Alec Newald - "Koewolucja"
12
ZDUMIEWAJĄCE PRZEŻYCIA
Ponieważ nie potrzebowałem snu, a nastał już ranek jedynego dnia, jaki
w całości miałem spędzić na Porcie, uznaliśmy, że pora wyruszyć na
zaplanowaną wycieczkę na pustynię. W południe miało tam być bardzo
gorąco, a zatem im wcześniej wyjedziemy, tym lepiej.
Razem z Zeeną miałem podróżować "samochodem", przy czym to ja miałem go
prowadzić, co w gruncie rzeczy sprowadzało się do kontroli systemu
naprowadzania. Teraz spróbuję opisać ten pojazd bardziej szczegółowo.
Podobnie jak wiele innych przedmiotów, które nie zostały wytworzone z
produktów naturalnych albo wyhodowane, samochód zdawał się być wykonany
z materiału przypominającego plastik. Nawet tutaj nie jestem całkiem
wolny od wątpliwości czy był to produkt syntetyczny, czy też jakaś
substancja naturalna, której nie znamy ma Ziemi. Niebawem pojmiecie
powód mojej niepewności.
Górna połowa pojazdu była przezroczysta i jednocześnie mocno
zabarwiona. Nieprzejrzysty dół miał barwę szarobrązową. Myślę, że jego
kształt przypominał w ogólnych zarysach piramidę, tyle że spłaszczoną i
rozciągniętą na boki. Pojazd nie miał kół i unosił się kilka cali nad
ziemią, choć nie został jeszcze wprawiony w ruch. Jeśli wyobrazicie
sobie kabinę myśliwca stealth, otrzymacie obraz bardzo zbliżony do
tego, jaki sobą przedstawiał. (Czy to nie zdumiewający zbieg
okoliczności?).
— Jak to działa? — spytałem.
— Jako napęd wykorzystywana jest częściowo siła umysłu, a po części
odpychanie magnetyczne — wyjaśniła Zeena.
Uznałem, że być może za dużo pytam o budowę wewnętrzną.
"A w jaki sposób mogę nim kierować?" - miało brzmieć moje kolejne
pytanie, ale zanim zdążyłem je zadać, uzyskałem odpowiedź.
— Ty prowadzisz, a ja zapewniam energię — rzekła odsuwając do tyłu
górną część. — W ten sposób. — Wyciągnęła ręce i przesunęła drążkiem z
boku na bok. Tak się to właśnie robi ręcznie. Nie sądzę, żebyś był już
gotowy do kierowania za pomocą samych myśli, Alec.
"Wątpię" - pomyślałem bez wysyłania tej myśli Zeenie. Tak, w końcu
nauczyłem się zachowywać niektóre myśli dla siebie.
— Wydaje się to dosyć proste — stwierdziłem wsiadając do samochodu.
— Wystarczy trzymać drążek nieruchomo... o tak. Ustawiony w pozycji
środkowej zapewni jazdę do przodu. Wychylenie w prawo sprawi, że
skręcimy w prawo na najbliższym skrzyżowaniu. Nie martw się — rzuciła
uspokajająco. — Nie dojdzie do skrętu, dopóki znaczniki drogi na to nie
pozwolą. Wtedy drążek wróci do ustawienia neutralnego i będzie czekał
na dalsze instrukcje. Będę cię pilotować.
Popatrzyłem na nią z wahaniem.
— No ruszaj — rzuciła zniecierpliwiona. — I nie zapomnij włożyć
okularów ochronnych.
Te okulary czy też gogle stanowiły ciekawostkę samą w sobie. Bez
jakiegokolwiek zaczepu przywierały do pokrywającego twarz materiału
kombinezonu, zapewne na skutek jakiegoś oddziaływania między tworzywem
obu tych rzeczy.
Kiedy już byliśmy gotowi do odjazdu, do domu wrócił drugi rodzic Zeeny.
Nastąpiła wzajemna prezentacja. Miał na imię Theurus, przy czym w
stosunku do tego, jak i pozostałych imion oraz nazw muszę się
zastrzec, że jest to tylko moja ich interpretacja.
Zeena przedstawiła mu pokrótce nasze plany, obiecując, że porozmawiamy
dłużej po powrocie, po czym wskazała mi kierunek i kazała jechać.
System sterowania tym pojazdem stanowił dla mnie zagadkę. Skoro pojazd
nie dotykał gruntu, skąd wiedział, kiedy należy skręcić? Unosił się nad
droga dzięki jakiejś formie odpychania magnetycznego. Nie zgłębiałem
szczegółowo mechanizmu tego zjawiska, lecz na pierwszy rzut oka nie
wydawał się on zbyt skomplikowany. Jestem pewien, że bez kłopotu można
by je odtworzyć na Ziemi, pamiętając rzecz jasna, że grawitacja Portu
stanowi zaledwie drobny ułamek ziemskiej. Przypominająca korek
nawierzchnia drogi musiała zawierać jakąś substancję o właściwościach
magnetycznych.
