Alec Newald -  "Koewolucja "



11


PORT NA ZIEMI



Tłumaczono mi niejednokrotnie, że Port, który obecnie oglądam, nie mieści się w tych samych ramach czasowych, co współczesna Ziemia. Kiedyś może było inaczej, ale dzisiaj znajdował się w naszej przyszłości.

Stało się zatem dla mnie oczywiste, że jeśli miałem z pomocą ich archiwów podjąć badania nad zamierzchłą historią Ziemi, będę musiał sięgnąć głęboko w przeszłość Portu. Skorelowanie tych danych w czasie stanowiło wyzwanie samo w sobie, ponieważ rok Portu różni się długością od roku ziemskiego.

Ujawnię teraz nieco szczegółów odnalezionych w tych pradawnych rejest­rach. Przy ich doborze kierowałem się datami pozostającymi w związku z archeologicznymi odkryciami na Ziemi.

Jeśli chodzi o omawiany wcześniej wymiarowy przeskok, jaki zafundowali sobie mieszkańcy Portu, mogło do niego dojść około 12000 lat temu według ziemskiej miary czasu lub jeśli ktoś woli, 10000 lat p.n.e. W historyczne dane Portu z tego okresu wkrada się spore zamieszanie, co wyraźnie wskazuje, że ludziom bądź planecie przydarzyło się wówczas coś niezwykłego.

Relacje ze zdarzeń, które rozegrały się na Porcie w tak odległej przeszłości, mogą początkowo wydać się mało ważne dla Ziemi, w rzeczywistości jednak wygląda na to, że istnieją bardzo silne powiązania między tym, co zaszło wówczas na Porcie, a podobnymi zjawiskami tutaj, na Ziemi. W tych dokumentach kilkakrotnie natrafiłem na wzmianki o naszym systemie słone­cznym. W owych czasach nazywali go oni nawet swoim domem! Jeśli wierzyć wynikom naszych badań geologicznych, mniej więcej przed 12000 lat Ziemia również przeżyła bardzo trudny okres.

Wszystko przemawia za tym, że przechowywane na Porcie archiwa zawierają prawdziwą historię tamtych czasów. Nie ma mowy o mylnej interpretacji bądź luźnych spekulacjach z mojej strony, ponieważ wiele pradawnych śladów na Ziemi, od kamiennych megalitów po systemy kalen­darzy, sugeruje, że ten scenariusz jest naszą prawdziwą historią. Jeśli przyjdzie wam ochota zbadać te dowody ponownie, tym razem w nowym świetle, z pewnością przyznacie mi rację. Naprawdę, istnieje wiele fas­cynujących książek poświęconych  "nie znanej " historii Ziemi.

Nim przejdę dalej, zaznaczę tylko, że jedyny błąd, jaki mogłem popełnić przy prezentacji faktów może wiązać się z dokładnymi datami poszczegól­nych wydarzeń. Z przyczyn, które już omówiłem, niedokładność może sięgać kilku tysięcy lat.

Popadłem w zdumienie, dowiedziawszy się, że nasza Ziemia nie zawsze miała Księżyc, który tak naprawdę jest całkiem świeżym nabytkiem i towa­rzyszy nam prawdopodobnie dopiero od 12000 lat! Ziemia miała jednak już  satelitę przed przybyciem tego nowego księżyca.

Starszy księżyc znajdował się bliżej Ziemi, więc dla równowagi okrążał naszą planetę znacznie szybciej. Ze względu na niewielką odległość wydawał się też większy niż obecny księżyc, ale było to tylko złudzenie. Produktem ubocznym oddziaływania Ziemi i bliżej położonego księżyca był wolniejszy ruch obrotowy Ziemi wokół własnej osi. Fakt ten jest całkiem dobrze udokumentowany przez niektóre spośród lepiej rozwiniętych ziemskich ludów starożytnych.

W tym miejscu możecie stwierdzić, że jeśli powyższy scenariusz rzeczywiś­cie miał miejsce, z pewnością wiele by pisano o tym większym lub bliższym księżycu i że byście o tym od dawna wiedzieli. A ponieważ najprawdopodob­niej nic o tym nie wiecie, zapewne będziecie wątpić w prawdziwość moich słów. Zapewniam was jednak, że wiele napisano o tym większym księżycu, ale ponieważ "władze " wolą nam o tym nie mówić, fakty te zostały ukryte i są zatajane w dalszym ciągu.

