Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana


Maria Valtorta

Księga III - Drugi rok życia publicznego

–   POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA    –

109. SZABAT W SYNAGODZE W NAZARECIE

[por. Mk 6,1-6]

Napisane 7 sierpnia 1945. A, 5954-5985

To znowu synagoga w Nazarecie, tym razem w dniu szabatu. Jezus przeczytał mowę przeciw Abimelekowi i kończy na słowach: «... niech ogień wyjdzie z krzewu cierniowego i niech spali cedry libańskie.»

Potem oddaje rulon przewodniczącemu synagogi.

«Reszty nie przeczytasz? To byłoby dobre dla zrozumienia mowy» – mówi mu przewodniczący.

«To nie jest konieczne. Czas Abimeleka jest odległy. Ja odnoszę antyczną mowę do czasu obecnego. Posłuchaj, ludu Nazaretu.

Znacie już z pouczeń przewodniczącego waszej synagogi zastosowanie mowy przeciw Abimelekowi. Rzeczywiście, został on w swoim czasie pouczony przez rabbiego, a ten – przez innego rabbiego i tak było przez wieki. Zawsze w ten sam sposób i z takimi samymi wnioskami...

Ode Mnie usłyszycie inne wyjaśnienie. I proszę was też, żebyście potrafili posłużyć się swą inteligencją: nie bądźcie jak liny oplecione na wyciągu studni, które – dopóki się nie zużyją – dopóty przesuwają się z krążka do wody i z wody do krążka, nie mogąc nigdy nic zmienić. Człowiek nie jest uwiązaną liną ani narzędziem mechanicznym. Człowiek jest wyposażony w inteligentny mózg i musi się nim posługiwać, zgodnie z potrzebami i okolicznościami.

O ile litery słów są wieczne, to okoliczności się zmieniają. Biedni nauczyciele, którzy nie potrafią zadać sobie radosnego trudu, aby za każdym razem wyprowadzić z nich nowe pouczenie, to znaczy [ukazać] ducha, którego słowa dawne i mądre zawsze zachowują. Są podobni do echa, które potrafi tylko powtarzać dziesiątki razy jedno i to samo słowo, nie dodając nic od siebie.

Drzewa, to znaczy ludzie – przedstawieni przez las, gdzie są zebrane wszystkie gatunki drzew, krzewów, traw – odczuwają potrzebę prowadzenia przez kogoś, kto bierze na siebie wszelką chwałę, ale też, i to jest ciężar o wiele większy, wszystkie zobowiązania władzy, odpowiedzialność za szczęście lub nieszczęście poddanych, odpowiedzialność wobec podwładnych, wobec sąsiednich ludów i – co jest przerażające – wobec Boga. Albowiem korony lub wysokie stanowiska społeczne, chociaż są dawane, to prawda, przez ludzi, to jednak – za zezwoleniem Boga. Bez dopuszczenia przez Niego żadna siła ludzka nie może się narzucić. To właśnie wyjaśnia zmiany nie do pomyślenia i nieprzewidziane dynastii, które wydawały się wieczne, oraz władz pozornie nietykalnych. Przekroczywszy jednak miarę w tym, że były karą dla ludów lub doświadczeniem dla ludów, zostały przez nie – za pozwoleniem Boga – obalone, stając się niczym, prochem, a czasami brudem obrzydliwych ścieków.

Powiedziałem: ludy odczuwają potrzebę wybrania sobie kogoś, kto się obarczy wszystkimi formami odpowiedzialności wobec podwładnych, wobec sąsiednich narodów i wobec Boga, co jest ze wszystkiego najbardziej przerażające.

Sąd historii jest straszny. Daremnie ludy usiłują go zmienić dla [jakichś] korzyści. Wydarzenia bowiem i ludy przyszłe doprowadzą go do pierwszej, straszliwej prawdy. Jednak jeszcze gorszy jest sąd Boży. Nie dopuszcza on nacisku przez cokolwiek i nie jest podatny na zmiany humoru i osądu, czemu zbyt często [ulegają] ludzie. Jeszcze mniej jest on podatny na błędy osądu. Trzeba więc, by wybrani na przywódców narodów i twórców historii działali ze sprawiedliwością heroiczną, właściwą świętym, aby nie zostać zniesławionymi w wiekach przyszłych i ukaranymi przez Boga na wieki wieków.