Pojazd wytwarzał pole elektromagnetyczne bądź też elektryzował pewne
cząsteczki, a innych nie, dzięki czemu sam potrafił znaleźć właściwą
drogę. Możliwe też jest inne wyjaśnienie, gdyż na tablicy przyrządów
widać było coś w rodzaju odczytu współrzędnych. Tak czy inaczej, jestem
pewien, że samochód znał swoją pozycję na drodze. Być może korzystał z
systemu nawigacji satelitarnej lub GPS, jakie można spotkać na Ziemi, o
ile oczywiście na Porcie korzystają jeszcze z tak prymitywnych
rozwiązań! Niestety, nie potrafię zinterpretować oglądanych na tablicy
symboli, gdyż były one dostosowane do języka myślowego.
Samochód budził we mnie szczególne zainteresowanie, gdyż na Ziemi
pasjonowałem się wszelkimi formami sportu motorowego. Potrafił rozwijać
duże prędkości, aczkolwiek na tablicy nie było szybkościomierza, na
którym mógłbym to sprawdzić. Jestem pewien, że na prostych odcinkach
drogi z łatwością przekraczaliśmy prędkość 160 km/h. Ponieważ drogi
były niezwykle równe, a wóz nie miał bezpośredniego kontaktu z
nawierzchnią, jazda bardzo przypominała lot w sunącym tuż nad ziemią
samolocie! Później, kiedy pędziliśmy z dużą prędkością, zauważyłem na
tablicy migające światełko, które gasło, gdy tylko nieco zwalniałem.
Zeena nic nie mówiła, podejrzewam jednak, że przekraczaliśmy w tym
momencie dozwolony limit szybkości. Znałem już nieco Zeenę, toteż wcale
bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było!
W międzyczasie, wkrótce po wyruszeniu w drogę, Zeena postanowiła
przedyskutować ze mną pewną delikatną kwestię.
— Teraz, kiedy zostaliśmy sami — zaczęła z namysłem, wolniej niż zwykle
— chciałabym prosić cię, żebyś się nad czymś zastanowił. Jest to
zarazem sprawa osobista dla nas obojga, a zarazem pociągająca za sobą
daleko idące konsekwencje. Nie oczekuję i nie chcę natychmiastowej
odpowiedzi. Kiedy poddawałeś się badaniom na transporterze,
powiedziałam, że wrócimy do tematu, gdy znane będą rezultaty analiz. No
więc, widziałam je i są dokładnie takie, jak oczekiwaliśmy. Twój system
immunologiczny jest dla nas niezwykle interesujący. Testowaliśmy także
innych ludzi z twojej planety. Znaleźliśmy kilku, ale nie wszyscy są
odpowiedni, należy bowiem uwzględnić wiele czynników. Jako że
interesuje to część Starszych zaangażowanych w program rozmnażania,
stabilność zdrowia jest tylko jednym z szeregu istotnych zagadnień.
Szukamy również innych cech, które u większości przedstawicieli twojej
rasy od początku pozostają w stanie uśpienia. Ci, którzy tak jak ty
potrafią z nich korzystać, bardziej pasują do naszych celów. Wiesz, o
czym mówię?
Urwała, jakby oczekiwała, że coś powiem, mnie jednak nie przychodziło
do głowy nic, co mogłoby mieć jakiś związek z tym tematem.
— Musi ci się coś kojarzyć, musisz wiedzieć — nalegała.
— Może mi trochę pomożesz — zaproponowałem.
O co chodziło tym ludziom? Nie było mnie w domu, gdy wpadli ostatnim
razem, czy co?
Przez głowę przemknął mi ciąg obrazów - obrazów, które ożywiły niemal
zupełnie zapomniane wspomnienia dawnych dni. Bez wątpienia w ciągu
życia miałem kilka bliskich spotkań ze śmiercią, ale tak naprawdę,
nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Co najwyżej pomyślałem sobie, że
miałem szczęście, skoro udało mi się przeżyć.
— Skąd o tym wiedziałaś? — spytałem.
— Z badań.
Jeśli okażecie mi nieco cierpliwości, przedstawię pokrótce
najważniejsze wydarzenia, jakie mi wówczas przypomniano.
