Alec Newald - "Koewolucja"
13
PUSTYNNE NIESPODZIANKI
Oddalaliśmy się od miasta. Początkowo krajobraz niewiele różnił się od
ziemskiego. Na Porcie nie ma potrzeby uprawiania ziemi, toteż wielkie
obszary pozostały praktycznie nietknięte. Tamtejsza populacja,
nieliczna jak na ziemskie standardy, zajmowała naprawdę niewiele
miejsca.
Życie roślinne mimo to było jednak bardzo ubogie, a skupiska krzewów
nie przekraczały wysokości jednego metra. Nigdzie nie widziałem
prawdziwych drzew ani, co jeszcze dziwniejsze, gór czy choćby stromych
wzgórz, a tylko pagórki o łagodnych zboczach. Teren pustynny zaczął się
jakieś osiemdziesiąt mil (129 km) za miastem. Roślinność zanikała coraz
bardziej, a po paru następnych milach znaleźliśmy się w miejscu tak
suchym, że na Ziemi czegoś podobnego nigdy nie widziałem. Droga niemal
bez przerwy biegła prosto, dzięki czemu dotarliśmy tam w bardzo dobrym
czasie, przy czym przez ostatnich dwadzieścia mil pięliśmy się lekko
pod górę. Grunt miał tutaj barwę rudobrązową i był usiany skałami.
Okolica przypominała planetę Mars z naszego systemu słonecznego. Słońce
Portu miało czerwonawy odcień, co zapewne przyczyniało się do nadania
krajobrazowi tak niezwykłego koloru.
— Zaraz skręcimy w prawo — powiedziała Zeena. — To już niedaleko.
Zbliżyliśmy się do wzgórza, poza którym teren musiał opadać, gdyż ponad
grzbietem nie mogłem niczego dojrzeć. Zwolniliśmy i po chwili samochód
stanął.
— Jesteśmy na miejscu. — Zeena otworzyła dach i wyskoczyła z pojazdu.
Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderzyła, był upał. Na zewnątrz panowała
niesamowita spiekota, a całkowity brak wiatru jeszcze ją potęgował.
Nasze kombinezony były wyposażone we własną warstwę izolacyjną,
chroniącą zarówno przed zimnem, jak i gorącem, jednak takiego żaru nie
była ona w stanie powstrzymać. Obydwoje założyliśmy dodatkowe osłony na
oczy.
Czy nadal przebywałem na Porcie? Miałem wrażenie, że znajdowałem się w
zupełnie innym świecie. To nie był Port, to było Piekło!
— Nie martw się, w moim punkcie widokowym znajdziemy cień —
powiedziała najwyraźniej świadoma tego, co czułem.
W tym momencie w ogóle nie czułem pokusy, żeby zbierać interesujące
okazy skał, jak to zwykle robiłem. Musiały być strasznie rozgrzane.
Wyglądem najbardziej przypominały przezroczyste szkło i tylko niektóre
kawałki wyglądały jak pokryta szkliwem wypalona glina. Powierzchnię
gruntu pokrywał nie piasek, tylko drobny pył, który przy każdym kroku
spowijał nasze stopy.
Dookoła panowała niezwykła cisza. Gdybym potrzebował potwierdzenia, że
nie jestem na Ziemi, ona byłaby najlepszym na to dowodem.
Szliśmy biegnącą w dół ścieżką, którą wyrąbano w wysokiej, kamiennej
ścianie. Nareszcie znaleźliśmy osłonę przed płonącym słońcem. Zebrałem
nieco leżących w cieniu szklistych odłamków. Skała przypominała
krzemień, ale nie można było w niej dostrzec żadnych warstw, tylko
zatopione w szarej masie drobne okruchy, mniej więcej tak jak w keksie.
— Chodź — rzuciła niecierpliwie. — Zawsze musisz coś zbierać. Na to
będzie czas później. Zaczekaj, dopóki nie zobaczysz tego, co jest za
tamtym załomem.
Wspięliśmy się na szczyt skały i wówczas naszym oczom ukazał się trudny
do opisania widok. Przed nami rozciągał się ogromny kanion, jak sądzę,
przeszło dwukrotnie większy niż Wielki Kanion na Ziemi, aczkolwiek nie
miałem jeszcze okazji oglądać na własne oczy tego cudu natury.
Usiedliśmy na najbliższym głazie i podziwialiśmy widok. Po raz pierwszy
Zeena usiadła tuż obok mnie.
— O kurcze! — było wszystkim, co zdołałem wykrztusić z siebie,
spoglądając w głąb kanionu.
— Kolejne dziwne wyrażenie — stwierdziła Zeena, ale ja puściłem jej
uwagę mimo uszu bez reszty pochłonięty rozpościerającym się przede mną
pięknem.
— Jak tu głęboko? — zadałem pierwsze od paru minut sensowne pytanie.
