Ewangelia według św. Mateusza |
Ewangelia według św. Marka |
Ewangelia według św. Łukasza |
Ewangelia według św. Jana |
Maria Valtorta |
Księga I – Przygotowanie |
– POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA – |
49. POKŁON PASTERZY
(por. Łk 2,8-20)
Napisane 7 czerwca 1944, w wigilię Bożego Ciała. A, 2760-2784
Piszę w obecności mojego Nauczyciela, Jezusa. Jest tu dla mnie, cały dla mnie! Wrócił po długim czasie i tylko dla mnie! Powie ojciec: “Jak to? Już prawie od miesiąca znów widzisz Go i słyszysz, a mówisz, że masz Go po tak długim czasie.” Odpowiadam więc raz jeszcze na to, co już wielokrotnie, ustnie i na piśmie, ojcu przekazywałam. Co innego – widzieć, a co innego – słyszeć. A przede wszystkim co innego jest widzieć i słyszeć dla innych, żeby to dla nich opisać, a co innego: widzieć i słyszeć tylko dla siebie, wyłącznie dla mnie.
W pierwszym wypadku jestem widzem i powtarzam to, co oglądam i słyszę. Jeśli sprawia mi to radość, to dzieje się tak dlatego, że są to zawsze sprawy napełniające wielką radością. Prawda, że jest to, jak można by powiedzieć, radość zewnętrzna. Słowa źle wyrażają to, co tak dobrze odczuwam, ale nie znajduję lepszych. Chcę powiedzieć, że ta moja radość podobna jest do doznań człowieka, który czyta ładną książkę lub ogląda piękną scenę. Wzrusza się, rozkoszuje, podziwia harmonię utworu i myśli: “Jak pięknie byłoby znajdować się na miejscu tej osoby!” W drugim zaś wypadku tak słuchanie, jak i widzenie jest dla mnie, a więc “tą osobą” jestem ja. Dla mnie jest słowo, które słyszę, dla mnie jest postać, którą widzę. Jestem ja i On, ja i Maryja, ja i Jan. Są żywi, prawdziwi, realni i bliscy, nie naprzeciw, jakbym oglądała film. Widzę Ich obok mego łóżka. Widzę, jak chodzą po pokoju, opierają się o meble, siadają lub stoją jak żywi ludzie. To moi goście. To zupełnie coś innego niż widzenie przeznaczone dla wszystkich. Jednym słowem, wszystko jest “dla mnie”.
Dzisiaj, a nawet już od wczorajszego popołudnia, jest tu Jezus. Ma na sobie Swoją zwykłą szatę z białej wełny. Jej biel przypomina raczej kość słoniową. Odzienie Jezusa bardzo różni się co do ciężaru i odcienia od wspaniałej szaty, która okrywa Go w Niebie – jakby z lnu niematerialnego i tak białego, że wydaje się utkana ze światła. Jezus jest tu. Jego piękne, smukłe dłonie mają odcień bieli wpadającej w [barwę] starej kości słoniowej. Na pięknej bladej, pociągłej twarzy jaśnieją ciemnoszafirowe, władcze i łagodne oczy, w oprawie gęstej, kasztanowej, mieniącej się jasnorudymi błyskami. [Widzę] Jego piękne, długie i delikatne, płoworude włosy, jaśniejsze w miejscach załamania się światła, a ciemniejsze w głębi splotów. Jest tutaj! Jest tu! Uśmiecha się do mnie i patrzy, jak o Nim piszę. Tak samo zachowywał się w Viareggio... A od czasu Wielkiego Tygodnia więcej tego nie czynił... przez co byłam zmartwiona i rozgorączkowana tym smutkiem, aż do bólu spowodowanego Jego nieobecnością. Połączyło się to także z [cierpieniem] pozbawienia mnie mieszkania, w którym Go widywałam i mogłam wspominać: «Tu się opierał, tam siedział, a tutaj pochylił się, żeby położyć mi rękę na głowie...» ...mieszkania, w którym umarli moi [rodzice]. O! Nikt, jeśli sam tego nie doświadczył, nie zrozumie! Nie można się domagać otrzymywania tego wszystkiego. Dobrze wiemy, że to łaski darmowe i nie zasługujemy na nie. Nie możemy ich żądać, kiedy nie są nam udzielane. To oczywiste. Im więcej ich otrzymujemy, tym bardziej musimy uniżać się w pokorze, uznając naszą odrażającą nędzę wobec udzielającego się nam Nieskończonego Piękna i Bożego Bogactwa.