Pierwsze ze zrekonstruowanych spotkań ze śmiercią przeżyłem mając
piętnaście lub szesnaście lat. Pływałem wówczas małym jachtem, a jego
maszt wieszałem na ścianie w garażu ojca. Na tej samej ścianie, mniej
więcej na wysokości masztu, znajdowała się skrzynka z bezpiecznikami
oraz kilka gniazdek. Maszt posiadał osprzęt z linek z nierdzewnej
stali. Któregoś dnia, gdy wieszałem maszt na miejsce, wetknięty w
gniazdko przewód zasilający musiał się poluzować, gdyż widać było
odsłonięte bolce wtyczki. Stalowa linka zwisająca nieco poniżej linii
masztu dotknęła bolców, przez które płynął prąd o napięciu 240 woltów
(napięcie używane w Nowej Zelandii)! W tym samym czasie trzymałem maszt
z drugiej strony. Stałem na betonowej posadzce, a ponieważ było lato,
jak większość nowozelandzkich dzieciaków nie miałem na nogach żadnego
obuwia. Nie ulega wątpliwości, że powinienem był umrzeć, kiedy te 240
woltów popłynęło przeze mnie usiłując przedostać się do ziemi. W
najlepszym razie powinienem był nieprzytomny wylądować na posadzce!
Ja tymczasem krzyknąłem tylko: "Ou, to boli!" - i zacząłem martwić się
stanem takielunku, bowiem linki zostały zespawane ze sobą i wyglądały
na zupełnie bezużyteczne!
To porażenie wywołało niezwykłe efekty w późniejszym czasie, między
innymi wizyty nieznanych istot. Nie chcąc zagłębiać się tutaj w
skomplikowane szczegóły, omawiam je w dalszej części książki (patrz
rozdział 22).
Do drugiej randki ze śmiercią doszło kilka lat później, przy czym po
pewnym czasie przeżyłem wierną kopię tego zajścia. Być może
zastanawiacie się, czy komuś zależało, abym nabrał wprawy!
Tak więc kolejne dwa epizody opiszę jako jeden wypadek, ponieważ miały
niemal identyczny przebieg. W kontekście całej tej przygody nabierają
one większego sensu, gdyż mam wrażenie, że w obu tych przypadkach
przebywałem poza własnym ciałem.
Żeglowałem - trwały regaty dinghy. Sezon dopiero się zaczął, więc było
bardzo zimno. Całą stawkę, ponad dwadzieścia łódek, złapał deszczowy
szkwał, co na tym akwenie o tej porze roku było rzeczą niezwykłą.
Większość łódek, w tym również i moja, wywróciła się i zawodnicy
wylądowali w przeraźliwie zimnej wodzie. W normalnych warunkach nie
miałbym żadnych problemów z postawieniem łodzi i podjęciem wyścigu, ale wichura
nie słabła, toteż podnoszenie jachtu nie miało sensu. Problem polegał
wszakże na tym, że zimna woda szybko pozbawiała mnie sił. W tamtych
czasach nikt nie słyszał o nieprzemakalnych kombinezonach, toteż do
regat nakładaliśmy zwyczajną odzież, uważając, aby nie stracić swobody
ruchów. Wkrótce miałem nawet trudności z przytrzymywaniem się łódki.
Ale pomocy potrzebowało także kilkunastu innych żeglarzy, w tym paru
dużo młodszych ode mnie, w związku z czym wiedziałem, że nasza jedyna
patrolowa motorówka zajmie się najpierw nimi. W tej sytuacji
zastanawiałem się, czy zdołam doczekać pomocy?
Ci z was, którzy doświadczyli skrajnego zimna, wiedzą, że po
przekroczeniu pewnego punktu człowiek przestaje odczuwać ból i popada
w odrętwienie. Byłem już bliski tej granicy, kiedy zaczęło dziać się ze
mną coś dziwnego. Miałem wrażenie, że patrzę na siebie z wielkiej
odległości, i jednocześnie czułem, że w mojej głowie jest ciepło i
bezpiecznie i że nie muszę martwić się o resztę ciała. Wyglądało na to,
że przebywam w dwóch miejscach równocześnie. Gotów byłem opuścić ciało
na dobre, gdyby okazało się to konieczne! To wszystko, co pamiętam.
Potem ocknąłem się na brzegu. Byłem zbyt przemarznięty, by żeglować o
własnych siłach. Ktoś musiał to zrobić za mnie.
Później, owinięty w koce, napojony gorącą herbatą, ocknąłem się we
własnym ciele!
Upłynęło dziesięć lat i znów moje życie znalazło się w
niebezpieczeństwie. Znowu uczestniczyłem w wyścigu, tym razem
samochodowym. Ówcześni konstruktorzy większą wagę przywiązywali do
zmniejszenia ciężaru i zwiększenia szybkości niż zapewnienia
bezpieczeństwa kierowcy. Jednomiejscowy samochód, który prowadziłem,
miał otwartą kabinę, podobnie jak pojazdy Formuły 1.
