I co zdołaliście uczynić?» [– pyta Jezus.]
«Nic lub bardzo mało» [– odpowiada Szymon Zelota.]
«I to “mało” stanie się “niczym”, kiedy strach sparaliżuje serca.»
«Pokłóciłem się nawet z Łazarzem... Po raz pierwszy mi się to zdarzyło... Starłem się z nim, bo wydawał mi się bezczynny... Mógłby działać. To przyjaciel Namiestnika. To wciąż syn Teofila! Ale Łazarz odrzucił wszelkie moje propozycje. Opuściłem go, krzycząc: “Myślę, że przyjaciel, o którym mówi Nauczyciel, to ty! Przerażasz mnie!” – i nie chciałem wracać do niego. Ale dziś rano mnie wezwał i powiedział: “Czy nadal sądzisz, że ja jestem zdrajcą?”. Widziałem już Gamaliela i Józefa, i Chuzę, i Nikodema, i Manaena, i wreszcie twego brata Józefa... i nie mogę w to dłużej wierzyć. Rzekłem mu więc: “Przebacz mi, Łazarzu. Czuję jednak, że moja myśl jest wzburzona bardziej niż wtedy, gdy ja sam byłem skazany”. I to tyle, Nauczycielu... Już nie jestem sobą... Ale dlaczego się uśmiechasz?»
«Bo wszystko potwierdza to, co ci powiedziałem wcześniej. Mgła szatana ogarnia cię i niepokoi. Co odpowiedział Łazarz?»
«Powiedział: “Rozumiem cię. Przyjdź dziś z Nikodemem. Muszę się z tobą zobaczyć.” I poszedłem, podczas gdy Szymon Piotr był u Galilejczyków, bo Twój brat, który przybywa z tak daleka, wie więcej od nas. Mówił, że w rozmowie powiadomił go przypadkiem stary Galilejczyk, przyjaciel Alfeusza i Józefa, który mieszka blisko targowiska...»
«A!... tak... wielki przyjaciel domu...»
«On jest tu z Szymonem i niewiastami. Jest też rodzina z Kany.»
«Widziałem Szymona.»
«No więc Józef – przez przyjaciela, który jest sam zaprzyjaźniony z kimś ze Świątyni, bo stał się jego krewnym przez małżonkę – dowiedziawszy się, że zadecydowano o ujęciu Ciebie, powiedział do Piotra: “Zawsze Go zwalczałem, lecz z miłości i kiedy był jeszcze silny. Ale teraz – gdy staje się jak dziecko i jest zdany na łaskę Swych wrogów – ja, krewny, który zawsze Go kochałem, jestem z Nim. To Mój obowiązek krwi i serca.”»
Jezus uśmiecha się, przyjmując na chwilę pogodny wyraz twarzy radosnych godzin.
«I Józef rzekł do Piotra: “Faryzeusze z Galilei są żmijami, jak wszyscy faryzeusze. Lecz Galilea nie jest cała faryzejska. I tu są Galilejczycy, którzy Go kochają. Chodźmy im powiedzieć, żeby się zgromadzili w Jego obronie. Mamy tylko noże, lecz i kije są bronią, gdy się nimi dobrze obraca. A jeśli patrole rzymskie nie nadciągną, szybko uporamy się z podłymi łotrami, z tymi zbirami ze Świątyni.” I Piotr poszedł z nim. Ja w tym czasie przybyłem do Łazarza z Nikodemem. Postanowiliśmy przekonać go, aby przyszedł z nami i otwarł dom, żeby w nim pozostać z Tobą. On jednak powiedział nam: “Muszę być posłuszny Jezusowi i pozostać tutaj... aby cierpieć podwójnie...” Czy to prawda?»
«To prawda. Ja dałem mu to polecenie.»
«A jednak dał mi miecze, które do niego należą: jeden mnie, a drugi – Piotrowi. Chuza też chciał mi dać miecze. Ale... Czym są dwa ostrza przeciw całemu światu? Chuza nie potrafi uwierzyć, że to, co mówisz, jest prawdą. Przysięga, że nic nie wie i że na dworze myśli się jedynie o tym, jak cieszyć się świętem... Zwykła hulanka... Do tego stopnia, że polecił Joannie usunąć się do jednego z ich domów w Judei. Joanna chce jednak tu pozostać, zamknięta w swoim pałacu, jakby jej nie było. Ale się nie oddala. Z nią jest Plautyna, Anna, Nike i dwie rzymskie damy z domu Klaudii. Płaczą, modlą się i każą się modlić niewinnym [dzieciom]. Lecz to nie jest czas modlitwy. To czas krwi. I czuję, jak odradza się we mnie “zelota” i płonę, by zabijać i mścić!...»
«Szymonie, gdybym chciał, żebyś umarł jako przeklęty, nie podniósłbym cię ze zniszczenia [trądu]!...» – Jezus jest bardzo surowy.
«O! Wybacz, Nauczycielu... wybacz. Jestem jak pijany, bredzę.»
«A Manaen, co on powiedział?»
«Manaen powiedział, że to nie może być prawdą, ale jeśli to jest prawdą, pójdzie za Tobą aż na męczarnie.»