Ale powróćmy do opowiadania [odnoszącego się] do Abimeleka.

Drzewa więc zechciały wybrać króla i poszły do oliwki. Ona jest drzewem świętym i poświęconym z powodu używania oliwy do [obrzędów] nadprzyrodzonych. Płonie ona przed Panem i zajmuje miejsce przeważające w dziesięcinach i ofiarach; dostarcza oliwy dla wykonania świętego balsamu do namaszczania ołtarza, kapłanów i królów; zstępuje ze swymi właściwościami, można powiedzieć cudotwórczymi, na ciała [zdrowe] lub chore. Oliwka odpowiedziała więc: “Jakże mogłabym się wyrzec mego powołania świętego i nadprzyrodzonego, aby zniżyć się do spraw tej ziemi?”

O! Słodka odpowiedzi oliwki! Dlaczegóż nie uczą się jej i nie praktykują jej ci wszyscy, których Bóg wybiera do świętej misji – przynajmniej oni? Powiedziałem: przynajmniej. [Tak,] gdyż naprawdę trzeba, żeby wypowiadał ją każdy człowiek, ażeby odpowiedzieć na podszepty demona, gdyż każdy człowiek jest królem i synem Boga, wyposażonym w duszę. Ona to czyni go takim: królewskim, w końcu zaś Boskim, powołanym do nadprzyrodzonego celu. [Człowiek] ma duszę, będącą ołtarzem i siedzibą. Ołtarzem Boga i siedzibą, do której zstępuje Ojciec Niebieski, aby doznawać miłości i szacunku od tego, kto jest synem i poddanym. Każdy człowiek ma duszę. Każda zaś dusza, będąc ołtarzem, czyni człowieka – który ją posiada – kapłanem, strażnikiem ołtarza. W Księdze Kapłańskiej jest powiedziane: “Niechaj się kapłan nie zanieczyszcza”.

Człowiek zatem powinien obowiązkowo odpowiedzieć na pokusę demona, świata i ciała: “Czy mam zaprzestać być [istotą zajętą sprawami] ducha, żeby się zająć rzeczami materialnymi i takimi, które prowadzą do grzechu?”

Drzewa poszły potem do figowca, zachęcając go do królowania nad nimi. Figowiec jednak im odrzekł: “Czyż mam się wyrzec mojej słodyczy i moich tak wybornych owoców, ażeby się stać waszym królem?”

Wielu zwraca się ku komuś łagodnemu, aby go mieć za króla. [Czynią to] nie tyle z powodu podziwu dla jego słodyczy, ile przez nadzieję, że dzięki swej łagodności stanie się on królem komediantem, od którego będzie się można spodziewać przyzwolenia na wszystko i wobec którego nigdy nie będzie się skrępowanym pod żadnym względem.

Jednak łagodność nie jest słabością – to dobroć. Ona jest sprawiedliwa, inteligentna, mocna. Nigdy nie mylcie łagodności ze słabością. Pierwsza jest cnotą, druga zaś – wadą. Ponieważ zaś jest cnotą, udziela człowiekowi, który ją posiada, prawości sumienia. Ta pozwala mu wytrwać w pokusach i zwodzeniach przez ludzi, usiłujących go skierować ku ich sprawom, nie będącym sprawami Boga. Ona pozostaje za wszelką cenę wierna swoim zobowiązaniom.

Człowiek łagodny nigdy nie odrzuci szorstko nagan bliźniego. Nigdy nie odepchnie brutalnie kogoś, kto czegoś się domaga, lecz wybaczając i uśmiechając się, zawsze powie: ”Bracie, pozostaw mnie mojemu słodkiemu powołaniu. Jestem tutaj, żeby cię pocieszyć i pomóc ci. Jednak nie mogę stać się królem takim, o jakim ty myślisz. Troszczę się bowiem i zajmuję się jedyną władzą królewską i duchową: dla duszy mojej i twojej.”

