Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA  –

228. JEZUS I WALERIA. CUD UZDROWIENIA MAŁEGO LEWIEGO W NOBE
Napisane 15 listopada 1946. A, 9548-9581

Jezus jest pośrodku chorych lub pielgrzymów, którzy przybyli do Niego z wielu miejsc Palestyny. Jest nawet żeglarz z Tyru, który uległ paraliżowi, wskutek wypadku na morzu. Opowiada o swym nieszczęściu: z powodu kołysania urwało się jarzmo i ciężkie towary spadły mu na plecy, raniąc kark. Nie umarł, lecz to dla niego gorsze niż śmierć. Po tym wypadku jego rodzice musieli porzucić pracę i zająć się nim. Mówi, że był z nimi w Kafarnaum, a potem w Nazarecie. Dowiedział się, że Jezus jest w Judei, a dokładnie – w Jerozolimie.

«[Twoja Matka] dała mi imiona przyjaciół, u których mogłeś nocować, a pewien Galilejczyk z Seforii powiedział mi, że jesteś tutaj. I przybyłem. Wiem, że nikim nie gardzisz, nawet Samarytanami. I ufam, że mnie wysłuchasz. Mam tak wielką wiarę.»

Jego małżonka nie odzywa się, lecz skulona przy posłaniu, na którym leży chory, spogląda na Jezusa oczyma błagającymi bardziej niż gdyby wypowiedziała jakieś słowo.

«Gdzie zostałeś uderzony?»

«W szyję. To właśnie tam uderzenie było największe. Usłyszałem wtedy w głowie dźwięk podobny do tego, jaki wydaje uderzany brąz. Następnie słyszałem jakby stały ryk morza w czas burzy i światła, światła wszelkich barw tańczyły przede mną... Potem już nic nie czułem przez wiele dni. Pływaliśmy po wodach Cyntium i znalazłem się w domu, nie wiem jak. I znowu w głowie ten szum, a w oczach – przez bardzo wiele dni światła. Potem to ustało... ale ramiona pozostały obumarłe i nawet nogi. Człowiek skończony w wieku czterdziestu lat, a mam siedmioro dzieci, Panie.»

«Niewiasto, podnieś swego męża i odkryj miejsce, w które został uderzony.»

Niewiasta jest posłuszna bez słowa. Ruchami wprawnymi i matczynymi, wspomagana przez tego, który z nią przybył, nie wiem, czy to jej brat czy szwagier, wsuwa ramię pod barki swego męża. Drugą ręką podtrzymuje mu głowę i z delikatnością, z jaką odwracałaby noworodka, unosi ciężkie ciało z posłania. Blizna jeszcze czerwona wskazuje miejsce głównego uderzenia.

Jezus się pochyla. Wszyscy wyciągają szyje, żeby patrzeć.

Jezus opiera palce na bliźnie i mówi: «Chcę!»

Mężczyzną wstrząsa dreszcz jakby dotknął go prąd elektryczny i wydaje okrzyk: «Jaki ogień!»

Jezus odejmuje palce od zranionych kręgów i mówi: «Wstań!»

Mężczyźnie nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Oparcie o posłanie ramion unieruchomionych od miesięcy, otrząśnięcie się dla uwolnienia się od tych, którzy go podtrzymują, spuszczenie na dół nóg z posłania i stanięcie na nogach, to wszystko dzieje się w czasie krótszym niż ten, który mi zajęło opisanie faz cudu.

Niewiasta krzyczy, krewny krzyczy, uzdrowiony mężczyzna unosi ramiona ku niebu, bo zaniemówił z radości. Chwila radości z zaskoczenia, a potem odwraca się z pewnością człowieka najbardziej zwinnego i znajduje się naprzeciw Jezusa. Wtedy odzyskuje głos i woła:

«Bądź błogosławiony Ty i Ten, który Cię posłał! Wierzę w Boga Izraela i w Ciebie, Jego Mesjasza» – i rzuca się na ziemię, żeby ucałować stopy Jezusa, podczas gdy ludzie krzyczą.

Potem inne cuda: w większości to [uzdrowienia] dzieci, niewiast, starców. Następnie Jezus mówi:

«Widzieliście cud połączenia się połamanych kości oraz powrotu życia do obumarłych członków. To Pan wam to zapewnił dla umocnienia wiary u tych, którzy wierzą, oraz dla wzbudzenia jej u tych, którzy jej nie mają. I cud został udzielony ludziom ze wszystkich miejsc, przybyłych tu szukać zdrowia, pobudzonych wiarą w Moją uzdrowicielską moc.

Są tu Judejczycy i Galilejczycy, Libańczycy i Syrofenicjanie, mieszkańcy dalekiej Batanei i mieszkający na wybrzeżach morza. Wszyscy przybyli nie troszcząc się o porę roku i długość drogi. Krewni towarzyszyli im bez szemrania, nie uskarżając się, że porzucili prace lub że przerwali handel, bo każda ofiara była niczym w porównaniu z tym, co mieli otrzymać. I ludzie odrzucili egoizm i niepewność. Upadły idee polityczne lub religijne, które tworzyły rodzaj muru przeszkadzającego w tym, by wszyscy uznali się za braci, równych w życiu i w cierpieniu, tak samo pragnących i mających nadzieję na zdrowie i pocieszenie.

I Ja, wszystkim, którzy potrafili zjednoczyć się w jednej nadziei, która już jest wiarą, udzieliłem zdrowia i pociechy, gdyż było to słuszne.

Ja jestem Pasterzem wszystkich i muszę przyjąć wszystkie owce, które chcą wejść do Mojego stada. Nie czynię różnic pomiędzy owcami zdrowymi i chorymi, pomiędzy owcami słabymi i silnymi, pomiędzy owcami, które Mnie znają, będąc już ze stada Bożego, a owcami, które aż dotąd nie znały Mnie i nie znały nawet prawdziwego Boga. Ja bowiem jestem Pasterzem Ludzkości i gromadzę Moje owce ze wszystkich miejsc, w których się znajdują i z których idą do Mnie. To są owce wychudłe, brudne, upodlone, nieświadome, uderzone przez pasterzy, którzy ich nie kochali i odrzucili je, mówiąc, że są nieczyste. Nie ma nieczystości, która nie mogłaby zostać usunięta. I nie odpycham jako nieczystej żadnej nieczystości, która chce się oczyścić i prosi o pomoc, żeby to osiągnąć.

Dobre pragnienia wznieca Bóg. On je wzbudza. To znak, że chce, żeby się urzeczywistniły. To ten sam Duch Boga, który prosi przez niewypowiedziane modlitwy o to, by Miłość pochłonęła wszystkich ludzi, gdyż Duch Boga pragnie się rozlać i ich ubogacić. Rozlać się, kochając nieograniczoną liczbę istot ledwie wystarczającą, aby zaspokoić Jego Nieskończoną Miłość i ubogacić miłością nieograniczoną ilość bytów pociągniętych ku Niemu przez słodycz Jego zapachów. Nikomu zatem nie wolno pogardzać i odpychać tego, kto chce wejść do świętego stada.

To mówię do tych spośród was, którzy mogą w swych sercach pielęgnować poglądy wielkiej części Izraela, rozróżnianie i osądzanie, nie lubiane przez Boga, bo sprzeczne z Jego planem uczynienia z wszystkich ludów jednego jedynego Ludu, nazwanego od Imienia Mesjasza wysłanego przez Niego.