Najwidoczniej księżyc ten wcale nie był księżycem. W rzeczywistości była to mała planeta - miniZiemia! (Słyszeliście zapewne stare powiedzenie, "jak na górze, tak na dole ". Myślę że teraz w pełni pojmiecie jego znaczenie). Ze względu na niewielkie rozmiary, planetka ta stygła o wiele szybciej niż Ziemia i życie zakiełkowało na niej znacznie wcześniej niż na większej towarzyszce.

Zamieszkiwały ją formy życia podobne do występujących na Ziemi obecnie, ale niektóre z nich były bardziej zaawansowane.

Te wyżej rozwinięte formy życia posiadały "rakiety" na wiele dziesiątków tysięcy lat przed pojawieniem się na Ziemi pierwszych koncepcji napędu rakietowego. Dystans, jaki te rakietowe statki musiały pokonać w drodze na Ziemię był niewiele większy od rzutu kamieniem. Taki lot mógł być zrealizo­wany przy użyciu technologii nie lepszej niż ta, jaką dysponujemy dzisiaj. I takie loty nastąpiły!

Ponownie odsyłam was do starożytnych ziemskich zabytków wskazują­cych, że niektórzy z naszych dawnych gości docierali tutaj statkami o napędzie rakietowym, nie zaś zaawansowanymi technicznie międzywymiarowymi pojazdami kosmicznymi! Archeologiczne oraz mitologiczne dowody na po­twierdzenie tej tezy znaleźć można w Ameryce Centralnej oraz Południowej.

Niewiele mnie obchodzi, co ziemscy uczeni mówią zwykłym obywatelom tej planety, ale wierzę im, gdy przekonują, że długodystansowa podróż kosmiczna przy zastosowaniu środków konwencjonalnych (to znaczy napędu rakietowe­go) jest niemożliwa lub przynajmniej wysoce nieprawdopodobna, z uwagi na wchodzące w grę olbrzymie odległości oraz czynnik czasu, który należy uwzględnić przy tego rodzaju podróżach. W takim stanie rzeczy należy uznać za wielce prawdopodobne, że każdy kto odwiedził nas w przeszłości statkiem o napędzie rakietowym, nie mógł przybywać z daleka i z całą pewnością nie przekroczył granic naszego układu słonecznego, a w tym konkretnym przypad­ku przyleciał wprost znad naszych głów - z siostrzanej planety bądź księżyca.

Zapewne zapytacie w tym momencie: "W porządku, gdzie wobec tego podział się ten «drugi», starszy księżyc? Przecież teraz nie ma go na wokółziemskiej orbicie". Zanim odpowiem na to pytanie, zapoznam was najpierw z rym, co o zniknięciu tamtego księżyca sądzą niektórzy ludzie. Następnie wyjaśnię, dlaczego ta teoria jest mało prawdopodobna i przed­stawię bardziej realne wyjaśnienie.

Wielu uważa, że tamten satelita uderzył w Ziemię, przyczyniając się do powstania Pacyfiku bądź Atlantyku i wywołując zarazem wielki potop, o którym niewątpliwie wszyscy słyszeli. Katastrofa ta mogła również spowo­dować zagładę i zatopienie Atlantydy. Wszystko to brzmi bardzo logicznie, ale w rzeczywistości nic takiego nigdy się nie wydarzyło! Gdyby taki scenariusz odnieść do przeszłości odległej o miliony lat, można by mu było przypisać pewną wiarygodność, lecz do utraty bliższego księżyca doszło zaledwie przed paroma tysiącami lat.

Jak myślicie, co by się stało, gdyby jakiś obiekt wielkości dzisiejszego księżyca uderzył w Ziemię? No więc, na początek, utracilibyśmy planetę! A gdyby przypadkiem coś z niej zostało, wokół równika wystąpiłyby ogrom­ne, sięgające wielu mil w głąb zniszczenia, które nie ograniczałyby się do obszaru dzisiejszych oceanów.

Gdyby Ziemia mimo wszystko przeżyła taki holocaust, jaki los spotkałby ludzką rasę? Czy wyobrażacie sobie ziemską atmosferę po takiej kolizji? A musicie pamiętać, że miało do tego dojść zaledwie mniej więcej 12000 lat temu. Nie, to nie mogło odbyć się w ten sposób, w przeciwnym razie po dziś dzień wydłubywalibyśmy błoto z uszu.