Drzewa poszły do winnego krzewu i poprosiły go, żeby był nad nimi królem. Winny krzew odpowiedział jednak: “Jakże mógłbym się wyrzec bycia radością i umocnieniem, żeby stać się waszym królem?”

Bycie królem prawie zawsze prowadzi do zaciemnienia ducha z powodu odpowiedzialności i wyrzutów sumienia. Rzadszy bowiem niż czarny diament jest król, który nie grzeszy i nie doznaje wyrzutów sumienia. Władza kusi, gdyż z daleka błyszczy jak latarnia, lecz kiedy się ją osiąga, zauważa się, że jest ona światłem świetlika, a nie – gwiazdy.

I jeszcze [jedno]: władza jest mocą związaną tysiącami lin tysiąca interesów, które burzą się wokół króla. Korzyści pochlebców, korzyści sprzymierzeńców, korzyści osobiste i krewnych... Iluż królów przysięga sobie, kiedy ich oliwa konsekruje: “ja będę bezstronny”, a potem nie umieją być takimi? To jak potężne drzewo, które się nie buntuje wobec pierwszego objęcia młodego i delikatnego bluszczu i mówi: “On jest tak słaby, że nie może mi zaszkodzić”. Nawet podoba mu się, że jest nim opleciony i że jest jego obrońcą, podtrzymującym go we wzrastaniu. Często – mógłbym nawet rzec: zawsze – król ulega pierwszemu uściskowi korzyści pochlebcy, sprzymierzeńca, swej własnej lub krewnego, który się do niego zwraca, i podoba mu się być szczodrym opiekunem. “To tak niewiele!” – mówi sobie, gdy sumienie krzyczy do niego: “Strzeż się!”. Myśli, że to nie może mu zaszkodzić: ani jego władzy, ani jego reputacji. Drzewo także tak sądzi. Przychodzi jednak dzień, kiedy bluszcz, gałąź po gałęzi – rosnąc w siłę, wydłużając się, wzrastając z powodu swego żarłocznego wysysania soków z gleby i wspinając się na podbój światła i słońca – obejmuje całe mocne drzewo, uciska je, dusi i zabija. A był tak słaby! A ono było takie silne!

Z królami jest tak samo. Pierwszy kompromis w odniesieniu do własnej misji, pierwsze wzruszenie ramionami na głos sumienia, gdyż pochwały są słodkie, a uchodzenie za opiekuna, którego się szuka, jest takie miłe... I przychodzi chwila, w której król nie rządzi już, lecz rządzą interesy innych i więżą go, kneblują mu usta – aż do uduszenia. I usuwają go, bo – stawszy się tak silnymi jak on – widzą, że jemu nie śpieszy się umierać.

Zwykły człowiek także – będąc zawsze królem w swoim duchu – gubi się, gdy przyjmuje władzę królewską, [daną mu przez] mniejszość, z pychy, z chciwości. I traci duchowy pokój, który pochodzi z jedności z Bogiem. Demon bowiem, świat i ciało mogą dać władzę i radość złudne, lecz kosztem radości duchowej, która pochodzi ze związku z Bogiem. Zasłużycie na radość i siłę ubogich duchem, jeśli powiecie: “Jakże mogę przyjąć władzę królewską nad niższym bytem, skoro – doszedłszy do sprzymierzenia się z wami – tracę siłę i wewnętrzną radość oraz Niebo i prawdziwą godność królewską?”

