Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

110. JEZUS W WIOSCE DEKAPOLU

Napisane 2 października 1944. A, 3690-3703

Na brzegu rzeki znajduje się wioska złożona z kilku domów bardzo skromnych. To stamtąd musiał wyruszyć Jezus, gdy przemierzał łodzią wezbrany Jordan. Rzeczywiście, widzę, że na spotkanie Jezusa - który wysłał przed Sobą Iskariotę i Tomasza, aby Mu przygotowali drogę - wychodzi przewoźnik ze swymi krewnymi.

Widząc z daleka nadchodzącego Nauczyciela, przewoźnik przyspiesza kroku. Doszedłszy do Jezusa kłania się z głębokim szacunkiem, mówiąc: «Przychodzisz na czas, o Nauczycielu, do naszych chorych. Czekają na Ciebie. Wiele o Tobie mówiłem. Cała wioska pozdrawia Cię za moim pośrednictwem, mówiąc: „Błogosławiony Mesjasz Boga Najwyższego”.»

«Pokój tobie i tej osadzie. Jestem tutaj dla was. Nie zawiedziecie się w swoich nadziejach. Niebo ulituje się nad tym, który ma wiarę. Chodźmy.»

I Jezus, u boku przewoźnika, kieruje się ku centrum osady. Niewiasty, dzieci, mężczyźni ukazują się na progach, a potem ruszają za tym małym pochodem, posuwającym się naprzód. Z każdym metrem tłum się powiększa, gdyż wciąż dochodzą ludzie, aby się przyłączyć do tych, którzy już są.

Pozdrawiają, błogosławią, wołają.

«Nauczycielu! – woła jakaś matka – Moje dziecko jest chore. Przyjdź, pobłogosław!»

Jezus odwraca się i idzie w stronę ubogiego domu. Kładzie rękę na ramieniu matki zalanej łzami i pyta: «Gdzie jest twój syn?»

«Tutaj, Nauczycielu, chodź.»

Do domu wchodzi Jezus, przewoźnik, Piotr, Jan, Tadeusz i osoby z ludu. Inni tłoczą się przy drzwiach, wyciągając szyje, chcąc widzieć.

W kącie ubogiej i mrocznej kuchni, blisko rozpalonego ognia, jest małe łóżeczko. Na nim – zwłoki dziecka około siedmioletniego. Mówię, że to zwłoki, tak bardzo dziecko jest wymizerowane, żółtawe. Nie porusza się. Tylko ciężko rzęzi mała klatka piersiowa, chora chyba na suchoty.

«Spójrz, Nauczycielu. Poświęciłam wszystkie moje środki, aby go ocalić, chociaż jego. Nie mam już męża. Dwoje moich dzieci umarło mniej więcej w tym wieku, co on. Zaprowadziłam go nawet do Cezarei Nadmorskiej, żeby go obejrzał rzymski lekarz. On jednak potrafił mi powiedzieć tyko: „Pogódź się z tym. Toczy go próchnica”. Spójrz...»

I matka odkrywa tę małą istotę, odrzucając w tył przykrycia. Tam, gdzie nie ma bandaży, widać wyłaniające się małe kości spod skóry zaognionej i żółtawej. Ale jedynie mała część ciała jest odkryta, reszta jest w bandażach i płótnie. A kiedy matka je zdejmuje, ukazują się sączące się otwory, charakterystyczne dla próchnicy kości. Żałosne widowisko. Mały chory jest tak przybity, że nie wykonuje najmniejszego gestu. Wydaje się, że nawet nie potrafi się sam poruszyć. Z ledwością otwiera zapadnięte i otępiałe oczy. Patrzy obojętnie, potem je zamyka, jakby tłum go drażnił.

Jezus go głaszcze. Kładzie smukłą dłoń na małej bezwładnej głowie. Dziecko ponownie otwiera oczy, patrząc z większym zainteresowaniem na tego nieznajomego, który dotyka go z tak wielką miłością i uśmiecha się z takim współczuciem.