Dowody geologiczne nie tylko potwierdzają istnienie tego większego lub bliższego księżyca, ale nawet wskazują, że jeden satelita został wymieniony na drugi. Niektóre ślady przemawiają za tym, że w pewnym momencie Ziemia w ogóle nie miała księżyca! Jeżeli chcecie pogłębić swoją wiedzę w tym zakresie, sięgnijcie po fascynującą książkę Our Cosmic Ancestors (Nasi kosmiczni przodkowie) napisaną przez byłego eksperta NASA, Maurice'a Chatelaina.

Jak wspomniałem wcześniej, Port także przeszedł transformację albo skok wymiarowy przed 12000 lat (ziemskich). Proces ten nie tylko pchnął ich rasę w inny czas (przyszłość?), ale także w inny wymiar bytu w tym a może nawet innym wszechświecie. Jeśli połączycie ze sobą te wszystkie fakty, być może dojdziecie do takich samych co i ja wniosków. Tak, tamtym drugim (starszym) księżycem, czy też miniplanetą był Port.

Wygląda na to, że związane ze sobą były nie tylko nasze planety. Starożytni ludzie z Ziemi, w których żyłach płynęła krew mieszkańców Portu, również mogli uczestniczyć w tym akcie zniknięcia, w czasie którego Port przeskoczył do innego wymiaru. Innymi słowy, wyglądało to tak, jakby oni także gdzieś odeszli i Ziemia usiłowała pójść w ślad za nimi.

Ostatecznie Ziemia została na swoim miejscu, ale z pewnością nie obyło się bez wielkiego zamieszania: przeskoków i zawirowań czasu, ogromnych dziur w kontinuum czasoprzestrzennym (czymkolwiek by one nie były), nie wspominając już o potężnych trzęsieniach ziemi i morskich falach. Sądzę, że mogło nawet wówczas dojść do uszkodzenia siatki elektromagnetycznej wykorzystywanej przez obce istoty do napędu ich statków przemierzających nasze niebo i morza.

Od 12000 lat życie na Ziemi przebiega pod wpływem tych efektów. Dopiero teraz technicy z Portu oraz innych planet zajęli się ich usunięciem. Owe zawirowania wystąpiły przede wszystkim tam, gdzie rozwój kulturowy oraz gęstość zaludnienia były najwyższe i w pewnym stopniu mogą dawać o sobie znać nawet w dniu dzisiejszym.

Dzięki badaczom takim jak Bruce Cathie, który opracował teorię har­monicznej siatki Ziemi, oraz Richard Hoagland zajmujący się międzyplaneta­rną archeologią i geometrią mogę pokusić się o przyjęcie założenia, że takie punkty powinny znajdować się w pobliżu równoleżników wyznaczających 19,5 stopnia szerokości geograficznej północnej oraz południowej. Obszarem, który koreluje z szerokością geograficzną północną 19,5 stopnia, a także dziejami starożytnej kultury, z którą te zawirowania obeszły się szczególnie okrutnie, jest akwen morski położony na południowych krańcach tego, co nazywamy Trójkątem Bermudzkim. W czasach kataklizmu nie było tam wody, tylko wielka połać lądu określana mianem Atlantydy. Tak więc zatoczyliśmy pełny krąg i wróciliśmy do tradycyjnego sposobu myślenia, któremu hołduje reszta otwarcie myślących historyków. Atlantyda istniała, ale straciliśmy ją bezpowrotnie około 12000 lat temu.

Zniknięcie obiektu wielkości Portu z naszego systemu słonecznego wywołało zakłócenia nie tylko na samej Ziemi. Aby wypełnić puste miejsce, na orbitę wokółziemską został przyciągnięty nowy księżyc. I tak pojawił się nasz obecny satelita! Doszło do tego dopiero wówczas, gdy nie wiadomo skąd obok Ziemi przemknęła Wenus! Tak, Wenus jest także obiektem relatywnie nowym. Jeśli wątpicie w moje słowa, spróbujcie znaleźć w starożytnych tekstach sprzed, powiedzmy, 7000 - 8000 lat jakiekolwiek wzmianki na jej temat. Najjaśniejsza planeta na niebie została zauważona dopiero kilka tysięcy lat temu, choć istnieją dowody, że nasi przodkowie wiedzieli o innych planetach systemu - i to nawet tych, których nie można dostrzec gołym okiem. Nawet mieszkańcy Portu nie wiedzą, skąd przywędrowała Wenus. Co odważniejsi historycy i kosmolodzy głoszą pogląd, że to Wenus ponosi odpowiedzialność za pojawienie się naszego nowego księżyca (w dalszej części odnosząc się do niego będę używał w jego nazwie, tak to już się u nas przyjęło, dużej litery). Kilkakrotnie zetknąłem się z poglądem, że to Wenus ciągnęła za sobą Księżyc, ale gdy mijała Ziemię, straciła go w polu grawitacyjnym naszej planety. To ładna teoria, lecz na Porcie nie znalazłem żadnych wzmianek na ten temat, podobnie jak i wskazówek co do pochodzenia Wenus. Tym niemniej uzyskałem pewność, co do sposobu, w jaki zdobyliśmy nowy księżyc (Księżyc).

