Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga III - Drugi rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA    –

83. POUCZENIA APOSTOŁÓW W DRODZE DO JAMNI

Napisane 17 lipca 1945. A, 5684-5695

«Z Jamni pójdziemy do Ekronu?» – pytają [apostołowie].

Idą przez bardzo urodzajną wioskę. Zboża śpią tu swoim ostatnim snem na słońcu, wielkim słońcu, powodującym ich dojrzewanie. Rozpościerają się w snopkach na polach, skoszonych i smutnych jak ogromne pogrzebowe mary. [Tak wyglądają] teraz, gdy nie mają już szat kłosów, lecz szczątki ziarna oczekującego na przeniesienie gdzie indziej. Pola są ogołocone. Za to sady jabłoniowe są przyobleczone odświętnie. Są w nich owoce, śpieszące się, by dojrzeć. Przechodzą od ciemnej zieleni małych owoców do zieleni delikatnej, żółtawej, czerwonawej, jaśniejącej jak wosk dojrzewającego owocu. Figi otwierają swą szkatułę, bardzo słodką szkatułkę owocu-kwiatu. Ich elastyczna skórka pęka i ukazują – pod rysą zielono-białą lub fioletową i białą – żelatynę przeźroczystą z nasionkami ciemniejszymi od miąższu. Oliwki na lekkim wietrze potrząsają owalnymi łezkami w kolorze nefrytu, zawieszonymi na delikatnym ogonku pośród srebrzystej zieleni gałęzi. Ich owoce pęcznieją pod pluszem zielonej łupiny. Migdały już dojrzewają w pokrywie, która marszczy swój aksamit i zmienia jego kolor. W winoroślach pęcznieją grona. Kilka kiści, rosnących w korzystnym miejscu, ośmiela się już pokazywać w przejrzystym topazie i w przyszłym rubinie dojrzałego grona. W tym samym czasie kaktusy równin lub pierwszych wzgórz radują się z dnia na dzień coraz żywszymi ozdobami koralowych kuleczek, śmiesznie umieszczonych przez radosnego dekoratora na szczycie mięsistych łopatek. Wyglądają one jak ręce, które zamykając się formują jakby kłujący futerał, wznosząc ku niebu owoce, które dzięki nim wyrosły i dojrzały.

Osamotnione palmy i gęsty chleb świętojański przywodzą na myśl całkiem już bliską Afrykę. Pierwsze brzmią kastanietami twardych wachlarzy swych liści, a drzewa świętojańskie, odziane w ciemnozieloną emalię, stoją wyprężone, wyniosłe w swych tak pięknych szatach. Kozice białe i czarne, wielkie, zwinne, o długich skręconych rogach, o oczach łagodnych i żywych, skubią kaktusy i szturmują mięsiste agawy z ich wielkimi kolcami twardych i grubych liści. Są one jak otwarte karczochy, pośrodku których wznosi się katedralny świecznik na olbrzymiej łodydze o siedmiu ramionach, a na nich płonie kwiat żółty i czerwony o wspaniałym zapachu.

Afryka i Europa podają sobie dłoń, aby okryć ziemię wspaniałą roślinnością. Grupa apostołów właśnie opuściła równinę, wchodząc na pierwszą ścieżkę prowadzącą na wzniesienie dosłownie pokryte winoroślami, na stoku zwróconym ku morzu. To zbocze, kamieniste, wapienne pozwala winnym gronom uformować jakże cenną odmianę, o soku słodkim jak prawdziwy syrop. A oto widać morze, moje morze, morze Jana, morze Boga. Ukazuje się w swej bezkresnej szacie z niebieskiego jedwabiu i mówi o oddali, o nieskończoności, o mocy, wyśpiewując z niebem i słońcem potrójną pochwałę stworzenia. Równina ukazuje się cała, w pofalowanym pięknie zarysów wzgórz, wznoszących się na kilka metrów, pomieszanych z obszarami płaskimi, złoconymi wydmami, miastami i wioskami nad brzegiem morza. Ich biel kontrastuje z jego lazurem.

«Jakie to piękne! Jakie piękne! – szepcze w ekstazie Jan.

«Ależ, mój Panie! Ten chłopak żyje błękitem. Powinieneś go mu przeznaczyć. Wydaje się, że widzi żonę, kiedy widzi morze!» – mówi Piotr, który nie zauważa większej różnicy między wodą morską i wodą w jeziorze. I śmieje się dobrotliwie.

