Alec Newald - "Koewolucja"



15


OBCY POŚRÓD PRZYJACIÓŁ



Jako pierwszej Zeena przedstawiła mnie swojej najbliższej przyjaciółce o imieniu Mahirishi (nie jestem pewien pisowni, gdyż w wymowie brzmiało to bardziej jak "Mareeshi"). Początkowo wydawało mi się, że poza drobnymi różnicami wzrostu wszystkie te istoty wyglądają tak samo. (Skąd my to znamy?). Kiedy jednak poznałem Zeenę nieco lepiej, zacząłem do­strzegać wśród nich drobne różnice.

Podobnie jak większość mieszkańców Portu Mahirishi była nieco niższa od Zeeny, ale tylko o cal. Miała też trochę większe oczy i mniej odstające uszy. Ciało miała podobnie ukształtowane, ale z jakiegoś względu Zeena wydawała mi się bardziej atrakcyjna.

Mahirishi pracowała w niedawno utworzonym laboratorium hydroponicznym (to najbliższe określenie, jakie przychodzi mi na myśl), które uczest­niczyło w pracach nad przygotowaniem stałego pożywienia przeznaczonego dla eksperymentalnych istot będących owocem prowadzonych programów badawczych, na wypadek gdyby okazało się ono dla nich konieczne.

Pomyślałem wówczas, że powinni zintensyfikować działania w tym kie­runku, ale w końcu uznałem, że zrobię lepiej zachowując milczenie w towa­rzystwie tych utalentowanych istot. Byłem natomiast ciekaw, co Mahirishi sądziła o dobrowolnym udziale Zeeny we wspomnianym wyżej programie, który jej matka uważała za niepotrzebne ryzyko.

— Jestem pewna, że Zeena jak zwykle wszystko starannie przekalkulowała — padła odpowiedź. — Żałuję tylko, że ja nie mam takiej odwagi. Także powinnam w tym uczestniczyć. Zresztą, prawdopodobnie się zgłoszę, kiedy zobaczę, jak Zeena to zniosła.

Drugim przyjacielem Zeeny był mężczyzna, który również był niższy od niej. Był w stanie powiedzieć mi więcej na ten temat, ponieważ pracował bezpośrednio w programie rozrodczym. (Przepraszam za tę terminologię; wiem, że brzmi to jak produkcja bydła lub innej zwierzyny, ale w taki właśnie sposób określali to moi gospodarze). Gdy tylko Zeena zajmowała się czymś innym, wykorzystywałem każdą chwilę, aby wydobyć od niego jak najwięcej informacji o programie. Początkowo odpowiadał mi z wyraźnymi oporami, ale kiedy wyjaśniłem mu, że być może ja również zostanę włączony do tego eksperymentu, z ożywieniem zapewnił, że mój udział nie pociąga za sobą żadnego ryzyka. Był też przekonany, że grożące Zeenie niebezpieczeńst­wo jest bardzo małe i raczej teoretyczne. Przyznał natomiast, że nie mają jednoznacznej koncepcji, w jaki sposób przyspieszyć proces tworzenia silniej­szej rasy.

Osobnik ten (mówię o nim "osobnik", ponieważ nie pamiętam jego imienia) sprawiał wrażenie nerwowego, wciąż splatał długie palce albo odruchowo bawił się podajnikiem płynu. Nieustannie wodził też wzrokiem po pokoju, jakby kogoś wypatrywał, a jego długa szyja wyciągała się jak u żyrafy usiłującej popatrzeć nad wysokim murem zoo. Z drugiej strony, miał nieproporcjonalnie dużą głowę i nawet zacząłem zastanawiać się, czy nie sprawiało mu trudności utrzymanie jej w pozycji pionowej! Musiałem bardzo uważać, aby żadna z tych myśli nie przedostała się do niego w trakcie naszej rozmowy. (W ciągu tych kilku szalonych dni nauczyłem się paru sztuczek pozwalających ukrywać własne myśli - była to umiejętność o życio­wym znaczeniu, nawet jeśli w grę wchodziła tylko dyplomacja).

