Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga IV - Trzeci rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA   –

147. W GAMALI

Napisane 8 lipca 1946. A, 8671-8695

Właśnie świta. Jezus budzi się i podnosi. Siada na prymitywnym posłaniu wykonanym z ziemi i trawy. Potem wstaje, bierze sandały i płaszcz, którym był okryty, żeby się chronić przed rosą oraz przed chłodem nocy. Ostrożnie przechodzi między plątaniną nóg i ramion, piersi i głów apostołów, którzy spali wokół Niego. Odchodzi na odległość kilku kroków, uważnie patrząc, gdzie postawić stopy w słabym blasku świtu, który pod liśćmi drzew z ledwością przypomina światło. Dochodzi do odkrytej łąki. W prześwicie między drzewami zauważa kawałek budzącego się jeziora oraz dużą część nieba. Rozjaśnia się ono, przechodząc od barwy niebieskoszarej, szczególnie na firmamencie wychodzącym z mroku nocy, do jasnoniebieskiej. Na wschodzie przybiera już barwę jasnożółtą, coraz bardziej zdecydowanie przechodzącą od jasnej żółci do żółtego różu, potem bladego koloru koralowego, pełnego niezwykłego wdzięku.

Świt zapowiada piękny dzień, pomimo bardzo delikatnej mgły, która z trudem oddaje światłu przestrzenie nieba tam, na wschodzie. Niebo ukazuje się pokryte obłokami tak lekkimi, że jego lazur nie cierpi z tego powodu. Przeciwnie, jest piękniejszy, jakby go okrył bardzo blady muślin z frędzlami ze złota i korali, wciąż zmieniający się, coraz piękniejszy, jakby usiłował osiągnąć doskonałość w swej przelotnej piękności, nim dzień ją zniszczy tryumfem słońca. Na zachodzie natomiast widać jeszcze kilka gwiazd, choć utraciły swój nocny blask z powodu wzrastającego światła. Księżyc, już bliski zniknięcia za szczytami gór, biegnie po niebie, blady, bez blasku, jak martwa planeta.

Jezus stoi z bosymi stopami w trawie wilgotnej od rosy, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, z głową podniesioną, żeby spojrzeć na wstający dzień. Rozmyśla... A może rozmawia z Ojcem w duchowym dialogu? Panuje tak absolutna cisza, że słychać spadające na ziemię kropelki bardzo obfitej rosy.

Jezus spuszcza głowę. Stoi cały czas ze skrzyżowanymi ramionami. Pogrąża się w rozmyślaniu jeszcze bardziej intensywnym. Jest całkowicie skupiony. Jego wspaniałe oczy, szeroko otwarte, patrzą uważnie na ziemię, jakby chciały trawie wydrzeć odpowiedź. Sądzę jednak, że nie widzą nawet lekkiego ruchu traw, które w chłodnym wietrze o świcie ogarnia pewien rodzaj drżenia. On patrzy i nie widzi tego przebudzenia trawy i dzikich kwiatów. Budzą się gałązki, liście, korony blaszkowate lub kiściowe, kłosowe, wiązkowe. Niektóre mają oddzielone kielichy, inne – rozłożone jak wachlarz albo w formie lwiej paszczy, albo też jak róg obfitości, jak miotełka do odkurzania, jak jagoda. Jedne są sztywne na swych łodygach, inne – giętkie i zwisające z łodygi cudzej, wokół której się wiją. Inne leżą i płożą się po ziemi. Niektóre są zgrupowane w rodzinach małych i pokornych roślin, inne są samotne, rozłożyste, mają porywczość w kolorze i w postawie. Wszystkie zajmują się strząsaniem ze swych płatków kropli rosy. Pragną teraz już nie rosy, lecz słońca, kapryśne w swych pragnieniach jak i w swych postawach... Bardzo przypominają w tym ludzi, nigdy nie zadowolonych z tego, co posiadają.

Jezus zdaje się słuchać. Ale z pewnością nie słyszy ani szumu wiatru, który nabiera siły i bawi się strącaniem rosy przez poruszanie gałęziami, ani coraz głośniejszych szeptów ptaków. One zaś budzą się i opowiadają o swych nocnych snach lub wymieniają uwagi o ciepłym i napełnionym szczebiotem gniazdku. W źdźbłach siana i kłaczkach wełny są w nim pisklęta. Jeszcze wczoraj nagie – dziś mają już pierwsze piórka. Rozdziawiają szeroko dzioby, ukazując żarłoczne gardła, czerwone i niezwykle hałaśliwe z powodu ich nadrzędnej potrzeby pokarmu.

Wydaje się, że Jezus czegoś słucha. Ale z pewnością nie słyszy pierwszego żartobliwego wezwania mewy ani łagodnego śpiewu gajówki czarnołbistej, ani złotych trylów skowronka, które radośnie wzbijają się na spotkanie wstającego słońca. [Nie słyszy] przeszywającego spokojne powietrze gwizdu licznych jaskółek. Porzuciły one skały, w których wiją gniazda, i zaczynają tkać swe sukna, latając niestrudzenie [w przestworzach] pomiędzy ziemią a niebem. Nie słyszy też grubiańskiego krzyku jakiejś sroki, która pochyla się z gałęzi dębu, przy którym stoi Jezus, i wydaje się zadawać Mu pytanie: „Kim jesteś? O czym myślisz?” I śmieje się.