Jednakże w tej chwili mówię też do tych wszystkich przybyłych z dala, do owiec, dotąd dzikich, które odczuwają pragnienie wejścia do jedynego stada Jedynego Pasterza. I powiadam: niech nic ich nie zniechęca, niech nic ich nie poniża. Nie ma takiej formy pogaństwa ani bałwochwalstwa, nie ma życia odmiennego od tego, jakiego nauczam, z którego nie można by zrezygnować i odrzucić go, aby pozwolić duchowi [człowieka] na odnowę i uwolnienie go od wszelkiego chwastu, żeby był zdolny przyjąć nowe nasiona i przyodziać nową szatę.

I to, bardziej jeszcze niż [pragnienie odzyskania] zdrowia ciała, powinno przyciągać ludy do Mnie. Służy to Hebrajczykom w Palestynie, jak i Hebrajczykom oraz prozelitom z Diaspory, jak i poganom. Tak samo jak potraficie przyjść do Mnie, żeby wasze ciała zostały pozbawione brzemienia choroby, tak umiejcie przyjść, aby z waszego ducha zostało zdjęte brzemię grzechu i pogaństwa. Wszyscy będziecie musieli prosić Mnie przede wszystkim i pragnąć ze wszystkich waszych sił wyzwolenia od mocy zła, które zniewalają waszego ducha panując nad nim. Powinniście na pierwszym miejscu chcieć tego uwolnienia, chcieć jako pierwszego cudu – Królestwa Bożego w was. Kiedy bowiem Królestwo Boże przyjdzie do was, wszystko inne będzie wam dodane [por. Mt 6,33; Łk 12,31] i dane w taki sposób, żeby dar nie ciążył wam, jak ciąży kara w drugim życiu.

Nie zastanawialiście się nad zmiennością pogody, nad trudami, nad stratą pieniędzy, żeby otrzymać zdrowie ciała. Ono tymczasem, nawet jeśli dziś jest zdrowe, w bliskim czasie umrze śmiercią fizyczną. Takim samym sercem powinniście umieć wszystkiemu stawić czoła dla otrzymania zdrowia ducha i Życia wiecznego oraz dla posiadania Królestwa Bożego. Pogarda lub groźby krewnych, współmieszkańców i potężnych, czymże są w porównaniu z tym, co będziecie mieć wszyscy, z jakiegokolwiek miejsca przybywacie, jeśli będziecie potrafili przyjść do Prawdy i do Życia? Kto wahałby się, czy pójść w jakieś miejsce, jeśli wiedziałby, że czeka tam na niego szczęśliwe życie, czy też spędzić jeden dzień na zabawie, która się kończy o zachodzie słońca? A jednak czyni tak wielu. Chcąc się nasycić przez chwilę mdłymi i bezużytecznymi radościami świata unikają udania się w miejsca, gdzie znaleźliby na zawsze prawdziwy pokarm, prawdziwe zdrowie, prawdziwą radość i to bez lęku, że ujrzą, jak wyrywa im ją nieprzyjacielska nienawiść.

W Królestwie Boga nie ma nienawiści, nie ma wojny, nie ma niesprawiedliwości. Kto potrafi do niego wejść nie zna bólu, niepokoju, udręki, lecz posiada radosny pokój, który promieniuje z Mego Ojca.

Żegnam was. Idźcie. Wróćcie do waszych osad. Teraz wielu mam uczniów i rozproszyli się po wszystkich krainach Palestyny. Słuchajcie ich, jeśli chcecie poznać Moją Naukę i przygotować się na dzień decyzji, od której zależeć będzie życie wieczne wielu. Daję wam Mój pokój, żebyście szli z nim.»

Po pobłogosławieniu tłumu Jezus wchodzi do domu... Apostołowie pozostają jeszcze przez jakiś czas na dworze, potem wracają na posiłek, gdyż słońce, już wysoko na niebie, wskazuje, że jest południe.

Siadają przy prostym stole, żeby zjeść sery oraz cykorię ugotowaną w wodzie i pokropioną oliwą. Po pobłogosławieniu posiłku mówią jeszcze o wydarzeniach poranka. Cieszą się, że liczba uczniów, którzy teraz ewangelizują, jest taka, że Nauczyciel odczuje ulgę w trudzie stałego przemawiania, w męczących warunkach, w jakich się znajduje.

Rzeczywiście Jezus w ostatnim czasie jeszcze bardziej zeszczuplał. Jego cera, która naturalnie ma biel ciemnej kości słoniowej z odrobiną różu pod brunatnym kolorem skóry na szczycie policzków, jest teraz całkowicie biała, podobna do płatka magnolii, który utracił świeżość.

Spędziłam długi czas w Mediolanie i znam delikatny kolor marmuru z Candoglii, który służył do budowy wspaniałej Świątyni. Dla mnie więc kolor oblicza Pana, w tych ostatnich bolesnych miesiącach Jego życia ziemskiego, wydaje mi się rzeczywiście kolorem tego marmuru, który nie jest biały, nie jest różowy, nie jest żółty, ale najdelikatniejszymi odcieniami przypomina te trzy kolory. Oczy są głębsze i wydają się ciemniejsze, być może także cień zmęczenia przyciemnia powieki i oczodoły. To oczy kogoś, kto śpi niewiele, dużo płacze i cierpi. I dłoń zdaje się smuklejsza, gdyż jest wychudzona i pobladła, słodka dłoń mojego Pana, która ukazuje już wypukłości ścięgien i żył, która ma wyżłobienia ze szczupłości. Pod nią prześwituje kościec. To święta ręka Męczennika już przygotowana na gwóźdź, który ją przebije. Łatwo będzie oprawcom znaleźć punkt wbicia gwoździa, gdyż nie ma na ascetycznej dłoni mojego Pana zasłony tkanki tłuszczowej. Teraz spuścił ją ze zmęczenia na ciemne deski stołu. Porusza głową i uśmiecha się z trudnością do apostołów. Zauważają nieskończone zmęczenie Jego ciała, głosu, a zwłaszcza serca, zbyt zasmuconego, zbyt wyczerpanego przez wysiłek trzymania w jedności tylu serc odmiennych, przymusu znoszenia i trzymania w ukryciu hańby niepoprawnego ucznia...

Piotr wyrokuje: «Musisz absolutnie odpocząć do Święta Poświęcenia. My pomyślimy o tych, którzy przychodzą. Ty pójdziesz... Ależ, tak! Do Tomasza. Będziesz całkiem blisko i w spokoju.»

Tomasz popiera propozycję Piotra, jednak Jezus kręci głową. Nie. Nie chce tam iść.

«Dobrze więc, nie będziesz przemawiał w tych dniach. My możemy to robić. To nie będą wzniosłe słowa: będziemy się trzymać tego, co wiemy, a Ty się zajmiesz jedynie chorymi.»

«To też możemy robić» – mówi Judasz Iskariota.

«Hmm! Ja odmawiam» – mówi Piotr.

«A jednak już to robiłeś!»

«Oczywiście. Kiedy Nauczyciela nie było z nami i byliśmy Jego przedstawicielami. Mieliśmy sprawić, żeby Go kochano. Jednak teraz On tu jest i to On czyni cuda. On jeden jest tego godzien. My – cuda! Przecież to my byśmy potrzebowali przyjęcia cudu naszej odnowy, gdyż my sami, dobrze to widzę, nigdy nie uczynimy nic dobrego. Jesteśmy nędzni, grzeszni i nic nie wiedzący.»

