Alec Newald - "Koewolucja"



2


DUCHY W MASZYNIE



W podróż tę wyruszyłem około dziesiątej rano pewnego letniego dnia. Jej początek pamiętam zupełnie dobrze i nie potrzebuję sięgać do snów czy innych źródeł. Gdy opuszczałem Rotoruę, pogoda była całkiem znośna, potem jednak wjechałem między wysokie wzgórza i zaczęła siąpić mżawka.

Ci, którzy przeżyli separację, dobrze wiedzą, co się wtedy czuje. Pozostali mogą mi wierzyć na słowo. Bez względu na przyczynę, nie da się bezboleśnie rozstać z żoną po szesnastu latach małżeństwa oraz czternastoletnim dziec­kiem! Czułem się jak chory, byłem odrętwiały i jak wspomniałem wcześniej, do pewnego stopnia oszołomiony. Czułem się tak, jakbym składał się z dwóch części: wewnętrznej i zewnętrznej. Część wewnętrzna była ciężka, bardzo ciężka. Część zewnętrzna zdawała się trwać w powolnym ruchu, zajęta rozważaniem różnych wariantów. Nie było to jakieś szczególnie głębokie myślenie, ot po prostu zastanawiałem się nad pewnymi rozwiązaniami, na przykład czy skoczyć z pierwszej napotkanej po drodze wysokiej skały, czy uderzyć w wielką ciężarówkę!

Paskudna pogoda współgrała z moim ponurym nastrojem. Wkrótce mżawka ustąpiła miejsca gęstej mgle, która była czymś niezwykłym o tej porze dnia. Zdawała się oblepiać samochód, jak gdyby chcąc go zatrzymać. Czyżby rozumiała mój nastrój bądź czytała w moich myślach? Tak naprawdę nie chciałem stąd wyjeżdżać, chociaż wiedziałem, że muszę to zrobić. Gdyby moja zewnętrzna część wysyłała wołanie o pomoc, podejrzewam, że usłysza­no by je w sąsiedniej galaktyce! Kto wie, może właśnie tak się stało.

Dotarłem do środka górzystego odcinka drogi, który był w tym miejscu kręty i bardzo śliski. Widoczność spadła do 50-100 metrów. Czułem się jakbym był we śnie i coraz trudniej przychodziło mi koncentrowanie się na jeździe, i w rzeczy samej niewiele mnie to obchodziło.

Z wolna ogarnęło mnie jeszcze dziwniejsze uczucie. Najlepiej można je porównać z zanurzaniem się w wolno wiążącym kleju. Wzrok zaszedł mi mgłą, a kierownica zaczęła drżeć w dłoniach. Gdzieś w głębi mojej duszy pozostało niejasne wspomnienie, że w wibrację wpadła również sama droga! Wtedy poczułem strach przed śmiercią. Kierownica przestała się poruszać! Na moment wpadłem w panikę, gdyż nie wiedziałem, czy coś rzeczywiście ją unieruchomiło, czy może doznałem paraliżu. Nie miałem czasu na dalsze rozważanie, ponieważ nagle przede mną wyrosła ogromna skała i wyglądało na to, że nic nie uchroni mnie od zderzenia z nią.

To wszystko, co zapamiętałem z fizycznej podróży w rzeczywistości, którą nazwę umownie konwencjonalną, z tym wszakże wyjątkiem, że do Auckland przybyłem dziesięć dni później. Teraz chcę opowiedzieć wam, co wydarzyło się w ciągu owych "zagubionych" dziesięciu dni.

Przeniknąwszy przez powierzchnię skały, stwierdziłem, że zostałem po­zbawiony samochodu i, co więcej, także ciała! Znajdowałem się w stanie nieważkości. Właściwie powinienem raczej powiedzieć, że było to tak, jakby przepuszczono mnie przez sito. Wszelkie części materialne zniknęły, a mimo to wciąż miałem wrażenie, że potrafię chodzić albo że muszę iść, aby gdzieś dotrzeć. Problem polegał jednak na tym, że zupełnie nie stykałem się z gruntem, o ile w ogóle był tam jakiś grunt!

Spojrzawszy w dół, dostrzegłem szklistą bądź lodowatą substancję, która dominowała w moim sąsiedztwie. Przypominające lód podłoże miało biały odcień, jak gdyby zostało od dołu podświetlone. Odniosłem wrażenie, że było zimne, chociaż nie dysponowałem niczym, co by pozwoliło mi to stwierdzić. Było to dosyć dziwne, ponieważ równocześnie odczuwałem ciepło, które emanowało przypuszczalnie z otaczającego mnie pierścienia delikatnego, błękitnego światła, mimo iż jego źródło wydawało się być dosyć odległe.