Co ojciec powie? Czy syn nie pragnie zobaczyć ojca i matki? A żona – ujrzeć męża? A jeśli śmierć lub długie rozstanie rozdzieli ich, czy ten, kto pozostaje, nie znajduje pociechy tam, gdzie razem mieszkali? Jeśli zaś musi opuścić to miejsce, czy nie cierpi podwójnie tracąc także miejsce, gdzie nieobecny odpowiadał na jego miłość miłością? Czy można mu wyrzucać, że z tego powodu cierpi? Nie. A ja? Czy Jezus nie jest moim Ojcem i Oblubieńcem? Czyż nie jest droższym i znacznie bardziej kochanym od najukochańszego z ojców i oblubieńców? Dowodem, że tak jest, może być to, w jaki sposób znosiłam śmierć matki. Czy wie ojciec, jak cierpiałam? Jeszcze płaczę, bo ją bardzo kochałam, pomimo jej usposobienia. Ojciec widział, jak pokonałam te chwile. Dzięki obecności Jezusa. Jest mi droższy od mamy. Mogę tak mówić? Cierpiałam. A nawet teraz bardziej cierpię z powodu śmierci mamy, (od której mija teraz osiem miesięcy), niż wcześniej. To dlatego że przez ostatnie dwa miesiące byłam pozbawiona [obecności] Jezusa i Maryi dla mnie. Obecnie wystarczy nawet, że mnie na chwilę opuszczą, żebym znów bardziej niż zwykle odczuwała opuszczenie chorej sieroty i pogrążała się w ludzkiej i gorzkiej boleści tych nieludzkich dni.
Piszę to w obecności Jezusa. Nie przesadzam więc i niczego nie przeinaczam. Zresztą nie mam takiego zwyczaju. A gdybym nawet miała, byłoby to niemożliwe teraz, gdy Jezus na mnie patrzy. Napisałam to wszystko, postępując inaczej niż zwykle, gdyż widzeń dotyczących Maryi nie przerywam moim biednym ja. Wiem już, że powinnam kontynuować opisywanie Jej chwały. Czyż bowiem Jej Macierzyństwo nie jest, we wszystkich swoich szczegółach, koroną chwały? Jestem bardzo chora i pisanie wiąże się z wielkim trudem. Jestem strzępem. Nie zważam jednak na to, bo chcę, żeby Maryja została poznana i bardziej umiłowana. Bolą mnie plecy? Serce ustaje? Boli mnie głowa? Wzrasta gorączka? Nic to! Chcę, żeby tylko poznano Maryję: całą piękną i drogą – taką, jaką widzę dzięki dobroci Boga i Jej. To mi wystarczy.
Później widzę rozległy wiejski [krajobraz]. Księżyc jest w zenicie i żegluje spokojnie po niebie usianym gwiazdami. Wyglądają one jak diamentowe szpilki, wbite w ogromny baldachim z ciemnoniebieskiego aksamitu. Pośrodku śmieje się swą bielusieńką twarzą księżyc. Rozlewa potoki mlecznego światła, bielącego ziemię. Ogołocone drzewa wydają się wyższe i ciemniejsze wśród tej bieli. Wynurzające się gdzieniegdzie murki wyglądają jak z mleka, a domek w oddali – jak blok karraryjskiego marmuru.