«Mów za siebie, proszę cię. Ja się wcale nie czuję nędzny!» – odcina się Judasz z Kariotu.

«Nauczyciel jest zmęczony. Jego znużenie jest bardziej psychiczne niż fizyczne. Jeśli to prawda, że Go kochamy, unikajmy kłótni. To najbardziej Go wyczerpuje» – mówi surowo Zelota.

Jezus podnosi oczy, żeby spojrzeć na apostoła, starszego, zawsze mądrego, i wyciąga do niego dłoń ponad stołem, żeby go pogłaskać. Zelota ujmuje w swe brunatne dłonie tę białą dłoń i całuje ją.

«Masz rację. Ale ja też, kiedy mówię, że On musi absolutnie odpocząć. Wydaje się chory!...» – upiera się Piotr.

Wszyscy są tego samego zdania, nawet stary Jan i Eliza, która mówi:

«Od tak dawna to mówię. Dlatego chciałabym...»

Pukanie do drzwi.

Andrzej, który jest najbliżej, idzie otworzyć, wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Wraca:

«Nauczycielu, to jakaś niewiasta. Nalega, żeby się z Tobą zobaczyć. Ma ze sobą dziewczynkę. Jej pozycja społeczna musi być wysoka, pomimo prostoty szaty. Wydaje mi się, że nie są chore: ani ona, ani jej córka. Nie wiem, dlaczego ma tak grubą zasłonę. Dziewczynka ma w rękach wspaniałe kwiaty.»

«Odeślij ją. Właśnie mówiliśmy, że On musi odpocząć, a ty nawet nie pozwalasz Mu dokończyć posiłku!» – zrzędzi Piotr.

«Powiedziałem jej to. Ale ona mi odpowiedziała, że nie zmęczy Nauczyciela i że On z pewnością ucieszy się na jej widok.»

«Powiedz jej, żeby wróciła jutro w takiej porze, jak wszyscy. Teraz Nauczyciel będzie odpoczywał.»

«Andrzeju, zaprowadź ją do pokoju na górze. Zaraz przyjdę» – mówi Jezus.

«Właśnie! Wiedziałem! To tak On dba o Siebie! Właśnie tak jak powiedzieliśmy, że ma robić!» – Piotr jest urażony.

Jezus wstaje i przed wyjściem przechodzi obok Piotra, kładzie mu dłonie na ramionach, pochyla się lekko, całuje jego włosy i mówi: «Dobry Szymonie! Ten kto Mnie kocha przynosi Mi większą ulgę w zmęczeniu niż wypoczynek w łóżku.»

«Wiesz, że to ktoś, kto Cię kocha?»

«O! Szymonie! Niepokój sprawia, że wypowiadasz słowa, za które już okazywałeś skruchę, bo uświadamiałeś sobie, jak są niemądre! Już dobrze! Dobrze! Niewiasta, przychodząca z niewinnym dzieckiem, przyprowadzająca Mi niewinne dziecko, którego ręce pełne są kwiatów, może być tylko kimś, kto Mnie kocha i widzi Moją potrzebę znalezienia odrobiny miłości i czystości pośrodku tak wielkiej nienawiści i brudu.»

I odchodzi wspinając się po schodach na taras, Andrzej zaś, po wypełnieniu misji, wchodzi do kuchni.

Niewiasta stoi w drzwiach górnego pomieszczenia. Jest wysoka, smukła, ma ciężki szary płaszcz, twarz zasłoniętą jedwabnym welonem barwy kości słoniowej, który opada z kaptura zawiązanego wokół twarzy. Dziewczynka, dziecko jeszcze, bo może mieć najwyżej trzy lata, ma małe ubranko z białej wełny i także białą pelerynkę z kapturem. Kaptur ześliznął się w tył z jej pukli o delikatnym kolorze jasnoszatynowym, gdyż mała spogląda na niewiastę unosząc buzię wyłaniającą się spomiędzy kwiatów, trzymanych mocno ramionami. Wspaniałe kwiaty, jakich się nie znajdzie w tych okolicach w zimnym grudniu: róże lekko różowe, pomieszane z delikatnymi białymi kwiatami, których nazwy nie znam; nie jestem mocna w znajomości kwiatów.

Zaledwie Jezus postawił stopę na tarasie, a już słyszy, jak wita Go mały głosik dziecka. Biegnie Mu na spotkanie, zachęcone przez niewiastę i mówi:

«Ave, Domine Jesu!»

Jezus pochyla Swą wysoką sylwetkę nad Swą malutką wierną i mówi do niej, kładąc jej rękę na głowie:

«Pokój niech będzie z tobą.»

Potem prostuje się i idzie za dziewczynką, która z radosnym szczebiotem powraca do niewiasty, pochylonej głęboko i odsuwającej się od drzwi, żeby Nauczyciel mógł przejść.

Jezus wita ją skinieniem głowy, wchodzi do pomieszczenia i idzie usiąść na pierwszym krześle, jakie znajduje, milczący, jakby czekał. Jest bardzo królewski. Siedząc tak na Swym biednym drewnianym krześle bez oparcia, zdaje się siedzieć na tronie, tak jest majestatyczny. Jest bez płaszcza. Ma na Sobie jedynie wełnianą szatę ciemnoniebieską, nieco odbarwioną na ramionach, gdzie deszcz, słońce, kurz i pot zaatakowały kolor. Szata nie ma ozdób. W tej szacie czystej, lecz biednej, zdaje się być odziany w purpurę, tak jest dostojne Jego zachowanie: bardzo sztywna, niemal hieratyczna poza Jego głowy, dłoni na kolanach, otwartych, bosych stóp na gołej posadzce ze starych cegieł. Tłem jest mur ogołocony i lekko pobielony wapnem. Za Jego głową wisi nie proporzec ani baldachim, lecz sito na mąkę i sznur, na którym widzę wianki czosnku i cebuli. Jezus jest bardziej majestatyczny niż gdyby miał pod stopami kosztowną podłogę, mur ze złota za Sobą i zasłonę z purpury ozdobionej klejnotami na głowie.

Czeka. Jego majestat paraliżuje niewiastę w postawie zdumienia i czci. Dziewczynka też milczy i pozostaje nieruchoma w pobliżu niewiasty, być może trochę wystraszona. Ale Jezus uśmiecha się, mówiąc: «Jestem tu dla was. Nie bójcie się.»

Wtedy wszelki lęk ustępuje. Niewiasta szepcze coś dziewczynce i ta podchodzi wraz z nią. Zbliża się do kolan Jezusa i kładzie na nich wszystkie kwiaty, mówiąc:

«Róże od Faustyny dla jej Zbawiciela.»

Mówi to powoli, jak ktoś kto nie zna języka, którym się posługuje, bo nie jest jego własnym. W tym czasie niewiasta klęka za dziewczynką, odrzucając w tył welon. To Waleria, matka dziewczynki, która wita Jezusa swym rzymskim pozdrowieniem:

«Witaj, o Nauczycielu.»

«Niech Bóg przyjdzie do ciebie, niewiasto. Jak to się stało, że jesteś tutaj? Sama?» – pyta Jezus, głaszcząc dziewczynkę, która już się nie boi i nie dość zadowolona z położenia kwiatów na kolanach Jezusa, wkłada rączki do pachnącego bukietu i wybiera te, według niej, najpiękniejsze, mówiąc:

«Weź! Weź! To dla Ciebie, wiesz?» – i podnosi to jedną, to drugą różę, to jedną z białych parasolek o pachnących gwiazdkach, do twarzy Jezusa, który je bierze i kładzie na pachnącym stosie. W tym czasie Waleria mówi:

«Byłam w Tyberiadzie, gdyż moja córka była nieco chora i nasz lekarz to doradził...»