Na rym etapie stwierdziłem, że mogę przemieszczać się po tej podłodze. Mogłem poruszać się w dowolnym kierunku, wystarczyło spojrzeć w tamtą stronę i pochylić do przodu to, co przedtem było moja głową. Towarzyszyło temu delikatne kłucie, podobne do tego, jakie odczuwa się w czasie wyłado­wań statycznych na powierzchni syntetycznych tkanin, tylko słabsze. Nie mam pojęcia, ile upłynęło czasu, zanim dokonałem tego odkrycia, ani jak długo wisiałem, myśląc, że tkwię samotnie w bezkresnej przestrzeni wypeł­nionej delikatnym, błękitnym światłem.

W końcu za sprawą, jak sądzę, stopniowego przyzwyczajania się do słabego oświetlenia, a może na skutek dalszych przekształceń, jakim pod­legało moje ciało, dostrzegłem w oddali kilka przypominających duchy istot. Otaczała je słaba, złota poświata. Zerknąłem w dół, aby sprawdzić, czy wyglądam podobnie, ale okazało się to niemożliwe z powodu spowijającej mnie mgły. Nie wiedziałem, czy powinienem zbliżyć się do tych istot, czy trzymać się od nich z daleka. Postanowiłem zachować ostrożność, przynaj­mniej jeszcze przez jakiś czas.

Powoli wzrok mi się wyostrzał, jak gdyby spowijająca mnie mgła poczęła rzednąć. Widziałem coraz więcej odległych obiektów. Jednym z nich był otaczający miejsce, gdzie stałem, pierścień błękitnego światła, który widzia­łem od samego początku. Nie miałem wówczas pojęcia, jak wielki mógł być to obszar, wydawało mi się jednak, że zmieściłoby się na nim boisko do futbolu, a może nawet dwa. Bez wątpienia, to właśnie ten pierścień był odpowiedzialny za niebieskawą poświatę, jaka pojawiła się wcześniej.

Teraz widziałem już wyraźnie, że to, co wcześniej wydawało się kolistym ruchem światła, było tylko złudzeniem przypominającym działanie neonu, który na przemian zapala się i gaśnie, stwarzając pozory ruchu w określonym kierunku. Czułem też chyba słabą woń ozonu, co mogło wskazywać na jonizację powietrza, oraz zapach węgla, jaki wytwarzają pracujące silniki elektryczne. Wyraźnie czułem ten posmak i to bez pomocy nosa czy ust! Nie odbierałem natomiast żadnych dźwięków, chyba dlatego, że nie miałem uszu!

"Znoszę to wszystko bardzo dobrze" - to była moja ostatnia świadoma myśl, a potem wyraźnie poczułem, jak ktoś poklepał mnie po ramieniu. Odwróciwszy się, stanąłem twarzą w twarz z dwiema wyglądającymi niczym zjawy istotami.

Podczas całej tej procedury, jeśli wolno mi to tak określić, czułem całkowity spokój. Z tego też powodu nie przypominam sobie, żeby cokolwiek mnie zdziwiło, czy zaskoczyło. Może to tłumaczy, dlaczego przyjąłem za rzecz jak najbardziej logiczną, że powinienem pójść za tymi istotami, choć przecież nie padło między nami ani jedno słowo.

Przewidziana na ten dzień porcja niezwykłych wydarzeń jeszcze się nie skończyła! W chwili gdy przekroczyliśmy pierścień otaczającego nas neono­wego światła, nagle odzyskałem normalne ciało, podobnie jak i tamte istoty - tak przynajmniej wówczas myślałem. Chyba wystąpił tutaj czynnik utraty czasu, a także prawdopodobnie inne rzeczy, z których nie zdawałem sobie sprawy. Nieco kłopotliwe było odkrycie, że w międzyczasie straciłem ubranie, ale bez wątpienia to byłem "ja", ostatecznie znałem swoje ciało od przeszło czterdziestu lat. Pojawiła się wątpliwość, czy powinienem się cieszyć z tego, że wciąż je posiadam. Zaledwie kilka minut wcześniej wyglądało na to, że nareszcie skończyłem z tym wszystkim, a teraz zastanawiałem się, czy rzeczywiście tak było!