«Chcesz wyzdrowieć?» – Jezus przemawia łagodnie, pochylając się nad małą bladą twarzą. Przykrył jego małe ciało i mówi do matki, pytającej, czy ma zmienić bandaże:

«To niepotrzebne, niewiasto. Zostaw go tak.»

Nie mówiąc nic, mały chory potakuje głową [w odpowiedzi na pytanie Jezusa].

«Dlaczego?»

«Dla mojej mamy» – mówi słabiutkim cichym głosem.

Matka płacze głośniej. [Jezus pyta dalej:]

«A będziesz zawsze dobry, kiedy wyzdrowiejesz? Będziesz dobrym synem? Dobrym mieszkańcem? Dobrym wiernym?»

[Jezus] stawia pytania, oddzielając je wyraźnie od siebie, aby dać małemu czas na udzielenie odpowiedzi na każde z nich:

«Będziesz pamiętał o tym, co teraz obiecujesz? Zawsze?»

Słabe „tak”, wyrażające jednak bardzo silne pragnienie, padają jedno po drugim jak westchnienia duszy.

[Jezus prosi:] «Daj Mi rękę, mały.»

Chory chłopiec chce podać rękę lewą – zdrową. Ale Jezus mówi:

«Daj Mi drugą. Nie zrobię ci krzywdy.»

«Panie – mówi matka – To jedna rana. Pozwól mi ją owinąć, ze względu na Ciebie...»

«To nie ma znaczenia, niewiasto. Brzydzę się tylko nieczystościami serca. Podaj Mi rękę i mów ze Mną: „Chcę być zawsze dobry jako syn, jako człowiek i jako wierzący w Boga prawdziwego.”»

Dziecko powtarza coraz mocniejszym głosem. O! Wkłada w ten głos całą duszę i nadzieję swoją... i z pewnością – też matczyną.

W izbie i na ulicy zapadła podniosła cisza. Jezus, trzymając lewą ręką prawą rękę chorego, podnosi prawicę. To ten gest [wykonuje wtedy], gdy ogłasza prawdę lub narzuca Swą wolę chorobom i żywiołom. Prostuje się, uroczysty, i mówi potężnym głosem:

«A Ja chcę, żebyś został uzdrowiony. Wstań, dziecko, i wychwalaj Pana...»

I puszcza małą rękę, teraz całkiem zdrową, szczupłą, lecz bez najmniejszego otarcia skóry.

Mówi do matki: «Odkryj swe dziecko.»

Niewiasta ma twarz kogoś, kto oczekuje na wyrok śmierci lub na ułaskawienie. Z wahaniem zdejmuje okrycia... wydaje okrzyk i rzuca się na małe ciało, bardzo szczupłe, lecz zdrowe, całuje je, obejmuje... Oszalała z radości do tego stopnia, że nie widzi, iż Jezus odchodzi od posłania i idzie w kierunku drzwi.

Ale mały chory widzi Go i mówi: «Pobłogosław mnie, o Panie, i pozwól mi Ciebie pobłogosławić. Mamo... nie dziękujesz?»

Niewiasta, z dzieckiem w ramionach, rzuca się Jezusowi do stóp: «O! Przebacz!...»

«Rozumiem, niewiasto. Idź w pokoju i bądź szczęśliwa. Żegnaj, mały, bądź dobry. Żegnajcie wszyscy.»

Wychodzi.

Wiele niewiast unosi w górę swe dzieci, aby błogosławieństwo Jezusa zachowało je od choroby w przyszłości. Malcy prześlizgują się pośród dorosłych, aby Jezus ich pogłaskał. On zaś błogosławi, głaszcze, słucha, zatrzymuje się jeszcze, aby uzdrowić trzy osoby, które mają chore oczy i kogoś, kto drży, jakby cierpiał na epilepsję.

Teraz Jezus jest w środku osady.

«Jest tu jeden z moich krewnych, głuchoniemy od urodzenia. Ma bystry umysł, ale nic nie potrafi uczynić. Uzdrów go, Jezu» – prosi przewoźnik.