Waleria milknie na dłuższą chwilę, mieni się na twarzy, a potem mówi szybko:

«I miałam w sercu tak wielkie cierpienie, że pragnęłam Cię ujrzeć. Bo moje cierpienie może uleczyć tylko jeden lekarz: Ty, Nauczyciel, we wszystkich sprawach znajdujesz właściwie słowo... Więc i tak bym przyszła. Z egoizmu, aby od Ciebie otrzymać pociechę i także po to, aby się dowiedzieć, co powinnam robić, żeby... tak, żeby Ci ukazać moją wdzięczność Tobie i Twemu Bogu, który mi pozwolił posiadać moje dziecko... Wiemy o tylu rzeczach, Nauczycielu. Raporty o najmniejszych wydarzeniach w Kolonii każdego dnia znajdują się na roboczym stole Poncjusza Piłata. On się z nimi zapoznaje, żeby podjąć decyzje i bardzo zdaje się w tym na Klaudię...

Wiele raportów mówi o Tobie i o Hebrajczykach, którzy wywołują rozruchy w kraju, czyniąc z Ciebie symbol przebudzenia narodowego i przyczynę nienawiści między ludźmi. Klaudia patrzy na to właściwie. Mówi swemu mężowi, że w całej Palestynie jest tylko jeden, którego się nie powinien obawiać jako ewentualnej przyczyny nieszczęścia: Ty. I Piłat słucha jej dzień za dniem... Aż dotąd silniejsza jest Klaudia. Ale jeśli jutro jakaś inna siła zapanuje nad Piłatem... Wiedziałam więc i odczułam, że moje dzieciątko pocieszy Cię...»

«Miałaś serce pełne litości i światła, niewiasto. Niech Bóg cię całkowicie oświeci i niech czuwa nad twoim dzieckiem, teraz i zawsze.»

«Dziękuję, Panie. Potrzebuję Boga...»

Łzy toczą się z oczu Walerii.

«Tak, potrzebujesz. W Bogu znajdziesz wszelką pociechę i będziesz potrafiła znaleźć przewodnika, żeby być sprawiedliwą w osądzie, przebaczającą, wciąż kochającą, a zwłaszcza po to, żeby wychować to dziecko, aby miało szczęśliwe życie dzieci prawdziwego Boga.

Widzisz: [przyprowadził cię do Mnie] Bóg, którego nie znałaś, z którego się być może wyśmiewałaś, z Niego i z Jego Prawa, tak odmienny od waszych bóstw i waszych praw oraz praktyk religijnych, którego z pewnością obraziłaś sposobem życia tam, gdzie cnota nie była szanowana w wielu rzeczach, jeszcze lekkich, lecz które prowadziły do poważniejszego zranienia cnoty i obrażenia Boskości, która i ciebie stworzyła. Ten Bóg tak bardzo cię umiłował, że z powodu bólu, jaki odczuwałaś w twym człowieczeństwie matki i to matki, która nie zna życia przyszłego, a przez to czasowego charakteru rozdzielenia swego ciała od ciała dziecka, przyprowadził Mnie do Cezarei, kiedy niemal umierałaś nad ciałem twego dziecka, które już stygło w agonii. On cię tak umiłował, że ci ją oddał, abyś miała zawsze obecną w duchu dobroć i moc prawdziwego Boga i żebyś posiadała hamulec przeciw pogańskiemu przyzwoleniu i pociechę we wszystkich twoich bólach niewiasty zamężnej. On tak cię umiłował, że przez inny ból wzmocnił w tobie wolę przybycia do Drogi, Prawdy, Życia i przywiązania cię do nich wraz z twoim dzieckiem. [Bóg chciał], aby przynajmniej ona, od swego najwcześniejszego dzieciństwa, posiadała to, co jest pociechą i pokojem, zbawieniem i światłem w smutnych dniach ziemi i żeby dzięki nim została zachowana od tego wszystkiego, co zadaje ból najlepszej części twej istoty i twoim uczuciom. Pierwsza jest instynktownie dobra i niezdolna do zniesienia mrocznego błota, w którym musi żyć. Druga, uczuciowa – nieuporządkowana w swej dobroci.

To znaczy, że w swych uczuciach, o niewiasto, jesteś poganką. To nie jest twoja wina. To wina czasu, w którym żyjesz i pogaństwa, w którym wzrosłaś. Uczucia – jedynie u wyznawcy prawdziwej Religii – znajdują właściwą wartość, umiar i słuszne przejawy. Ty, matka nieświadoma życia wiecznego, kochasz swe dziecko w sposób nieuporządkowany. Widząc ją umierającą buntowałaś się rozpaczliwie przeciw tej stracie, szalejąc z powodu nadchodzącej już śmierci. Byłaś jak ktoś, kto oszalał z przerażenia na widok istoty najdroższej wiszącej nad przepaścią. Myślałaś, że nie będzie już mogła z niej powrócić, jeśli do niej wpadnie, i nie otrzymasz jej już nawet jako zimnych zwłok dla dania jej pocałunku miłości. Tak widziałaś twoją Faustynę, już wiszącą na skraju otchłani nicości... Biedna matka, która nie miałaby już swej córki! Ani w ciele, ani w duchu. Nicość. Koniec, nieubłagany kres, którym jest śmierć dla niewierzących w duchowe Życie.

Ty, małżonka pogańska, kochająca, wierna, kochałaś w twym małżonku ziemskiego boga miłością cielesną, twego pięknego boga, który przyjmował od ciebie adorację, poniżając twą godność – równą jego godności – do służalczości niewolnicy. Niech niewiasta będzie poddana mężowi, pokorna, wierna, czysta. Tak. On, mężczyzna jest głową rodziny, lecz być głową nie oznacza być despotą. Przywódca nie ma być panem kapryśnym, któremu wolno podporządkowywać swoim kaprysom nie tylko ciało, ale i najlepszą część małżonki.

Mówicie: „Gdzie ty, Gajusz, tam ja, Gaja”. Biedne niewiasty żyjące tam, gdzie rozwiązłość znajduje się nawet w opowiadaniach o waszych bóstwach, jakże te spośród was, które nie są bezwstydne i nie oddają się namiętnościom, mogą być tam, gdzie są wasi małżonkowie? Nie można uniknąć tego, że niewiasta, która nie jest rozpustna i zepsuta, odrywa się z odrazą i doświadcza bólu zaiste okrutnego, jakby się jej włókna rozrywały. [Doświadcza] przerażenia, zawalenia się całego kultu wobec męża, kontemplowanego dotąd jak boga, kiedy odkrywa, że ten, którego adorowała jako boga, to istota nędzna, zdominowana przez brutalną zwierzęcość, rozpustę, cudzołóstwo, umiłowanie rozrywek, obojętność, wyśmiewająca się z uczuć i godności swej małżonki.

Nie płacz. Ja też wiem o wszystkim i to bez raportów setników. Nie płacz, niewiasto. Naucz się kochać twego męża, w sposób uporządkowany.»

