Alec Newald - "Koewolucja"



14


SNY UTKANE Z LEGEND



Siedzieliśmy z Zeeną i jej rodzicami, Starszymi, rozmawiając na różne tematy. Sytuacja przedstawiała się doprawdy niezwykle. Można by powie­dzieć, że moja obecność w ich domu była swoistym eksperymentem. Tyle tylko, że obiekt eksperymentu także obserwował tych, którzy ten ekspery­ment mu proponowali!

Przebywając z nimi poczyniłem następujące spostrzeżenia:

1) Istota znana mi jako Zeena stanowiła dla swoich rodziców zagadkę nie mniejszą niż dla mnie. Ta nowa rasa okazywała emocje w skali nigdy przedtem nie występującej u tego ludu.

2) Do chwili obecnej sama Zeena, podobnie jak jej rodzice, nie miała pojęcia, dokąd te emocje mogą ją zaprowadzić. W efekcie żeglowała po nieznanych wodach.

3) Odniosłem wrażenie, że te zdumiewające istoty (Starsi) oczekiwały ode mnie rady, jak należy postępować z tym mało zrozumiałym zjawiskiem.

Ostatnie stwierdzenie nie brzmi może zbyt dramatycznie, należy jednak pamiętać, że miałem do czynienia z istotami superinteligentnymi. Gdybyście znaleźli się w pobliżu jednej z nich, moglibyście doświadczyć czegoś w rodzaju nokautu. Ich próby odszukania w moim umyśle potrzebnych im odpowie­dzi można przyrównać do zmiażdżenia przez walec drogowy. Nawet poziom inteligencji Zeeny był znacznie wyższy od mojego, przy czym ona nie potrafiła jeszcze w pełni ogarnąć swojego fizycznego i emocjonalnego potencjału.

Nasze rozmowy nie zawsze przebiegały w tak poważnej atmosferze, dlatego też nie potrafię w pełni potwierdzić wagi ani dokładności poniższej informacji. Po prostu tak jak i my, ludzie ci posiadają własne legendy i stare opowieści. Jedna z takich legend wydała mi się szczególnie zdumiewająca, a zarazem niepokojąco aktualna, ale zanim przekażę wam jej treść, wyjaśnię, dlaczego wywarła na mnie tak silne wrażenie.

Gdy miałem jakieś dziesięć lat, często śnił mi się ten sam sen, bardzo zbliżony treścią do legendy, którą za chwilę przytoczę. Z jakiegoś powodu lokalizacja - mój rodzinny dom w Papakura, małym miasteczku na południe od Auckland - odgrywała w tym wszystkim kluczową rolę. Nie pamiętam, aby ten sen przyśnił mi się gdziekolwiek indziej. Być może jeszcze dziwniejszy wyda się wam fakt, że ilekroć wracałem do domu po spotkaniu z przyjaciółmi bądź krewnymi, ten sen pojawiał się niczym stary znajomy.

Choć ostatni raz przyśnił mi się przed dwudziestu pięciu laty, wciąż dobrze go pamiętam. Teraz podzielę się nim z wami, a potem porównajcie go z najciekawszą legendą ludu Zeeny.

Sen...

Nasz powietrzny pojazd badawczy cicho i gładko sunął nad dżunglą. Wyglądało na to, że w zielonym sklepieniu tropikalnego lasu deszczowego nie znajdziemy prześwitu na tyle dużego, aby umożliwił nam lądowanie, nie wspominając już o rozstawieniu sprzętu do pomiarów sejsmicznych i geoter­micznych. Gęste chmury rozciągnięte poniżej pułapu odbywającego się na wysokości 1000 metrów lotu dodatkowo utrudniały nam zadanie.

Wpadając w sam środek mokrego, tropikalnego popołudnia wiedzieliśmy, co nas czeka: gorąco i wilgoć - warunki, za którymi nikt nie tęsknił. Nie brakowało również wątpliwości co do celowości badań w tym rejonie, jako że nie odpowiadał on wymogom naszych systemów biologicznych. Panujące na pokładzie milczenie było aż nadto wymowne. Skoro już tutaj jesteśmy, zróbmy jak najszybciej to, co do nas należy, i odlećmy. Pojazd posiadał izolację termiczną, lecz niektórzy z nas będą musieli spędzić jakiś czas na powierzchni i jakoś nikt się do tego nie palił!

