Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

13. POWRÓT OŚMIU [APOSTOŁÓW] DO AKZIB

Napisane 10 listopada 1945. A, 6927-6939

Jezus znajduje się na wzniesieniu, dokładnie na najwyższym szczycie małej góry, na której jest też wioska. Jest On bardzo szczupły i blady, bardzo smutny. Mam wrażenie, że cierpi. Jezus jednak nie jest w osadzie. Ona jest na szczycie – tak – ale na stoku, po stronie południowo-wschodniej. Jezus zaś znajduje się po przeciwległej stronie, na małej ostrodze, najwyższej, zwróconej w kierunku północno-zachodnim, a właściwie bardziej w stronę zachodu niż północy.

Jezus, rozglądając się tak jak to czyni, we wszystkie strony, widzi skłębiony łańcuch gór. Ich cypel północno-zachodni oraz południowo-zachodni zanurza ostatnie odgałęzienia w morzu, na południowy zachód od Karmelu. Jego zarys widać w oddali w ten pogodny dzień. Na północnym zachodzie, z przodu, jest wyostrzony jak przód okrętu. Bardzo mi przypomina włoską Apulię ze swymi kamienistymi żyłami, jaśniejącymi w słońcu. Z tego pofałdowanego łańcucha gór spływają potoki i strumienie, wszystkie w przyborze w tym sezonie. Biegną poprzez przybrzeżną równinę, żeby się rzucić w morze. Blisko szerokiej zatoki Szikaminon, najobfitszy z nich, Kiszon, wpada do morza. Najpierwednak staje się zwierciadłem wody, krzyżując się z innym strumieniem, blisko jego ujścia.

W południe pogodnego dnia słońce wywołuje topazowe i szafirowe błyski na powierzchni wód, morze zaś jest ogromnym szafirem poprzetykanym sznurami pereł.

Południowa wiosna ujawnia się już poprzez nowe listki, które wychodzą z rozwierających się pączków, delikatnych, błyszczących. Można o nich powiedzieć: dziewicze, tak są świeże. Nie znają pyłu ani burzy, ukąszeń owadów ani kontaktów z człowiekiem. Konary migdałowca są już jak kłęby białoróżowej piany, jedwabistej i zwiewnej. Sprawiają wrażenie małych obłoczków mających zaraz się oderwać od gałęzi, na których się zrodziły, aby udać się w drogę w pogodnej aurze. I nawet pola równiny, niezbyt dużej, ale urodzajnej, leżącej pomiędzy cyplem północno-zachodnim a tym, który znajduje się na południowym zachodzie, mają wygląd lekko falujący zbożami. To zaś całkowicie pozbawia ogołocone jeszcze niedawno pola wszelkiego smutku.

Jezus patrzy. Z miejsca, w którym się znajduje, widzi trzy drogi. Jedna z nich prowadzi od wsi i kończy się w tym miejscu. To ścieżka tylko dla ludzi. Dwie inne drogi zstępują ku osadzie, rozwidlając się w dwóch przeciwnych kierunkach: ku północnemu zachodowi i ku południowemu zachodowi.

Ileż Jezus musiał wycierpieć! Znać na Nim ślady pokuty bardziej niż w czasie postu na pustyni. Wtedy był to mężczyzna, który pobladł, lecz był jeszcze młody i silny. Teraz zaś jest człowiekiem przygniecionym splotem cierpień, które wyczerpały Jego siły fizyczne i psychiczne zarazem. Spojrzenie ma bardzo smutne. To smutek łagodny i równocześnie poważny. Wyostrzone policzki jeszcze bardziej uwydatniają uduchowienie Jego profilu, Jego wysokiego czoła, długiego i prostego nosa, Jego warg całkowicie pozbawionych zmysłowości. To anielskie oblicze tak odległe od materii. Brodę ma dłuższą niż zwykle. Wyrosła Mu aż na policzkach i zlała się z włosami, spadającymi na uszy tak, że z Jego oblicza wyłania się jedynie czoło, oczy, nos i delikatne kości jarzmowe, w kolorze kości słoniowej, bez najmniejszego śladu zaróżowienia. Włosy ma uczesane niedokładnie. Są zakurzone, a jako pamiątka po grocie, w której przebywał, znajdują się w nich szczątki wyschłych liści i gałązek przyczepionych do długich kosmyków. Także Jego odzienie i płaszcz, wygniecione i zakurzone, wskazują, że cały czas przebywał w dzikiej okolicy, w której miał je na sobie.