«Jakże wy wszyscy ufacie sobie!... Ileż w człowieku jest pychy! A Nikodem i Józef? Co oni wiedzą?»
«Nic więcej niż ja. Jakiś czas temu, w zgromadzeniu, Józef przeciwstawił się Sanhedrynowi. Potraktował ich jak morderców, bo chcieli zabić niewinnego, i powiedział im: “Wszystko to jest niezgodne z Prawem. On dobrze mówi: to ohyda w domu Pana. Ten ołtarz zostanie zburzony, bo jest bezczeszczony.” Nie ukamienowali go, bo to on. Lecz odtąd trzymali go w całkowitej niewiedzy. Jedynie Gamaliel i Nikodem pozostali jego przyjaciółmi. Pierwszy jednak się nie odzywa, a drugi... Ani on, ani Józef nie byli już wzywani do Sanhedrynu dla podejmowania najprawdziwszych decyzji. Gromadzą się bezprawnie to tu, to tam, o różnych porach, bo obawiają się ich oraz Rzymu. Ach! Zapomniałbym!... Pasterze. Oni też są z Galilejczykami. Ale jesteśmy nieliczni! Gdyby Łazarz zechciał nas posłuchać i gdyby poszedł do Pretora! Lecz on nas nie posłuchał... Oto co robiliśmy... Wiele... i nic... i jestem tak przygnębiony, że chciałbym iść przez pola i wyć jak szakal, upodlić się w jakiejś orgii, zabijać jak bandyta, aby odjąć tę myśl, że “wszystko jest daremne”, jak powiedział Łazarz, jak mówił Józef i Chuza, i Manaen, i Gamaliel...»
Zelota wydaje się nie być sobą.
«Co powiedział rabbi?» [– pyta go dalej Jezus.]
«Powiedział: “Nie znam dokładnie zamiarów Kajfasza, lecz powiadam wam, że tylko dla Chrystusa przepowiedziane jest to, o czym mówicie. A ponieważ ja nie rozpoznaję Mesjasza w tym proroku, nie znajduję powodu, by się denerwować. Zostanie zabity człowiek – dobry, przyjaciel Boga. Ale ileż krwi Jemu podobnych wypił Syjon?!” A kiedy obstawaliśmy przy Twojej Boskiej naturze, powtórzył z uporem: “Kiedy ujrzę znak, uwierzę”. Obiecał nie głosować za Twoją śmiercią i nawet, jeśli to możliwe, przekonać innych, aby Cię nie skazywali. To. Nic więcej. On nie wierzy! Nie wierzy! Gdybyśmy mogli dotrwać do jutra... Ale Ty mówisz, że nie. O! Co my zrobimy?!»
«Ty pójdziesz do Łazarza i będziesz usiłował zaprowadzić tam wielu... Nie tylko apostołów, lecz także uczniów, jakich znajdziesz błąkających się po polnych drogach. Spróbujesz zobaczyć się z pasterzami i dasz im to polecenie. Dom w Betanii jest bardziej niż kiedykolwiek domem Betanii – domem bardzo gościnnym. Niech ci, którzy nie mają odwagi stawić czoła nienawiści całego ludu, schronią się tam, aby czekać...»
«Ale my Cię nie zostawimy.»
«Nie rozdzielajcie się... Podzieleni będziecie niczym, zjednoczeni – będziecie jeszcze mieć siłę. Szymonie, przyrzeknij Mi to. Jesteś nastawiony pokojowo, wierny, potrafisz mówić i nakazywać, nawet Piotrowi. I ty masz wobec Mnie wielkie zobowiązanie. Przypominam ci o tym po raz pierwszy, aby nakazać ci posłuszeństwo. Spójrz, jesteśmy nad Cedronem. Tu wspiąłeś się do Mnie, trędowaty, i stąd odszedłeś – oczyszczony. Za to, co Ja tobie dałem, ty daj Mnie. Daj Człowiekowi to, co Ja dałem człowiekowi. Teraz Ja jestem trędowatym...»
«Nie! Nie mów tego!» – mówią jęcząc obaj uczniowie [Zelota i Jan].
«Tak właśnie jest! Piotr, Moi bracia będą najbardziej załamani. Mój szlachetny Piotr poczuje się jak zbrodniarz i nie będzie miał pokoju. A Moi bracia... Nie będą mieli odwagi spojrzeć na swą matkę ani na Moją... Tobie ich polecam...»
«A ja, Panie, kim się stanę? Nie myślisz o mnie?» [– dopytuje się Jan.]
«O, Mój mały chłopcze! Ty jesteś powierzony twojej miłości. Ona jest tak silna, że poprowadzi cię jak matka. Nie daję ci poleceń ani wskazówek. Zostawiam cię na wodach miłości. One są w tobie rzeką tak spokojną i tak głęboką, że nie troszczę się o twoje jutro. Szymonie, słyszałeś? Obiecaj, obiecaj Mi!»
To straszne widzieć Jezusa tak udręczonego... Mówi ponownie [do Szymona]:
«Zanim przyjdą inni!... O! Dziękuję! Bądź błogosławiony!»