Nawet to nie przerywa Jego rozmyślania.

Któż jednak nie wie, że sroki są dokuczliwe? Jedna, znużona oglądaniem intruza na małej polanie – która być może jest jej ulubionym miejscem – zrywa z gałęzi dwa piękne żołędzie i z celnością mistrza w strzelaniu zrzuca je na głowę Jezusa. Nie jest to ciężki pocisk, lecz z powodu wysokości, z której spada, nabiera dość siły, żeby przyciągnąć uwagę Rozmyślającego. Spogląda w górę i widzi ptaka, który z rozłożonymi skrzydłami i rozbawionymi ukłonami cieszy się ze swego celnego uderzenia. Jezus uśmiecha się lekko, potrząsa głową, wzdycha, jakby kończył Swe rozmyślania, i przechodzi na drugą stronę. Sroka ze śmiechem i drwiącym okrzykiem trzepocze skrzydłami i sfruwa, żeby przeszukać, przebadać trawę uwolnioną od Intruza.

Jezus szuka wody, ale nie znajduje jej. Rezygnuje więc, i chce wrócić do apostołów. Ptaki jednak pouczają Go, gdzie można ją znaleźć. Tłumnie fruną ku kwiatom o bardzo szerokich kielichach, podobnych do małych kubków napełnionych wodą, albo siadają na bardzo szerokich kosmatych liściach. Każdy kosmyk zawiera kroplę rosy, którą piją albo też używają jej do swych oczyszczeń. Jezus je naśladuje. Zbiera do zagłębienia dłoni wodę z kielichów i odświeża twarz. Zrywa szerokie włochate liście i oczyszcza nimi z kurzu bose stopy. Czyści też sandały, sznuruje je. Innymi liśćmi obmywa sobie ręce, aż widzi, że są czyste. Uśmiecha się i szepcze:

«Boskie doskonałości Stwórcy!»

Jest teraz odświeżony, orzeźwiony, wilgotnymi dłońmi ułożył włosy i brodę. Kiedy pierwszy promień słońca czyni z łąki obrus pokryty diamentami, idzie obudzić apostołów i niewiasty.

I one, i oni budzą się z trudem, tak wszyscy są zmęczeni. Maryja nie śpi, ale jest unieruchomiona z powodu dziecka, które śpi, obejmując Ją. Głowę ma na piersi, przy podbródku Maryi. Matka, widząc Swego Jezusa ukazującego się u wejścia do groty, uśmiecha się do Niego Swymi jasnoniebieskimi oczyma. Policzki różowieją Jej z radości na Jego widok. Uwalnia się od dziecka, które popłakuje lekko, że je poruszono. Wstaje. Idzie w stronę Jezusa cichym, lekko kołyszącym się krokiem czystej gołębicy.

«Niech Bóg Cię w tym dniu pobłogosławi, Synu Mój.»

«Niech Bóg będzie z Tobą, Mamo. Miałaś ciężką noc?»

«Wcale nie. Przeciwnie, szczęśliwą. Wydawało Mi się, że mam Ciebie, całkiem małego w ramionach... I śniło Mi się, że z Twoich ust wychodziła jakby złota rzeka, szemrząca łagodnie – jeśli można tak powiedzieć – głosem, który mówił... O, jakim głosem! „Oto jest Słowo, które ubogaca świat i daje błogosławieństwo człowiekowi, który Go słucha i jest Mu posłuszny. Bezgraniczne w Swej mocy, w czasie i w przestrzeni. Ono zbawi.” O! Mój Synu! I to Ty, Mój Syn, jesteś tym Słowem! Jak żyć i co robić, żeby podziękować Wiecznemu, że Mnie uczynił Twoją Matką?»

«Nie troszcz się o to, Mamo! Każde uderzenie Twego serca jest dla Boga wynagrodzeniem. Jesteś dla Boga ustawicznym uwielbieniem i zawsze nim będziesz, Mamo. Dziękujesz Mu, odkąd istniejesz...» [– mówi Jezus.]

«Nie wydaje Mi się, że czynię to wystarczająco, Jezu. To, co Bóg dla Mnie uczynił, jest tak wielkie, tak wielkie! Cóż więcej właściwie robię niż wszystkie dobre niewiasty, które są wraz ze Mną Twoimi uczennicami? Ty, Mój Synu, powiedz to Jemu, naszemu Ojcu, żeby Mi pozwolił podziękować Mu tak, jak na to zasługuje dar» [– prosi Maryja.]

«Moja Matko! Uważasz, że Ojciec potrzebuje tego, żebym Ja Mu o tym za Ciebie powiedział? On już przygotował dla Ciebie ofiarę, jaką będziesz musiała złożyć dla tego doskonałego uwielbienia. A kiedy ona się dokona, będziesz doskonała...»

«Mój Jezu!... Rozumiem, co chcesz powiedzieć... Ale czy będę zdolna myśleć w tamtej godzinie?... Twoja biedna Mama...»