Jezus patrzy... Południowe słońce ogrzewa Go i wydaje się, że odczuwa większą przyjemność, gdyż wychodzi z cienia kilku dębów właśnie po to, żeby stać na słońcu. Ale choć świeci ono jasno i czysto, nie rozpala blaskiem Jego pokrytych kurzem włosów ani Jego zmęczonych oczu. Nie zabarwia też Jego wychudzonych policzków.

To nie słońce Go pokrzepia i ożywia Jego kolory, lecz widok drogich Mu apostołów. Idą oni drogą z północnego zachodu, tą najbardziej prostą. Gestykulują i spoglądają ku osadzie. [Zauważając ich] Jezus całkowicie się przemienia. Jego spojrzenie ożywia się, a twarz zdaje się być mniej wychudzona dzięki śladowi różu oblewającego policzki, rozświetlone uśmiechem. Rozpościera ramiona, które miał skrzyżowane, i woła: «Moi drodzy!»

Mówi to podnosząc głowę, spoglądając na rzeczy, jakby chciał przekazać Swą radość roślinom, drzewom, pogodnemu niebu, powietrzu, w którym już odczuwa się wiosnę.

Otula się ściśle płaszczem, żeby się nie czepiał krzewów, i schodzi szybko skrótem na spotkanie tych, którzy wchodzą i jeszcze Go nie zauważyli. Kiedy są już w zasięgu głosu, woła ich, żeby powstrzymać ich od marszu ku osadzie.

Słyszą odległe wezwanie. Być może z miejsca, w którym się znajdują, nie potrafią dojrzeć Jezusa, gdyż Jego ciemna szata wtapia się w liście drzew, rosnących na zboczu. Rozglądają się wokół siebie, dają znaki... Jezus woła ich ponownie... Wreszcie na polanie pomiędzy drzewami ukazuje się w słońcu ich oczom. Ma lekko wzniesione ramiona, jakby już chciał ich uścisnąć.

Wtedy echo niesie gromki krzyk na wzgórzu: «Nauczyciel!»

I rozpoczynają szybki bieg po stoku, poza ścieżką. Wspinają się, potykając i sapiąc. Już nie czują ciężaru toreb ani utrudzenia marszem... Radość z ujrzenia Jezusa niesie ich jak na skrzydłach.

Oczywiście pierwszymi przybyłymi są najmłodsi i najbardziej zwinni, to znaczy synowie Alfeusza. Mają pewny krok ludzi urodzonych na wzgórzach. Potem Jan i Andrzej biegną jak dwa jelonki, śmiejąc się, napełnieni radością. I upadają Mu do stóp, serdeczni i pełni szacunku, szczęśliwi... szczęśliwi... szczęśliwi... Potem nadchodzi Jakub, syn Zebedeusza, a następnie – niemal równocześnie – trzej, którzy najmniej są zaprawieni w biegach górskich, czyli Mateusz i Zelota. Na końcu, na samym końcu przybywa Piotr.

Ale on toruje sobie drogę! O, jakże sobie toruje drogę, żeby dojść do Nauczyciela otoczonego pierwszymi, którzy przybyli i którym wciąż nie dość całowania kraju Jego szaty ani podanych im rąk. Chwyta energicznie Jana i Andrzeja, uczepionych szaty Jezusa jak ostrygi skały, i całkiem zdyszany odsuwa ich, żeby upaść do stóp Jezusa z okrzykiem:

«O, mój Nauczycielu! Wreszcie powracam do życia! Już nie mogłem dłużej! Postarzałem się i schudłem, jakbym był bardzo chory. Spójrz, czy to prawda, Nauczycielu...» – i podnosi głowę, żeby Jezus mógł na niego spojrzeć. Czyniąc to zauważa jednak, jak bardzo Jezus się zmienił. Wstaje więc i woła:

«Nauczycielu!! Co ci jest?! Głupcy! Spójrzcie! Nic nie widzicie? Jezus był chory!... Nauczycielu, mój Nauczycielu, co Ci było? Powiedz Twojemu Szymonowi!»