«Zaprowadź Mnie do niego.»

Wchodzą do małego ogrodu. W jego głębi znajduje się około trzydziestoletni młodzieniec. Czerpie wodę ze studni, chcąc podlać jarzyny. Ponieważ jest głuchy i odwrócony plecami, nie zauważa, co się dzieje. Nie przerywa swej pracy, pomimo krzyków tłumu tak głośnych, że przerażone gołębie uciekają na dachy.

Przewoźnik dochodzi do niego, ujmuje go pod ramię i prowadzi do Jezusa, który staje naprzeciw nieszczęśnika, całkiem blisko, naprawdę przy samym jego ciele. Językiem dotyka języka niemego, który stoi z otwartymi ustami. Dwa środkowe palce wkłada do uszu głuchoniemego. Modli się przez chwilę, z oczyma wzniesionymi ku niebu, potem mówi:

«Otwórzcie się!» Opuszcza ręce i odchodzi.

«Kim jesteś, że mi rozwiązujesz mowę i słuch?» – pyta cudownie uzdrowiony.

Jezus wykonuje ruch, jakby chciał się udać w dalszą drogę, idąc za dom. Ale zarówno uzdrowiony mężczyzna jak i przewoźnik zatrzymują Go.

Jeden mówi: «To Jezus z Nazaretu, Mesjasz.»

A drugi: «O! Zostań, abym Cię uwielbił!»

«Uwielbiaj Pana Najwyższego i bądź Mu zawsze wierny. Idź. Nie trać czasu na bezużyteczne słowa. Nie czyń z cudu przedmiotu ludzkiej rozrywki. Posługuj się słowem dla dobra, a bardziej niż uszami słuchaj sercem głosu Stwórczego Ducha, który cię kocha i błogosławi.»

No tak! Powiedzieć komuś, kto jest tak szczęśliwy, żeby nie mówił o swym szczęściu, to daremne! Uzdrowiony mężczyzna po tak wielu latach niemoty i głuchoty mówi do wszystkich obecnych.

Przewoźnik nalega, aby Jezus pozostał w jego domu, aby odpoczął i pokrzepił się. Czuje się sprawcą całego poważania, jakie otacza Jezusa, i chwyta się tej myśli. Chce, aby uznano jego prawo [do goszczenia Nauczyciela].

«Ależ to ja jestem znakomitością w tym mieście» – mówi jakiś wyniosły starzec.

«Ale gdyby nie było tu mnie, z moimi łodziami, ty nie oglądałbyś Jezusa» – odpowiada przewoźnik.

A Piotr, zawsze szczery i impulsywny, stwierdza:

«Tak naprawdę... gdyby nie było tu mnie, aby ci coś powiedzieć, to ty... i twoje łodzie...»

Jezus wkracza zapobiegliwie, aby pogodzić wszystkich:

«Chodźmy w pobliże rzeki. Tam będę ewangelizował, w oczekiwaniu na posiłek. Niech będzie umiarkowany i złożony z owoców, gdyż pokarm ma służyć ciału, a nie być celem dla ciała. Niechaj idą ze Mną ci, którzy chcą Mnie słuchać i zadać Mi pytania.»

Chyba cała wioska idzie za Nim. Jezus wsiada do łodzi, którą wyciągnięto na mieliznę, na brzeg. Przemawia z tej zaimprowizowanej mównicy, mając naprzeciw Siebie słuchaczy siedzących w półkolu nad rzeką i pośród drzew. Tematem staje się odpowiedź na pytanie, które stawia Mu jakiś człowiek:

«Nasze Prawo, Nauczycielu, traktuje jakby dotkniętych przez Boga tych, którzy się rodzą ułomni. Do tego stopnia że im zakazuje wszelkiej służby przy ołtarzu. Ale jakąż oni winę popełnili? Czy nie byłoby słuszne uznać za grzeszników rodziców, którzy zrodzili tych nieszczęśliwców? A szczególnie ich matki! I jak my powinniśmy się odnosić do tych, którzy się rodzą z jakimś kalectwem?»