«Ma już wyznaczone [miejsce], Szymonie. Każdy ma swój los.»

«O! Pięknie! A mnie dokąd poślesz?»

«Och, ty!...»

«Powiedz mi to, bądź tak dobry!»

«Na miejsce większe od twojej i Mojej miejscowości i od Magdali i Tyberiady wziętych razem.»

«Zgubię się tam.»

«Nie bój się. Będziesz podobny do mrówki na wielkim szkielecie. Chodząc jednak niestrudzenie tam i z powrotem wskrzesisz ten szkielet.»

«Nic nie rozumiem... Mów jaśniej.»

«Zrozumiesz, zrozumiesz!...» – Jezus uśmiecha się.

«A ja?»

«A ja?»

Wszyscy chcą wiedzieć.

«Zrobię tak.» [– mówi] Jezus i pochyla się. Są przy brzegu żwirowatego potoku, jeszcze pełnego wody. Bierze garść bardzo drobnego żwiru. Rzuca go w powietrze, a on opada z powrotem, rozpraszając się we wszystkie strony.

«Tak. Ten jeden kamyczek został Mi między włosami. Także wy zostaniecie podobnie rozproszeni.»

«A Ty, Bracie, reprezentujesz Palestynę, prawda?» – pyta poważnie Jakub, syn Alfeusza.

«Tak.»

«Chciałbym wiedzieć... Kto będzie tym, kto pozostanie w Palestynie?» – pyta dalej Jakub.

«Weź ten kamyczek. Na pamiątkę» – i Jezus podaje kuzynowi Jakubowi kawałek żwiru, który pozostał Mu we włosach, i uśmiecha się.

«Nie mógłbyś mnie pozostawić w Palestynie? Jestem najbardziej odpowiedni, bo jestem najbardziej nieokrzesany i w domu naszym jeszcze się obracam, ale poza nim...» – mówi Piotr.