Po prawej stronie widzę obszar otoczony z dwóch stron ciernistym żywopłotem. Dwie pozostałe otacza niski, prosty mur. Podtrzymuje on dach, tworząc rodzaj szopy, przestronnej i niskiej. Wewnętrzna część tego ogrodzenia jest częściowo murowana, a częściowo zbudowana z luźnych desek. W lecie można zdjąć deski i wtedy szopa zamienia się w krużganek. Od czasu do czasu dochodzi stamtąd krótkie, przerywane pobekiwanie. Chyba są tam owce, które albo śnią, albo – z powodu blasku księżycowej poświaty – myślą, że zbliża się świt. Jest to jakaś bardzo intensywna, nadzwyczajna jasność. Wzrasta ona, jakby jakieś ciało niebieskie zbliżało się ku ziemi lub ogarnęła ją zagadkowa pożoga.
Na progu ukazuje się pasterz. Wznosi ręce do czoła, by przysłonić oczy, i patrzy w górę. Wydaje się czymś niemożliwym, żeby trzeba było zasłaniać oczy przed blaskiem księżyca. A jednak jego światłość jest tak intensywna, że oślepia – zwłaszcza tego, kto wychodzi z zamkniętego i ciemnego pomieszczenia. Wszędzie panuje cisza, lecz ta jasność zadziwia. Pasterz woła towarzyszy. Zjawiają się wszyscy przed wejściem. Jest ich wielu. To zarośnięci mężczyźni, w różnym wieku. Są wśród nich zarówno chłopcy, jak i starcy. Rozmawiają o tym dziwnym zjawisku. Najmłodsi boją się. Jeden chłopiec, może dwunastoletni, zaczyna płakać, ściągając na siebie kpiny starszych.
«Czego się boisz, głuptasie? – mówi najstarszy. – Nie widzisz, że powietrze jest spokojne? Czyś nigdy nie widział blasku księżyca? Czyżbyś zawsze był pod spódnicą matki, jak kurczak pod kwoką? Zobaczysz jeszcze inne rzeczy! Pewnego razu poszedłem w góry Libanu i dalej jeszcze... wyżej... Byłem wtedy młody i chodzenie nie męczyło mnie tak jak teraz. Byłem wtedy nawet bogaty... Pewnej nocy ujrzałem takie światło, że pomyślałem, iż to Eliasz powraca w ognistym zaprzęgu. Całe Niebo płonęło! Pewien starzec... wtedy on był starcem powiedział mi: “Coś wielkiego dzieje się na świecie.” Było to dla nas zapowiedzią nieszczęścia, bo przyszli żołnierze Rzymu. O, pożyjesz jeszcze, a zobaczysz...»
Pastuszek nie słucha już. Wydaje się, że lęk ustał. Opuszcza próg, wychyla się zza pleców muskularnego pasterza, za którym się schronił, i opuszcza zagrodę, zadaszoną i porośniętą trawą. Idzie, patrząc w górę jak lunatyk lub jak ktoś zahipnotyzowany czymś, co go całkowicie przyciąga. Po pewnej chwili krzyczy:
«Och!» – i staje jak skamieniały z nieco rozpostartymi rękoma.
Inni patrzą na siebie, zdumieni.
«Cóż jest temu głuptasowi?» – pyta któryś.
«Jutro odprowadzę do matki. Nie chcę wariata do pilnowania owiec» – mówi inny.
Starszy, który przedtem się odzywał, znowu mówi: «Chodźmy sprawdzić, zanim osądzimy. Zawołajcie resztę śpiących i weźcie kije. Może tam jest niebezpieczne zwierzę albo zbójcy...»
Wracają, wołają innych pasterzy. Wychodzą z pochodniami i grubymi kijami. Dochodzą do chłopca.
«Tam! Tam! – szepce mały z uśmiechem. – Nad tamtym drzewem... Zobaczcie, jakie światło się zbliża... Jakby schodziło po księżycowym promieniu. Zbliża się. Jakie piękne!»
«Ja widzę tylko nieco silniejszy blask.»
«Ja także.»
«Ja też» – mówią inni.
«Nie. Ja widzę jakby postać» – mówi inny pasterz. Rozpoznaję w nim tego, który dał Maryi mleko.
«To... to anioł! – krzyczy chłopiec. – Zobaczcie, jak zstępuje i zbliża się... Na ziemię! Na kolana przed Aniołem Pańskim!»