Po raz pierwszy w trakcie pobytu tu oddaliliśmy się na tak dużą odległość od naszej bazy na południu. Baza była położona w okolicy posiadającej chłodniejszy klimat, który odpowiadał nam o wiele bardziej.

Będąca celem wyprawy dolina biegła z grubsza z północy na południe, zaś w pewnym oddaleniu, na zachód od niej, rozciągało się pasmo wulkanów o znacznej aktywności - zdecydowanie zbyt bliskich, abyśmy mogli czuć się tam bezpiecznie. W kierunku wschodnim pagórkowaty teren opadał ku morzu, niewidocznemu z miejsca, w którym aktualnie przebywaliśmy.

— Musimy uruchomić pojazd zwiadowczy, który zejdzie niżej i wyszuka lądowisko albo zostaniemy tutaj aż do wschodu słońca — napłynęła myśl z mostka.

— W takim razie pójdę go załadować — powiedziałem.

Upychając aparaturę sejsmiczną do ciasnych schowków pojazdu zwiado­wczego, w pewnym momencie uniosłem głowę i dostrzegłem własne odbicie na wypolerowanej powierzchni reflektora do lądowań nocnych. To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w najwyższe zdumienie! Czy to naprawdę ja? Co się tutaj dzieje? Całe otoczenie było mi dobrze znane, natomiast nie mogłem tego powiedzieć o widocznej w reflektorze twarzy oraz ciele!

Po pierwsze, jedno i drugie miało lekki, błękitnoszary odcień, zaś całość wyglądała raczej wątło. Spojrzałem na dłonie i jakby oglądając je po raz pierwszy w życiu zbliżyłem je do oczu. Trzy palce oraz kciuk na każdej z nich były długie, delikatne i nie miały paznokci. Ponownie spojrzałem w reflektor. Patrzące na mnie oczy odbicia były ciemnoniebieskie i głęboko osadzone, mniej więcej pośrodku bezwłosej, zbyt dużej w moim odczuciu głowy. Dotknąłem jej. Czy naprawdę należała do mnie? Tak, czułem ją pod palcami... w chwilę później wszystko minęło! Jak gdyby nigdy nic, zabrałem się za ładowanie reszty wyposażenia.

Postanowiono, że polecimy w trójkę, gdyż taka obsada w zupełności wystarczała do rozstawienia sprzętu. Nie było potrzeby ryzykować życia innych w terenie zagrożonym przez wybuchy wulkanów. Ponieważ to ja zajmowałem się aparaturą, miało do mnie dołączyć jeszcze dwóch z mostka. Mieli lecieć sami mężczyźni, chociaż najlepszy geolog na pokładzie był kobietą. W tej wyprawie uczestniczyło zbyt mało kobiet, ale nie zamierzaliś­my ryzykować utraty którejkolwiek z nich, zwłaszcza że większość pomiarów i tak zostanie przesłana na pokład. Obserwatorzy na górze mieli uprzedzać nas niezwłocznie o nadciągającym niebezpieczeństwie, tak byśmy zdążyli przed nim uciec.

Startując widzieliśmy rysującą się na tle czystego teraz nieba sylwetkę statku matki - srebrzystobłękitny kadłub połyskujący w promieniach słońca. Potężny, piramidalny, dobrze znany kształt dodawał nam otuchy, gdy wytraciwszy wysokość, pomknęliśmy tuż nad wierzchołkami drzew. Nad­ciągał wieczór i głębokie cienie w dole bardzo utrudniały wybór odpowied­niego miejsca do lądowania.

— Tam na prawo będzie trochę lepiej. Jeśli odsuniemy się od tych wulkanów jak najdalej, poczuję się bezpieczniej — napłynęły myśli z przodu.

— Też tak uważam — odpowiedziałem.

— Patrzcie! Widzieliście?... Już zniknęło...

— Co to było?... Widziałeś? — padły pytania z przodu. Patrzyły na mnie dwie zdumione twarze.