«Przeciwnie, najmniej się nadajesz do tego, żeby pozostać. Jesteście uprzedzeni do reszty ludzi i sądzicie, że łatwiej ewangelizować w kraju wiernych niż bałwochwalców i pogan. Tymczasem jest akurat na odwrót. Pozbylibyście się uprzedzeń, gdybyście się zastanowili nad tym, co nam ofiarowuje prawdziwa Palestyna w swoich wyższych klasach oraz – choć mniej – w swoim ludzie, i gdybyście pomyśleli, że tu – w miejscu, w którym nazwa Palestyny jest w nienawiści, a prawdziwy sens imienia Boga nieznany – zostaliśmy przyjęci z pewnością nie gorzej niż w Judei, Galilei czy w Dekapolu. Zobaczylibyście wtedy, że słusznie mówię, iż łatwiej przekonać nie znających Boga Prawdziwego niż należących do ludu Bożego bałwochwalców. Wyrafinowani, pełni winy, uważają się w pysze za doskonałych i chcą pozostać takimi, jacy są. Ileż klejnotów, ileż pereł dostrzega Moje oko tam, gdzie wy widzicie tylko ziemię i morze! Ziemię niezliczonych, która nie jest Palestyną. Morze Ludzkości, która nie jest Palestyną i która jak morze pragnie przyjąć poszukiwaczy, aby dać im swe perły, i która, jak ziemia, chce, by ją przeszukano, i pozwala wyrwać sobie klejnoty. Skarby są wszędzie. Ale trzeba ich szukać. Każda skiba może ukrywać skarb i żywić nasienie, każda głębia może chować perłę. Co? Wyobrażacie sobie, że morze wstrząśnie głębiną przez straszliwe nawałnice i wyrwie ławicom małże z perłami, aby otworzyć je uderzeniem bałwanów i wyrzucić na brzeg leniwcom, którzy nie chcą się trudzić, małodusznym, którzy nie chcą wystawiać się na niebezpieczeństwa? Może wyobrażacie sobie, że ziemia zrodzi roślinę z ziarenka piasku i da wam owoce bez żadnego zasiewu? Nie, Moi drodzy. Trzeba trudu, pracy, odwagi. Przede wszystkim trzeba odrzucić uprzedzenia. Wiem o tym, że – jeden więcej, drugi mniej – ganicie podróż do Filistynów. Nawet chwała, którą te ziemie przypominają – chwała Izraela, przemawiająca przez te pola użyźnione krwią hebrajską, rozlaną dla uczynienia wielkim Izraela, przez miasta, wyrywane jedno po drugim z ręki tych, którzy je posiadali, aby ukoronować Judę i uczynić ją potężnym narodem – to wszystko nie wystarcza, żebyście polubili tę wędrówkę. Nie mówię już o przygotowywaniu gruntu na przyjęcie Ewangelii i o nadziei zbawienia dusz, bo i to nie byłoby dla was ważne. Waszym umysłom nie podsuwam do przemyślenia racji uzasadniających słuszność tej podróży. Ta myśl jest jeszcze dla was zbyt wzniosła. Dojdziecie do niej jednak któregoś dnia. I wtedy powiecie: “Sądziliśmy, że to był kaprys; sądziliśmy, że to było przesadne wymaganie; sądziliśmy, że to był brak miłości Nauczyciela względem nas, bo kazał nam iść tak daleko, drogą długą i uciążliwą, narażając nas na przeżycie ciężkich chwil. A tymczasem to była miłość, przewidywanie. To było wyrównywanie nam drogi na teraz, kiedy Go już nie mamy i czujemy się jeszcze bardziej zagubieni. Wtedy byliśmy jak młode pędy, rozrastające się we wszystkich kierunkach, ale wiedzące, iż żywi je winorośl i że blisko nich jest zawsze mocny pal, który może je podtrzymywać. Teraz zaś jesteśmy młodymi pędami, które same muszą utworzyć altanę, wydobywając pokarm, tak, z pnia winorośli, ale już bez trzonu podpórki, na której można by się wesprzeć.” Tak powiecie i wtedy będziecie Mi wdzięczni. A poza tym!... Czyż to nie piękne tak iść, pozostawiając [za sobą] opadające iskry światła, nuty dźwięku, niebiańskie korony kwiatów, zapachy prawdy, w służbie Boga i dla Jego chwały, na ziemiach pogrążonych w mrokach, w sercach niemych, w duszach wyjałowionych jak pustynie, aby pokonać odór Kłamstwa, a czynić to razem, tak, Ja i wy, wy i Ja, Nauczyciel i apostołowie, wszyscy jednym jedynym sercem, jednym życzeniem, jednym pragnieniem. Aby Bóg był znany i kochany. Aby Bóg zgromadził wszystkie narody pod Swoim namiotem. Aby wszyscy byli tam, gdzie On jest. Taka jest nadzieja, pragnienie, głód Boga. I taka jest nadzieja, pragnienie, głód duchów, które nie są z różnych ras, lecz z jedynej rasy: tej, którą Bóg stwarza. A będąc wszyscy dziećmi Jedynego, mają te same dążenia, te same nadzieje, te same pragnienia: Nieba, Prawdy, prawdziwej Miłości...

Wydaje się, że wieki błędów zmieniły dążenie duchów. Ale tak nie jest. Błąd ogarnia umysły. Bo umysły są złączone z ciałem i odczuwają truciznę wszczepianą przez szatana. I tak błąd może ogarnąć serce, bo także ono jest włączone w ciało i odczuwa jego truciznę. Potrójna pożądliwość kąsa zmysły, uczucia i myśli. Ale duch nie jest wszczepiony w ciało. Mogą zamroczyć go ciosy, zadawane mu gwałtownie przez szatana i pożądliwość. Mogą niemal zaślepić go bastiony cielesne i burzenie się kipiącej krwi zwierzęcia-człowieka, w którym jest rozproszony. Nie zmieni jednak swego gorącego pragnienia Nieba, Boga. Nie może się zmienić.