«Szczęśliwa Oblubienica wiecznej Miłości! Mamo, tym jesteś. I Miłość będzie myśleć w Tobie.»

«Ty to mówisz, Mój Synu, a Ja ufam Twemu Słowu. Ale Ty... będziesz się modlił za Mnie w tej godzinie, której nikt z nich nie pojmuje... a która jest już tak bliska... Prawda? Tak jest, prawda?»

Nie można opisać wyrazu twarzy Maryi, jaki ma podczas tego dialogu. Nie ma pisarza, który by potrafił to przekazać ludzkim językiem, który oddałby to w pełni bez popadania w przesadę, sztuczność. Jedynie ten, kto posiada serce, dobre serce, czujące, może przedstawić sobie w umyśle rzeczywisty wyraz twarzy Maryi, jaką ma w tej chwili.

Jezus patrzy na Nią... Jego wyraz twarzy jest inny, nieprzetłumaczalny na nasz biedny język. Odpowiada Jej:

«A Ty, módl się za Mnie w godzinie śmierci... Tak. Nikt z nich nie rozumie... To nie ich wina. Szatan wywołał te opary, aby nie widzieli i żeby byli jak pijani i głusi, a zatem – nieprzygotowani... a w dodatku podatni na ugodzenie... Ale Ty i Ja ocalimy ich pomimo zasadzek szatana. Już teraz Ci ich powierzam, Moja Matko. Pamiętaj o tych słowach: powierzam ich Tobie. Tobie oddaję Moje dziedzictwo. Nie mam nic na ziemi poza Matką i Ją ofiarowuję Bogu: Hostia z Hostią. A Mój Kościół powierzam Tobie. Bądź dla Niego Karmicielką. Niedawno myślałem o wielu ludziach, w których przez wieki będzie się odradzał człowiek z Kariotu ze wszystkimi swymi wadami. I myślałem, że ktoś, kto nie będzie Jezusem, odrzuci tę skażoną istotę. Ale Ja jej nie odrzucę. Ja jestem Jezusem. Ty w tym czasie pozostaniesz na ziemi, będąc w hierarchii Kościoła po Piotrze. On – Przywódca, Ty – wierna, ale pierwsza, przed wszystkimi, jako Matka Kościoła, gdyż Ty zrodziłaś Mnie, Głowę tego Mistycznego Ciała. Nie odrzucaj licznych Judaszów, lecz dopomóż im. Naucz Piotra, braci, Jana, Jakuba, Szymona, Filipa, Bartłomieja, Andrzeja, Tomasza i Mateusza, nie odrzucać, lecz udzielać pomocy. Broń Mnie w tych, którzy idą za Mną, i broń Mnie przeciw tym, którzy będą chcieli rozproszyć i podzielić rodzący się Kościół. A przez wieki, o Matko, bądź zawsze Tą, która się wstawia, chroni, pomaga, broni Mój Kościół, Moich kapłanów i Moich wiernych przed Złem, przed Karą, przed nimi samymi... Iluż Judaszów, o Matko, przez wieki! I iluż przypominających niedorozwiniętych, niezdolnych do pojmowania lub ślepych, którzy nie potrafią widzieć, i głuchych, którzy nie potrafią słyszeć, lub chorych i paralityków, którzy nie potrafią przyjść... Matko, wszyscy pod Twoim płaszczem! Ty jedna możesz i będziesz mogła zmienić wyroki kar Wiecznego dla jednego lub dla wielu. Nie będzie bowiem niczego, czego Trójca kiedykolwiek mogłaby odmówić Swemu Kwiatowi.»

«Tak uczynię, Synu. W tym, co będzie zależeć ode Mnie. Idź w pokoju ku Twemu celowi. Twoja Matka jest tutaj, żeby Cię bronić w Twoim Kościele, zawsze.»

«Niech Cię Bóg błogosławi, Mamo... Chodź! Nazbieram Ci kielichów tych kwiatów pełnych wonnej rosy i odświeżysz Sobie twarz, jak Ja to uczyniłem. Przygotował je dla nas Najświętszy Ojciec, a ptaki Mi je wskazały. Spójrz, jak wszystko służy w stworzeniu uporządkowanym przez Boga! Ten wyniesiony płaskowyż, w pobliżu jeziora, jest tak urodzajny z powodu obłoków, które się unoszą znad Morza Galilejskiego. Wielkie drzewa przyciągają rosę, pozwalając na ten rozkwit traw i kwiatów, nawet w czasie letniej suszy. To obfity deszcz rosy dla napełnienia kielichów, aby Jego umiłowane dzieci mogły sobie obmyć twarz... Ojciec przygotował to dla tych, którzy Go miłują. Masz. Woda Boża w Bożym kielichu dla obmycia Ewy z nowego Raju.»

I Jezus zrywa bardzo szerokie kwiaty, których nazwy nie znam, i wylewa na ręce Maryi wodę, jaka się zgromadziła na ich dnie...

Inni w tym czasie również doprowadzili się do porządku i wyszli szukać Jezusa, który oddalił się na odległość kilku metrów od miejsca postoju.