Cała grupa się gromadzi.
[por. Mt 26,36-47; Mk 14,32-42; Łk 22,39-46] «Teraz rozdzielmy się. Ja wchodzę na górę, aby się modlić. Chcę przy Mnie Piotra, Jana i Jakuba. Wy pozostańcie tutaj. Jeśli będziecie przygnębieni, zawołajcie. I nie lękajcie się. Ani jeden włos z głowy wam nie spadnie... Módlcie się za Mnie. Odsuńcie nienawiść i strach. To będzie tylko chwila... a potem wasza radość będzie pełna. Uśmiechnijcie się. Niech mam w sercu wasze uśmiechy. I jeszcze, dziękuję za wszystko, przyjaciele. Żegnajcie. Niech Pan was nie opuszcza...»
Jezus odchodzi od apostołów i idzie naprzód, podczas gdy Piotr otrzymuje od Szymona pochodnię. Ten odpalił od niej żywicowe gałęzie, które palą się z trzaskiem na skraju ogrodu oliwnego i wydzielają zapach jałowca.
Cierpię widząc, jak Tadeusz patrzy na Jezusa spojrzeniem tak intensywnym i bolesnym, że Jezus odwraca się i szuka tego, kto na Niego patrzył. Tadeusz jednak ukrywa się za Bartłomiejem i zagryza wargi, aby się uspokoić.
Jezus czyni ręką gest błogosławieństwa i pożegnania, a potem idzie Swą drogą. Księżyc teraz jest już bardzo wysoko. Otacza światłem wysoką sylwetkę Jezusa i wydaje się ją powiększać, uduchowiać, sprawiając, że Jego czerwona szata jest jaśniejsza, a bardziej blade – złoto Jego włosów. Za Nim idą pośpiesznie Piotr z pochodnią i dwóch synów Zebedeusza.
Idą. Dołączają do Niego na skraju pierwszego stoku. To prymitywny amfiteatr ogrodu oliwnego, któremu za wejście służy mały nieregularny plac, a za szerokie stopnie – tarasy oliwek, wznoszące się w górę na stoku. Potem Jezus mówi im:
«Zatrzymajcie się tutaj, zaczekajcie na Mnie. Będę się modlił. Ale nie śpijcie. Może będę was potrzebował. I proszę was ze względu na miłość: módlcie się! Wasz Nauczyciel jest bardzo przygnębiony.»
Rzeczywiście, Jezus jest już bardzo przybity. Wydaje się, że dźwiga brzemię. Gdzie jest teraz ten silny Jezus, który przemawiał do tłumów, piękny, mocny, z władczym spojrzeniem, uśmiechający się spokojnie, z głosem dźwięcznym i tak pełnym uroku? Wydaje się, że już brak Mu tchu. Jest jak ktoś, kto biegł lub płakał. Głos ma zmęczony i zdyszany, zatroskany. Smutny, smutny, smutny...
Piotr odpowiada w imieniu wszystkich:
«Bądź spokojny, Nauczycielu. Będziemy czuwać i modlić się. Tylko nas zawołaj, a przyjdziemy.»
Jezus pozostawia trzech, którzy schylają się, zbierając liście i gałęzie. Pragną rozpalić ogień, żeby ich budził i chronił przed rosą, już obficie opadającą.
Idzie, zwrócony do nich plecami, od zachodu na wschód, ma więc przed Sobą światło księżyca. Widzę, że wielki ból jeszcze bardziej powiększa Mu oczy. Być może ciemnobrązowe podkowy je powiększają lub jest to cień powiek? Nie wiem. Wiem tylko, że oczy ma bardziej otwarte i zapadnięte. Idzie w górę, z pochyloną głową. Tylko od czasu do czasu podnosi ją wzdychając, jakby męczył się i ciężko oddychał. Wtedy zwraca Swe tak zmęczone oczy na spokojny ogród oliwny. Idzie kilka metrów w górę, potem zakręca wokół stopnia, który znajduje się pomiędzy Nim a trzema pozostawionymi niżej.
Stopień ten, który na początku wznosi się jedynie o kilkadziesiąt centymetrów, nie przestaje piąć się w górę i wkrótce osiąga wysokość dwóch metrów, tak że Jezus jest całkowicie ukryty przed wszelkim niedyskretnym lub przyjacielskim spojrzeniem. Zbawiciel idzie dalej, aż do wielkiego głazu, który w pewnym miejscu stanowi przegrodę dla małej ścieżki. Być może położono go, aby podtrzymać zbocze, opadające tu szybciej. Jest ono ogołocone aż do pustej przestrzeni przed murami, poza którymi znajduje się już Jerozolima. W górę zaś zbocza pną się inne stopnie i inne oliwki. Akurat nad tym wielkim głazem pochyla się jedna oliwka, cała ogołocona i powyginana. Wydaje się dziwacznym znakiem zapytania, który natura postawiła, aby zadawać jakieś pytania. Gęste gałęzie wierzchołka udzielają odpowiedzi pniowi, mówiąc albo ‘tak’ – kiedy pochylają się ku ziemi – albo ‘nie’, kiedy przemieszczają się z prawej na lewą stronę. Pod wpływem lekkiego wiatru, przechodzącego stopniowymi podmuchami przez liście, czasem wydziela się zapach ziemi, czasem lekko gorzki zapach oliwek, czasem pomieszany zapach róż i konwalii, nie wiadomo skąd przychodzący. Za ścieżką, ku dołowi, rosną inne oliwki. Jedna, dokładnie poniżej głazu, została uderzona może piorunem – a jednak przeżyła – lub została rozcięta, nie wiadomo w jaki sposób. Z prostego pnia powstały dwa pnie, wyrastające jak dwie odnogi, w kształcie wielkiej litery V. Dwie czupryny liści wyglądają z jednej strony skały i z drugiej, jakby równocześnie chciały widzieć i ukryć ją, albo też stać się dla niej bardzo spokojną srebrzystoszarą podstawą.