— Spokojnie — odrzekłem — monitor to zarejestrował. Odtworzę zapis, kiedy wylądujemy.

Myśli wszystkich zlały się w jedno, gdy zaczęliśmy obserwować okolicę. Byliśmy tutaj już przedtem, ale na planetach z ewolucyjnego żłobka zawsze można spotkać jakieś niespodzianki.

— Myślałem, że wszystkie naprawdę wielkie stworzenia dawno wyginęły... — rzuciłem w nadziei, że ktoś mi przytaknie.

— Pod nami widać nieco wolnego miejsca. Nie za dużo, ale powinno wystarczyć — nadeszła myśl z przodu.

— Zdajecie sobie sprawę, że zanim rozstawimy sprzęt, zrobi się zupełnie ciemno? — spytałem.

Odpowiedziała mi ciężka od niepokoju cisza.

Ponieważ wcześniej nie zetknęliście się z moim snem, przekażę wam nieco uzupełniających informacji. Prawdopodobnie pochodzą one z tego samego snu, aczkolwiek nie bardzo wiem, w jaki sposób mogłem je uzyskać.

Planeta, którą badaliśmy pod kątem przyszłej kolonizacji, była pod wieloma względami przeciętna, natomiast jej rozmiary były trochę za duże jak na nasze oczekiwania. Glob ten liczył sobie około czterech miliardów lat i dopiero się stabilizował. W swoim układzie zajmował drugą pozycję od słońca, w odległości zapewniającej doskonały klimat, który gwarantował, że nie zostaniemy żywcem ugotowani!

My sami wywodziliśmy się z czwartej planety tego samego układu, zwanej przez nas Khyber, która uformowała się i dojrzała wiele milionów lat wcześniej niż planeta aktualnie przez nas badana. Ale czwarta planeta już nie istnieje - zginęła wiele tysięcy lat temu. Tylko najwartościowsze jednostki spośród nas zdołały umknąć na czas znajdując schronienie na trzeciej planecie. Ludzie nazywają ją Marsem, jednak dla nas od chwili osiedlenia była to Mirdi Khyber („mirdi" oznacza "drugi"), nasz drugi dom.

Od początku było to jednak rozwiązanie tymczasowe. Zagłada naszej macierzystej planety w znacznym stopniu zniszczyła atmosferę Marsa, ale wówczas nasza technologia nie była jeszcze tak rozwinięta, aby umożliwić nam dalsze podróże. Nawet ten przelot uznany został za istny cud. Upłynęło mnóstwo czasu, zanim opanowaliśmy umiejętność podróżowania po całej galaktyce a nawet poza jej granicami.

Powierzchnia Marsa już wtedy była martwa, choć nieliczni z nas próbowali krzewić życie w podziemnych bazach. Wyruszyliśmy w przestrzeń, aby skolonizować kilka innych planet, lecz ten system wciąż był dla nas domem. Czekaliśmy, aż druga planeta, zwana przez was Ziemią, ustabilizuje się i ostygnie. W przeszłości już kilkakrotnie podejmowano próby jej kolonizacji, lecz za każdym razem kończyło się to niepowodzeniem z powodu nadgorliwości osadników oraz niestabilności skorupy. Teraz sytuacja przedstawiała się nieco bardziej zachęcająco. Według ziemskiej miary czasu mówimy o epoce sprzed około dwóch milionów lat.

W naszych planach leżało również ulepszanie. Rozumiem przez to genetyczną modyfikację istniejących gatunków, tak aby mogły dla nas pracować, a w dalszej perspektywie na własną rękę skolonizować tę planetę. Wyodrębniono kilku kandydatów do tej roli. Głównie były to istoty, na których poprzedni koloniści przeprowadzili już pewne doświadczenia. Jednak w chwili obecnej nasze zadanie polegało na wyszukania miejsc nadających się do przyszłej kolonizacji.

Wracamy do snu...

Zwiadowczy pojazd wylądował pionowo we wschodniej części doliny, około 10 kilometrów od linii aktywnych wulkanów.