I mogą jeszcze powiedzieć ci błogosławieni ubodzy w duchu, dla których celem jest posiadanie Królestwa Niebieskiego, którzy gardzą wszelkim bogactwem nie będącym tym królestwem... oni mogą także powiedzieć: “A jakże moglibyśmy dojść do pomniejszenia naszej misji? Ona polega na sprawianiu, że dojrzeją soki wzmacniające, niosące radość ludziom, naszym braciom. Oni żyją na jałowej pustyni zwierzęcości i potrzebują zaspokojenia pragnienia, żeby nie umrzeć; potrzebują napojenia życiodajnymi sokami, jak dziecko pozbawione karmicielki. Jesteśmy karmicielami ludzkości, która utraciła pierś Boga, która błądzi, bezpłodna i chora. Gdybyśmy jej nie dali pewności, że istnieje Życie, Radość, Wolność, Pokój, gdyby ona nas nie znalazła – nas, trudzących się radośnie w wolności od wszelkich ziemskich przywiązań – doszłaby zrozpaczona do śmierci, do czarnego zwątpienia. Nie możemy odrzucić tej miłosiernej miłości dla nędznej korzyści.”

Drzewa poszły więc do krzewu cierniowego. On ich nie odrzucił, lecz przedstawił im surowy układ: “Jeśli mnie chcecie na króla, przyjdźcie pod moje [gałęzie]. Jeśli jednak, po wybraniu mnie, nie zechcecie tego zrobić, ja uczynię z każdego ciernia palącą męczarnię i wszystkich was spalę, nawet cedry Libanu.”

Oto godność królewska, na którą świat patrzy jak na prawdziwą! Zepsuta ludzkość bierze tyranię i okrucieństwo za prawdziwą godność królewską, uznając łagodność i dobroć za głupotę i niskie uczucia. Człowiek nie podporządkowuje się Dobru, lecz poddaje się Złu. Jest nim urzeczony i w rezultacie palony.

Oto opowiadanie o Abimeleku.

Proponuję wam jeszcze inne, nie tak odległe i nie o dawnych wydarzeniach, lecz o czymś bliskim, teraźniejszym.

Oto zwierzęta pomyślały, żeby wybrać króla. Jako przebiegłe postanowiły wybrać zwierzę, które nie budziłoby w nich lęku swoją siłą lub okrucieństwem. Odrzuciły więc lwa i wszystkie koty. Oświadczyły też, że nie chcą orłów z powodu ich dziobów ani żadnych ptaków drapieżnych. Nie dowierzały koniowi, który z powodu swej szybkości mógł je dogonić i zobaczyć, co robią. Jeszcze mniej ufały osłu, którego cierpliwość znały, lecz również – nagłe furie i mocne kopyta. Były przerażone na myśl o posiadaniu za króla małpy, gdyż jest zbyt inteligentna i mściwa. Tłumacząc, że wąż poddał się szatanowi dla zwiedzenia człowieka, oświadczyły, że nie chcą go za króla, pomimo jego pełnych wdzięku barw i elegancji jego ruchów. W rzeczywistości nie chciały go, bo znały jego cichy chód, wielką moc jego mięśni i budzące lęk działanie jadu. Przyjąć za króla byka lub inne zwierzę uzbrojone w ostre rogi? Ojej! “Diabeł ma je także” – mówią. Pomyślały: “Jeśli pewnego dnia zbuntujemy się, on nas pozabija swymi rogami.”

Po bezskutecznych poszukiwaniach ujrzały jagnię, tłuste i białe, które radośnie igrało na łące i ssało nabrzmiałą matczyną pierś. Nie miało rogów, lecz – oczy łagodne jak kwietniowe niebo. Łagodne i proste. Z wszystkiego było zadowolone: z wody w małym strumyku, z którego piło zanurzając w nim swój mały różowy pyszczek; z kwiatów o rozmaitych smakach, które podobały się jego oku i podniebieniu; z gęstej trawy, w której przyjemnie było się położyć po najedzeniu się; i z obłoków, które wyglądały jak inne baranki, swawolące w górze, ponad lazurowymi łąkami, i które je zachęcały do zabawy: do biegania po łące, tak jak one [biegały] po niebie. [Jagnię było zadowolone] zwłaszcza z pieszczot matki, która mu pozwalała jeszcze possać swego ciepłego mleka i lizała jego białą sierść swym różowym językiem. [Cieszyło się] z zagrody, dobrze strzeżonej i osłoniętej przed wiatrem, z miękkiej i pachnącej ściółki, na której miło było spać blisko matki.