Docieramy teraz do zagadnień związanych z przesunięciami między wymiarami, o których nawet moi mądrzy gospodarze nie mieli pojęcia. Przemieścili Port i siebie samych, korzystając z czegoś, co potrafię jedynie opisać jako liniowe przesunięcie w przyszłość. Przynajmniej tyle byli w stanie przewidzieć. Pamiętacie, że ich eksperymentowi przyświecała chęć osiąg­nięcia wyższego etapu w naturalnym cyklu ewolucyjnym. Jest rzeczą oczywis­tą, jak sądzę, że dla całej ich rasy było to możliwe jedynie po przeskoczeniu pewnego odcinka czasu. I kiedy zabrali ze sobą całą planetę, wszystko znalazło się w bliżej nieokreślonej przyszłości. Lecz tu właśnie kryła się pułapka. Czy mogły istnieć dwa Porty o tej samej wibracji w tym samym czasie i przestrzeni? Otóż nie mogły!

A teraz zgadnijcie, gdzie przemieścił się Port z przyszłości wypchnięty ze swego miejsca. Otóż wskoczył w zawirowanie próżni czy też kosmicznej przestrzeni, jakie pozostawił po sobie Port sprzed 12000 lat przeniesiony w przyszłość? W ten oto sposób staliśmy się właścicielami bardzo starego Portu, czyli Księżyca z naszej przyszłości! Był to ten sam, nasz własny Księżyc, ale o wiele milionów, a nawet setek milionów lat starszy niż być powinien.

Wygląda również na to, że kiedy do naszego systemu planetarnego wpadła rozpędzona Wenus, w rzeczywistości doszło do sytuacji odwrotnej niż sugerują historycy. To nie Ziemia przechwyciła holowany przez Wenus Księżyc, ale to Wenus omal nie skradła nam naszego satelity. To właśnie dlatego Księżyc krąży dziś po odleglejszej i wolniejszej orbicie niż dawniej.

Jeśli sądzicie, że postradałem zmysły, to pragnę zwrócić wam uwagę, że fakty potwierdzają, że to, co widziałem na Porcie, ilustruje prawdziwą historię Ziemi i Księżyca.

Od czasu, gdy pod koniec lat sześćdziesiątych astronauci przywieźli z Księżyca próbki skał do analiz, wiadomo już, że w rzeczywistości jest on starszy od Ziemi. Z kręgów naukowych nigdy nie nadeszło wyjaśnienie, jak coś takiego było możliwe. Tym niemniej część historyków interpretuje wyniki badań księżycowych skał jako dowód, że to właśnie Wenus ponosi odpowiedzialność za sprowadzenie do nas starszego od Ziemi Księżyca. Być może. Nie mniej dowodów przemawia jednak z tym, że prawdopodobieńst­wo przechwycenia przez Ziemię obcego satelity jest doprawdy znikome - niektórzy twierdzą wręcz, że jest równe zeru. Pewnie mają rację, bo nie odebraliśmy Księżyca Wenus. To jest nasz własny Księżyc, ten co zawsze!

Moim zdaniem istnieją nowe fascynujące dowody, jak choćby te za­prezentowane ostatnio przez Richarda Hoaglanda. On jeszcze tego nie wie, ale swoimi analizami wykonanych przez NASA fotografii Księżyca dostarcza potwierdzenia, że moje stwierdzenia są praktycznie faktami historycznymi. Otóż Hoagland sugeruje, że Księżyc był kiedyś zamieszkany przez wysoko rozwiniętą rasę. Używam w tym miejscu słowa "kiedyś", ponieważ owe pozostałości czy też szczątki, jak pisze Hoagland, liczą sobie prawdopodobnie miliony lat.

Uchyliłem przed wami drzwi. Jeśli czujecie ciekawość, sami musicie je otworzyć szerzej i przejść na drugą stronę!