W ciągu godziny zainstalowaliśmy wszystkie instrumenty. Na poziomie gruntu panowały już ciemności. Oczyściliśmy teren za pomocą laserów, przy czym ustawiliśmy je tak, aby wycinały jedynie zarośla nie uszkadzając drzew. Żaden z nas nie widział ani nie usłyszał niczego niepokojącego. W celu zabezpieczenia aparatury przed przypadkowym uszkodzeniem przez zwierzę­ta i aby czuć się bezpieczniej, na obwodzie obozu rozstawiliśmy laserowe czujniki. Te lasery zostały zaprogramowane na znacznie większą moc rażenia! Mieliśmy spędzić tutaj całą noc, więc nie należało ryzykować.

Ochrona przed niebezpieczeństwem związanym z aktywnością geoter­miczną nie było już tak proste. Gruntem nieustannie targały drobne wstrzą­sy - podobna sytuacja panowała na całej planecie. Dolina była bogata w minerały, które przydadzą się przyszłym kolonistom.

Gwoli wyjaśnienia dodam, że opisywany przeze mnie obszar leżał na północ od dzisiejszego Trynidadu, Tobago, Barbados i Martryniki. W tam­tych czasach stanowił on fragment wielkiego lądu. Nieco dalej na południe rozciągało się ogromne, otoczone lądem morze lub jezioro.

Zawsze budziłem się w tym momencie, tak jakbym nie chciał wspominać tego, co było dalej. Pamiętam nawet, że wiele lat temu próbowałem o tym napisać, ale mi się nie udało.

Zawsze widziałem ten sam zielony, parujący las deszczowy, spoglądałem od dołu na sklepienie utworzone przez korony tropikalnych drzew i sukulentów, wiedząc że oglądam Ziemię w innym czasie. Nigdy nie udało mi się przypomnieć, co było potem.

Czy zginąłem na skutek jakiegoś naturalnego kataklizmu? Czy właśnie dlatego przebywam teraz na Ziemi - żeby dokończyć swój cykl życiowy na tej planecie? Kto to wie?

Ktoś mógłby powiedzieć, że jest to tylko senne odzwierciedlenie marzeń dziesięciolatka, ale czy w tej sytuacji ten sen powtarzałby się bez jakichkol­wiek zmian przez czternaście lat? I dlaczego zawsze śnił mi się tylko w tym jednym miejscu?

Zanim przejdę do porównania mojego snu z legendą Portu, opowiem pokrótce o czymś, co przydarzyło mi się mniej więcej w tym samym czasie, gdy zaczął on odgrywać tak ważną rolę w moim życiu. Uważam, że między tymi dwoma wydarzeniami musi zachodzić jakiś związek, ale czy w naszym życiu możemy być czegokolwiek pewni?

Zdarzenie, które chcę tutaj przytoczyć, jest naprawdę niezwykłe i przy­ćmiewa ów sen, ponieważ rozegrało się współcześnie w fizycznym świecie. Trafiłem do szpitala z podejrzeniem zapalenia wyrostka robaczkowego, co zostało potwierdzone w trakcie badań. Przygotowano mnie do operacji i kiedy czekałem na oddziale, złożyła mi wizytę zdumiewająca istota.

Miała wygląd małej dziewczynki, wysokiej najwyżej na metr. Dziewczynka była blada, niemal przezroczysta i wręcz chorobliwie chuda. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że szpital jest dla niej najodpowiedniejszym miejscem. Miała jednak zdumiewające oczy, wielkie i niezwykłej barwy. Dopiero ostatnio zobaczyłem podobne. Były niebieskie o bardzo głębokim odcieniu. Po ostatnich doświadczeniach, dzisiaj opisałbym je jako fioletowe. O tym, że to spotkanie nie było przypadkowe, najlepiej świadczy fakt, że dziewczynka podeszła prosto do mnie i dotknęła mojego brzucha. Patrzyła mi przy tym prosto w oczy, jak gdyby wiedząc, że cierpię. Potem zniknęła w mgnieniu oka, a wraz z nią ból!