Ogólne “Och!..” – długie i pełne najwyższego szacunku rozlega się w grupie padających na twarz pasterzy. Im są starsi, tym bardziej zdają się przejęci świetlistym zjawiskiem. Młodsi klęczą przyglądając się aniołowi. On coraz bardziej się zbliża. Wreszcie nieruchomieje w powietrzu, ponad murem ogrodzenia. Pozostaje tak z rozwiniętymi wielkimi skrzydłami, jaśniejącymi perłową bielą w księżycowym blasku. Mówi:
«Nie lękajcie się. Nie zwiastuję nieszczęścia. Ogłaszam wam radosną nowinę dla ludu izraelskiego i dla wszystkich narodów ziemi.» – Anielski głos łączy się jak [brzmienie] harfy ze śpiewem słowików – «Dzisiaj, w mieście Dawida, narodził się Zbawiciel...».
Przy tych słowach anioł mocniej rozkłada skrzydła, poruszając nimi jakby w radosnym drżeniu. Wydaje się, że spada z nich deszcz złotych iskier, błyszczących jak klejnoty. To prawdziwa tęcza, która rysuje się tryumfalnym łukiem nad biedną zagrodą.
«...Zbawiciel, który jest Chrystusem.» – anioł lśni mocniejszym światłem. Skrzydła – teraz nieruchome i skierowane ku niebu – wydają się dwoma żaglami, które stoją nieruchomo na szafirowym morzu, niczym dwa płomienie ognia wznoszące się ku górze.
«...Chrystusem, Panem!» – anioł składa pełne blasku skrzydła. Zakrywa się nimi, jakby diamentowym płaszczem zarzuconym na swój perłowy strój. Pochyla się w pełnym uwielbienia pokłonie, przyciskając ręce do serca i chyląc głowę bardzo nisko. Okrywają go szczyty złożonych skrzydeł. Widać go jako wydłużoną, świetlaną postać, nieruchomą podczas jednego “Gloria”. Ale teraz znów się porusza. Rozwiera skrzydła, unosi oblicze, na którym światło stapia się z niebiańskim uśmiechem, i mówi:
«Poznacie Go po takich znakach: w biednej stajni, za Betlejem, znajdziecie owinięte w pieluszki Dziecię, położone w żłobie dla zwierząt. W mieście Dawida bowiem nie było schronienia dla Mesjasza». Mówiąc to, anioł staje się bardzo poważny, wręcz smutny.
Tymczasem z Niebios nadciąga cały tłum – o, jaki tłum! – mnóstwo podobnych do niego aniołów. To [prawdziwa] drabina zstępujących z radością na ziemię aniołów, którzy zaćmiewają niebiańskim blaskiem światło księżyca. Gromadzą się wokół anioła zwiastującego dobrą nowinę. Poruszają skrzydłami, rozsiewają wonie, czemu towarzyszy niezwykła harmonia dźwięków. Są w niej wszelkie najpiękniejsze głosy stworzeń, jakie można znaleźć lub sobie przypomnieć, lecz doprowadzone do pełnej doskonałości brzmienia. Malarstwo to wysiłek, by materia stała się światłem, tu zaś melodia i dźwięk pragnie olśnić ludzi pięknem Boga. Słyszeć tę melodię to poznać Raj. Tam wszystko jest harmonią miłości. Ona wydobywa się z Boga dla radości błogosławionych i wraca od nich ku Niemu, żeby Mu rzec: “Miłujemy Ciebie!”
Anielskie “Gloria” rozchodzi się falami coraz dalej nad spokojnymi polami, a z nimi – światło. Zbudzone światłem ptaki przyłączają się do śpiewu, witając przedwczesny brzask, a owce pozdrawiają beczeniem słońce, które pojawia się przed czasem. Ja jednak wolę sądzić, że zwierzęta pozdrawiają w ten sposób Stworzyciela, który do nich przybył, by miłować je także jako Człowiek, a nie tylko jako Bóg. Tak samo myślałam przedtem w betlejemskiej grocie o [przebudzonym] wole i ośle.