«Już go nie potrafię kochać, on na to nie zasługuje. Gardzę nim. Nie będę się upokarzać naśladując go, lecz nie mogę go już kochać. Między nami wszystko skończone. Pozwoliłam mu odejść... nie próbując go zatrzymać... W głębi duszy byłam mu wdzięczna, ostatnim razem, za jego odejście... Nie będę go szukać. Zresztą, kiedyż był moim towarzyszem? Teraz, kiedy opadła zasłona mojej adoracji, przypomniałam sobie i oceniłam jego czyny. Czy był przy moim sercu, gdy opłakiwałam konieczność przybycia tu za nim, opuszczenia mojej chorej matki i ojczyzny, gdy byłam nowo zaślubioną małżonką i bliską porodzenia dziecka? On, ze swymi przyjaciółmi, wybuchał pustym śmiechem nad moimi łzami i nad moim mdłościami, ostrzegając mnie jedynie, abym nie poplamiła jego szaty. Czy może był przy mnie, kiedy tęskniłam po opuszczeniu ojczyzny? Nie, na dworze, z przyjaciółmi, na zabawach, na które mój stan nie pozwalał mi iść... Czy może pochylał się ze mną nad kołyską niemowlęcia? Kiedy mu pokazano córkę zaczął się śmiać, mówiąc: „Miałbym ochotę rzucić nią o ziemię. Wziąłem na siebie jarzmo małżeńskie nie po to, aby mieć córki”. Nie uczestniczył w oczyszczeniu, bo powiedział, że to bezużyteczna pantomima. A kiedy mała płakała powiedział, wychodząc: „Niech jej dadzą imię Libitiny i poświęcą tej bogini”.

A kiedy Faustyna umierała, czy dzielił mój niepokój? Gdzie był w noc poprzedzającą Twoje przybycie? W domu Waleriana na uczcie. Ale kochałam go. Słusznie powiedziałeś, że był moim bogiem. Wszystko w nim wydawało mi się dobre i sprawiedliwe. Pozwalał mi się kochać... i byłam najbardziej zniewoloną niewolnicą jego zachcianek. Czy wiesz, dlaczego się ode mnie oddalił?»

«Wiem. Ponieważ w twym ciele przebudziła się dusza i nie byłaś już samicą, lecz niewiastą.»

«Tak. Chciałam uczynić z mego domu dom cnotliwy... więc on poprosił o wysłanie go do Konsula do Antiochii, zakazując mi iść za nim. Wziął ze sobą ulubione niewolnice. O! Nie poszłabym za nim! Mam moją córkę. Mam wszystko.»

«Nie. Nie masz wszystkiego. Masz część, małą część Wszystkiego, taką, która ci służy, abyś była cnotliwa.

Wszystko to Bóg. Twoja córka nie powinna być przyczyną niesprawiedliwości wobec [Tego, który jest] Wszystkim, lecz sprawiedliwości. Dla niej i z nią masz obowiązek być cnotliwą.»

«Przyszłam, żeby Cię pocieszyć, a to Ty mnie pocieszasz. Ale przyszłam także po to, aby Cię zapytać, jak wychować tę małą, aby uczynić ją godną swego Zbawiciela. Pomyślałam, żeby wraz z nią zostać waszą prozelitką...»

«A twój mąż?»

«O! Z nim wszystko jest skończone.»

«Nie. Wszystko się rozpoczyna. Jesteś ciągle jego małżonką. Obowiązkiem dobrej małżonki jest uczynienie dobrym swego współmałżonka.»

«On mówi, że chce rozwodu i z pewnością do tego doprowadzi. Dlatego...»

«Zrobi to. Ale jeszcze tego nie uczynił i dopóki tego nie zrobił, dopóty jesteś jego małżonką, nawet według waszego prawa. I jako taka, masz obowiązek pozostać jako małżonka na swym miejscu. Twoim zaś miejscem jest bycie pomocą dla twego męża w domu, w pobliżu twej córki, w obecności sług i ludzi. Pomyśl: on dał zły przykład. To prawda. Jednak to cię nie zwalnia z dawania przykładu cnoty. On odszedł, to prawda. Ty zajmij jego miejsce przy sługach i córce.

Nie wszystko zasługuje na naganę w waszych zwyczajach. Kiedy Rzym był mniej zepsuty, jego niewiasty były czyste, pracowite, służyły boskości przez życie cnotliwe i wierne. Nawet jeśli ich mizerna pozycja poganek sprawiała, że służyły fałszywym bogom, myśl była dobra. Żyły cnotliwie ze względu na religię, na potrzebę szacunku dla religii, dla Boskości, której prawdziwe imię było nieznane. Istnienie [tej Boskości] jednak przeczuwały. Była ona większa niż rozpustny Olimp i upodlone bóstwa, jakie go zamieszkiwały według mitycznych legend. Wasz Olimp nie istnieje, nie istnieją wasi bogowie. Lecz wasze dawne cnoty były owocem obowiązku, który czuliście, że posiadacie wobec bóstw, jakie adorowaliście. Oczom świata, szczególnie naszego świata judejskiego, wydawaliście się głupi z tą czcią, jaką oddawaliście temu, co nie istnieje. Ale dla Sprawiedliwości wiecznej i prawdziwej, dla Boga najwyższego jedynego i Wszechmogącego Stworzyciela wszelkich stworzeń i wszelkich rzeczy, te cnoty, ten szacunek, ten obowiązek nie były próżne. Dobro jest zawsze dobrem, wiara ma zawsze wartość wiary, religia ma zawsze wartość religii, jeśli ten, kto idzie za nią i praktykuje ją, jest przekonany, że jest w prawdzie.

Zachęcam cię do naśladowania waszych dawnych niewiast – czystych, pracowitych i wiernych – przez pozostanie na miejscu jako kolumna w twoim domu i światło twego domu. Nie sądź, że słudzy będą mieli dla ciebie mniej szacunku dlatego, że zostałaś sama. Dotąd służyli ci z lęku, a czasem z ukrytym uczuciem nienawiści i buntu. Teraz będą ci służyć z miłością. Nieszczęśliwi kochają tych, którzy są nieszczęśliwi. Twoi niewolnicy znają ból. Twoja radość była dla nich gorzkim ościeniem. Twoje smutki, pozbawiając cię zimnego blasku pani, w najbardziej odrażającym znaczeniu tego słowa, przyodzieją cię ciepłym światłem współczucia. Będziesz kochana, Walerio, i przez Boga, i przez twoją córkę, i przez twoje sługi. I nawet wtedy, gdy nie będziesz już małżonką, lecz rozwiedzioną, pamiętaj (Jezus wstaje), że prawomocna separacja nie znosi obowiązku niewiasty bycia wierną swej przysiędze małżonki.

Chciałabyś wejść do naszej religii. Jedną z jej boskich zasad jest to, że niewiasta jest ciałem z ciała małżonka i że nic ani nikt nie może rozdzielić tego, co Bóg uczynił jednym ciałem. My także mamy rozwód. Przyszedł jako zły owoc ludzkiej rozwiązłości, grzechu pierworodnego, zepsucia ludzi. Lecz nie przyszedł w sposób naturalny od Boga. Bóg nie zmienia Swego słowa. I Bóg powiedział, dając natchnienie Adamowi, jeszcze niewinnemu, i mówiącemu przez to z inteligencją, której nie zaciemniała wina, słowa: że małżonkowie, raz połączeni, powinni się stać jednym ciałem. Ciało nie rozdziela się od ciała inaczej jak tylko przez nieszczęście śmierci lub choroby.

