Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

82. W MASADZIE

Napisane 25 lutego 1946. A, 8063-8072

Wchodzą właśnie stromą ścieżką do miasta. Wygląda ono jak orle gniazdo na alpejskim szczycie. Dochodzą tam z wielką trudnością, idąc od zachodu ku wschodowi. Za plecami mają nieprzerwany łańcuch gór. Stanowią one część górzystego już regionu Judy. Mocnym odgałęzieniem – podobnym do przypory ogromnego muru – zbliżają się do Morza Martwego, do jego zachodniego, a nawet południowego krańca. Są naprawdę na szczycie wysokim, samotnym, stromym, takim jakie kochają orły dla swych królewskich miłości, gardzące świadkami i wszelkim towarzystwem.

«Co za droga, mój Boże!» – jęczy Piotr.

«Jeszcze gorsza od tej do Jiftach-El!» – wtóruje mu Mateusz.

«Tu jednak nie pada, nie ma wilgoci, nie ślizgamy się. To już coś...» – zauważa Juda Tadeusz.

«O, tak! To pocieszające... Ale nie tylko to. Nie ma zagrożenia, że osaczą cię nieprzyjaciele! Jeśli nie powali cię trzęsienie ziemi, człowiek nie spowoduje twego upadku!» – mówi Piotr, przemawiając do miasta - twierdzy, objętego wąską obręczą dwóch umocnień. Jego domy są ściśnięte jak pestki owocu granatu w szkatule grubej skóry.

«Wierzysz w to, Piotrze?» – pyta Jezus.

«Czy w to wierzę? Widzę to! I tyle!» [– stwierdza Piotr.]

Jezus potrząsa głową i nic nie odpowiada.

«Być może byłoby lepiej przyjść od strony morza. Gdyby tu był Szymon... on zna te miejsca» – wzdycha Bartłomiej, który jest już u kresu sił.

«Gdy będziemy w mieście i ujrzycie tamtą drogę, podziękujecie Mi za wybranie właśnie tej. Tą bowiem z trudnością może wspiąć się człowiek. Drugą zaś ścieżką z trudem wchodzą [nawet] kozły» – odpowiada Jezus.

«Skąd Ty to wiesz? Czy ktoś Ci o tym mówił, czy...»

«Wiem. A zresztą to z tej strony mieszka synowa Ananiasza. Chcę najpierw z nią pomówić» [– wyjaśnia Jezus.]

«Nauczycielu... czy tam w górze nie czyha na nas niebezpieczeństwo?... Bo... stąd nie można szybko uciec i gdyby nas ścigali... już nie wrócimy do domu. Spójrz, jakie przepaści i ostre kamienie!...» – zauważa Tomasz.

«Nie bójcie się. Nie znajdziemy kolejnego Engaddi, bo bardzo mało jest w Izraelu [miast jak] Engaddi. Jednak nie stanie nam się nic złego» [– uspokaja go Jezus.]

«To znaczy... Wiesz, że to twierdza Heroda?...»

«Cóż z tego? Nie lękaj się, Tomaszu! Dopóki nie przyjdzie godzina, dopóty naprawdę nie stanie się nic poważnego...»

Idą, idą i dochodzą w pobliże murów wyglądających na niedostępne. Słońce jest bardzo wysoko, lecz wysokość łagodzi żar. Wchodzą do miasta, przechodząc pod łukiem bramy wąskiej i mrocznej. Mury wału obronnego są potężne, wieże opasłe, a otwory – wąskie.

«Jak zasadzka na dzikiego zwierza!» – mówi Mateusz.

«A ja myślę o tych nieszczęśnikach, którzy przynosili tu te materiały, bloki [skalne], płyty z żelaza...» – mówi Jakub, syn Alfeusza.

«Dla ludzi Jonatana Machabeusza lekkie było jarzmo dzięki świętej miłości ojczyzny i niezależności. Dla poddanych Heroda Wielkiego, [traktowanych] gorzej od niewolników, ciężkie było jarzmo nałożone z powodu jego niegodziwej miłości własnej i przerażenia przed gniewem ludu. I [miasto to], ochrzczone krwią i łzami, zginie we krwi i we łzach, gdy nadejdzie godzina Boskiej kary» [– mówi Jezus.]

«Ale, Nauczycielu, czy mieszkańcy mają na to jakiś wpływ?»

«Na nic i na wszystko zarazem. Gdy poddani rywalizują z przywódcami w przewinieniach czy też w dobrych działaniach, uczestniczą w ich nagrodach lub karach. Ale oto trzeci dom na drugiej ulicy i są przed nim studnie. Chodźmy...»

Jezus puka do zamkniętej bramy wysokiego wąskiego domu. Jakieś dziecko otwiera Mu.

«Czy jesteś krewnym Ananiasza?» [– pyta Jezus.]

«Noszę jego imię, bo to ojciec mojego ojca.»

«Zawołaj swą matkę. Powiedz jej, że przychodzę z wioski, w której mieszka Ananiasz i w której się znajduje grób jej zmarłego męża.»