Śpiew i światło powoli słabną, aniołowie wracają do Nieba... a Pasterze ocknęli się.
«Czyś słyszał?»
«Pójdziemy zobaczyć?»
«A zwierzęta?»
«O, nic im się nie stanie! Chodźmy, żeby okazać posłuszeństwo słowu Bożemu!...»
«Ale gdzie mamy iść?»
«Czy nie powiedział, że się dziś narodził?... i nie znalazł schronienia w Betlejem? – mówi to pasterz, który dał mleko [Maryi]. – Chodźcie, ja wiem. Widziałem pewną niewiastę i żal mi się Jej zrobiło. Wskazałem Jej schronienie, bo czułem, że nie znajdą nigdzie lepszego, a mężowi dałem dla Niej mleka. Jest taka młodziutka i taka śliczna. Jest też pewnie dobra jak anioł, który do nas przemawiał. Chodźcie, chodźcie! Weźmiemy mleka, sery, owieczki i wyprawione skórki. Muszą być bardzo biedni... i... kto wie, jak zimno musi być Temu, którego nie śmiem nazwać! I pomyślcie tylko, że rozmawiałem z Jego Matką, jak z jakąś biedną mężatką!....»
Wracają do szopy i niebawem z niej wychodzą. Jedni niosą naczynie z mlekiem, inni – okrągłe serki zawinięte w plecione z trawy siatki, beczące jagnię w koszyku i wyprawione owcze skórki.
«Zabieram owcę, która miała młode przed miesiącem. Daje dobre mleko! Może się przydać, gdyby niewiasta nie karmiła. Wydawała się prawie dzieckiem i była tak bledziutka!... W świetle księżyca miała jaśminową cerę» – mówi pasterz, który dał mleko. To on [ich] prowadzi.
Po zamknięciu szopy i zagrody wychodzą, w świetle księżyca i pochodni. Idą polnymi ścieżkami, przecinając cierniste żywopłoty, pozbawione zimą liści. Okrążają Betlejem i docierają do stajni nie od tej strony, z której przyszła Maryja, lecz od przeciwnej. W ten sposób nie przechodzą obok innych, lepszych grot, lecz od razu znajdują właściwą. Zbliżają się do otworu.
«Wchodź.»
«Ja nie śmiem.»
«To wejdź ty!»
«Nie.»
«To przynajmniej popatrz.»
«Idź ty, Lewi. Jako pierwszy zobaczyłeś anioła. Oznacza to, że jesteś od nas lepszy. Zajrzyj!»
Przedtem traktowali go jak wariata... Teraz posługują się nim, żeby zrobił to, czego sami nie mają odwagi uczynić. Chłopiec waha się, potem jednak podejmuje decyzję. Podchodzi do wejścia, odsłania nieco płaszcz... i staje, zachwycony.
«Co widzisz?» – pytają niespokojnie i cicho.
«Widzę bardzo młodą i piękną Niewiastę i męża. Są pochyleni nad żłobem. I słyszę... słyszę płaczące Dziecko, a Niewiasta mówi do Niego głosem... o, jakim głosem!»
«Ale co mówi?»
«Mówi: “Jezu, malusieńki! Jezu, miłości Twojej Mamy! Nie płacz, Syneczku.” Teraz mówi: “Och, gdybym tak mogła Ci powiedzieć: Napij się mleka, maleńki! Jednak nie mam go jeszcze!” A teraz mówi: “Tak Ci zimno, kochanie Moje! Kłuje Cię siano. Jaki to smutek dla Twojej Mamy, która słyszy, jak płaczesz, a nie potrafi Cię pocieszyć.” Mówi: “Śpij, Moja duszyczko! Serce Mi się rozdziera, gdy słyszę Twój płacz i widzę Twoje łzy.” Teraz całuje Go i ogrzewa nóżki rękami. Jest pochylona i trzyma ręce w żłobie.»
«Odezwij się! Niech cię zauważą!»
«Nie ja... ty... boś nas tu przyprowadził i znasz ich.»