Widzicie czystą wodę tego potoku? Wyszła z nieba i do nieba powróci przez parowanie wody dzięki wiatrowi i słońcu. Zstępuje i wstępuje ponownie. Żywioł nie zużywa się, lecz powraca do źródeł. Duch powraca ku początkom. Ta woda między kamieniami, gdyby umiała mówić, powiedziałaby wam, że wzdycha za powrotem na wysokości, aby wiatry gnały ją [jako chmurę] po pięknych polach firmamentu – puszystą, białą albo też różowawą od zórz, albo jak miedź zapaloną o zachodzie słońca, albo jak kwiaty fioletową o zmierzchu już usianym gwiazdami. Powiedziałaby wam, że chciałaby być sitem dla gwiazd, które spoglądają spoza rozjaśnionych chmur, aby przypominać ludziom Niebo, albo też służyć księżycowi za welon, aby nie widział nocnych nikczemności. Wolałaby to – ona, która tak bardzo lubi samotną wolność atmosfery – zamiast być tutaj, zamkniętą między groblami, zagrożoną zamienieniem się w błoto, zmuszoną poznawać porozumiewanie się węży i żab. Także dusze, gdyby ośmieliły się mówić, powiedziałyby wszystkie to samo: “Dajcie nam Boga! Dajcie nam Prawdę!” Ale nie mówią tego, bo wiedzą, że człowiek nie usłyszy, nie zrozumie lub wyśmieje błaganie “wielkich żebraków”, duchów szukających Boga z powodu swego przerażającego głodu. Głodu Prawdy. Odczuwają ten głód ci bałwochwalcy, ci Rzymianie, ci ateiści, ci nieszczęśliwi, których idąc spotykamy, których zawsze będziecie spotykać, ci pogardzani w swoich pragnieniach Boga przez politykę albo przez egoizm rodzinny, albo przez herezję zrodzoną przez zepsute serce i rozszerzoną między narodami. Są głodni! Mam litość nad nimi. Jakże nie miałbym się litować będąc Tym, kim jestem? Skoro troszczę się o pokarm dla człowieka i mam litość dla wróbla, dlaczegóż nie miałbym okazywać litości duchom, którym przeszkadza się należeć do Boga prawdziwego; tym duchom, które wyciągają duchowe ramiona, wołając: “Jesteśmy głodni!”? Uważacie ich za złych? Nieokrzesanych? Niezdolnych dojść do umiłowania Religii Bożej i Boga? Mylicie się. Są duchami, które oczekują miłości i światła.

Tego poranka obudziło nas groźne beczenie kozła. Chciał wypędzić wielkiego psa, który przyszedł Mnie obwąchać. I śmialiście się widząc, jak kozioł groźnie kierował rogi zerwawszy sznurek, który go przytwierdzał do drzewa, pod którym spaliśmy. Stanął jednym susem między Mną i psem, nie myśląc, że może być zaatakowany i zagryziony przez niego w nierównej walce obronnej o Mnie. Tak samo ludy, które wydają się wam dzikimi baranami, będą umiały stanąć odważnie w obronie Wiary Chrystusa, gdy poznają, że Chrystus jest Miłością zapraszającą ich do pójścia za Nim. On ich zaprasza. Tak. A wy powinniście pomóc im przyjść. Posłuchajcie przypowieści.

Pewien człowiek ożenił się i jego żona zrodziła wiele dzieci. Jedno urodziło się z ciałem zdeformowanym i pozornie jakby innej rasy. Człowiek uznał, że przynosi mu wstyd i nie kochał go, chociaż dziecko było niewinne. Dziecko wzrastało zaniedbane między sługami najmniej znaczącymi, dlatego wydawało się gorsze również dla braci. Matka, która umarła wydając je na świat, nie mogła złagodzić surowości ojca, przeszkodzić kpinom braci, wyprostować błędnych mniemań, zrodzonych z powodu prymitywnego sposobu myślenia dziecka. Było jak dzikie zwierzątko źle traktowane w domu ulubionych dzieci. I tak stało się dorosłym człowiekiem. Rozum rozwinięty z opóźnieniem w końcu osiągnął dojrzałość. Chłopiec zrozumiał, że choć był synem, żył w oborach, otrzymywał kawałek chleba i strzęp szaty, ale nigdy – pocałunku, nigdy słowa, nigdy zaproszenia do wejścia do ojcowskiego domu. I cierpiał, cierpiał jęcząc w swej norze: “Ojcze! Ojcze!”. Jadł swój chleb, ale pozostawał mu wielki głód serca. Okrywał się szatą, ale odczuwał wielki chłód w sercu. Miał za przyjaciół zwierzęta i niektóre miłosierne osoby z okolicy, ale serce było samotne. “Ojcze! Ojcze!...” Słuchali go słudzy, bracia, współmieszkańcy, jak ciągle tak jęczał, niczym szalony. I nazwano go “szalonym”. W końcu pewien sługa odważył się pójść do niego – bo stał się jakby dzikim zwierzęciem – i powiedział mu: “Dlaczego nie rzucisz się do stóp ojca?” “Zrobiłbym to, lecz się nie ośmielam...” “Dlaczego nie przyjdziesz do domu?” “Boję się.” “A chciałbyś to zrobić?” “O, tak! Przecież z tego powodu jestem głodny, przez to jest mi zimno i czuję się osamotniony jak na pustyni.” I dobry sługa zaczął wtedy pouczać chłopca, postarał się, by wyglądał lepiej, by wyzbył się przerażającej myśli, że ojciec go nie lubi. Mówił mu: “Twój ojciec chciałby cię [ujrzeć], lecz nie wie, czy go kochasz. Ciągle od niego uciekasz. Odejmij ojcu żal, że postępował zbyt surowo, i jego boleść, bo wie, że się tułasz. Chodź. Także i bracia teraz nie chcą już więcej wyśmiewać się z ciebie, bo im opowiedziałem o twoim bólu”. I biedny syn poszedł któregoś wieczoru – zaprowadzony przez dobrego sługę – do ojcowskiego domu i zawołał: “Ojcze, kocham cię! Pozwól mi wejść!...” Stary ojciec rozmyślał smutny o swej przeszłości i o przyszłości wiecznej. Poderwał się na ten głos i powiedział: “Moja boleść wreszcie ustaje, bo w głosie zdeformowanego [dziecka] usłyszałem mój głos, a jego miłość jest dowodem, że ono jest krwią z mojej krwi i ciałem z mojego ciała. Pójdź zatem i zajmij miejsce blisko braci. Bądź błogosławiony, dobry sługo, za to, że dzięki tobie moja rodzina jest pełna. Wprowadziłeś bowiem odrzuconego syna między wszystkie dzieci ojca.”