Nie zrobili mi wtedy żadnej operacji i można powiedzieć, że czekam na nią do chwili obecnej! Nie wiem, czy podobne przypadki cudownego ozdrowienia z zapalenia wyrostka zdarzają się często. Z tego, że po powrocie do domu nikt ze mną o tym nie rozmawiał, można przypuszczać, że tak. Zupełnie zapomniałem o tej sprawie i dopiero przed kilku laty, gdy przy­stąpiłem do gromadzenia faktów, pamięć podsunęła mi tę historię.

Z czasów dzieciństwa zapamiętałem jeszcze jedną niezwykłą rzecz związa­ną z chorobami. Wszyscy moi kuzyni przechodzili różne wirusowe infekcje, świnkę, wietrzną ospę, odrę i tak dalej. Jak to było wówczas w zwyczaju, musiałem z nimi przebywać, żeby się zarazić i mieć te przypadłości za sobą. Uważano bowiem, że dziecko wcześniej czy później i tak się zarazi, a więc im prędzej to nastąpi, tym lepiej. A ja, jak na złość, nie złapałem ani jednej choroby! Moja matka była chyba nawet rozczarowana brakiem współpracy z mojej strony na tym polu.

Legenda...

Według moich gospodarzy ich dzieje liczą sobie wiele milionów lat. Jednak, jak już wcześniej wspominałem, po zapoznaniu się z ich materiałami źródłowymi, występuje w nich nieznanej długości okres czasu, w którym brakuje pewnych szczegółów. Wokół okruchów faktów historycznych związanych z tą luką w czasie wyrosła bardzo interesująca legenda, która dotyczy zamierzchłej przeszłości Ziemi i naszej historii. Nic więc dziwnego, że z ogromną ciekawością przysłuchiwałem się tej niezwykłej opowieści o przetrwaniu i przygodach, licząc, że w ten sposób dowiem się czegoś o naszych własnych dziejach.

Co dziwne, ich macierzysta planeta o nazwie Khyber była początkowo czwartą planetą od naszego Słońca. Tak wyglądała sytuacja przed przybyciem do naszego układu Wenus. Khyber krążyła po nieco eliptycznej orbicie za orbitą Marsa. Jej powierzchnię w znacznym stopniu pokrywały wody i choć była mniejsza, pod wieloma względami bardzo przypominała Ziemię. Woda występowała niemal wyłącznie w postaci lodu, ponieważ Khyber dzieliła od Słońca znacznie większa odległość niż Ziemię. Wędrując po eliptycznej orbicie, zbliżał się niekiedy do Słońca niemal na taką samą odległość co Mars. Należy wiedzieć, że w tych zamierzchłych czasach Słońce było nieco gorętsze niż obecnie.

O tej porze roku na obszarach lądowych w okolicy równika na Khyber panowały sprzyjające dla życia warunki. W dawnych czasach występujące na tej planecie formy życia kryły się pod ziemią. Jedne poddawały się hibernacji, a inne korzystały z naturalnych zasobów planety, jak choćby z wydzielanego przez nią ciepła, żeby się ogrzać. Po pewnym czasie niektóre z nich niemal zupełnie przestały wychodzić na powierzchnię. Nie miały takiej potrzeby, ponieważ zbudowały duże podziemne bazy, które służyły im za dom. W rezultacie po pewnym czasie doszło do wyodrębnienia się dwóch ras. Obie były inteligentne, lecz nie miały ze sobą niemal nic wspólnego.

Rasa, nazwijmy ją powierzchniową, wolała wieść proste życie. Choć należące do niej istoty były bardzo inteligentne, jak na ziemskie standardy, to jednak zupełnie odrzuciły technologię, opowiadając się za życiem w zgodzie z naturą. Jeśli nie wie się, gdzie ich szukać, wówczas można dojść do wniosku, że w ogóle nie istniały. Były ściśle zestrojone z naturą i w związku z tym rozwinęły to, co określamy mianem zdolności psychicznych. Ich wygląd zewnętrzny uznano by na Ziemi za prymitywny, gdyż miały ciała pokryte chroniącym je od chłodu futrem.

Druga rasa stanowiła niemal zupełne zaprzeczenie pierwszej. Była rów­nież obdarzona wysoką inteligencją i rozwinęła zaawansowaną technologię, co było niezbędne z uwagi na życie pod ziemią. Jej przedstawiciele byli mniejsi i delikatniejsi od mieszkańców powierzchni, a po niezmiernie długim czasie całkowicie utracili owłosienie ciała.