«Nic, Mój przyjacielu» [– odpowiada mu Jezus.]

«Nic? A to oblicze? Zatem skrzywdzono Cię...»

«Ależ nie, Szymonie...» [– zaprzecza Jezus.]

«To niemożliwe! Byłeś chory lub prześladowany! Umiem patrzeć!...» [– protestuje Piotr.]

>

«Ja też. Widzę, że faktycznie zeszczuplałeś i postarzałeś się. Dlaczego tak jest?» – pyta Pan, uśmiechając się do Swego Piotra, który przygląda Mu się badawczo, jakby chciał odczytać prawdę z włosów, skóry, brody Jezusa.

«Ależ... bo cierpiałem! Nie zaprzeczam. Czy sądzisz, że było mi miło widzieć tak wiele cierpienia?» [– tłumaczy się Piotr.]

«Sam to mówisz! I Ja cierpiałem z tego samego powodu...» [– odpowiada mu Jezus.]

«Tylko z tego powodu, Jezu?» – pyta serdecznie zdjęty litością Juda, syn Alfeusza.

«Z powodu bólu... Tak, Mój bracie. Z powodu bólu wywołanego koniecznością wysłania ich...» [– wyjaśnia mu Jezus.]

«I z powodu bólu, że zostałeś do tego zmuszony przez...»

[Jezus przerywa:]

«Proszę cię!... Milcz! Dla Mojej rany droższe jest milczenie niż jakiekolwiek słowo, które chce Mnie pocieszyć, mówiąc: “Wiem, dlaczego cierpisz”. Zresztą wiedzcie o tym wszyscy: cierpiałem z wielu powodów, nie tylko z tego jednego powodu. A gdyby Juda Mi nie przerwał, powiedziałbym wam o tym...»

Jezus wypowiada te słowa surowo. Wszyscy są przestraszeni. Piotr jednak jako pierwszy odzyskuje mowę i pyta:

«A gdzie byłeś, Nauczycielu? Co robiłeś?»

«Przebywałem w grocie... modliłem się... rozmyślałem... umacniałem Mojego ducha, żeby wyjednać siłę dla was w waszej misji, a dla Jana oraz dla Syntyki – w ich cierpieniach.»

«Ale gdzie? Gdzie? Bez ubrania, bez pieniędzy! jak sobie radziłeś?» – Szymon jest wzburzony.

«W grocie niczego nie potrzeba...» [– odpowiada mu Jezus.]

«A jedzenie? A ogień? A posłanie? Ale... wszystko! Miałem nadzieję, że ktoś udzieli Ci chociaż gościny, jak zabłąkanemu wędrowcowi... jak w Jiftach El... że w końcu w jakimś domu... I to mnie trochę uspokajało. A jednak... Co? Powiedzcie i wy, czy nie była dla mnie udręką myśl, że On jest bez ubrania, bez pożywienia, bez możliwości zapewnienia Sobie tego wszystkiego... a przede wszystkim bez ochoty, by to uczynić. Ach, Jezu! Nie powinieneś był tak postępować! I nigdy już tego nie uczynisz! Już Cię więcej nie opuszczę ani na jedną godzinę. Uczepię się Twego płaszcza i będę szedł za Tobą jak cień, czy tego chcesz czy nie. Dopiero gdy umrę zostanę od Ciebie odłączony.»

«Albo gdy Ja umrę...» [– mówi Jezus.]

«O! Ty – nie! Nie możesz umrzeć przede mną. Nie mów tak. Czy chcesz mnie zupełnie zasmucić?» [– pyta Piotr.]

«Nie, przeciwnie. Chcę się weselić z tobą, ze wszystkimi w tej godzinie, która przyprowadziła Mi Moich drogich, szczególnie umiłowanych przyjaciół. Spójrzcie, już jest ze Mną lepiej, gdyż wasza szczera miłość Mnie syci, ogrzewa, z wszystkiego pociesza...»

[Jezus] głaszcze ich jednego po drugim. Twarze apostołów rozbłyskają szczęśliwym uśmiechem, oczy jaśnieją, a wargi drżą na te słowa. Pytają: «Naprawdę, Panie? Naprawdę tak jest, Nauczycielu? Tak jesteśmy Ci drodzy?»