«Jesteśmy gotowi, Nauczycielu.»

«To dobrze. Chodźmy tędy.»

«Ale czy to dobra droga? Tu kończy się las, a ostatnio szliśmy pod drzewami...» – odzywa się Jakub, syn Zebedeusza.

«Bo szliśmy od strony jeziora. Ale teraz możemy iść drogą bezpośrednią. Widzicie? Gamala jest tutaj, między wschodem a południem, i nie ma innej drogi. Trzy inne [ścieżki] są uczęszczane jedynie przez dzikie kozy.»

«Masz rację. Ominiemy wyschłą kotlinę, z której przybyli wtedy opętani» – mówi Filip.

Idą szybko. Wkrótce zostawiają w tyle las, w którym spali. Idą drogą kamienistą, usytuowaną nad małą kotliną. Droga powiększa się, w miarę jak podchodzą do dziwnej góry, do której przylega Gamala. Z trzech stron zbocza są strome: na wschodzie, na północy i na zachodzie. Z resztą okolicy łączy miejscowość bezpośrednia droga, biegnąca od południa na północ. Znajduje się w górze pomiędzy dwoma dolinami kamienistymi i dzikimi, które ją oddzielają od pól na wschodzie i od dębowych lasów na zachodzie.

Wielu stróżów świń przechodzi ze stadami, kierując się ku dębowym lasom. Wozy transportujące czworokątne kamienie przejeżdżają skrzypiąc, ciągnięte przez woły w zaprzęgu. Kilku jeźdźców przejeżdża kłusem, wzbijając tumany kurzu. Przechodzą grupy robotników ziemnych. Sądzę, że to niewolnicy lub skazani na te prace z jakichś powodów. Są w łachmanach i wychudzeni. Kierują się do prac pod surowym nadzorem stróżów.

W miarę przybliżania się góry widać umocnienia, które okalają ją jakby liczne pierścienie i chronią jej boki. Kopanie musi być trudne tutaj, szczególnie w stromych miejscach. A jednak wielu mężczyzn pracuje, żeby przywrócić do stanu świetności umocnienia już istniejące lub żeby przygotować inne. Ci nieszczęśliwcy zanoszą na swych obnażonych barkach bloki skalne, przygniatające ich i pozostawiające ślady krwi na nagich ramionach.

«Cóż oni robią? Czy to czas wojny, żeby tak pracować? To szaleńcy!» – mówią do siebie uczniowie. Niewiasty zaś żałują nieszczęśliwych, półnagich, niedożywionych, zmuszanych do wysiłku przekraczającego ich siły.

«Któż im każe tak pracować? Tetrarcha czy Rzymianie?» – pytają niektórzy apostołowie.

Zastanawiają się między sobą, gdyż wydaje się, że Gamala jest niezależna od Tetrarchii Filipa i Tetrarchii Heroda. Dlatego niektórym apostołom wydaje się niemożliwe, by Rzymianie zajmowali się budowaniem u innych umocnień, które jutro mogłyby służyć przeciwko nim. I powraca odwieczne wyobrażenie o doczesnym królestwie Mesjasza, uporczywe jak myśl maniaka, powstaje jak symbol pewnego już zwycięstwa, chwały i narodowej niezależności.

Krzyczą tak głośno, że strażnicy podchodzą i słuchają. Są to ludzie prości, rasy wyraźnie nie hebrajskiej, zróżnicowani pod względem wieku. Niektórzy mają rany na ciele. A kim są, wyjaśnia pogardliwa wypowiedź jednego z nich:

«”Nasze królestwo”! Słyszałeś, Tytusie? O wielkie nosy! Wasze królestwo już jest zmiażdżone pod tymi kamieniami. „Kto się posługuje nieprzyjacielem, żeby budować przeciw nieprzyjacielowi służy nieprzyjacielowi” – to słowa Publiusza Korfiniusza. A jeśli nie pojmujecie, to pożyjecie i kamienie wyjaśnią wam tajemnicę» – i śmieje się podnosząc bat, bo widzi jakiegoś wyczerpanego pracownika, który się chwieje i siada. Uderzyłby go, gdyby Jezus go nie powstrzymał, mówiąc:

«Tego ci nie wolno. To człowiek równy tobie.»

«Kim jesteś, żeby się mieszać i bronić niewolnika?»

«Jestem Miłosierdziem. Moje ludzkie imię nic ci nie powie. Ale Mój przymiot przypomina ci o konieczności kierowania się miłosierdziem. Powiedziałeś: „Kto się posługuje nieprzyjacielem, żeby budować dla nieprzyjaciela służy nieprzyjacielowi”. Powiedziałeś bolesną prawdę. A Ja mówię ci inną, świetlistą: „Kto nie posługuje się miłosierdziem, ten miłosierdzia nie dostąpi”.»

«Jesteś retorem?» [– pyta Rzymianin]

«Jestem Miłosierdziem. Powiedziałem ci.»

Ludzie z Gamali albo idący tam mówią:

«To Rabbi z Galilei. On rozkazuje chorobom, wiatrom, wodom, demonom i zamienia kamienie w chleb. Nic się Mu nie oprze. Biegnijmy powiedzieć o tym w mieście. Niech przyjdą chorzy! Niech poznają Jego słowo! My też jesteśmy z Izraela!»