Ze zdumieniem obserwowałem nonszalancję, z jaką zatłoczona ulica reagowała na obcego, czyli mnie. Od czasu do czasu wyłapywałem zdziwione spojrzenia, na tyle jednak rzadkie, że nie odczuwałem żadnego skrępowania. Kontakty z ludźmi pokroju Millie musiały sprawić, że nie byłem dla nich żadną atrakcją.

Podczas przechadzki odbywałem nawet nieprzewidziane rozmowy z przy­padkowymi przechodniami. Wielu z nich chciało wiedzieć, w jaki sposób radzimy sobie z tak krótkimi okresami dnia i nocy na Ziemi. Według nich, w sytuacji, gdy przesypiamy jedną trzecią doby, nie mamy czasu, żeby cokolwiek zrobić! Musiałem przyznać, że rzeczywiście niekiedy trzeba się mocno śpieszyć.

Inni nie mogli pojąć wielkiego tempa przyrostu naturalnego na naszej planecie. Wytłumaczyłem im, że pochodzę z kraju stosunkowo słabo zalud­nionego jak na ziemskie standardy, co wprawiło ich w jeszcze większe zdumienie. Muszę wyznać, że nie na wszystko miałem odpowiedź. Widzia­łem, jak z minuty na minutę Ziemianie tracili w ich oczach, lecz czy mogłem ich za to winić?

Usiłowałem uzyskać od Mahirishi jak najwięcej informacji o Zeenie, jej upodobaniach, pragnieniach i tak dalej. Sądziłem, że skoro są przyjaciółkami ze szkolnej ławy, Mahirishi będzie wiedzieć o niej więcej niż którakolwiek ze spotkanych przeze mnie istot.

Największą troską przejmował wszystkich fakt, że nikt nie wiedział, jak długo będą żyć istoty nowej rasy, takie jak Mahirishi czy Zeena. Należały one do grupy pionierów, a najstarsze osobniki liczyły sobie zaledwie czterdzieści ziemskich lat. Do przyspieszonego rozwoju odnoszono się z niepokojem, sądząc, że może to w znacznym stopniu ograniczyć długość życia oraz zdolności umysłowe tych istot. (Wspominałem już o różnicach w porozumiewaniu się między Starszymi i Zeeną). To właśnie ten problem hamował dalszy postęp prac i dopiero ostatnio zwyciężył pogląd, że dalsza zwłoka może doprowadzić do zagłady całego gatunku.

Zeena zawsze należała do najlepszych uczennic.

— Szkoda, że nie widziałeś — mówiła Mahirishi — jak wykłócała się z nauczycielami, nie akceptując żadnych twierdzeń, dopóki nie zostały jej udowodnione. Wiele czasu poświęcała też na ulepszanie różnych rzeczy.

"Skąd my to znamy" - pomyślałem sobie.

Pokonując kolejne progi edukacji i przewyższając rówieśników, Zeena w nieunikniony sposób zmierzała do udziału w programie przeprowadzki na Ziemię. Choć wszystkie ważniejsze decyzje były i nadal są podejmowane przez Starszych, nie ulegało wątpliwości, że nie będą oni w stanie osiedlić się na Ziemi, ustępując pola nowym pokoleniom, które już istniały bądź miały zaistnieć w niedalekiej przyszłości.

Pierwszą podróż na Ziemię Zeena odbyła mniej więcej rok przed spot­kaniem ze mną. Obecna wyprawa miała sprawdzić jej umiejętności na pokładzie statku, przy czym nie dowiedziałem się, o jakie umiejętności chodzi.

Wiadomość o jej udziale w eksperymentalnym programie dotarła do wszystkich, a fakt, że także i ja miałem w nim uczestniczyć, sprawił, że często traktowano nas jak gwiazdy. Gdziekolwiek pojawialiśmy się razem, byliśmy zasypywani pytaniami.