Dziecko odchodzi i wraca: «Powiedziała, że nie obchodzą ją nowiny o starcu i że możesz odejść.»

Oblicze Jezusa staje się bardzo surowe. [Mówi:]

«Odejdę dopiero wtedy, gdy z nią pomówię. Idź, dziecko, i powiedz jej, że Jezus z Nazaretu, w którego wierzył jej mąż, jest tutaj i chce z nią rozmawiać. Powiedz jej, że nie musi się obawiać, bo starzec tu nie przyszedł...»

Chłopiec znowu odchodzi. Oczekiwanie jest długie. Ludzie zatrzymali się, obserwując. Niektórzy rozmawiają z uczniami. Atmosfera jest ciężka, obojętna, albo ironiczna... Apostołowie usiłują być grzeczni, lecz są wyraźnie poruszeni. To [uczucie] nasila się, w miarę jak podchodzą znaczni mieszkańcy i wojskowi, jedni i drudzy z obliczami... skazańców, którzy bynajmniej nie wzbudzają zaufania. Jezus na progu, oparty o futrynę, ze skrzyżowanymi ramionami, czeka cierpliwy i zamyślony.

Wreszcie ukazuje się niewiasta. Wysoka brunetka o surowym spojrzeniu. Ma wydatny profil. Nie jest ani stara, ani brzydka, lecz wyraz twarzy postarza ją i oszpeca:

«Czego chcesz? Szybko, bo mam robotę» – mówi z wyższością.

«Ja niczego nie chcę, niczego. Bądź spokojna. Przynoszę ci tylko przebaczenie Ananiasza, jego miłość i modlitwę...»

«Nie wezmę go. Daremne błagania. Nie chcę starczych lamentów. Między nami wszystko jest skończone. Zresztą wkrótce powtórnie wychodzę za mąż i nie mogę narzucać domowi bogacza tego prostego wieśniaka. Już wystarczająco się pomyliłam zgadzając się na poślubienie jego syna! Ale wtedy byłam głupią dziewczyną i patrzyłam jedynie na piękno mężczyzny. Nieszczęście! Moje nieszczęście! Niech będzie przeklęta przyczyna, która go postawiła na mojej drodze! Niech będzie przeklęte nawet wspomnienie...»

[Kobieta] mówi jak maszyna... [Jezus przerywa jej:]

«Dość! Uszanuj żyjących i umarłych, na których nie zasługiwałaś, niewiasto bardziej oschła niż krzemień. Nieszczęście! Tak! Twoje nieszczęście! Bo w tobie nie ma miłości bliźniego, a zatem jest w tobie szatan... Ale drżyj, o niewiasto! Drżyj, żeby łzy starca i łzy twego męża, którego z pewnością gnębiłaś swym brakiem miłości, nie stały się ognistym deszczem na tych, którzy są ci drodzy! Masz dzieci, niewiasto!...»

«Dzieci! Ach! Gdybym tak mogła ich nie mieć! Nawet ta ostatnia więź zostałaby zerwana! A zresztą nie chcę tego słuchać. Nie chcę Cię słuchać. Odejdź! Jestem w moim domu, w domu mego brata. Nie znam Ciebie. Nie chcę przypominać sobie o tym starcu. Nie...»

Krzyczy jak oskubywana żywcem sroka. Istna jędza...

«Strzeż się!» – mówi Jezus.

«Grozisz mi?» [– pyta synowa Ananiasza.]

«Przypominam ci Boga, Jego Prawo, z litości dla twojej duszy. Jakie dzieci chcesz wychować z takimi uczuciami? Czy nie boisz się sądu Bożego?»

«O, dość! Saulu, idź zawołaj mego brata i powiedz mu, że ma tu przyjść z Jonatanem. Pokażę Ci! Tobie...»

«O, to niepotrzebne. Bóg nie będzie zmuszał twojej duszy. Żegnaj» [– mówi] Jezus i powraca do ludzi.

Między wysokimi domami prowadzi wąska droga. Służące obronie miasto ma serce tej obrony w swej części wschodniej, tam gdzie całe jest jakby zawieszone nad setkami metrów [przepaści]. Prowadzi tam wąska wstęga ścieżki, wijącej się zaskakująco stromo, od równiny i brzegów morza na sam szczyt.

To właśnie tam idzie Jezus: tam gdzie znajduje się placyk na wojenne machiny. Zaczyna przemawiać, powtarzając po raz kolejny Swe zaproszenie do Królestwa Niebieskiego. Nakreśla jego zasadnicze linie. Właśnie ma je rozwinąć, gdy poprzez mały tłum – bardziej ciekawski niż wierzący - torują sobie drogę i zbliżają się różne znakomitości, rozprawiające między sobą. Gdy tylko znajdują się naprzeciw Jezusa, odzywają się w nieładzie. Są jednak wszyscy zgodni co do zamiaru przegonienia Go. Nakazują Mu:

«Odejdź! Dość jest tu synów Izraela, aby nas kształcić.»

«Wynoś się stąd! Nasze niewiasty nie potrzebują wyrzutów z Twojej strony, Galilejczyku!»