I tak jedni odchodzą pośpiesznie, a drudzy tłoczą się wokół Nauczyciela. Strażnik, który przed chwilą [rozmawiał z Jezusem], pyta: «Czy to prawda, co ci ludzie mówią o Tobie?»

«To prawda.»

«Uczyń cud, żebym uwierzył.»

«Nie prosi się o cuda, żeby uwierzyć. Prosi się o wiarę, żeby wierzyć i dzięki temu otrzymać cud. Wiara i litość dla bliźniego...»

«Jestem poganinem...»

«To nie ma znaczenia. Żyjesz w Izraelu, który cię opłaca...»

«Bo pracuję» [– stwierdza Rzymianin.]

«Nie. Ty nakazujesz pracować.»

«Potrafię nakłaniać do pracy.»

«Tak, bez litości. Ale czy nigdy się nie zastanowiłeś nad tym, że gdybyś należał do Izraela, zamiast być Rzymianinem, mógłbyś być na miejscu jednego z nich?»

«No!... Pewnie tak... ale nie jestem, dzięki opiece bogów.»

«Twoje wymyślone bóstwa nie zdołałyby cię obronić, gdyby Bóg prawdziwy chciał cię uderzyć. Nie umarłeś jeszcze. Bądź więc miłosierny, żeby dostąpić miłosierdzia...»

Mężczyzna chce odpowiedzieć, dyskutować, ale w końcu wzrusza pogardliwie ramionami, odwraca się i idzie uderzyć kogoś, kto zaprzestał pracy kilofem nad żyłą w skale.

Jezus spogląda na nieszczęśliwego, który został uderzony, i na tego, który go uderzył. Dwa spojrzenia tej samej, lecz odmiennej litości... I głęboki smutek, który mi przypomina niektóre spojrzenia Chrystusa z Męki. Cóż jednak ma uczynić? Nie mogąc zareagować, idzie dalej Swą drogą, z sercem obarczonym ciężarem ujrzanych nieszczęść.

Tymczasem z Gamali przychodzą szybko mieszkańcy, z pewnością znaczni. Dochodzą do Jezusa i witają Go głębokimi ukłonami. Zapraszają Go do wejścia do miasta, żeby przemówił do mieszkańców, którzy przybywają już grupami.

«Wy możecie iść, dokąd chcecie. Oni (Jezus wskazuje na pracujących) nie mogą. Godzina jest jeszcze wczesna i usytuowanie chroni nas przed słońcem. Podejdźmy blisko tych nieszczęśliwych, żeby i oni otrzymali Słowo Życia» – odpowiada im Jezus i kieruje ku nim Swe pierwsze kroki. Potem idzie nierówną ścieżką, prowadzącą dokładnie na samą górę, gdzie prace są najbardziej uciążliwe. Odwraca się wtedy w stronę możnych i mówi im:

«Jeśli to jest w waszej mocy, nakażcie, żeby przerwano prace.»

«Oczywiście, możemy to uczynić! To my płacimy. A skoro zapłacimy za godziny bez pracy, nikt nie będzie się mógł uskarżać» – mówią ludzie z Gamali i idą pertraktować z nadzorującymi roboty. Widzę, jak tamci po chwili wzruszają ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Jeśli tak wam się podoba, nam jest to obojętne.”

Potem gwiżdżą, dając grupom znak odpoczynku.

Jezus w tym czasie rozmawiał z innymi mieszkańcami Gamali. Widzę, jak przytakują i szybko wracają do miasta.

Robotnicy gromadzą się z lękiem wokół strażników, którzy mówią: «Przerwijcie pracę. Hałas przeszkadza filozofowi» – nakazuje jeden z nich, być może przywódca.

Robotnicy spoglądają zmęczonymi oczyma na Tego, którego nazwano „filozofem”: na dającego im prezent w postaci przerwania robót. A ten „filozof” spogląda na nich z litością, odpowiadając na ich spojrzenia i na słowa strażnika:

«Hałas Mi nie przeszkadza, ale cierpię z powodu ich nędzy. Chodźcie, synowie. Niech przy Chrystusie Boga odpoczną wasze członki, a przede wszystkim – wasze serca.»

Lud, niewolnicy, skazańcy, apostołowie, uczniowie tłoczą się na wolnej przestrzeni pomiędzy górą a wykopami. Ci, którzy nie znajdują dość miejsca, wspinają się na najwyższe wysypiska lub siadają na skałach, , na ziemi. Ci, którym się najmniej poszczęściło, idą na drogę. Już padają na nią pierwsze promienie słońca. Wciąż nowi ludzie napływają z Gamali. Zatrzymują się również ci, którzy szli do tego miasta. Panuje duży tłok. Teraz torują sobie przejście ci, którzy wcześniej odeszli. Niosą kosze i ciężkie naczynia. Przeciskają się i dochodzą do Jezusa, który nakazał apostołom przyprowadzić robotników do pierwszego rzędu. Stawiają kosze i amfory u stóp Jezusa.

«Dajcie im tę ofiarę miłości» – nakazuje Jezus.