Wypadłem z toru i właśnie chciałem nań wrócić, ale chyba za szybko.
Samochód wciąż znajdował się na nierównym, miękkim poboczu i nie miałem
nad nim pełnej kontroli. Zewnętrznymi kołami uderzyłem w wyznaczającą
trasę beczkę, którą z pewnością można było ustawić w lepszym miejscu. W
rezultacie całkowicie straciłem sterowność oraz dwa koła i zsunąłem
się z pobocza do rowu, przed którym niewątpliwie ostrzegała feralna
beczka! Wciąż jechałem dość szybko, gdy samochód przewrócił się kołami
do góry. Na szczęście stało się to dopiero wtedy, gdy znalazłem się w
rowie, a piszę "na szczęście", ponieważ wywrotka na równej drodze w
samochodzie wyścigowym bez dachu nie należy do przyjemności!
Rów zapewnił wprawdzie nieco miejsca mojej głowie, ale zarazem
uniemożliwił jakiekolwiek ruchy. Wisiałem do góry nogami wciśnięty w
wąską bruzdę. Przykrywający mnie samochód nie miał już w ogóle kół. W
następnej chwili poczułem, jak po moim kombinezonie spływa coś
gorącego. W samochodzie wyścigowym występują cztery ciecze: benzyna (w
tym przypadku stuoktanowa plus), olej, woda i kwas akumulatorowy. Dwie
środkowe są zazwyczaj bardzo gorące. Gdyby któraś z nich wydostała się
ze zbiornika, wolałbym znajdować się daleko od niej! Ja jednak tkwiłem
w ciasnej szczelinie pod samochodem, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Oswobodziła mnie dopiero pomoc, która przybyła po minucie lub dwóch.
Nikt z obecnych, razem z moim szwagrem i jednocześnie mechanikiem, nie
mógł w to uwierzyć. Najbardziej zdumiony byłem jednak ja sam, kiedy
zobaczyłem co udało mi się przeżyć. Pomijając wszystko inne, szansę
wylądowania dokładnie nad wąskim rowem były naprawdę bardzo nikłe. To
wszystko, co mam do powiedzenia.
Wygląda chyba na to, że jako rasa posiadamy zdolność oddziaływania na
nasze bezpośrednie otoczenie za pomocą umysłu. Na obecnym etapie
rozwoju zdolność ta daje o sobie znać wyłącznie w skrajnych
okolicznościach, chociażby w sytuacjach, gdy zagrożone jest czyjeś
życie. Być może nieliczne jednostki potrafią robić użytek z tej siły
także na co dzień, ja jednak do nich nie należę.
Myślę, że opuszczanie ciała za życia jest zjawiskiem znacznie bardziej
rozpowszechnionym. Dla mnie jest ono wskazówką, że jest w nas coś
więcej niż tylko fizyczna osobowość. Jeśli potrafimy opuścić ciało,
kiedy wciąż jeszcze żyjemy - a sądzę, że coś takiego mnie spotkało - z
pewnością możemy to uczynić, kiedy umieramy. Istnieje jakiś związek
między tym moim przebywaniem poza ciałem a ich zainteresowaniem moją
osobą, nie mogę jednak wypowiedzieć się szerzej na ten temat, gdyż
wykracza to poza zakres mojej wiedzy.
Zeena wciąż jeszcze nie powiedziała, o co jej chodzi.
— Chciałabym, żebyś zastanowił się nad dołączeniem do programu
rozrodczego razem ze mną. Jeszcze wiele musimy się nauczyć i wiele
zrobić. Nie chcę, żebyś myślał, że tylko dlatego zabraliśmy cię ze
sobą. Jesteś tutaj z własnych powodów, a także dlatego, że być może
potrafisz nam pomóc. Jeśli odrzucisz tę propozycję, ani ja, ani nikt
inny nie będzie ciebie z tego powodu mniej cenić. Wiem, że nie wiesz,
kim jesteśmy, lub - bardziej precyzyjnie - nie pamiętasz, kim jesteśmy,
i że wy, ludzie myślicie o swoich ciałach jako o czymś ważnym. Rozumiem
to lepiej niż większość moich braci, gdyż sama mam podobne odczucia,
czego Starsi zupełnie nie pojmują.
Upłynęło całe pięć sekund, zanim wyraziłem zgodę.
— Wiesz, Alec, to poważna sprawa — uroczyście oświadczyła Zeena.
— Jak najbardziej — przytaknąłem. — Rozważałem to już wcześniej, kiedy
po raz pierwszy wspomniałaś mi o tym planie na statku, to znaczy w
transporterze.
— Dziękuję — powiedziała patrząc mi prosto w oczy. — Teraz pokażę ci
moje ulubione miejsce na pustyni. O programie możemy porozmawiać
wieczorem w domu.