Rozwód mojżeszowy dopuszczony dla uniknięcia okropnych grzechów przyznaje niewieście jedynie bardzo nikłą wolność. Rozwiedziona jest zawsze niewiastą pomniejszoną w oczach ludzi, bez względu na to, czy pozostanie rozwiedziona, czy też zostanie zaślubiona po raz drugi. Według Bożego osądu jest nieszczęśliwa, jeśli małżonek rozwiedzie się z nią i pozostanie rozwiedziona. Jest jedynie grzesznicą, cudzołożnicą, jeśli staje się taką przez własne, haniebne grzechy i ponownie wychodzi za mąż.

Ty chcesz przystąpić do naszej religii, aby iść za Mną. A zatem Ja, Słowo Boga – skoro nadszedł czas doskonałej religii – powiadam ci to, co mówię wielu: nie wolno człowiekowi rozłączać tego, co Bóg połączył. Zawsze jest cudzołożnikiem ten lub ta, którzy za życia współmałżonka zaślubiają kogoś [innego].

Rozwód to legalny nierząd, który stawia mężczyznę i kobietę w sytuacji popełniania grzechu rozpusty. Niewiasta rozwiedziona pozostaje z trudem wdową żyjącego mężczyzny, wdową wierną. Mężczyzna rozwiedziony nigdy nie pozostaje wierny pierwszemu małżeństwu. Zarówno ona, jak i on nawiązując inne związki, schodzą z poziomu ludzi do poziomu zwierząt, którym wolno zmieniać samice przy każdym odezwaniu się zmysłów. Taki zalegalizowany nierząd, niebezpieczny dla rodziny i dla Ojczyzny, jest zbrodniczy ze względu na dzieci. Dzieci rozwiedzionych muszą osądzać swych rodziców. Surowy jest osąd dzieci! Dzieci muszą potępić przynajmniej jedno z dwojga rodziców. Dzieci z powodu egoizmu rodziców są skazane na życie uczuciowo okaleczone. Jeśli do rodzinnych konsekwencji rozwodu, który pozbawia ojca lub matki niewinne dzieci, dochodzi nowe małżeństwo małżonka, któremu zostały powierzone dzieci, wtedy do skazania na okaleczone życie uczuciowe – [z powodu utraty] jednego rodzica – dochodzi inne okaleczenie. [Polega ono na] stracie, bardziej lub mniej zupełnej, uczucia drugiego rodzica, oddzielonego lub całkowicie pochłoniętego przez nową miłość i dzieci z nowego małżeństwa.

Używać słów ‘zaślubiny’, ‘małżeństwo’, w odniesieniu do nowego związku rozwiedzionego lub rozwiedzionej to profanować sens i istotę małżeństwa. Jedynie śmierć jednego ze współmałżonków i wdowieństwo, które z tego wypływa dla drugiego, może usprawiedliwić drugie zaślubiny. Choć Ja osądzam, że – kiedy śmierć położyła kres stanowi małżeńskiemu – byłoby lepiej pochylić się przed wyrokiem zawsze słusznym Tego, kto rządzi losami ludzi i zamknąć się we wstrzemięźliwości. Należałoby wtedy poświęcić się całkowicie dzieciom i kochać w dzieciach małżonka, który przeszedł do drugiego życia. To jest miłość pozbawiona wszelkiej cielesności, święta i prawdziwa.

Biedne dzieci! Poznają – po śmierci lub po zburzeniu ogniska rodzinnego – twardość drugiego ojca lub drugiej matki oraz niepokój widzenia serdeczności dzielonej z innymi dziećmi, które nie są ich braćmi!

Nie. W Mojej religii rozwód nie istnieje. Cudzołożnikiem i grzesznikiem będzie ten, kto przyjmie rozwód cywilny dla zawarcia nowego związku. Prawo ludzi nie zmieni Mojego wyroku. Małżeństwo w Mojej religii nie będzie już umową cywilną, obietnicą moralną, uczynioną i usankcjonowaną w obecności świadków, którzy się stawili w tej sprawie. Będzie ono nierozerwalną więzią umocnioną, zespoloną, uświęconą mocą uświęcającą, jakiej Ja udzielę tej umowie, która się stanie Sakramentem. Zrozum to: świętym obrzędem. Ta moc pomoże wypełniać w sposób święty wszystkie obowiązki małżeńskie, lecz będzie także orzeczeniem nierozerwalności więzów.

Małżeństwo było dotąd obustronnym kontraktem, naturalnym i moralnym pomiędzy dwoma osobami odmiennej płci. Od chwili, gdy zaistnieje Moje prawo, zostanie ono rozciągnięte na dusze współmałżonków. Stanie się zatem umową duchową, zatwierdzoną przez Boga, za pośrednictwem Jego sług. Wiesz teraz, że nie ma nic ponad Bogiem. Zatem tego, co On połączy, żadna władza, żadne prawo lub ludzki kaprys, nie będzie mógł rozdzielić.

„Gdzie ty, Kajusz, tam ja, Kaja” waszego obrzędu, w naszym, w Moim obrzędzie przedłuża się [poza życie], gdyż śmierć nie jest końcem, lecz czasową separacją małżonka i małżonki. Obowiązek zaś kochania trwa po śmierci. To dlatego mówię, że chciałbym czystości żyjących we wdowieństwie. Jednak człowiek nie potrafi być czysty, dlatego też mówię, że małżonkowie mają wzajemnie wobec siebie obowiązek doskonalenia się.

Nie kręć głową. Taki jest obowiązek i trzeba wypełnić ten obowiązek, jeśli chce się naprawdę iść za Mną.»

«Jesteś dziś twardy, Nauczycielu.»

«Nie. Jestem Nauczycielem i mam naprzeciw Mnie stworzenie, które może wzrastać w życiu Łaski. Gdybyś nie była tym, kim jesteś, mniej bym od ciebie wymagał. Ale ty masz wielką siłę, a cierpienie oczyszcza i hartuje coraz bardziej twój metal. Pewnego dnia przypomnisz sobie o Mnie i pobłogosławisz Mnie za to, Kim jestem.»

«Mój mąż nie cofnie się...»

«A ty pójdziesz naprzód. Trzymając za rękę twe dziecko, pójdziesz po drodze Sprawiedliwości bez nienawiści, bez zemsty, ale też bez daremnego oczekiwania i bez żałowania tego, co utracone.»

«Wiesz więc, że go straciłam!»

«Wiem, ale to nie ty go straciłaś, to on ciebie stracił. Nie zasługiwał na ciebie. Teraz posłuchaj... To twarde. Tak. Ty Mi przyniosłaś róże i niewinne uśmiechy, żeby Mnie pocieszyć... Ja... mogę cię jedynie przygotować na niesienie cierniowej korony opuszczonych małżonek... Ale zastanów się: gdyby można było cofnąć czas i przyprowadzić cię do tego ranka, kiedy Faustyna była umierająca i gdyby twoje serce zostało postawione przed wyborem twej córki lub twego męża, i musiałabyś jedno z nich utracić, kogo byś wybrała?...»

Niewiasta zastanawia się, blada, lecz odważna w swym cierpieniu. Jedynie na początku rozmowy wylała kilka łez...