«Już jedli. Zostało jeszcze trochę chleba i wody z octem. Jeśli jedzą zbyt wiele, są ociężali w czasie pracy» – woła jakiś dozorca.

Jezus patrzy na niego i powtarza nakaz:

«Dajcie im jeść, a Mnie przynieście ich pożywienie.»

Apostołowie z pomocą ochotników wypełniają polecenie.

Ich pożywienie!... To rodzaj czarnej skorupy, twardej, której nie tknęłyby zwierzęta, i trochę wody z octem. Oto pożywienie tych skazanych na ciężkie roboty! Jezus patrzy na ten mizerny pokarm i odkłada go na bok, opierając go stok góry. Patrzy na tych, którzy mieli to spożyć, [na ich] niedożywione ciała. Jedynie muuły mają nadmiernie rozwinięte, przez zbytni wysiłek. Pasma ich włókien wyłaniają się spod zwiotczałej skóry. Rozpalone i zalęknione oczy, żarłoczne usta ujawniające zwierzęcy apetyt, kiedy gryzą smaczny pokarm, obfity, nieoczekiwany... kiedy piją wino, prawdziwe wino, umacniające, chłodne...

Jezus czeka cierpliwie, aż skończą posiłek. Nie musi czekać długo, gdyż ich głód jest tak wielki, że jedzenie wkrótce się kończy.

Jezus rozwiera ramiona w zwykłym geście, który oznacza, że zacznie mówić. Chce przyciągnąć uwagę i narzucić milczenie.

Mówi: «Co w tym miejscu podziwiają oczy człowieka? Wąwozy wyżłobione głębiej, niż to uczyniła natura; pagórki utworzone z wielkiej ilości ziemi oraz równiny wykonane przez człowieka; kręte drogi, które wnikają w górę jak nory zwierząt. A po co to wszystko? Aby powstrzymać niebezpieczeństwo, które może nadejść nie wiadomo skąd: niebezpieczeństwo przeczuwane, zagrażające jak gradowa chmura na burzowym niebie.

Tu przygotowuje się po ludzku, siłami ludzkimi i środkami ludzkimi – a nawet nieludzkimi – do obrony i do atakowania, zapominając o słowach Proroka. On zaś uczy, jak lud ma się bronić przed nieszczęściami ludzkimi – przy pomocy środków nadludzkich, najbardziej skutecznych. Woła: „Bądźcie pocieszeni... pocieszcie Jeruzalem, gdyż czas jej niewolnictwa się skończył, jej nieprawość odpokutowana, bo odebrała z ręki Pana karę w dwójnasób za swe grzechy”. I po tej obietnicy mówi [prorok], jaką drogą trzeba iść, żeby to się urzeczywistniło: „Drogę dla Pana przygotujcie, wyrównajcie na pustkowiu ścieżki Boże. Każda dolina niech się wypełni, każda góra – obniży, niech kręte drogi się wyprostują, nierówne – niech zostaną wyrównane. Wtedy chwała Pańska objawi się i wszyscy bez wyjątku ludzie ujrzą ją, bo usta Pana przemówiły.” Słowa te przejął człowiek Boży, Jan Chrzciciel, a zgasiła je śmierć na jego wargach.

Oto, o ludzie, prawdziwa obrona przed nieszczęściami człowieka. Nie broń przeciw broni, obrona przed atakiem, nie pycha, nie okrucieństwo. Ale broń nadprzyrodzona, cnoty nabyte w samotności, czyli we wnętrzu człowieka przestającego ze sobą, pracującego, żeby się uświęcić, który wznosi góry miłości, obniża szczyty pychy, prostuje kręte drogi pożądliwości, usuwa z drogi przeszkodę zmysłowości. Wtedy ukaże się chwała Pańska i Bóg będzie bronił człowieka przed zasadzkami nieprzyjaciół duchowych i materialnych. Jakież znaczenie chcecie, żeby miało tych kilka rowów, kilka stoków, kilka umocnień [dla obrony] przed karą Bożą, którą przyciąga nieprawość lub już sama oziębłość człowieka? Przed tymi karami, które będą się nazywać Rzymianami, jak niegdyś były nazywane Babilończykami, Filistynami lub Egipcjanami, a które w rzeczywistości są karą Bożą. Tylko tym. To kara ściągana przez nadmiar pychy, zmysłowości, pożądliwości, kłamstw, egoizmu, nieposłuszeństwa wobec Prawa świętego Dekalogu. Człowieka, nawet najmocniejszego, może zabić mucha. Miasto, nawet najbardziej ufortyfikowane, można zdobyć. Dzieje się tak wtedy, gdy człowieka i miasta nie broni już Bóg, kiedy ta obrona oddala się z powodu grzechów człowieka lub miasta.

Prorok mówi jeszcze: „Każdy człowiek jest jak trawa i cała jego chwała jak kwiat polny. Trawa schnie, kwiat opada, gdy tylko go dotyka powiew Pana”.