Jezus zatrzymuje się w tym miejscu. Nie patrzy na miasto, które widać na samym dole, całkiem białe w świetle księżyca. Przeciwnie, odwraca się do niego plecami i modli się z otwartymi ramionami w kształcie krzyża, z twarzą wzniesioną ku niebu. Nie widzę Jego twarzy, bo jest w cieniu. Księżyc – jeśli można tak powiedzieć – wznosi się pionowo nad Jego głową, to prawda, lecz pomiędzy Nim a księżycem są gęste liście oliwki. Promienie [księżyca] ledwie przechodzą przez liście, wywołując świecące plamy, stale się poruszające.
Długa, żarliwa modlitwa. Od czasu do czasu słychać wyraźniej westchnienia i kilka słów. To nie jest psalm ani ‘Ojcze nasz’. To modlitwa tryskająca z Jego miłości i Jego potrzeby. Prawdziwa rozmowa z Ojcem. Pojmuję to dzięki kilku słowom, które mogę uchwycić: «Ty to wiesz... Ja jestem Twoim Synem... Wszystko, lecz pomóż Mi... Nadeszła godzina... Ja już nie należę do ziemi... Ustaje wszelka potrzeba pomocy Twemu Słowu... Spraw, że Człowiek zadowoli Ciebie jako Odkupiciel, jak Słowo było Tobie posłuszne... To czego Ty chcesz... To dla nich proszę o litość... Czy ich ocalę? To o to Cię proszę. Chcę, aby zostali ocaleni od świata, od ciała, od demona... Czy mogę Cię jeszcze prosić? To słuszna prośba, Mój Ojcze. Nie dla Mnie. Dla człowieka, który jest Twoim stworzeniem i który chciał uczynić błotem nawet swą duszę. Rzucam w Mój ból i w Moją Krew to błoto, aby ponownie stało się miłą Ci, niezniszczalną istotą ducha... Jest wszędzie... On jest królem tego wieczoru: w królewskim pałacu i w domach, pomiędzy patrolami i w Świątyni... Napełnia miasto, a jutro to będzie piekło...»
Jezus odwraca się, opiera się plecami o skałę i krzyżuje ramiona. Patrzy na Jerozolimę. Twarz Jezusa staje się coraz smutniejsza. Szepcze:
«Wydaje się śniegiem... a jest tylko grzechem. Iluż w niej uzdrowiłem! Jak wiele mówiłem! Gdzież są ci, którzy wydawali Mi się wierni?...»
Jezus pochyla głowę i patrzy uważnie na skrawek ziemi porośnięty krótką trawą, skrzącą się od rosy. Choć ma głowę pochyloną, pojmuję, że płacze, bo krople błyszczą, spadając z twarzy na ziemię. Potem podnosi głowę, prostuje ramiona, łączy je ponad głową, potrząsając nimi, w ten sposób złączonymi.
Następnie idzie i powraca do trzech apostołów, siedzących wokół ogniska z gałęzi. Zastaje ich na wpół śpiących. Piotr opiera się plecami o drzewo. Ramiona ma skrzyżowane na piersiach i kiwa głową w pierwszych zaćmieniach głębokiego snu. Jakub siedzi z bratem na wielkim korzeniu wystającym z ziemi, na którym położyli płaszcze, aby mniej odczuwać nierówności. Choć siedzą niewygodnie, podobnie jak Piotr zasypiają. Jakub ma głowę na ramieniu Jana, a ten oparł swoją o głowę brata. Półsen unieruchomił ich w tej pozie.
«Śpicie? Nie mogliście czuwać jednej godziny? A Ja tak potrzebuję waszego umocnienia i waszych modlitw!»
Trzej zrywają się, zmieszani. Przecierają oczy, wyszeptują słowa przeprosin, przypisując wysiłkowi trawienia swoją senność:
«To wino... posiłek... Ale teraz to mija. To była tylko chwila. Nie chcieliśmy rozmawiać i to nas uśpiło. Teraz jednak będziemy się modlić głośno i to już nam się nie zdarzy.»
«Tak. Módlcie się i czuwajcie. Potrzebujecie tego także wy sami.»
«Tak, Nauczycielu. Będziemy Ci posłuszni.»