«Tak, bardzo drodzy [– odpowiada Jezus. –] Czy macie coś do jedzenia?»

«Tak. Przeczuwałem, że będziesz u kresu sił, i zaopatrzyłem się w drodze. Mam chleb i pieczone mięso... mam mleko, sery i jabłka, a w dodatku manierkę szlachetnego wina... i jajka dla Ciebie. Oby się nie stłukły...» [– odpowiada Piotr.]

«Dobrze, usiądźmy więc tu w tym pięknym słońcu i posilmy się. A w czasie jedzenia opowiadajcie...»

I siadają w słońcu, na pniu. Piotr otwiera torbę, patrzy na swe skarby:

«Wszystko w dobrym stanie! – woła – Nawet miód z Antygonei! No nie! Ale przecież mówiłem to! Nawet gdyby nas w drodze powrotnej włożono do beczki i toczono jak szalonych lub do łodzi bez wioseł... a nawet do dziurawej, w czas sztormu, przybylibyśmy cali i zdrowi... Ale w tamtą stronę! Jeszcze bardziej się przekonuję, że najpierw demon stawiał nam przeszkody, żeby nam uniemożliwić towarzyszenie tym dwojgu nieszczęśliwym...»

«Oczywiście! Teraz nie miał już powodu...» – potwierdza Zelota.

«Nauczycielu, czy pokutowałeś przez wzgląd na nas?» – dopytuje się Jan, zapominając o jedzeniu i wpatrując się w Jezusa.

«Tak, Janie. Towarzyszyłem wam w myślach. Byłem świadomy waszych zagrożeń i trosk. Pomagałem wam, jak umiałem...»

«O! Ja to odczuwałem! Nawet wam o tym powiedziałem. Pamiętacie?»

«Tak, to prawda» – potwierdzają wszyscy.

«Dobrze, teraz zaś wy oddajecie Mi to, co Ja wam dałem...» [– mówi Jezus.]

«Pościłeś, Panie?» – dopytuje się Andrzej.

«Z konieczności! – odpowiada mu Piotr – Nawet gdyby chciał jeść, jak myślisz, jakby to zrobił bez pieniędzy i w grocie?»

«Z powodu nas! Jakże mnie to smuci!» – mówi Jakub, syn Alfeusza.

«O, nie! Nie smućcie się tym! To nie tylko dla was, lecz z powodu całego świata. Jak uczyniłem to, kiedy rozpoczynałem misję, tak uczyniłem i teraz. Wtedy wspomogli Mnie na koniec aniołowie. Teraz – wy. I wierzcie Mi, że jest to radość podwójna. U aniołów bowiem miłość jest czymś normalnym, u ludzi zaś trudniej ją znaleźć. Wy ją posiadacie. I z ludzi, którymi byliście, staliście się aniołami, dzięki miłości do Mnie, wybierając świętość wbrew wszystkiemu. Dlatego uszczęśliwiacie Mnie jako Boga i jako Człowieka-Boga. Udzielacie Mi bowiem tego, co jest z Boga: Miłość. Dajecie Mi też to, co jest z Odkupiciela: wznoszenie waszego ducha ku Doskonałości. To pochodzi od was i jest dla Mnie bardziej odżywcze niż jakiekolwiek pożywienie. Wtedy też, na pustyni, karmiono Mnie miłością po Moim poście i posiliłem się. Tak samo teraz, tak samo teraz! Wszyscy cierpieliśmy: wy i Ja. Lecz to cierpienie nie było daremne. Wierzę i wiem, że ono służyło wam bardziej niż cały rok nauczania. Cierpienie, rozmyślanie nad złem, jakie człowiek może uczynić swemu bliźniemu... litość, wiara, ufność, miłość, jaką musieliście okazać... dojrzeliście jak dzieci, które stają się dorosłymi...»

«O, tak! Ja się stałem starcem. Już nigdy nie będę Szymonem, synem Jony, jakim byłem w chwili odejścia. Pojąłem, jak bolesna jest w swym pięknie nasza misja...» – wzdycha Piotr.

«No, dobrze, teraz jesteśmy tu razem, więc opowiedzcie Mi...» [– prosi Jezus.]