Wy – bo Ja tak chciałem – spoglądacie dziś z litością na tych ludzi, których do wczoraj uważaliście za machiny zmuszane do pracy dla was. Dzisiaj, ponieważ ich postawiłem jako braci pośród braci, jako ubogich pośród was, bogatych i szczęśliwych, patrzycie na nich jako na ludzi, którymi rzeczywiście są. Pogarda i obojętność opadły z wielu serc. Na ich miejsce weszła litość. Ale idźcie głębiej, poza umęczone ciało. W jego wnętrzu, w ich wnętrzu, jest dusza, myśl, uczucia, jak w was. Niegdyś oni byli jak wy: zdrowi, wolni, szczęśliwi. Później już nie, bo życie człowieka jest jak trawa, która wysycha, a jeszcze bardziej kruchy jest jego dobrobyt. Ci, którzy dziś są zdrowi, mogą jutro być chorzy; ci, którzy dziś są wolni, jutro mogą być niewolnikami; ci, którzy dziś są szczęśliwi, jutro mogą być nieszczęśliwi.

Pośród nich są z pewnością złoczyńcy. Ale nie osądzajcie ich winy i nie cieszcie się z ich utrapienia. Jutro z rozlicznych powodów wy także możecie być obciążeni winą i skazani na ciężkie zadośćuczynienie. Bądźcie więc miłosierni, bo nie znacie waszego jutra. Ono może się tak bardzo różnić od obecnego dnia, że będziecie potrzebować całego miłosierdzia Bożego i ludzkiego. Bądźcie skłonni do miłości i przebaczenia. Nie ma człowieka na ziemi, który nie potrzebowałby przebaczenia od Boga i od któregoś z bliźnich. Przebaczajcie więc, aby i wam przebaczono.

Prorok mówi jeszcze: „Trawa schnie, kwiat opada, lecz słowo Pańskie trwa na wieki”. Oto broń i obrona: Słowo wieczne, stające się prawem waszego działania. Wznieście tę prawdziwą twierdzę przeciwko niebezpieczeństwu, które wam zagraża, a będziecie ocaleni. Przyjmijcie więc to Słowo: Tego, który do was mówi. Nie przyjmujcie go jednak tylko zewnętrznie na jedną godzinę w mury miasta. [Przyjmijcie Go] raczej do waszych serc, na zawsze. Ja bowiem jestem Tym, który wie i działa, i kieruje potężnie. Jestem Dobrym Pasterzem, który pasie powierzające się Mu stado. Nie lekceważy nikogo, ani małego, ani utrudzonego, ani zranionego, ani dotkniętego przez los, ani opłakującego swe błędy, ani tego, który – bogaty i szczęśliwy – wyrzeka się wszystkiego dla prawdziwego bogactwa i prawdziwego szczęścia: służenia Bogu aż do śmierci.

Duch Pański jest nade Mną, bo Pan posłał Mnie, ażebym głosił Dobrą Nowinę łagodnym, uzdrawiał serca złamane, głosił wyzwolenie niewolnikom, uwolnienie – więźniom. I nie można powiedzieć o Mnie, że wywołuję zamęt, bo nie skłaniam do buntu i nie radzę uciekać niewolnikom lub więźniom. Człowiekowi zakutemu w kajdany, człowiekowi ujarzmionemu doradzam prawdziwą wolność, prawdziwe wyzwolenie: to, które nie może być odebrane ani nawet ograniczone. Ono wzrasta tym bardziej, im bardziej człowiek nim żyje. To wolność duchowa, uwolnienie od grzechu, łagodność w cierpieniu, umiejętność dostrzegania Boga ponad ludźmi, którzy zakuwają w łańcuchy. To przekonanie, że Bóg kocha tego, który miłuje, że przebacza tam, gdzie człowiek nie przebacza. To nadzieja na zdobycie miejsca wiecznego, które będzie zapłatą dla dobrego w nieszczęściu, dla żałującego za swoje grzechy, dla wiernego Panu.

Nie płaczcie, wy, do których zwracam się w sposób szczególny. Przyszedłem pocieszyć, przyjąć odrzucanych, wnieść światłość w ich ciemności i pokój do ich dusz. [Przyszedłem] obiecać siedzibę radości temu, który się nawraca, i temu, który nie popełnił winy. I nie ma przeszłości, która by uniemożliwiała dojście do tego [wiecznego] Teraz, czekającego w Niebie na tych, którzy potrafią służyć Panu w tej sytuacji, w jakiej się znajdują.

Służenie Panu, o biedne dzieci, nie jest trudne. On dał wam prosty sposób służenia Mu, bo chce was mieć szczęśliwych w Niebie. Służyć Panu – to kochać. Kochać wolę Bożą, gdyż kochacie Boga. Wola Boga ukrywa się nawet pod tym, co wydaje się tylko ludzkie. Mówię do was, którzy może przelaliście krew waszych braci. Z pewnością nie było wolą Bożą, żebyście byli agresywni, ale teraz na pewno to jest Jego wolą, żebyście przez wynagrodzenie rozliczyli się z waszych długów wobec Miłości. Nie było wolą Bożą, żebyście się buntowali przeciwko nieprzyjaciołom, ale jest teraz Jego wolą, żebyście byli pokorni, jak niegdyś byliście pyszni – na nieszczęście dla was. Nie było wolą Bożą, żebyście oszukiwali w sprawach wielkich lub małych, przywłaszczając sobie to, co do was nie należało. Jest jednak teraz wolą Bożą to, żebyście byli ukarani, aby nie dojść do Boga z waszym grzechem na sercu.