Tym, którzy uważają, że zamiast grzebać się w przeszłości powinienem był zajrzeć w przyszłość Ziemi, odpowiadam, że nawet nie mogłem się zbliżyć do tych danych. Zdaniem Zeeny i tak zobaczyłem więcej, niż niektórzy by tego sobie życzyli! Oczywiście, chciałem zobaczyć o wiele więcej, ale mój czas się skończył i Zeena niemal przemocą wyprowadziła mnie z tamtego budynku. Ja zaś już rozmyślałem, w jaki sposób wrócić do którejś z tych fascynujących budowli.

Spośród wszystkich budynków, w których dotychczas przebywałem, pira­mida, gdzie studiowałem archiwa Portu, posiadała najwięcej roślin. Jak możecie to sobie łatwo wyobrazić, otwarta przestrzeń na Porcie nie sprzyjała życiu roślinnemu, toteż większość delikatnych odmian uprawiano pod dachem.

Wychodząc z piramidy, nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że niektóre rośliny coś mi przypominały. Podobne gatunki można znaleźć w tropikal­nych lasach deszczowych Ziemi. Spostrzeżenie to było dziwne samo w sobie, gdyż poza kinem i telewizją, nigdy nie widziałem dżungli. Gdy dotykałem różnych odmian, ich dotyk wydał mi się równie znajomy jak i kształt. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już kiedyś musiałem tutaj być lub przynaj­mniej dotykać tych roślin w przeszłości!

Spojrzałem ku stojącej nieco na uboczu Zeenie. Chociaż nie wysyłała w moją stronę bezpośrednich myśli, czułem, że próbuje zachęcić mnie, żebym przypomniał sobie coś, co jest ukryte głęboko w mojej pamięci. Wyszliśmy z budynku bez dalszej wymiany myśli.

Krążąc po mieście, spostrzegłem, że przy wejściu do każdego domu stoją dziwnie wyglądające urządzenia. Okazały się one pochłaniaczami kurzu. Na zasadzie przyciągania statycznego przyciągały unoszące się swobodnie drobi­ny pyłu i sprasowywały je w bloki, które co jakiś czas usuwano. Maszyny te musiały być bardzo skuteczne, gdyż wewnątrz budynków panowała nieskazitelna czystość.

W trakcie oprowadzania mnie po mieście Zeena tryskała entuzjazmem i nie szczędziła czasu na wyjaśnianie wszystkiego, co wzbudzało moją ciekawość. Widać było, że kocha swoje rodzinne miasto. Czytałem to z jej oczu i ruchów dłoni, którymi podkreślała słowa wyjaśnień. Przyłapywałem się na tym, że coraz dłużej się jej przyglądam i czerpię radość ze sposobu, w jaki przekazuje mi swoje myśli.

Jak zwykle po dłuższym okresie kontaktów z tymi ludźmi, poczułem znużenie i zapragnąłem odpoczynku. Zeena zabrała mnie z powrotem do domu, abym mógł się nieco zdrzemnąć przed wyprawą na pustynię. Prze­prosiłem Jarze i Zeenę, po czym odszedłem do mojego pokoju na drugim piętrze.

Na górze okazało się jednak, że nie mogę zasnąć, więc spędziłem jakiś czas na tarasie, skąd oglądałem morze, usiłując wyobrazić sobie, że naprawdę jestem w domu i patrzę na jezioro Rotorua albo na port Waitemata w Auckland. Tylko niezwykłe niebo przypominało mi, że w rzeczywistości przebywam zupełnie gdzie indziej. Wróciłem do środka, położyłem się jeszcze raz, ale sen nie nadchodził.

Zaczynałem pojmować, że moje pragnienie snu staje się coraz bardziej odruchem ciała, które domagało się go, ponieważ minął określony odcinek czasu. Jeszcze na pokładzie transportera Zeena uprzedzała mnie, że potrzeba snu zacznie we mnie zanikać po wstępnym okresie adaptacji. Wyglądało na to, że właśnie osiągnąłem ten stan. Co dziwne, teraz, gdy już nie po­trzebowałem snu, wiedziałem o nim więcej!

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie mi powiedziano, była informacja, że teraz przebywam w świecie o mniejszej gęstości, a więc mniej męczącym dla mojego fizycznego ja. Najważniejszym czynnikiem była strefa bądź kraina snu - naturalna siedziba ducha albo obcego w każdym z nas. Mówiąc obrazowo przeszedłem na drugą stronę drogi i teraz przebywałem w czymś w rodzaju krainy snów, co oznaczało, że nie ma potrzeby unieruchamiać ciała, aby duch mógł poruszać się w otoczeniu, jakiego potrzebował dla zachowania zdrowia. Wyjaśnienie to jest bardzo uproszczone, lecz nie będę zanudzał was kilkoma stronami informacji na temat snu, gdyż mamy przed sobą znacznie ciekawsze rzeczy.