«Mów ty, Szymonie. Powiesz lepiej ode mnie» – zwraca się Piotr do Zeloty, lecz ten odpowiada:

«Nie. Ty, jako dzielny przywódca, zdasz sprawozdanie w imieniu wszystkich.»

Piotr rozpoczyna więc, mówiąc na początku:

«Ale wy mi pomożecie...»

Potem opowiada o powrocie: «Wszyscy cierpieliśmy, wiesz? Nigdy nie zapomnę ostatnich słów tych dwojga...»

Piotr ociera wierzchem dłoni dwie wielkie łzy, które toczą się niespodziewanie...

«To wydawało mi się, jak ostatni krzyk tonącego... Ale, w końcu, mówcie... ja nie mogę...»

Piotr wstaje. Odchodzi nieco na bok, aby zapanować nad wzruszeniem. Szymon Zelota podejmuje:

«Nie rozmawialiśmy, nikt się nie odzywał przez długą część drogi... Nie mogliśmy mówić... Paliły nas gardła, tak napełnione były łzami... A nie chcieliśmy płakać... bo gdyby ktoś rozpoczął, choćby tylko jeden, to nigdy by się nie skończyło... Ja ująłem lejce, bo Szymon syn Jony, żeby nie dać poznać, że cierpi, poszedł w głąb wozu, żeby przeglądać torby. Zatrzymaliśmy się w małej osadzie pomiędzy Antiochią a Seleucją. Choć blask księżyca wzrastał w miarę zbliżania się nocy, to jednak – ponieważ nie znaliśmy tamtej okolicy – zatrzymaliśmy się. I drzemaliśmy pomiędzy naszymi rzeczami. Nie jedliśmy... nic... bo nie umieliśmy jeść. Myśleliśmy o tych dwojgu... O pierwszym brzasku jutrzenki przejechaliśmy przez most i przed godziną tercji dotarliśmy do Seleucji. Przywieźliśmy wóz i konia do oberżysty i - to był bardzo dobry mężczyzna – skorzystaliśmy z jego rad dotyczących statku. Powiedział nam: “Ja pójdę do portu. Znam ich i oni mnie znają.” I tak zrobił. Znalazł trzy statki odpływające do tych portów. Ale na jednym byli tacy... których nie chcieliśmy mieć za towarzyszy. Uprzedził nas o tym mężczyzna znający właściciela statku. Drugi był z Askalonu, lecz nie chciał płynąć z nami do Tyru, chyba że zapłacilibyśmy sumę, której nie mieliśmy. Trzeci to był mały statek towarowy, załadowany drewnem. Biedna łódź ze skromnym wyposażeniem i – jak sądzę – w marnym stanie. Dlatego, choć udawał się do Cezarei, zgodził się na postój w Tyrze. Mieliśmy całej załodze opłacić żywność i zarobek za jeden dzień. To nam odpowiadało. Ja naprawdę... i Mateusz też... baliśmy się trochę. Był czas sztormów... i wiesz, jak było, kiedy płynęliśmy w tamtą stronę. Ale Szymon Piotr mówił: “Nic się nie przydarzy”, więc wsiedliśmy. Wydawało się, że żagle statku to skrzydła aniołów, tak droga była spokojna i szybka. Trzeba nam było dwa razy mniej czasu, żeby dotrzeć do Tyru, a dowódca załogi był tak miły, że pozwolił nam ciągnąć łódź aż do okolic Ptolemaidy. Piotr, Andrzej i Jan wysiedli, żeby wykonywać manewry, ale było to proste... nie tak jak w tamtą stronę... W Ptolemaidzie rozstaliśmy się. Byliśmy tak zadowoleni, że daliśmy mu więcej pieniędzy, niż było to uzgodnione, zanim wsiedliśmy do łodzi, w której były już wszystkie nasze rzeczy. W Ptolemaidzie pozostaliśmy jeden dzień, potem przybyliśmy tutaj... Ale nigdy nie zapomnimy tego, co wycierpieliśmy. Szymon, syn Jony, ma rację...» [– kończy opowiadanie Zelota.]