Jezus wraca. Księżyc oświetla Mu twarz. W jego srebrzystej jasności czerwona szata Jezusa staje się coraz bledsza, jakby okrywał ją biały promienny pył. Widzę w tej jasności Jego twarz, przygnębioną, zasmuconą, postarzałą. Oczy ma wciąż powiększone i wydają mi się zamglone. Usta mają rys zmęczenia.
Zbawiciel powraca do Swej skały, wolniej i całkiem pochylony. Klęka, opierając ramiona o kamień, który nie jest gładki, lecz w połowie swej wysokości ma rodzaj fałdy, jakby specjalnie wykonanej. Na tej fałdzie wyrosła mała roślinka, która z kwiatów wydaje mi się podobna do małych lilii, jakie widywałam w Italii. Małe kwiatuszki, na bardzo delikatnych łodyżkach, są okrągłe, postrzępione na brzegach i mięsiste. Podobne są do drobnych płatków śniegu, [jakby] obsypujących szarość kamienia i ciemnozielone listki. Jezus opiera ręce blisko nich. Kwiatki muskają Mu policzek, bo na złożonych rękach opiera głowę i modli się. Po chwili czuje zapach małych koron i podnosi głowę. Patrzy, głaszcze je, mówi do nich:
«Wy jesteście czyste!... Wy Mnie pocieszacie! W małej grocie Mamy były też takie kwiatki... i Ona kochała je, i mówiła: “Kiedy byłam mała, Mój ojciec mówił Mi: ‘Ty jesteś malutką lilią, całą wypełnioną niebieską rosą’...” Mamo! O! Mamo!»
Wybucha szlochem. Głowę [opiera] na złożonych rękach, lekko wspiera się na piętach. Widzę Go i słyszę, jak płacze, a ręce zaciskają palce i zadają ból – jedna drugiej. Słyszę, jak mówi:
«W Betlejem też... i Ja Ci je przyniosłem, Mamo. A kto Ci je teraz przyniesie?...»
Potem znowu się modli i myśli. Jego rozmyślanie musi być bardzo smutne, dręczące raczej niż smutne, bo aby przed nim uciec, wstaje, chodzi tam i z powrotem, szepcząc słowa, których nie słyszę. Podnosi twarz, spuszcza głowę, gestykuluje, dotyka oczu, policzków, włosów. Dłońmi wykonuje mimowolne i niespokojne ruchy, jak ktoś, kto jest w wielkiej trwodze. Powiedzieć to – to nic. Opisać to – to niemożliwe. Widzieć to – to dzielić z Nim tę trwogę.
Gestykuluje [patrząc] w stronę Jerozolimy. Potem znowu podnosi ramiona ku niebu, jakby prosząc je o pomoc. Zdejmuje płaszcz, jakby Mu było ciepło. Patrzy na niego... Ale cóż widzi? Jego oczy nie widzą nic innego jak tylko Swą męczarnię. Wszystko służy powiększeniu tej udręki, nawet płaszcz utkany przez Matkę. Całuje go i mówi:
«Przebacz, Mamo! Przebacz!»
Wydaje się, że prosi o [przebaczenie] sukno, które uprzędła i utkała miłość Jego Matki... Nakłada płaszcz... Jest w udręce. Chce się modlić, by ją pokonać, lecz z modlitwą przychodzą wspomnienia, obawy, wątpliwości, żale... To cała lawina nazw... miast.... osób... wydarzeń... Nie nadążam z uchwyceniem ich, bo Jezus [mówi] szybko, urywa zdania. Ukazuje Mu się Jego życie... ewangelizacja... i sprowadza Judasza – zdrajcę. Niepokój Jezusa jest tak wielki, że – aby go pokonać – przyzywa Piotra i Jana. Mówi:
«Oni teraz przyjdą... oni są wierni... Oni!...»
Lecz “oni” nie przychodzą. Woła znowu. Wygląda na przerażonego, tak jakby ujrzał nie wiadomo co. Udaje się szybko na miejsce, w którym jest Piotr i dwóch braci. Znajduje ich ułożonych wygodniej i mocniej śpiących wokół kilku dogasających płomieni, które migocą czerwonymi błyskami na szarym popiele.
«Piotrze! Wołałem was trzy razy! Co robicie? Znowu śpicie? Czy nie odczuwacie, w jakim stopniu cierpię? Módlcie się. Niech ciało nie bierze góry, niech was nie pokonuje. W niczym. Duch jest ochoczy, ale ciało – słabe. Pomóżcie Mi...»
Trzej [apostołowie] budzą się wolniej [niż poprzednio]. Wreszcie udaje im się to i z oczyma osłupiałymi przepraszają. Podnoszą się, siadają. Potem rzeczywiście wstają.
«No, popatrz! – mruczy Piotr – Nigdy nam się to nie zdarzyło! To naprawdę musi być z powodu tego wina. Było mocne. I również ten chłód. Przykryliśmy się, ażeby go nie odczuwać (rzeczywiście okryli płaszczami nawet głowy) i już nie widzieliśmy ognia, nie było nam zimno i nadszedł sen. Mówisz, że nas wołałeś?... A wydawało mi się, że nie spałem głęboko... Chodźmy, Janie, poszukajmy gałęzi, poruszajmy się. To minie. Bądź spokojny, Nauczycielu, teraz...! Będziemy stać...»