“Łatwo je zadowolić. Nie ma uzbrojenia ani trucizny. Jest prostoduszne. Uczyńmy je królem.”

I uczynili je królem. Chełpili się nim, gdyż było piękne i dobre, podziwiane przez sąsiednie ludy. Poddani zaś kochali je z powodu jego cierpliwej łagodności.

Mijał czas. Jagnię stało się baranem i rzekło: “Teraz nadszedł czas prawdziwego rządzenia. Teraz posiadam pełną znajomość mojej misji. Wola Boga – który pozwolił, że zostałem wybrany królem – uformowała mnie do tej misji, dając mi zdolność królowania. Jest więc słuszne, żebym wypełniał to w sposób doskonały – także z tego [powodu], żeby nie zlekceważyć darów Bożych.”

Widząc swoich poddanych, którzy czynili rzeczy przeciwne szlachetności obyczajów, miłości, łagodności, wierności, umiarkowaniu, posłuszeństwu, szacunkowi, roztropności i tak dalej, podniósł głos, żeby ich skarcić.

Jego poddani wydrwili jego mądre i łagodne beczenie, które nie wywoływało lęku jak odgłos kotów czy krzyk sępów, spadających w szybkim locie na swą zdobycz, ani jak syk węża, ani nawet jak szczekanie psa, wywołujące strach.

Jagnię, stawszy się baranem, nie ograniczyło się do beczenia. Poszło odnaleźć winnych, żeby ich przywołać do porządku. Jednak wąż wśliznął się między jego nogi. Orzeł wzbił się w górę, zostawiając go samego. Koty, podchodząc cicho na swych łapach, potrącały go, mówiąc: “Widzisz, co jest w naszych cichych łapach, które na razie tylko cię trącają? Pazury”. Konie i różne biegające zwierzęta zaczęły krążyć wokół niego galopem, ośmieszając go. Wielkie słonie i inne gruboskórne [istoty] uderzeniem pysków rzucały nim to tu, to tam, małpy zaś z wysokości drzew ciskały w niego swymi pociskami.

Jagnię, które się stało baranem, zaniepokoiło się wreszcie i powiedziało: “Nie chciałem posługiwać się moimi rogami ani moją siłą, chociaż ja też mam siłę w karku i przyjmie się ją za wzór dla pokonywania przeszkód w czasie wojen. Nie chciałem się nimi posługiwać, gdyż wolałem użyć miłości i przekonywania. Skoro jednak atakujecie mnie tą bronią, to i ja posłużę się moją siłą. Chociaż wy uchybiacie waszemu obowiązkowi wobec mnie i wobec Boga, to ja nie uchybię mojemu zobowiązaniu wobec Boga i wobec was. Zostałem postawiony na tym miejscu przez was i przez Boga, aby was doprowadzić do Sprawiedliwości i Dobra. I chcę, żeby królowała tu Sprawiedliwość i Dobroć, to znaczy – Ład.”

I posłużył się swymi rogami dla ukarania – lekko, gdyż był dobry – uporczywego kundla, który stale naprzykrzał się sąsiadom. Potem swym silnym karkiem wywalił drzwi nory, w której żarłoczna i samolubna świnia zgromadziła zapasy żywności, krzywdząc innych. Powalił też krzew lian, wybrany przez dwie rozpustne małpy dla swej zakazanej miłości.

“Ten król stał się zbyt mocny. On chce naprawdę królować. Chce koniecznie, żebyśmy żyli cnotliwie. To nam się nie podoba. Trzeba go obalić.” – zdecydowały [zwierzęta].

Jednak jedna przebiegła mała małpa poradziła im: “Uczyńmy to, ale pod pozorami słusznego powodu. W przeciwnym razie będziemy wyglądać nędznie w oczach ludów i staniemy się obrzydliwością w oczach Bożych. Śledźmy więc każde działanie jagnięcia, które stało się baranem, żeby móc go oskarżyć z [zachowaniem] pozorów sprawiedliwości.”