— W najgłębszym punkcie niemal cztery wasze mile [6,4 km] — padła
odpowiedź. — Robi wrażenie, prawda? Rozpadlina powstała na skutek
trzęsienia ziemi, mniej więcej wtedy, gdy miały miejsce wczesne
eksperymenty z wymiarami o których opowiadałam ci ubiegłej nocy. Od
tysięcy lat na naszej planecie nie było trzęsień ziemi i nie sądzę, aby
miało do nich dojść w przyszłości. Przyjeżdżam tutaj od dwudziestu lat.
Początkowo zajmowałam się badaniem składu skał występujących na dnie
doliny.
— Wskazała miejsce leżące dwie do trzech mil pod nami.
Kanion biegł prosto na odcinku wielu mil, by po przejściu w zygzak
zniknąć w wiszącej nad pustynią mgiełce. Wprost nie mogłem oderwać oczu
od wspaniale uwarstwionych skał.
Zeena sprawiła jednak, że wkrótce zapomniałem o tych widokach.
— Czy mogę czegoś spróbować? — spytała. — Nie daje mi to spokoju od
jednej z naszych rozmów w transporterze.
— Proszę bardzo.
Pochyliła się i zupełnie nieoczekiwanie pocałowała mnie prosto w usta!
Po chwili cofnęła się ze zdziwioną miną. Popatrzyłem na nią nie mniej
zdziwiony.
Szybko spostrzegłem, że w jej wzroku było jeszcze coś. Ta decyzja
kosztowała ją wiele odwagi i czułem, że teraz powodzenie eksperymentu
zależało ode mnie.
— No cóż, w ten sposób niewiele osiągniesz. Jeśli ma to przynieść jakiś
efekt, musisz włożyć w to więcej serca. Czy mogę?
Przytaknęła. Nie chciałem budzić w niej paniki, ale jeśli to
doświadczenie miało zakończyć się sukcesem, musiałem nawiązać z nią
fizyczny kontakt w bardzo osobisty sposób. Dotychczas nigdy jej nie
dotykałem, toteż zarówno dla mnie, jak i dla niej był to zupełnie
nieznany obszar.
Wziąłem ją w ramiona. Była tak lekka, że omal nie oderwałem jej od
skały! Wyczułem w niej lekki niepokój, ale nie stawiała oporu. Być może
tworzyliśmy wówczas historię, ja jednak wiedziałem tylko tyle, że jest
mi naprawdę dobrze! Jeśli nawet Zeena nie znalazła w tych pieszczotach
przyjemności, ze mną było wręcz odwrotnie. W końcu dobre maniery wzięły
górę.
— Rozumiem, co masz na myśli — powiedziała. — Teraz było trochę lepiej,
ale nadal nic nie czuję. Widzę natomiast, że ty musiałeś coś poczuć!
W stroju, jaki miałem na sobie, rzeczywiście nie można było tego faktu
ukryć!
Proszę pamiętać, że dla Zeeny był to tylko eksperyment, toteż już po
chwili przystąpiła do wyjaśniania mi kolejnych zagadnień związanych z
wielkim kanionem.
W drodze powrotnej dostrzegłem interesujący fragment skały leżący na
skraju niewielkiego stoku. Ciekawość wzięła górę nad ostrożnością i,
krótko mówiąc, gdy po niego sięgałem, poślizgnąłem się i upadłem.
Uderzyłem twarzą w jakiś kamień, rozdzierając przy okazji kombinezon.
Zeena była tym bardzo poruszona, ale ja powiedziałem jej, żeby się nie
martwiła, bo takie rzeczy zdarzają się na Ziemi przez cały czas.
— To nie upadek mnie martwi — wyjaśniła. — Nie możesz przebywać długo
na słońcu bez kombinezonu. Szybko, zakryj dłonią to rozdarcie na twarzy.
— To tylko małe zadrapanie.
— Zakryj to! — powtórzyła nagląco.
Zrobiłem, o co prosiła, a mimo to moja skóra do dziś nie goi się w tym
miejscu prawidłowo. Jeśli chciałem zabrać do domu jakiś dowód na
potwierdzenie moich przygód, z pewnością mogłem go zdobyć w
bezpieczniejszy sposób! Ten mały wypadek zrodził potrzebę wyposażenia
mnie w nowy kombinezon, przez co mój czas przeznaczony na zwiedzanie
uległ skróceniu.
Później, po powrocie do domu, zostaliśmy powitani przez rodziców Zeeny.
Także i oni przejęli się moją przygodą. Wtedy wydawało mi się, że robią
dużo zamieszania z błahego powodu.
Wdaliśmy się w dyskusję o stanie atmosfery Portu, w znacznej mierze
wywołaną moim skaleczeniem. W trakcie rozmowy myślami wędrowałem ku
Ziemi i problemom z naszą warstwą ozonu.
Nie mogłem powstrzymać się od refleksji, czy jeśli ta rasa zdoła kiedyś
wrócić na naszą planetę, nie trafi przypadkiem z deszczu pod rynnę?