Pasterz otwiera usta, ale wydaje tylko pomruk.
Józef odwraca się i zbliża do wejścia.
«Kim jesteście?» – pyta.
«Pasterzami. Przynieśliśmy jedzenie i wełnę. Chcemy uwielbić Zbawiciela.»
«Wejdźcie.»
Wchodzą do stajni, oświetlając ją pochodniami. Starsi wypychają młodszych do przodu. Maryja odwraca się i uśmiecha:
«Chodźcie! Chodźcie!» – zaprasza ich ruchem dłoni i uśmiechem.
Bierze za rękę chłopca, który pierwszy ujrzał anioła, i przyciąga go do żłobu. Chłopiec patrzy, uszczęśliwiony. Pozostali, zaproszeni przez Józefa, zbliżają się z darami i składają wszystko u stóp Maryi, wypowiadając tylko kilka wzruszających słów. Potem przyglądają się płaczącemu cicho Dzieciątku i uśmiechają się, wzruszeni i szczęśliwi. Jeden z nich, nieco śmielszy, mówi:
«Weź, o Matko! Jest giętka i czysta. Przygotowałem ją dla dziecka, które niebawem u nas się urodzi, ale daję Tobie. Połóż Syna na wełnie, będzie Mu ciepło i miękko.»
Daje owcze runo, prześliczną skórę z obfitą, białą i długą wełną. Maryja podnosi Jezusa i owija Go. Pokazuje Dziecię pasterzom, klęczącym na słomie rozrzuconej po klepisku. Przyglądają się, zachwyceni. Stają się śmielsi i jeden z nich proponuje:
«Trzeba by Mu dać łyk mleka albo lepiej wody z miodem. Nie mamy jednak miodu. Tak się robi z noworodkami. Mam siedmioro dzieci, więc wiem...»
«Tu jest mleko. Weź, o Pani» [– mówi jeden z pasterzy.]
«Ale jest zimne [– odzywa się inny. –] Musi być ciepłe. Gdzie Eliasz? On ma owcę...»
Eliasz to zapewne ten pasterz od mleka, lecz nie ma go. Zatrzymał się przed wejściem i zagląda przez szparę. Ukrył się w ciemnościach nocy.
«Kto was tu przyprowadził?»
«Anioł kazał nam tu przyjść, a Eliasz nas poprowadził. Gdzie się teraz podział?»
Beczenie owcy zdradza [miejsce jego ukrycia].
«Wejdź, jesteś potrzebny» [– mówią do Eliasza.]
Eliasz wchodzi z owcą, speszony, bo zwracają na niego większą uwagę. Józef rozpoznaje go i mówi: «To ty?»
Maryja uśmiecha się do niego ze słowami: «Jesteś dobry.»
Doją owcę. Maryja, narożnikiem lnianego płótna, przesiąkniętym ciepłym spienionym mlekiem, zwilża wargi Dzieciątka, które ssie śmietankową słodycz. Wszyscy uśmiechają się. Jeszcze większy uśmiech pojawia się na ich twarzach, gdy Jezus usypia w cieple wełny, trzymając jeszcze rożek tkaniny w usteczkach.
«Nie możecie tutaj pozostać. Tu jest zimno i wilgotno. A w dodatku... w tym zwierzęcym odorze! To niedobre... i... nie jest godne Zbawiciela...»
«Wiem – mówi Maryja z ciężkim westchnieniem. – Ale nie ma dla nas miejsca w Betlejem!»
«Odwagi, Niewiasto! Znajdziemy Ci dom.»
«Porozmawiam z moją panią – mówi Eliasz, pasterz od mleka. – Jest dobra. Przygarnie was, nawet gdyby miała oddać własną izbę. Jak tylko zaświta, porozmawiam z nią. Ma dom pełen ludzi, ale na pewno znajdzie dla was miejsce.»
«Przynajmniej dla Mojego Dziecka... Ja i Józef możemy spać na ziemi, ale Maleńki...»