Ale nie mogą o tym zapominać ci, którzy są teraz szczęśliwi i uważają się za bezpiecznych, ci, którzy przez to głupie zabezpieczanie się nie przygotowują w sobie Królestwa Bożego. W godzinie doświadczenia będą jak dzieci oddalone od domu Ojca, zdane na łaskę burzy, pod biczem boleści.

Działajcie wszyscy sprawiedliwie i podnieście oczy w stronę ojcowskiego Domu, w stronę Królestwa Niebios. Kiedy ono otworzy szeroko swe bramy – dzięki Temu, który przyszedł je otworzyć – nie odmówi przyjęcia każdego, kto doszedł do sprawiedliwości.

Okaleczeni w waszych ciałach, chromi, rzezańcy lub okaleczeni duchowo, osłabieni, pozbawieni mocy duchowej, wykluczeni z Izraela, nie obawiajcie się, że nie będzie dla was miejsca w Królestwie Niebieskim. Okaleczenie [fizyczne], zdeformowanie, choroby ciała kończą się wraz z ciałem. Moralne [okaleczenia] – takie jak więzienie i niewolnictwo – także znikną pewnego dnia. Duchowe [okaleczenie] – owoc przeszłych błędów – można naprawić dobrą wolą. Okaleczenia cielesne nie liczą się w oczach Bożych, duchowe przestają istnieć w Jego oczach, gdy je okrywa żal pełen miłości.

Fakt, że ktoś jest obcym w stosunku do Ludu świętego, nie stanowi już przeszkody w służeniu Panu. Nadszedł bowiem czas, kiedy granice ziemi znikają przed Jedynym Królem: Królem wszystkich królów i ludów. On jednoczy wszystkie ludy w jeden jedyny, aby z niego uczynić Swój nowy Lud. Z tego ludu będą wykluczeni tylko ci, którzy będą próbowali oszukać Boga przez pozorne posłuszeństwo Jego Dekalogowi. Wszyscy bowiem ludzie dobrej woli mogą go przestrzegać: czy to żydzi, czy poganie, czy bałwochwalcy. Bo gdzie jest dobra wola, tam istnieje naturalne dążenie do sprawiedliwości. Człowiek zaś, który dąży do sprawiedliwości, nie ma trudności w adorowaniu Boga prawdziwego, kiedy Go poznaje, w szanowaniu Jego Imienia, w święceniu Jego świąt. Czci on rodziców, nie zabija, nie ucieka się do gwałtu, nie składa fałszywych świadectw, nie jest wiarołomnym ani cudzołożnikiem, wyzbywa się pragnienia tego, co do niego nie należy. A jeśli ktoś dotąd tak nie postępował, niech odtąd tak czyni dla ocalenia swej duszy i dla zdobycia miejsca w Niebie. Powiedziano: „Dam im miejsce w Domu Moim, jeśli będą przestrzegać Mojego Przymierza, i uszczęśliwię ich”. I jest to powiedziane do wszystkich ludzi o woli świętej, gdyż Święty Świętych to wspólny Ojciec wszystkich ludzi.

Skończyłem przemawiać. Nie mam pieniędzy dla nich. A zresztą, one nie przyniosłyby im pożytku. Mówię jednak wam, ludziom z Gamali, którzy tak bardzo poszliście naprzód na drodze Pańskiej, po pierwszym spotkaniu się ze Mną: wznieście – przez miłość wzajemną – obronę najbardziej wartościową dla waszego miasta i dla nich, niosąc im pomoc w Moje Imię, podczas gdy oni trudzą się dla was. Uczynicie to?»

«Tak, o Panie!» – woła tłum.

«Chodźmy więc. Nie wszedłbym w wasze mury, gdyby zatwardziałość waszych serc odpowiedziała na Moją prośbę: „nie”. Wy zaś, którzy zostajecie, bądźcie błogosławieni... Chodźmy...»

Wraca na nasłonecznioną już teraz drogę i wchodzi do miasta zbudowanego w skale, można by rzec: jak u jaskiniowców. Domy są tu jednak zadbane. Rozciąga się też z tego punktu wspaniała, zróżnicowana panorama. Można oglądać góry Auranicji lub Morze Galilejskie, wielki Hermon w dali lub zieloną dolinę Jordanu. W mieście jest chłodno dzięki sposobowi, w jaki je zbudowano i z powodu [położenia na znacznej] wysokości. Ulice są osłonięte przed słońcem. Miasto przypomina ogromny zamek obronny, fortecę. Nadają mu ten wygląd domy, w połowie murowane, a w połowie – wydrążone w skałach.

Na wielkim placu, najwyżej położonym, znajduje się centralny punkt miasta. Oko może się tam cieszyć widokiem gór, lasów, jezior i rzek. Na placu są chorzy z Gamali. Jezus przychodzi tam i uzdrawia ich...


   

Przekład: "Vox Domini"