I Piotr rzuca w ognisko garść suchych liści, i dmucha, aby się zapaliły. Dokłada gałęzi przyniesionych przez Jana. Jakub zaś podaje wielką gałąź jałowca lub rośliny tego samego rodzaju, którą odciął z rosnącego w pobliżu krzewu, i kładzie ją na górę.
Płomień wznosi się wysoko i radośnie oświetla biedne oblicze Jezusa. Jest to naprawdę oblicze tak wielkiego smutku, że nie można nań patrzeć bez płaczu. Cała jasność tej twarzy znikła w śmiertelnym zmęczeniu. Mówi:
«Odczuwam niepokój, który Mnie zabija! O, tak! Moja dusza umiera ze smutku. Przyjaciele!... Przyjaciele! Przyjaciele!»
Nawet gdyby tego nie wyraził słowami, Jego wygląd powiedziałby, że jest naprawdę jak ktoś, kto umiera – i to w opuszczeniu najbardziej dręczącym i rozpaczliwym. Wydaje się, że każde Jego słowo jest szlochem...
Lecz oni trzej są zbyt ociężali od snu. Wydają się jak pijani – tak chodzą chwiejnie z na wpół przymkniętymi oczyma... Jezus patrzy na nich... Nie zadręcza ich wyrzutami. Potrząsa głową, wzdycha i odchodzi na miejsce, w którym przebywał.
Znowu modli się, stojąc, z ramionami wyciągniętymi w formie krzyża. Potem – na kolanach, jak przedtem, z twarzą pochyloną nad małymi kwiatkami. Rozmyśla. Milczy... Potem zaczyna jęczeć i szlochać głośno, niemal leży na ziemi, tak się słania. Wzywa Ojca z coraz większym niepokojem...
«O – mówi – zbyt gorzki jest ten kielich! Nie mogę! Nie mogę! Jest ponad Moje siły. Wszystko mogłem, lecz nie to... Oddal go, Ojcze, od Twego Syna! Litości dla Mnie!... Cóż uczyniłem, aby na niego zasłużyć?»
Potem opanowuje się i mówi:
«Jednakże, Mój Ojcze, nie słuchaj Mojego głosu, jeśli prosi Cię o to, co sprzeczne jest z Twoją wolą. Nie pamiętaj, że jestem Twoim Synem, lecz tylko Twym sługą. Niech stanie się nie Moja wola, lecz Twoja.»
Trwa tak przez chwilę, potem wydaje stłumiony okrzyk i podnosi zmienioną twarz. To trwa jeden moment, a potem upada na ziemię, z twarzą całkiem przy ziemi, i tak pozostaje. To strzęp człowieka, na którym ciąży cały grzech świata, na którego wali się cała Sprawiedliwość Ojca, na którego zstępują ciemności, proch, żółć, ta przerażająca, przerażająca, całkiem przerażająca rzecz, jaką jest opuszczenie przez Boga, podczas gdy szatan zadaje mękę... To dławienie się duszy, to bycie pogrzebanym żywcem w tym więzieniu, jakim jest świat, kiedy nie można już odczuć, że pomiędzy nami i Bogiem jest więź... To jakby związanie łańcuchem, zakneblowanie, ukamienowanie własnymi modlitwami, które spadają na nas, najeżone kolcami i pełne ognia... To uderzanie w zamknięte Niebo, do którego nie dochodzi głos ani spojrzenie naszego niepokoju... To być “osieroconym przez Boga”, to szaleństwo, agonia, wątpliwość, że aż do dziś byliśmy oszukiwani... To przekonanie, że jesteśmy odrzuceni przez Boga, potępieni... To piekło!...
O, ja to znam! I nie mogę, nie mogę patrzeć na ból mojego Chrystusa, mając świadomość, że on jest miliony razy okrutniejszy niż ten, który mnie pożerał w zeszłym roku i który – kiedy powraca we wspomnieniach – jeszcze wywołuje we mnie niepokój.
Jezus jęczy pośród rzężenia i westchnień prawdziwej agonii:
«Nic!... Nic!... Precz!... Wola Ojca! Ona! Tylko ona!... Twoja wola, Ojcze. Twoja, nie Moja...! Daremnie... Mam tylko jednego Pana: Boga Najświętszego; jedno Prawo – posłuszeństwo; jedną Miłość – odkupienie. Nie. Nie mam już Matki. Nie mam życia. Nie mam boskości. Nie mam misji. Daremnie kusisz Mnie, demonie, Moją Matką, życiem, boskością, misją... Mam za matkę Ludzkość i kocham ją do tego stopnia, że za nią umieram. Życie oddaję Temu, który Mi je dał i żąda go ode Mnie: Najwyższemu Panu wszystkiego co żyje. Boskość potwierdzam ukazując, że jestem zdolny do tego wynagrodzenia. Misję wypełniam przez Moją śmierć. Nie mam nic więcej, jedynie to, by czynić wolę Pana, Mego Boga. Odejdź, szatanie! Powiedziałem to za pierwszym i za drugim razem!