«Nie martw się, Niewiasto. Pomyślę o tym. Opowiem wielu o tym, co nam rzekł anioł. Niczego wam nie zabraknie. Tymczasem przyjmijcie od nas to, co w naszym ubóstwie możemy wam dać. Jesteśmy pasterzami..»
«My też jesteśmy ubodzy – mówi Józef – nie możemy wam się odpłacić.»
«Och! Nie chcemy! Nawet gdybyście mogli, nie przyjęlibyśmy. Pan nas już wynagrodził. Przecież obiecał wszystkim pokój. Aniołowie powiedzieli: “Pokój ludziom dobrej woli.” Nam już został dany, bo anioł powiedział, że to Dziecię jest Zbawicielem i Chrystusem, Panem. Jesteśmy nieuczonymi biedakami, lecz wiemy, że Prorocy przepowiedzieli Zbawiciela, który będzie Księciem Pokoju. A nam polecono przyjść Go uwielbić... Otrzymaliśmy więc Jego pokój. Chwała Bogu na wysokości Niebios i chwała Jego Chrystusowi! A Ty, Niewiasto, któraś Go urodziła, bądź błogosławiona. Jesteś Święta, skoro zasłużyłaś, żeby Go nosić! Rozkazuj nam jak Królowa, a będziemy szczęśliwi, że możemy Ci służyć. Co możemy zrobić dla Ciebie?»
«Kochać Mojego Syna i mieć zawsze w sercach wasze obecne myśli.»
«A dla Siebie? Nie pragniesz niczego? Nie masz krewnych, których chciałabyś powiadomić, że On się narodził?»
«Tak. Mam krewnych, ale są daleko. Mieszkają w Hebronie.»
«Ja pójdę – mówi Eliasz. – Kim są?»
«Kapłan Zachariasz i moja kuzynka Elżbieta.»
«Zachariasz? O! Znam go dobrze. Chodzę latem w te góry z moimi owcami, bo tam są dobre i obfite pastwiska. Jestem przyjacielem jego pasterza. Kiedy już gdzieś zamieszkasz, pójdę do Zachariasza.»
«Dziękuję, Eliaszu!»
«Nie dziękuj. To dla mnie, biednego pasterza, wielki zaszczyt iść i powiedzieć kapłanowi: “Narodził się Zbawiciel”.»
«Nie. Powiesz mu tak: “Maryja z Nazaretu, twoja kuzynka, powiedziała, że narodził się Jezus. Przyjedź do Betlejem.”»
«Tak powiem.»
«Niech ci to Bóg wynagrodzi. Będę pamiętać o tobie, o was wszystkich.»
«Opowiesz o nas Swemu Dzieciątku?»
«Opowiem» [– zapewnia Maryja.]
«Jestem Eliasz.»
«Ja jestem Lewi.»
«A ja, Samuel.»
«Ja, Jonasz.»
«Ja, Izaak.»
«Ja, Tobiasz.»
«Ja, Jonatan.»
«Ja, Daniel.»
«Symeon to ja.»
«A mnie nazywają Jan.»
«Ja jestem Józef, a mój brat – Beniamin. Jesteśmy bliźniakami.»
«Zapamiętam wasze imiona.»
«Musimy odejść... lecz wrócimy. Przyprowadzimy innych, żeby też oddali chwałę!...»
«Ale jak tu zostawić Dziecię i powrócić do szopy?»
«Chwała Bogu, że Je nam pokazał!»
«Pozwól nam ucałować Jego szatki» – prosi Lewi z anielskim uśmiechem.
Maryja ostrożnie unosi Jezusa. Siada na sianie i podaje do ucałowania owinięte pieluszkami nóżki. Pasterze, chyląc się do ziemi, całują maleńkie, osłonięte płótnem stópki. Kto ma brodę, najpierw ją ociera, a prawie wszyscy płaczą. Kiedy muszą już odejść, wycofują się bez odwracania, tyłem, zostawiając tam serce...
Wizja kończy się dla mnie w taki sposób: widzę Maryję, siedzącą na sianie z Dzieciątkiem na kolanach, a Józef, stojąc oparty łokciem o brzeg żłobu, patrzy i uwielbia.