“Ja o tym pomyślę” – powiedział wąż.

“I ja też” – rzekł koczkodan.

Jeden wśliznął się między trawy, drugi zaś pozostał wysoko na drzewach. Nie tracili z oczu jagnięcia, które stało się baranem. Każdego wieczora, po trudach swej misji, oddalał się on na spoczynek i żeby rozmyślać nad środkami, jakie zastosować, oraz nad słowami, jakich użyć dla opanowania buntu i zwalczenia grzechów swych poddanych. Oni zaś – z wyjątkiem kilku osób szlachetnych i wiernych – gromadzili się, by wysłuchać relacji dwóch szpiegów i dwóch zdrajców. Istotnie bowiem nimi byli.

Wąż mówił swemu królowi: “Chodzę za tobą, gdyż cię kocham. Gdybym ujrzał, że ktoś cię atakuje, obronię cię.”

Koczkodan mówił swemu królowi: “Jakże cię podziwiam! Chcę ci pomagać. Spójrz: stąd widzę, że za łąką ktoś właśnie grzeszy. Biegnij [tam]!” Potem zaś mówił do swych towarzyszy: “Dzisiaj także wziął udział w uczcie pewnych grzeszników. Udawał, że idzie tam, żeby ich nawrócić, a naprawdę to później stał się uczestnikiem ich hulanki.”

A wąż donosił: “On chodził nawet do tych, którzy nie są z jego narodu, odwiedzał motyle, muchy i lepkie ślimaki. To niewierność. Utrzymuje kontakty z obcymi nieczystymi.”

Tak mówili, krzywdząc niewinnego. Wyobrażali sobie, że on o niczym nie wie. Tymczasem Duch Pański, który go uformował do jego misji, oświecał go także co do spisków jego poddanych. Mógł uciec, oburzony, przeklinając ich. Jednak jagnię było łagodne i pokornego serca. Kochało. Popełniało błąd kochając... i popełniało błąd jeszcze większy, obstając przy swej misji, miłując i przebaczając, za cenę swego życia, dla wypełnienia woli Boga. O! Jakież to błędy w oczach ludzi! Niewybaczalne! I one były tak wielkie, że z ich powodu zasłużył na skazanie!...

“Niechże zostanie zabity, żebyśmy zostali uwolnieni od jego ucisku”.

I wąż wziął na siebie zadanie zabicia go, gdyż on zawsze jest zdrajcą...”

Oto druga bajka. Do ciebie należy pojąć ją, ludu Nazaretu! Co do Mnie, z powodu miłości, jaka mnie z tobą wiąże, życzę ci, żebyś został tylko przy wrogości i nie posunął się dalej. Miłość do tej ziemi – do której przyszedłem jako małe dziecko, na której wzrastałem, kochając was i doznając miłości, sprawia, że mówię do was wszystkich: Nie bądźcie więcej niż wrogami. Nie działajcie tak, żeby historia orzekła: “To z Nazaretu wyszedł zdrajca, który Go wydał, oraz Jego niesprawiedliwi sędziowie”.

Żegnajcie. Bądźcie prawi w osądach i stali w decyzjach. To pierwsze jest dla was wszystkich, Moich współmieszkańców; drugie – dla tych spośród was, którzy nie są poruszeni nieszlachetnymi myślami. Odchodzę... Pokój wam.»

Pośród straszliwej ciszy – przerywanej jedynie przez dwa lub trzy pochwalające Go głosy – Jezus wychodzi z synagogi w Nazarecie, smutny, ze spuszczoną głową. Za Nim idą apostołowie.

Całkiem w tyle są synowie Alfeusza. Nie mają z pewnością oczu jak łagodne jagnię... Patrzą surowo na wrogi tłum, a Juda Tadeusz nie waha się stanąć naprzeciw swego brata Szymona i mówi mu:

«Sądziłem, że mam szlachetniejszego brata i z mocniejszym charakterem.»