Potem pochyla się nad swoją małą, która siedzi na podłodze i bawi się układając białe kwiatki wokół stóp Jezusa. Chwyta ją, tuli i woła:

«To ją bym wybrała, bo jej mogę dać moje serce i wychować ją tak, jak nauczyłam się, że trzeba żyć. Moje dziecko! I być razem także po tym życiu. Ja zawsze jako jej matka, a ona – moja córka!» – i okrywa ją pocałunkami, dziewczynka zaś tuli się do jej szyi, będąc samą miłością i uśmiechem.

«Powiedz mi, o! Powiedz mi, Nauczycielu, Ty, który uczysz heroicznego życia, jak ją wychować, żebyśmy obydwie były w Twoim Królestwie? Jakie słowa, jakie działania jej wpoić?»

«Nie potrzeba specjalnych słów ani czynów. Bądź doskonała, żeby ona odbijała twoją doskonałość. Kochaj Boga i bliźniego, żeby ona nauczyła się kochać. Żyj na ziemi z twoimi uczuciami złożonymi w Bogu. Ona będzie cię naśladować. Tyle na razie. Później Mój Ojciec, który was umiłował w sposób szczególny, zatroszczy się o wasze potrzeby duchowe i staniecie się mądre w wierze, która będzie nosić Moje Imię. To wszystko, co trzeba robić. W miłości Boga znajdziesz wszelkie wędzidło wobec Zła. Miłowanie bliźniego pomoże ci w przygnębieniu samotności. I naucz się przebaczać. Siebie i swoje dziecko. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?»

«Rozumiem... To słuszne... Nauczycielu, opuszczam Cię. Pobłogosław biedną niewiastę... biedniejszą od żebraczki, która ma swego wiernego towarzysza...»

«Gdzie jesteś teraz? W Jerozolimie?»

«Nie, w Beter. Joanna, tak dobra, wysłała mnie do swego zamku... Zbytnio cierpiałam w [Jerozolimie]... Zostanę tam, aż do chwili, kiedy Joanna powróci do Jerozolimy, czyli już wkrótce. Przyjdzie do Judei z Twoją Matką i innymi uczennicami w pierwszych ciepłych dniach wiosny. Potem zostanę z nią jakiś czas. Kiedy inne przybędą, będę z nimi. Ale czas już zabliźni moją ranę.»

«Czas, a zwłaszcza Bóg i uśmiech twojej córeczki. Żegnaj, Walerio. Niech Bóg prawdziwy, którego szukasz w dobrym duchu, pocieszy cię i ochroni.»

Jezus kładzie rękę na głowie dziecka, żeby je pobłogosławić. Potem podchodzi do zamkniętych drzwi, pytając:

«Przyszłaś sama?»

«Nie, z wyzwoloną. Wóz czeka na mnie w lesie u wejścia do wioski. Jeszcze się zobaczymy, Nauczycielu?»

«Na Święto Poświęcenia będę w Jerozolimie, w Świątyni.»

«Też tam będę, Nauczycielu. Potrzebuję Twoich słów dla mojego nowego życia...»

«Idź spokojnie. Bóg nie pozostawia bez pomocy tego, kto Go szuka.»

«Wierzę... O! Bardzo smutny jest nasz świat pogański!»

«Wszędzie jest smutek, gdzie nie ma prawdziwego życia w Bogu. Nawet w Izraelu, płacze się... To dlatego że nie żyje się już Prawem Boga. Żegnaj. Pokój niech będzie z tobą.»

Niewiasta zgina się w głębokim pokłonie i nakłania do czegoś małą. Dziewczynka unosi twarz, wyciąga ramionka i powtarza swym głosem ptaszka: «Ave, Domine Jesu!»

Jezus pochyla się, żeby przyjąć z jej już formujących się do pocałunku ust niewinny pocałunek i jeszcze raz ją błogosławi...

Potem wchodzi do pomieszczenia i siada zamyślony w pobliżu kwiatów rozsypanych na podłodze.

Mija jakiś czas, potem ktoś puka do drzwi.

«Wejdź.»

Drzwi uchylają się i w szparze pojawia się szlachetna twarz Piotra.

«To ty? Wejdź...»

«Nie. To Ty powinieneś przyjść do nas. Tutaj jest zimno. Jakie piękne kwiaty! Kosztowne!»

Piotr mówiąc to, obserwuje Nauczyciela.

«Tak, bardzo drogie. Ale czyn i sposób, w jaki zostały Mi dane, ma większą wartość niż te kwiaty. Przyniosła mi je córeczka Walerii, Rzymianki, przyjaciółka Klaudii.»

«A! Wiem! Wiem! A dlaczego?»

«Żeby Mnie pocieszyć. Wiedzą, ile cierpię, więc Waleria wpadła na ten pomysł. Pomyślała, że kwiaty dziecka pocieszą Mnie...»

«Rzymianka!... A my, z Izraela, my Ci zadajemy jedynie ból... Judasz słusznie zgadnął. Mówił, że widział stojący wóz i że to była niewiasta, z pewnością Rzymianka... i... był wzburzony, Nauczycielu...»

Piotr jest wielkim pytaniem. Jednak Jezus pyta tylko:

«Gdzie jest Judasz?»

«Na dworze. To znaczy na drodze, w pobliżu lasu. Chce widzieć, kto przyszedł do Ciebie...»

«Zejdźmy.»

Judasz jest już w kuchni. Odwraca się na widok Jezusa i mówi:

«Nawet gdybyś chciał temu zaprzeczyć, to nie będziesz mógł. Ta kobieta przyszła, żeby... się na coś poskarżyć! Mają jeszcze coś innego do powiedzenia? Nie mają nic innego do roboty, jak tylko śledzić i donosić, i...»

«Nie muszę ci odpowiadać, ale czynię to dla ciebie i dla wszystkich. Szymon Piotr już wie, kto to, a Ja mówię wszystkim, po co przyszła. Nawet stworzenia z wyglądu najbardziej szczęśliwe mogą potrzebować pociechy i rady... Andrzeju, idź na górę, żeby zabrać kwiaty przyniesione przez dziewczynkę i zanieś je do małego Lewiego.»

«Dlaczego?»

«Bo umiera.»

«Umiera? Ależ widziałem go w godzinie tercji i miał się dobrze» – mówi zaskoczony Bartłomiej.

«Był w dobrym zdrowiu, lecz wieczorem umrze.»

«Jeśli jest tak źle, nie ucieszą go kwiaty...»

«Nie. Lecz przerażonemu domowi kwiaty wysłane przez Zbawiciela przekażą słowo światła.»

Jezus siada. Wszyscy rozmawiają o kruchości życia. Eliza zaś wkłada płaszcz, mówiąc: «Idę z Andrzejem... Biedna matka!...»

Widać, jak Andrzej oddala się z Elizą z kwiatami w rękach...

Jezus milczy. Judasz także milczy. Jest niepewny. Jezus milczy, lecz jest surowy... Judasz kręci się wokół Niego, pobudzany pragnieniem dowiedzenia się. Dręczy go niepokój jak kogoś, kto ma nieczyste sumienie. W końcu zaciąga Piotra na bok, aby go wypytać. Nabiera pewności siebie po rozmowie z Piotrem i idzie drażnić Mateusza, który spokojnie pisze w kącie, przy stole.

Andrzej powraca biegiem. Mówi zadyszany:

«Nauczycielu... dziecko naprawdę umiera... Niespodziewanie... wydaje się, że oszaleli... Ale kiedy Eliza powiedziała: „Pan je wysyła” i ja... myślałem, że oni zrozumieli: „na łoże zmarłego”, matka i ojciec... w tym samym czasie powiedzieli: „O! To prawda! Biegnij Go zawołać. On go uzdrowi.”»