Ponieważ nie musiałem spać, dysponowałem teraz odrobiną dodatkowe­go czasu. Jarze i Zeena wciąż przebywały w domu, postanowiłem więc skorzystać z okazji i wdać się z nimi w trójstronną rozmowę na tematy, które budziły nasze wspólne zainteresowanie. W wyniku tej dyskusji pojawiła się kwestia innego życia we wszechświecie oraz nieskuteczności prowadzonych na Ziemi badań, które nie dostarczyły na razie jakichkolwiek konkretnych dowodów na jego istnienie.

Jarze szybko spytała, czy w naszych poszukiwaniach wykroczyliśmy poza wymiar fizyczny.

— Myślę, że używaliśmy radioteleskopów — odrzekłem.

— Dobry pomysł — pochwaliła Jarze — ale niewiele form życia korzysta z tej formy łączności. Byłoby najlepiej, gdybyście skorzystali z tego, czego i my używaliśmy w przeszłości. Mam na myśli urządzenie aktywowane przez poziom inteligencji emitowanej z rożnych systemów planetarnych.

— Jak to można zrobić? — spytałem. — Na pokładzie transportera dowiedziałem się, że dosłownie wszystko, nawet energia znana nam jako atomy, zawiera pewien pewien zasób inteligencji.

— To prawda — przyznała Jarze — ale świadoma inteligencja, taka jak ty czy ją, emanuje znacznie silniej niż formy nieświadome. Odczyt może być wtedy nawet dziesięć tysięcy razy silniejszy. Taka forma wykrywania ma również inne zalety. Można na przykład zlokalizować w ten sposób formy życia, które pozostają fizycznie niedostrzegalne.

Nie jesteście w stanie zobaczyć formy życia zasiedlającej oscylacyjną przestrzeń przesuniętą fazowo względem waszej [to znaczy inny wymiar], natomiast z łatwością możecie wykryć jej inteligencję albo wzorce myślowe. W chwili obecnej macie na waszej planecie urządzenia, które można dostosować albo które już zostały dostosowane do tego celu.

Na twojej planecie jest jeden aparat doskonale odczytujący takie inteligentne wzorce myślowe, a byłby jeszcze sprawniejszy, gdyby obsługujący go ludzie przeszli lepsze szkolenie. Talent, z jakim rodzą się wszyscy ludzie, a który wy nazywacie umysłem, doskonale by sobie z tym poradził, gdybyście tylko mu na to pozwolili. Od zarania waszej rasy na Ziemi my, a także inni nam podobni usiłowaliśmy nawiązać z wami w ten sposób kontakt, lecz wy nieodmiennie uznajecie to za przeżycia religijne. Od wielu tysięcy lat przekazujemy wam myśli pomocne w procesie ewolucji, ale wasz rodzaj przyjmuje z tego bardzo niewiele. Tym niemniej nieustannie próbujemy - powiedziała Jarze.

— Więc te istoty mogą stać tuż obok nas w chwili przekazywania takich wiadomości? — spytałem.

— Nie ma większej różnicy, blisko czy daleko, jeśli ma się pełną kontrolę nad środkami kontaktu bądź łączności. Kłopoty mamy zazwyczaj z odbior­nikiem na drugim końcu — brzmiała odpowiedź Jarze.

A zatem inne planety również mogą znajdować się blisko nas i możemy nawet tego nie zauważyć lub nawet przejść przez nie, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy?

— Oczywiście. Coś takiego może się zdarzyć, jeśli będą one w całkiem innej fazie Jako że tych wszystkich najdrobniejszych cząsteczek, w których istnienie wierzą wasi ziemscy uczeni i które z takim uporem starają się odkryć, tak naprawdę nie ma
. Nic nie jest stałe - to tylko iluzja. I ty o tym wiesz, Alec — powiedziała Jarze.

  "Znowu się zaczyna" - pomyślałem: - "Czyżby sprowadzili sobie niewłaś­ciwego faceta? Ja nic o tym nie wiem".

— Dziękuję — odrzekłem. — To wyjaśnia wiele dręczących mnie od lat wątpliwości.