[Jezus odpowiada:] «Posłuchajcie:

Pewien bardzo wielki rzeźbiarz, rzeźbiarz doskonały, wykonał pewnego dnia rzeźbę. A było to dzieło tak doskonałe, że był z niego zadowolony i rzekł: „chcę, aby ziemię wypełniły podobne cuda”. Jednak nie potrafił nadążyć z tak wielką pracą. Zawołał więc na pomoc inne osoby i powiedział im: „Uczyńcie według tego wzoru tysiąc i dziesięć tysięcy rzeźb, równie doskonałych. Ja każdej nadam ostatni szlif, nadając im niepowtarzalny wygląd.” Jednak jego pomocnicy nie potrafili sobie z tym poradzić. Ich zdolności bowiem były o wiele mniejsze niż ich mistrza. Poza tym nieco się upili, kosztując owocu, którego sok wywoływał majaczenie i zamroczenie. Wtedy rzeźbiarz dał im formy, mówiąc: „Wlewajcie do nich masę, żeby ją uformować. To będzie dzieło dokładne, a ja na koniec nadam mu ostatni szlif, aby je ożywić”. I pomocnicy zabrali się do pracy.

Rzeźbiarz miał jednak wielkiego nieprzyjaciela: wroga osobistego i wroga jego pomocników. Nieprzyjaciel ten usiłował na wszelkie sposoby zniekształcić [pracę] rzeźbiarza i wywołać niesnaski pomiędzy nim i jego pomocnikami. Dlatego dzięki swemu sprytowi wmieszał się w ich dzieła. Czasem psuł masę, jaką trzeba było wlać do form, czasem przygaszał ogień, czasem nadmiernie chwalił pomocników.

Stało się więc tak, że przywódca świata - aby zapobiec na ile tylko można temu, żeby nie pojawiały się niedoskonałe kopie dzieła - nałożył surowe sankcje na modele, które przybrały niedoskonałą formę. A jedną z nich było to, że modele te nie mogły być wystawiane na widok publiczny w Domu Bożym. Tam bowiem wszystko musi być, powinno być doskonałe. Mówię: „powinno”, gdyż nie jest tak. Nawet jeśli wygląd jest dobry, rzeczywistość taka nie jest. Ci, którzy znajdują się w Domu Bożym, wydają się bez skaz. Jednak oko Boga odkrywa w nich winy najpoważniejsze. Takie, które dotyczą serca.

O! Serce! To nim służy się Bogu. Naprawdę nim. Aby wyśpiewywać pochwały miłe Bogu nie jest potrzebne ani nie wystarcza zdrowe oko, doskonały słuch, dźwięczny głos, piękny wygląd. Nie są potrzebne ani nie wystarczają piękne szaty, czyste i pachnące. Przejrzysty i doskonały, dźwięczny i pięknie ukształtowany powinien być duch w spojrzeniu, w słuchu, w głosie, w duchowych formach. One powinny być ozdobione czystością. To jest piękna szata, czysta i pachnąca miłością. To jest olej nasycony zapachami, które są miłe Bogu.

A cóż to byłaby za miłość, gdyby ktoś - sam szczęśliwy – widząc kalekę, okazywał mu pogardę i nienawiść? Tymczasem podwójna i potrójna miłość powinna być okazywana temu, kto – sam niewinny – urodził się jednak jako kaleka. Ułomność to udręka. Przynosi ona zasługi człowiekowi, który ją znosi, oraz temu, który jest połączony z dotkniętym nią i widzi, jak on to znosi, i cierpi z tego powodu miłując go jako krewny. Być może uderza się sam w pierś, myśląc: ‘To ja, przez moje wady, wywołałem to cierpienie’.