Postanowiliśmy, że następnego dnia wyjedziemy na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, głównie po to, aby tych kilka ostatnich godzin spędzić tylko we dwoje. Ale nawet po powrocie do domu Zeenę odwiedzali jeszcze przyjaciele, aby powiedzieć jej verva i życzyć szczęścia. Niewątpliwie wszyscy ją lubili, ja zaś w zabawny sposób czułem się dumny z tego, że ją znam i uważam za osobę wyjątkową, podobnie jak ona mnie.

W końcu przyjaciele wyszli i zostaliśmy z Jarze i Theurusem. Wywiązała się między nami sympatyczna rozmowa - po raz pierwszy byłem razem z nimi w sytuacji, gdy nikt i nic nam nie przeszkadzał - o ile oczywiście wymianę myśli można nazwać rozmową. Pomimo całej swej inteligencji rozmawiali ze mną jak równy z równym wypytując o szczegóły życia na Ziemi oraz wydarzenia poprzedzające moje pojawienie się na pokładzie transportera, a więc sprawy, o których dotychczas zupełnie nie rozmawialiś­my z Zeeną. Ze współczuciem odnosili się do moich problemów i życzyli mi wszystkiego najlepszego na początek nowego życia po powrocie na Ziemię.

Nie wiem, czy Starsi zdawali sobie sprawę z tego, co czułem do Zeeny, ale wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby nie wiedzieli. Chociaż w ich obecności oboje o tym nie mówiliśmy, jestem pewien, że odczytali wszystko bez trudu z naszego zachowania. Mimo to zachowali milczenie. Doprawdy, jest to rasa łagodna i pełna zrozumienia. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Ziemia stałaby się lepsza dzięki ich obecności i to nawet bez bogactwa technicznych informacji, które przynieśliby z sobą.

Każda spędzona z tymi ludźmi chwila wzmagała we mnie pragnienie powrotu do domu. Jaka szkoda, że większość tych wczesnych kolonistów wymarła bądź została przeniesiona. Czy nie byłoby lepiej, gdyby mogli oni pozostać nieco dłużej?

Rozmawialiśmy przez całą noc. Planowaliśmy z Zeeną wyruszyć na wycie­czkę wzdłuż wybrzeża skoro świt, żeby nie stracić ani chwili z ostatnich godzin wspólnej obecności. Z pierwszym brzaskiem zeszliśmy na dół, aby obserwować wschodzące nad wodą nad odległym horyzontem słońce. Na dworze panował niezwykły spokój, zaś słońce szybko rozgrzało chłodne powietrze.

Postanowiliśmy odbić od brzegu w jej łodzi i śledząc wznoszące się z wolna nad nieruchomymi wodami Portu słońce zastanowić się nad naszym losem. Poranne słońce miało wygląd dużej czerwonej kuli, lecz w niedalekiej przyszłości ta planeta ujrzy zgoła odmienny obraz. Umierające słońce powię­kszy swoje rozmiary na tyle, że pochłonie Port, a następnie skurczy się i zgaśnie, podobnie jak uczyniły to tysiące gwiazd w przeszłości i jak pewnego dnia uczyni to także nasze Słońce. Miałem tylko nadzieję, że do tego dnia lud Zeeny - być może już następne pokolenie - zamieszka gdzieś daleko, na Ziemi albo na jakiejś innej planecie, którą sobie wyszuka.

Pomimo tych myśli, przyjemnie było siedzieć w łodzi i słuchać delikat­nego plusku maleńkich fal gnanych ciepłym podmuchem słabej bryzy. Od brzegu dzieliło nas najwyżej sto metrów, ale zdawało się, że to cała mila. Miasto jak zwykle pozostawało ciche, zaś nad horyzontem pojawiło się kilka małych chmurek. W miarę jak słońce ogrzewało ziemię, pojawił się wiejący w stronę lądu wiaterek.

— Lepiej ruszajmy — powiedziała Zeena przerywając milczenie.

Z chęcią spędziłbym w łodzi cały dzień, wiedziałem jednak, że wkrótce zaczną nadchodzić jej przyjaciele. Najlepszym sposobem na ich uniknięcie było zniknięcie z domu, przeto ruszyliśmy w stronę brzegu.