Szymon spuszcza głowę i milczy, lecz drugi brat, [Józef] zachęcany przez innych z Nazaretu, mówi:

«Nie wstyd ci obrażać starszego brata!»

«Nie. Wstyd mi za was, za was wszystkich. Nazaret jest dla Mesjasza nie tylko macochą, lecz macochą wyrodną. Posłuchajcie jednak mojej przepowiedni. Będziecie płakać łzami, które wystarczyłyby na zasilenie źródła, lecz one nie wystarczą, żeby z ksiąg historii wymazać prawdziwe imię tego miasta i wasze. Wiecie jakie? “Głupota”. Żegnajcie.»

Jakub żegna się dłużej, życząc im światła mądrości. Wychodzi z Alfeuszem, synem Sary, oraz z dwoma młodymi chłopcami. O ile dobrze ich rozpoznaję, są to dwaj poganiacze osłów. Zajmowali się osłami, które posłużyły im, ażeby dojść na spotkanie z umierającą Joanną, małżonką Chuzy.

Trwający w osłupieniu tłum szepcze:

«Ale skąd Mu przychodzi tyle mądrości?»

«A cuda?... Skąd ma moc, by je czynić? Przecież rzeczywiście je czyni. Cała Palestyna o tym mówi.»

«Czyż On nie jest synem Józefa, stolarza? Wszyscy Go widzieliśmy w Jego warsztacie w Nazarecie, jak robił stoły i łóżka, jak naprawiał koła i zamki. Nie poszedł nawet do szkoły, a Jego Matka była Mu jedyną nauczycielką.»

«To było też zgorszeniem, którego nasz ojciec nie pochwalał» – mówi Józef, syn Alfeusza.

«Ale twoi bracia też skończyli szkołę z Maryją, małżonką Józefa.»

«Ech! Mój ojciec miał słabość do swej małżonki...» – odpowiada Józef.

«Tak jak brat twego ojca?»

«Tak.»

«Ale czy to na pewno syn stolarza?»

«A nie widzisz Go?»

«O! Tylu jest do siebie podobnych! Ja myślę, że to ktoś, kto się za Niego podaje.»

«Gdzież zatem jest Jezus, syn Józefa?»

«Czy sądzisz, że nie zna Go Jego Matka?»

«Ma braci i siostry, a wszyscy nazywają Go swoim krewnym. Prawda? Wy, dwaj?» [– zwraca się ktoś do Szymona i Jozefa.]

Dwaj najstarsi synowie Alfeusza potwierdzają skinieniem głowy.

«W takim razie oszalał lub jest opętany, mówi bowiem, że nie pochodzi od stolarza.»

«Nie trzeba Go słuchać. Jego rzekoma nauka to majaczenie lub opętanie.»

...Jezus zatrzymał się na placu, czekając na Alfeusza, syna Sary, który rozmawia z jakimś mężczyzną. W czasie Jego oczekiwania jeden z dwóch poganiaczy osłów, którzy zostali przy wejściu do synagogi, mówi Mu o oszczerstwach, jakie tam wypowiedziano.

«Nie smuć się z tego powodu. Prorok zazwyczaj nie odbiera czci we własnej ojczyźnie i w swoim domu. Człowiek jest głupi do tego stopnia, iż sądzi, że – aby być prorokiem – trzeba być istotą nie żyjącą ziemskim życiem. A współmieszkańcy i członkowie rodziny bardziej niż wszyscy znają i pamiętają ludzki charakter ich mieszkańca i krewnego. Ale prawda zwycięży. Teraz żegnam cię. Pokój niech będzie z tobą.»

«Dziękuję, Nauczycielu, za uzdrowienie mojej matki.»

«Zasłużyłeś na to, bo umiałeś wierzyć. Moja moc jest tu bezsilna, bo nie ma wiary. Chodźmy, przyjaciele. Jutro o świcie wyruszamy.»


   

Przekład: "Vox Domini"