Taka jest przypowieść. W tłumaczeniu jej powinniście pamiętać, że Ojciec zdeformowanych duchowo, Bóg – bo zdeformowanymi duchowo są schizmatycy, heretycy, odłączeni – był zmuszony do surowości z powodu dobrowolnego zniekształcenia, którego oni chcieli. Jego miłość jednak nigdy nie ustała. Oczekuje ich. Zaprowadźcie ich do Niego. To wasz obowiązek. Nauczyłem was mówić: “Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, o, Ojcze nasz.” Ale czy wiecie, co znaczy to ‘nasz’? Nie odnosi się [tylko] do was, dwunastu. Nie – ‘wasz’ jako uczniów Chrystusa, lecz ‘wasz’ jako ludzi. Wszystkich ludzi. Tych obecnych, tych przyszłych. Tych znających Boga i tych, którzy Go nie znają. Tych, którzy kochają Boga i Jego Chrystusa i tych, którzy Go nie kochają lub kochają źle. Włożyłem wam w usta modlitwę za wszystkich. To wasza posługa. Wy, którzy znacie Boga, Jego Chrystusa i kochacie Go, powinniście modlić się za wszystkich. Powiedziałem, że Moja modlitwa jest powszechna i będzie trwała tak długo, jak długo będzie trwać ziemia. Wasza modlitwa powinna być powszechna, jednocząc wasze głosy i serca apostołów i uczniów Kościoła Jezusowego z głosami i sercami tych, którzy należą do innych Kościołów, które będą chrześcijańskie, jednak nie – apostolskie. Jesteście braćmi: wy – w domu Ojca, tamci – poza domem Ojca wszystkich, ze swoimi pragnieniami, ze swoją tęsknotą. Nalegajcie więc, aż im jak i wam zostanie dany ‘chleb’ prawdziwy. Jest Nim Chrystus Pan, udzielany na stołach apostolskich, a nie na innych, na których miesza się go z pokarmami nieczystymi. Nalegajcie, aż Ojciec będzie mógł powiedzieć tym braciom ‘zdeformowanym’: “Mój ból się uśmierza, bo w was, w waszym głosie usłyszałem głos i słowa Mojego Jedynego i Pierworodnego. Niech będą błogosławieni ci słudzy, którzy was przyprowadzili do Domu Ojca waszego, aby Moja Rodzina była pełna. Słudzy Boga Nieskończonego, powinniście włączyć nieskończoność we wszystkie wasze zamierzenia. Zrozumieliście? Oto Jamnia. Raz tędy przechodziła Arka, kiedy ją niesiono do Ekronu, który – nie mogąc jej zachować – odesłał ją do Betszemesz. Arka ponownie idzie do Ekronu. Janie, chodź ze Mną. Wy pozostańcie w Jamni. Umiejcie zastanawiać się i mówić. Pokój niech będzie z wami.»

Jezus odchodzi z Janem i z kozłem, który becząc idzie za nimi jak pies.


   

Przekład: "Vox Domini"