«Wynoś się, znieważasz nas! Jak możesz pozwalać sobie na obrażanie żony herodianina w jednym z ulubionych miast Heroda? Uzurpatorze! Od urodzenia przywłaszczasz sobie jego monarsze prawa! Odejdź!»

Jezus patrzy na nich, szczególnie na tych ostatnich, i wypowiada tylko jedno słowo: «Obłudnicy!»

«Wynoś się! Wynoś!» [– odpowiadają Mu.]

To istny zgiełk bezładnych głosów. Każdy ze swej strony oskarża lub broni swej kasty. Nic już nie można zrozumieć. Na wąskim placyku niewiasty krzyczą i mdleją, dzieci płaczą, a uzbrojeni mężowie - wychodząc z właściwej twierdzy – usiłują się przedrzeć [przez tłum]. Czynią to raniąc stłoczonych na placu ludzi, którzy reagują złorzecząc Herodowi i jego żołnierzom, Mesjaszowi i idącym za Nim. Co za wrzawa! Apostołowie, zgrupowani wokół Jezusa, są jedynymi, którzy Go bardziej lub mniej odważnie bronią. Oni także wykrzykują ostre zniewagi i raczą nimi wszystkich.

Jezus woła ich i mówi:

«Chodźmy stąd. Obejdźmy tyłem miasto i odejdźmy...»

«I to na zawsze, wiesz? Na zawsze!» – krzyczy Piotr purpurowy z gniewu.

«Tak, na zawsze...» [– odpowiada mu Jezus.]

Posuwają się gęsiego, jeden za drugim, a jako ostatni – pomimo nacisków Swoich [apostołów] – idzie Jezus. Strażnicy cały czas drwią z „wyszydzonego proroka”. Tak mówią [o Nim] strojąc wszelkiego rodzaju żarty. Mają jednak dość rozsądku, aby pośpiesznie zamknąć bramy murów i przywrzeć do nich z bronią zwróconą w kierunku placu.

Jezus idzie wąską ścieżką przylegającą do murów. To ścieżka szeroka na dwie dłonie, a tuż obok - otchłań, śmierć. Apostołowie idą za Nim, unikając spoglądania w przerażającą przepaść.

Oto znowu są u bramy, przez którą weszli. Jezus, nie zatrzymując się, zaczyna schodzić w dół. Miasto zamyka bramę także z tej strony...

W odległości kilku metrów od [bram] miasta Jezus zatrzymuje się i kładzie rękę na ramieniu Piotra, który mówi, ocierając pot:

«Uszliśmy cało! Przeklęte miasto! I przeklęta niewiasta! O! Biedny Ananiasz! Ona jest gorsza od mojej teściowej!... Jaka żmija!»

«Tak, ona ma zimne serce żmii... Szymonie, synu Jony, co powiesz? Czy pomimo wszystkich murów obronnych miasto to wydaje ci się bezpieczne?» [– pyta Jezus.]

«Nie, Panie. Nie ma w sobie Boga. Mówię, że spotka je ten sam los co Sodomę i Gomorę» [– odpowiada apostoł.]

«Dobrze powiedziałeś, Szymonie, synu Jony! Ono samo gromadzi właśnie na siebie gromy Bożego gniewu. I to nie tyle dlatego, że Mnie przepędzili, ile z powodu tego, że Dekalog jest w nim pogwałcony we wszystkich jego nakazach. Chodźmy teraz. W tych słonecznych godzinach przyjmie nas w swym chłodnym cieniu grota. A o zmierzchu będziemy szli do Kariotu tak długo, jak długo księżyc na to pozwoli...»

«Mój Nauczycielu!» – jęczy Jan w nieoczekiwanym szlochu.

«Cóż ci się stało?» – dopytują się wszyscy inni.

Jan nie wyjaśnia. Płacze nieco pochylony, ukrywając twarz w dłoniach... Przypomina mi już udręczonego Jana z dnia Paschy...

«Nie płacz! Chodź tutaj... Mamy przed sobą jeszcze miłe godziny» – mówi Jezus, przyciągając go do Siebie. To pociesza serce [apostoła], lecz sprawia też, że łzy płyną jeszcze obficiej.

«O, Nauczycielu! Mój Nauczycielu! Jak ja to zrobię?!... Jak ja to zrobię?!...»

«Ale co, bracie?» – pyta Jakub.

«Co, przyjacielu?» – pytają inni.

Jan waha się, czy mówić. Potem zaś podnosi głowę, zarzuca Jezusowi ręce na szyję, zmuszając Go po pochylenia się nad swą wstrząśniętą twarzą. W końcu woła, odpowiadając Jezusowi - zamiast odpowiedzieć pytającym:

«...żeby patrzeć, jak umierasz!»

«Bóg ci dopomoże. Jesteś Jego umiłowanym dzieckiem! Nie zabraknie ci Jego pomocy. Nie płacz już. Chodźmy! Chodźmy...»

I Jezus idzie naprzód, trzymając za rękę apostoła oślepłego od łez...


   

Przekład: "Vox Domini"