Kalectwo nigdy nie powinno stawać się przyczyną duchowej winy w człowieku, który na nie patrzy. Doprowadziłoby zaś do winy, gdyby spowodowało zaprzeczenie miłości. Oto dlaczego powiedziałem wam: „Nie bądźcie nigdy pozbawieni miłości wobec waszego bliźniego. Urodził się kaleką? Kochajcie go, bo znosi wielką udrękę. Jest ułomny z własnej winy? Kochajcie go, bo jego grzech już zamienił się w karę. [Widzicie] ojca kogoś, kto się urodził ułomny lub stał się taki? Kochajcie go, bo nie ma boleści większej nad ból ojca dotkniętego w swoim dziecku. [Widzicie] matkę, która zrodziła potworka? Kochajcie ją. Ona jest dosłownie zmiażdżona przez ból, który uznaje za najbardziej nieludzki. Jest nieludzki. Ale jeszcze większy jest ból tej, która jest matką dziecka o duszy potwora; tej, która sobie uświadamia, że zrodziła demona i zagrożenie dla ziemi, dla ojczyzny, dla krewnych, dla przyjaciół. O! Ona nie ośmiela się już nawet podnieść czoła. Biedna matka istoty okrutnej, nikczemnej, zabójcy, zdrajcy, złodzieja, zdeprawowanego!

Ale Ja wam powiadam: „Kochajcie także te matki, najbardziej nieszczęśliwe”. Te, które przejdą do historii jako matki zabójcy, zdrajcy. Wszędzie ziemia słyszała płacz matek rozdartych przez okrutną śmierć ich własnego dziecka. Od Ewy począwszy ileż matek odczuło, jak się rozrywają ich wnętrzności, bardziej niż w bólu rodzenia – ale cóż mówię? – na widok zwłok syna zamordowanego, skazanego, zadręczonego przez ludzi. Odczuły, że okrutna ręka wyrywa im wnętrzności wraz z sercem. Płakały rozpaczliwie w udręce. W obłędzie udręki bolejącej miłości obejmowały zwłoki, które już ich nie słyszały, które już nie grzały się ich ciepłem, które nie potrafiły już uczynić żadnego ruchu, aby powiedzieć spojrzeniem lub gestem, lub słowem: „Matko, słyszę cię”.

A jednak powiadam wam, że ziemia jeszcze nie usłyszała krzyku ani nie wypiła łez niewiasty najbardziej świętej i niewiasty najbardziej nieszczęśliwej. Te [dwie] na wieczność zostaną w ludzkiej pamięci: Matka uśmierconego Odkupiciela oraz matka tego, który Go zdradzi. One obydwie, męczennice w odmienny sposób, usłyszą się nawzajem mimo wielkiej odległości, usłyszą swój jęk. I Matka niewinna i święta, najbardziej niewinna, Niewinna Matka Niewinnego, powie Swej oddalonej siostrze, męczennicy syna bardziej okrutnego od każdego innego: ‘Siostro, kocham cię.’

Kochajcie, aby stać się godnymi Tej, która będzie miłować za wszystkich ludzi i będzie kochać wszystkich ludzi. Miłość – oto co ocali ziemię.»

Jezus schodzi z prymitywnej mównicy i pochyla się, aby pogłaskać dziecko na wpół nagie, w koszulce, tarzające się po trawie na brzegu. Po tylu tak wzniosłych słowach miło jest ujrzeć Nauczyciela, który jak zwykły człowiek okazuje zainteresowanie całkiem małemu dziecku. Następnie łamie chleb, ofiarowuje go i daje najbliższym sąsiadom. Siada i je jak inni ludzie. W Swym sercu z pewnością słyszy już bolesny krzyk Swej Matki i widzi przy Niej Judasza. Na mnie, tak impulsywnej, Jego panowanie nad uczuciami robi wrażenie większe niż wszystko inne. Jest to stałym pouczeniem, jakie otrzymuję. Ci, którzy tam są, wydają się zupełnie zauroczeni. Jedzą w zamyśleniu i milczeniu, spoglądając ze czcią na łagodnego Nauczyciela miłości.


   

Przekład: "Vox Domini"