Mówię to po raz trzeci: “Ojcze, jeśli możliwe, niech ten kielich oddali się ode Mnie. Lecz niech to nie Moja, a Twoja wola się wypełni.” Odejdź, szatanie. Ja należę do Boga.»
Potem już się nie odzywa, chyba żeby powiedzieć między ciężkimi oddechami:
«Boże! Boże! Boże!»
Wzywa Go za każdym uderzeniem Swego serca i wydaje się, że przy każdym uderzeniu, wypływa krew. Sukno rozciągnięte na ramionach przesiąka nią i staje się ciemne, pomimo wielkiej jasności księżyca, która Go całkiem obejmuje.
Jednak jakaś żywsza jasność formuje się ponad głową Jezusa, zawieszona w odległości około metra od Niego, jasność tak żywa, że nawet Leżący widzi ją, jak przenika przez kosmyki włosów, już ciężkie od krwi. [Dostrzega ją] pomimo zasłony, którą krew okrywa Mu oczy. Podnosi głowę... Księżyc oświetla tę biedną twarz i jeszcze bardziej błyszczy anielskie światło, podobne do biało-lazurowego diamentu Wenus... I ujawnia się przerażająca agonia we krwi, która sączy się przez pory. Rzęsy, włosy, wąsy, broda są skropione i pokryte krwią. Krew płynie po skroniach; krew wypływa z żył na szyi; z rąk spadają krople krwi. Jezus wyciąga ręce ku anielskiej światłości i kiedy szerokie rękawy zsuwają się do łokci, widać, jak przedramiona Chrystusa pocą się krwią. Jedynie na twarzy łzy znaczą dwie czyste linie na czerwonej masce.
Jezus znowu zdejmuje płaszcz i wyciera nim ręce, twarz, szyję, ramiona. Lecz pot występuje nadal. Wiele razy przyciska płaszcz do Swej twarzy, trzyma go tak, przyciśnięty dłońmi. Za każdym razem, gdy przykłada inną jego część, na ciemnoczerwonym suknie ukazują się wyraźnie wilgotne ślady, jakby czarne. Na ziemi trawa czerwieni się od krwi.
Jezus wydaje się bliski omdlenia. Rozluźnia szatę przy szyi, jakby się dusił. Podnosi rękę do serca, a potem do głowy i porusza nią przed twarzą, jakby chciał się ochłodzić. Usta ma rozchylone. Wlecze się ku skale, ku jej szczytowi i opiera się o nią plecami. Pozostaje tak z ramionami zwisającymi przy tułowiu, jakby już był martwy. Głowę skłonił na pierś. Nie porusza się.
Anielska światłość słabnie powoli. Potem jakby pochłania ją blask księżyca. Jezus otwiera oczy. Z trudnością podnosi głowę. Patrzy. Jest sam, lecz mniej udręczony. Wyciąga rękę. Przyciąga do Siebie płaszcz, który zostawił na trawie, i zaczyna osuszać twarz, ręce, szyję, brodę, włosy. Bierze szeroki liść, który wyrósł przy samej skale, cały pokryty rosą, i przy jego pomocy kończy się oczyszczać, myjąc twarz i ręce i osuszając się na nowo. Robi to wiele razy, używając innych liści – aż do wytarcia śladów Swego straszliwego potu. Jedynie Jego szata jest poplamiona, szczególnie na ramionach i na fałdach przy łokciach, przy szyi, pasie i kolanach. Patrzy, potrząsa głową. Patrzy też na płaszcz, lecz widzi, że jest zbyt poplamiony. Składa go i zostawia na skale, tam gdzie tworzy ona rodzaj kołyski, blisko małych kwiatków.
Z trudem, z powodu Swej słabości, odwraca się, by uklęknąć. Modli się, opierając głowę o skałę. Wstaje i – jeszcze lekko się chwiejąc – idzie do uczniów. Jego twarz, bardzo blada, nie jest już tak zaniepokojona. To oblicze Boskiego piękna, choć jest wycieńczone i bardziej smutne niż zwykle.
Trzech apostołów śpi głęboko – cali okryci płaszczami. Zaczynają głośno chrapać. Jezus woła ich, bezskutecznie. Musi się pochylić i mocno potrząsnąć Piotrem.
«Co jest? Kto mnie zatrzymuje?» – mówi oszołomiony, wygrzebując się ze swego ciemnozielonego płaszcza.
«Nikt. To Ja cię wołam.»
«Już świt?»
«Nie. Właśnie skończyła się druga straż.»
Piotr jest zdrętwiały. Jezus potrząsa Janem, który wydaje okrzyk przerażenia widząc, pochyloną nad sobą, twarz [jakby] zjawy – tak podobna jest do marmuru.
«Och!... Wydałeś mi się umarły!»
Potrząsa Jakubem, a ten – sądząc, że to brat go woła – pyta:
«Czy ujęli Nauczyciela?»