«Czyż nie mamy racji, mówiąc, że demon przeszkadzał nam jedynie w tamtą stronę?» – pyta wielu. [Jezus odpowiada:]

«Macie rację. Teraz posłuchajcie. Wasza misja skończyła się. Teraz powrócimy do Jiftach El, żeby zaczekać na Filipa i Natanaela. Trzeba iść szybko. Potem przyjdą inni... Czekając, będziemy tu ewangelizować, na granicy Fenicji i nawet w samej Fenicji. Ale jeśli chodzi o to, co zaszło, jest to na zawsze ukryte w naszych sercach. Na żadne pytanie nie udzielimy odpowiedzi» [– mówi Jezus.]

«Nawet Filipowi i Natanaelowi? Oni wiedzą, że poszliśmy z Tobą....» [– pytają.]

«Ja będę mówił. Wiele cierpiałem, przyjaciele, widzieliście to. Moim cierpieniem okupiłem pokój dla Jana i dla Syntyki. Sprawcie, żeby Moje cierpienie nie było daremne. Nie wkładajcie jeszcze jednego jarzma na Moje ramiona. Mam ich już tak wiele!... A ich ciężar wzrasta z dnia na dzień, z godziny na godzinę... Powiedzcie Natanaelowi, że wiele cierpiałem. Powiedzcie o tym Filipowi i niech będą dobrzy. Powiedzcie o tym dwóm pozostałym, ale nie mówcie nic więcej. Zgodne z prawdą będzie powiedzieć, że zrozumieliście, jak cierpiałem, i że powiedziałem wam o tym. Nie trzeba mówić nic więcej.»

Jezus mówi z wielkim smutkiem... Ośmiu [apostołów] patrzy na Niego. Są strapieni, a Piotr ośmiela się nawet - stojąc za Nim – pogłaskać Jego głowę. Jezus podnosi głowę i patrzy na Swego poczciwego Szymona z uśmiechem serdecznego smutku.

[Piotr odzywa się:]

«O! Nie mogę Cię widzieć w takim stanie! Wydaje mi się... mam wrażenie, że radość naszego spotkania znikła i że pozostaje z niej jedynie świętość, tylko ona! Na razie chodźmy do Akzib. Zmienisz szatę, ogolisz policzki i uczeszesz włosy. Nie tak, nie tak! Nie mogę patrzeć na Ciebie w takim stanie! Wydajesz się... kimś, kto wymknął się z rąk okrutników, którzy Cię ścigali... [Wyglądasz] jak ktoś, kto już nie ma sił... Przypominasz mi Abla z Betlejem Galilejskiego, wyrwanego z rąk wrogów...»

«Tak, Piotrze, tylko że tu znęcano się nad sercem twego Nauczyciela... i ono już nigdy nie zostanie uleczone... przeciwnie, będzie ranione coraz bardziej... Chodźmy...»

Jan wzdycha [i mówi]:

«Tak żałuję... Chciałem opowiedzieć Tomaszowi, który tak bardzo kocha Twoją Matkę, o cudzie pieśni i o maści...»

«Pewnego dnia mu o tym opowiesz... Nie teraz. Wszystko powiecie kiedyś. Wtedy będziecie mogli mówić. Ja sam wam zalecę: “Idźcie powiedzieć wszystko, co wiecie”. Na razie umiejcie dostrzec w cudzie prawdę o mocy wiary. Tak samo Jan jak i Syntyka uspokoili morze i uzdrowili tamtego męża nie słowami ani nie maścią, lecz wiarą, z jaką posłużyli się imieniem Maryi i zrobioną przez Nią maścią. A stało się tak, bo przy ich wierze była i wasza wiara... [wiara] was wszystkich i miłość. Miłosierdzie wobec rannego, miłosierdzie wobec Kreteńczyka... Jednemu chcieliście zachować życie, drugiemu – dać wiarę. Ale... to proste uleczyć ciało, lecz bardzo trudne – uzdrowić duszę... Nie ma chorób trudniejszych do zwalczenia niż duchowe...»

I Jezus wzdycha głęboko.

Są już w pobliżu Akzib. Piotr z Mateuszem udaje się naprzód, żeby znaleźć mieszkanie. Inni idą za nimi, ściśnięci wokół Jezusa. Słońce szybko zachodzi, gdy wchodzą do osady...


   

Przekład: "Vox Domini"