Oglądając obie rasy jednocześnie, ich pokrewieństwo nie od razu rzuca się w oczy, bowiem jedyną widoczną na pierwszy rzut oka ich wspólną cechą była obecność dwóch rąk, dwóch nóg oraz głowy. Tak, jak u nas!

To właśnie bardziej dociekliwa grupa podziemna opanowała podróże kosmiczne. Ich pierwszym krokiem na drodze podboju kosmosu był lot na jeden z księżyców Khyber, potem odwiedzili także dwa pozostałe. Stopniowo przekształcili księżyce w "stacje kosmiczne" z zamiarem wykorzystania w przyszłości przynajmniej jednego z nich jako pojazdu służącego do kolonizacji odległych układów planetarnych.

Mniej więcej w tym czasie przystąpili również do doświadczeń nad podróżami nieco innej natury - podróżami więdzywymiarowymi. Jeden z ich eksperymentów potoczył się inaczej niż planowano i planeta Khyber uległa całkowitej zagładzie.

Odpowiedzialna za tę katastrofę grupa podziemna licząc się z niebez­pieczeństwem wysłała na jeden z księżyców statek. Na pokładzie znalazło się także kilku owłosionych mieszkańców powierzchni, a także inne formy życia występujące w rozległych, lecz zimnych wodach Khyber.

Podziemne istoty przyznały się do winy wobec innych form życia ze swojej planety i podjęły starania, aby ocalić jak najwięcej z nich (można tu dostrzec podobieństwo do naszej historii o arce Noego).

Po przybyciu na księżyc, czy też do funkcjonującej tam stacji, pospiesznie przekształciły go w kosmiczny statek i z pomocą tego niezwykłego pojazdu dotarły do najbliższej planety - Marsa. W ten oto sposób Mars otrzymał drugiego satelitę.

W tym momencie historii naszego układu słonecznego Mars posiadał atmosferę oraz wodę, lecz zniszczenie Khyber i towarzyszące temu efekty uboczne wywołały na tej planecie nieodwracalne zmiany. Proces ten był stopniowy i trwał wiele tysięcy lat. Ostatecznie, jak pokazują nasze badania, niemal cała atmosfera została utracona. Tym niemniej znaczna część wód czerwonej planety pozostaje zamrożona pod jej powierzchnią, czekając na wykorzystanie.

Tak więc rasy humanoidalne zamieszkały ramię w ramię na powierzchni, natomiast odmiany wodne zasiedliły marsjańskie morza. Wszyscy jednak wiedzieli, że prędzej czy później będą zmuszeni poszukać sobie lepszego domu. Wybór był oczywisty: Ziemia i jej księżyc!

Rasa włochaczy oraz istoty wodne trafiły na Ziemię jako pierwsze, ponieważ były lepiej przystosowane do panujących tam warunków.

Mniejsze istoty podziemne na dom wybrały sobie Księżyc. Z czasem udoskonaliły technologię kosmiczną do tego stopnia, że mogły podróżować w dowolne miejsce. Niewielka grupka pozostała na Marsie, ale musiała wieść życie pod powierzchnią planety. Nie sprawiało im to trudności, gdyż w taki właśnie sposób żyli ich przodkowie. Z tego, co mi wiadomo, wciąż tam są!

W końcu jeden z odłamów rasy podziemnej postanowił osiąść na Ziemi (mój powracający sen?). Najpierw ich wybór padł na chłodniejsze rejony naszej planety - strefy biegunów gdzie do dziś mają swoje podziemne oraz podwodne bazy. Potem wykorzystali także inne tereny (i korzystają z nich nadal), wprawiając w konsternację niektóre reżimy mieniące się przywódcami Ziemi.

Przysłuchując się tej fascynującej legendzie - proszę pamiętać, że wówczas była to tylko legenda - miałem ochotę dodać parę szczegółów z mojego snu.

Jakim cudem mój sen tak dobrze pasował do historii, której nigdy przedtem nie słyszałem? Kosmos to doprawdy tajemnicze miejsce...