«Jeszcze nie, Jakubie – odpowiada mu Jezus. – Ale wstańcie teraz i chodźmy. Mój Zdrajca jest blisko.»
Trzej wstają, jeszcze otumanieni. Rozglądają się wokół siebie... Oliwki, księżyc, słowiki, wietrzyk, spokój... Nic innego. Idą za Jezusem nie odzywając się. Ośmiu [pozostałych apostołów] śpi, dalej lub bliżej wygasłego ognia.
«Wstańcie! – mówi Jezus gromkim głosem – Kiedy szatan nadchodzi, pokażcie temu, który nigdy nie śpi i jego synom, że synowie Boga nie śpią!»
«Tak, Nauczycielu.»
«Gdzie on jest, Nauczycielu?»
«Jezu, ja...»
«Ale co się stało?»
I pośród pytań i zmieszanych odpowiedzi, wkładają płaszcze... Zdążyli akurat na czas, by ukazać się w porządku zgrai zbirów, dowodzonej przez Judasza, która wtargnęła w spokój małego placu, oświetlając go gwałtownie licznymi płonącymi pochodniami. To zgraja bandytów przebranych za żołnierzy. Mają twarze galerników, zniekształcone demonicznym uśmiechem. Jest też kilku gorliwców ze Świątyni. Apostołowie rzucają się wszyscy w jedną stronę. Piotr jest na przedzie, inni w grupie za nim. Jezus pozostaje tam, gdzie był.
[por. Mt 26,47-56; Mk 14,43-52; Łk 22,47-53; J 18,1-11]
Judasz podchodzi, wytrzymując wzrok Jezusa. To ponownie jaśniejące spojrzenie najpiękniejszych dni. Nie pochyla głowy. Zbliża się z uśmiechem hieny i całuje Jezusa w prawy policzek.
«Przyjacielu, po coś przyszedł? Pocałunkiem Mnie zdradzasz?»
Judasz spuszcza na chwilę głowę, potem ją podnosi... nieczuły na upomnienie jak i na wszelkie zachęty do skruchy. Głos Jezusa – po pierwszych słowach wypowiedzianych z dostojeństwem Nauczyciela – przyjmuje ton przygnębiony, kogoś, kto poddaje się złemu losowi.
Zbiry, krzycząc, podchodzą ze sznurami i kijami. Oprócz Chrystusa usiłują ująć również apostołów, oczywiście z wyjątkiem Judasza Iskarioty.
«Kogo szukacie?» – pyta Jezus spokojnie i uroczyście.
«Jezusa, Nazarejczyka.»
«Ja nim jestem!» – Jego głos jest jak grzmot. W obliczu świata zbrodniczego i świata niewinnego, wobec natury i gwiazd Jezus daje to świadectwo, otwarte, wierne, pełne pewności. Można powiedzieć, że jest szczęśliwy, mogąc je dać o Sobie.
Gdyby zesłał piorun, nie mógłby zrobić więcej. Wszyscy padają jak kłosy koszonego zboża. Stoi już tylko Judasz, Jezus i apostołowie. Na widok powalonych żołnierzy w takim stopniu odzyskują oni odwagę, że podchodzą do Jezusa. Grożą tak zdecydowanie Judaszowi, że ten odskakuje akurat na czas, by uniknąć mistrzowskiego ciosu mieczem Szymona. Ścigany bez skutku kamieniami i kijami, które rzucają za nim nie uzbrojeni apostołowie, ucieka za Cedron i znika w mroku uliczki.
«Wstańcie. Kogo szukacie? Pytam was ponownie.»
«Jezusa, Nazarejczyka.»
«Powiedziałem wam, że to Ja – mówi Jezus ze słodyczą. Tak: ze słodyczą – pozostawcie więc innych na wolności. Idę. Odłóżcie miecze i kije. Nie jestem zbójem. Zawsze byłem pośród was. Dlaczego wtedy Mnie nie ujęliście? Ale to jest wasza godzina i godzina szatana...»
Gdy Jezus mówi, Piotr podchodzi do człowieka, który już wyciąga sznur, aby związać Jezusa, i niewprawnie uderza go mieczem. Gdyby się posłużył ostrzem, poderżnąłby go jak barana. A tak odcina mu ucho, które zwisa, sprawiając, że krew leje się obficie. Mężczyzna krzyczy, że umiera. Jest zamieszanie. Jedni chcą podejść, inni boją się, widząc miecze i błyski sztyletów.
«Odłóżcie broń. Nakazuję wam. Gdybym tego chciał, miałbym aniołów od Ojca dla Mojej obrony. A ty, bądź uzdrowiony... W duszy przede wszystkim, jeśli potrafisz...»
I przed podaniem Swych dłoni do związania, dotyka ucha i uzdrawia je. Apostołowie wyją bezładnie... Tak. Przykro mi to powiedzieć, ale tak jest. Jeden mówi to, drugi tamto. Jeden woła:
«Zdradziłeś nas!»
A inny:
«Ależ to szaleniec!»
Jeszcze inny:
«I któż Ci może wierzyć!»
Kto nie krzyczy, ten ucieka... I Jezus zostaje sam... Sam ze zbirami... I zaczyna się droga...