«Słowo wiary. Chodźmy» – i Jezus wychodzi, niemal biegnąc.

Oczywiście wszyscy idą za Nim, nawet stary Jan, kulejąc, podąża za wszystkimi.

Dom jest na krańcu wioski, lecz Jezus przybywa szybko. Toruje Sobie przejście pośród ludzi tłoczących się w otwartych drzwiach. Idzie prosto do pomieszczenia w głębi, bo dom jest duży i wielu jest tu mieszkańców, być może braci.

W pomieszczeniu, pochyleni nad jakimś posłaniem przygotowanym naprędce, ojciec, matka i Eliza... Dostrzegają Jezusa dopiero wtedy, kiedy mówi: «Pokój temu domowi.»

Wtedy nieszczęśliwi rodzice odchodzą od posłania i rzucają się do stóp Jezusa. Tylko Eliza zostaje na miejscu, zajęta rozcieraniem wonności na stygnącym ciele. Dziecko naprawdę jest u kresu. Jego ciało ma już ciężar i bezwład śmierci, a jego mała twarzyczka nabiera woskowej barwy, z przyciemnionymi nozdrzami i fioletowymi wargami. Malec oddycha z trudem, konwulsyjnie poruszając małą klatką piersiową. Każdy oddech zdaje się ostatnim, tak długa dzieli go przerwa od poprzedniego.

Matka płacze z twarzą przy stopach Jezusa. Ojciec także pochylony do samej ziemi mówi: «Ulituj się! Ulituj!»

Nie potrafi powiedzieć nic innego.

Jezus mówi: «Lewi, podejdź do Mnie.»

I wyciąga do niego ręce.

Dzieckiem, około pięcioletnim, wstrząsa dreszcz, jakby ktoś zawołał je głośno, a ono spało. Siada bez trudu, a małymi rączkami przeciera oczy, rozgląda się wokół siebie zaskoczone. Widząc Jezusa, który się do niego uśmiecha, schodzi ze swego posłania. Idzie pewnym krokiem, w swej małej szacie, do Zbawiciela.

Skuleni rodzice nic nie widzą, jednak okrzyki Elizy, wołającej: «Dobroci wieczna!» i «Och!» apostołów oraz ciekawskich, którzy wołają ze zdumienia przy wejściu, uprzedzają ich o tym, co się dzieje. Unoszą twarze znad ziemi i widzą swego małego synka, zdrowego, jakby nigdy nie umierał.

Radość wyraża się przez śmiech, płacz, krzyk lub zamilknięcie, zależnie od sposobu reagowania każdego. Tu wywołuje nieme zaskoczenie, jakby przerażenie... Jest zbyt wielka różnica pomiędzy sytuacją poprzedzającą a aktualną. Dwoje biednych rodziców, otumanionych bólem, nie umie przyjąć radości.

Ale w końcu opanowują się, kiedy widzą, że dziecko znajduje się w ramionach Jezusa. Wtedy po milczeniu następuje potok słów pomieszanych z okrzykami radości i błogosławieństwa. Trudno jest nadążyć za tym zalewem słów, które płyną w bezładzie. Na ich podstawie dowiaduję się, że około szóstej godziny dziecko, które bawiło się w ogrodzie, weszło do domu skarżąc się na straszliwe bóle. Dziadek wziął chłopca na ręce i zaniósł w pobliże ognia. Wydawało się, że czuje się lepiej. Ale potem na chwilę przed godziną dziewiątą zaczął wymiotować zawartością jelit i zaraz zaczął konać. Klasyczne nagłe zapalenie otrzewnej.

Ojciec pobiegł do Jerozolimy przy pierwszych oznakach choroby i wrócił z lekarzem. Ten, po ujrzeniu dziecka, które w międzyczasie zaczęło wymiotować, powiedział: „Nie może przeżyć” i odszedł...

Rzeczywiście z minuty na minutę choroba się pogarszała i dziecko już stygło. Rodzice w niepokoju tego nieprzewidzianego nieszczęścia niezdolni byli do pomyślenia o ocaleniu, które było w pobliżu. Dopiero kiedy Andrzej i Eliza weszli z kwiatami, mówiąc: „Jezus przysyła je dla Lewiego”, mieli jakby rodzaj wewnętrznego światła i powiedzieli: „Jezus go ocali”.

«I ocaliłeś go, bądź na wieki błogosławiony! Twoje kwiaty! Nadzieja! Radość! O! Tak! Wiara w Twoją miłość do nas! Ale skąd wiedziałeś? Błogosławiony! Proś nas, o co chcesz! Rozkazuj, jak niewolnikom! Wszystko Ci zawdzięczamy!...»

Jezus słucha ich, trzymając cały czas chłopca w ramionach. Pozwala im mówić, aż do wyczerpania, aż ich nerwy poddane tak wielkiemu napięciu, znajdą odprężenie i ulgę. Potem mówi spokojnie:

«Kocham dzieci i wierne serca. Wy wszyscy z Nobe jesteście dla Mnie bardzo dobrzy. Skoro jestem dobry wobec tych, którzy Mnie nienawidzą, czegóż nie dałbym tym, którzy Mnie kochają? Wiedziałem... i wiedziałem także o tym, że boleść sprawiła, iż zapomnieliście o Źródle Życia. Chciałem wam wskazać drogę...»

«Ale dlaczego sam nie przyszedłeś, Panie? Bałeś się, że Cię nie przyjmiemy?»

«Nie. Wiedziałem, że przyjęlibyście Mnie z miłością. Ale pośród otaczających nas był ktoś, kto musiał przekonać się, że nie jest Mi niewiadome nic, co dotyczy ludzi i stanu ich serc. I chciałem też, żeby inni pojęli, że Bóg odpowiada tym, którzy Go wzywają z wiarą. Teraz trwajcie w pokoju i wzrastajcie zawsze w wierze w miłosierdzie Boże. Niech pokój będzie z wami wszystkimi. Żegnaj, Lewi. Idź teraz do twojej mamy. Żegnaj, niewiasto. Poświęć także Panu tego, którego nosisz w swym łonie, na wspomnienie dobroci, jaką Pan ci okazał. Żegnaj, mężu. Zachowaj sprawiedliwość twego ducha.»

Odwraca się, żeby odejść i przechodzi, nie bez trudu, pomiędzy krewnymi, którzy się tłoczą u wejścia: dziadkowie, wujowie, kuzyni cudownie uzdrowionego. Wszyscy chcą rozmawiać z Jezusem, pobłogosławić Go, być przez Niego pobłogosławionymi, ucałować Jego szaty, Jego dłonie...

A potem po wielu krewnych, mieszkańcy osady chcą uczynić to samo, lecz ci wylewają się na drogę za Jezusem, pozostawiając swobodę radości domowi pobłogosławionemu przez cud. I po drogach teraz mrocznych, ze zwykłą wrzawą godzin świątecznych, całe Nobe odprowadza Jezusa do domku Jana. Trzeba całego autorytetu apostołów dla przekonania mieszkańców do powrotu do ich domów dla pozostawienia Nauczyciela w spokoju. A żeby odnieść sukces w tym przedsięwzięciu do autorytetu muszą dodać środki nieco energiczniejsze, grożąc, że jeśli nie pozwolą Mu odpocząć, to nazajutrz wszyscy stąd odejdą.

W końcu Utrudzony może odpocząć...


   

Przekład: "Vox Domini"