Dwie humanoidalne istoty, za którymi szedłem, były kobietami, a właś­ciwie powinienem powiedzieć, że posiadały wszystkie narządy, jakie widzia­łem u kobiet! Narządy te znajdowały się ponadto we właściwym miejscu! Muszę tu wyjaśnić, że trudno było tego nie zauważyć, mimo iż w odróż­nieniu ode mnie nie były one nagie, jako że miały na sobie obcisłe plastikowe kombinezony. Teraz przedstawiam to w ten sposób, ale wówczas nie wiedziałem tak naprawdę, na co patrzę. Mogła to być plastikowa powłoka albo po prostu błękitnoszara skóra utrzymana w jasnej tonacji. Tak czy inaczej, to, co widziałem, nie pozostawiało wiele miejsca wyobraźni! Pamiętam, że wtedy widok ten przyniósł mi nawet pewną pociechę! W tym niezwykłym i obcym otoczeniu prowadzące mnie istoty, pomijając ich barwę, były czymś znajomym, choć odznaczały się także innymi cechami, takimi jak brak owłosienia na jakiejkolwiek części ciała czy nieco za duże jak na ludzi głowy i oczy.

Jedna z istot podeszła do czegoś, co wyglądało jak przezroczysta, szklana szafka i pokazała, żebym wszedł do środka. Gdy to uczyniłem, ścianki dostosowały swoją wysokość do poziomu mojego podbródka. Równocześnie coś zsunęło się z góry, ale nie widziałem tego wyraźnie. Znów pojawił się znajomy, węglowo - magnetyczny posmak. Kiedy spojrzałem w dół, stwier­dziłem, że ja także otrzymałem plastikowy kombinezon, czy też błękitnoszara skórę. Na tej podstawie doszedłem do wniosku, że moje żeńskie towarzyszki również mogą mieć pod spodem skórę o barwie takiej jak moja. Co ciekawe, nie miałem teraz owłosienia. Nie wiedziałem też, co się stanie, gdy będę zmuszony skorzystać z toalety - może od tej chwili nie będzie takiej potrzeby. Potem to przypuszczenie okazało się słuszne. Nie miałem sposob­ności przekonać się, czy plastikowa skóra pokryła również moją głowę, tak jak u tamtych istot, gdyż nie miałem gdzie obejrzeć swojego odbicia. Poza tym, w ogóle nie czułem, że mam na sobie jakiś kombinezon i nic nie krępowało mojej swobody ruchów.

Humanoidki (naprawdę nie wiedziałem, jak je nazywać) były niższe ode mnie o głowę, czyli ich wzrost wahał się między czterema stopami i dziewię­cioma calami a pięcioma stopami (1,43-1,50 m), przy czym jedna była nieco wyższa od drugiej. Budową ciała bardziej przypominały dzieci niż osobniki dorosłe.

Do tego momentu byłem zbyt osłupiały, aby próbować się z nimi porozumieć, zresztą nawet nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Chociaż odzyskałem ciało, nie byłem w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. W końcu to jedna z nich nawiązała ze mną kontakt. Wyższa z nich przekazała w jakiś sposób wprost do mojej głowy myśl, że powinienem za nią pójść, ponieważ zaprowadzi mnie do miejsca, gdzie będzie mi wygodniej i gdzie będę mógł skomunikować się z innymi z mojego przedziału czasowego. Nie byłem pewien, co to może znaczyć i przy­puszczałem, że chodziło jej o mój wiek.

Stojącą przede mną istotę mogłem potraktować dwojako. Jeśli byłem naprawdę martwy, mogła być aniołem, choć nie miała skrzydeł. (Nie wiedziałem, czy to znaczyło, że trafiłem do nieba czy piekła!) A jeśli nie była aniołem, to kim - obcą istotą? Ta wersja byłaby trudniejsza do sprawdzenia. No bo niby jak taka istota wygląda bądź powinna wyglądać? Ta humanoidka z pewnością nie pasowała do opisów, jakie drukowano w dodatkach do niedzielnych wydań gazet. Pisano tam o istotach, których wzrost nie przekra­czał czterech stóp (1,2 m), posiadających zazwyczaj duże głowy, wielkie czarne oczy, patykowate kończyny, a także pozbawionych nosów, ust lub uszu. Tymczasem, poza drobną budową ciała, ta (ośmielę się stwierdzić) piękna istota miała niemal pięć stóp wzrostu (1,5 m), ponętne, fioletowoniebieskie oczy osadzone nieco szerzej niż nasze i zewnętrznymi końcami zwrócone ku górze. Miały niemal orientalny kształt, tyle że były znacznie większe i przypo­minały oczy z egipskich malowideł ściennych. Jej drobna, figlarna twarz miała wąską szczękę oraz małe, lecz wyraźnie zarysowane usta oraz wargi. Szyja była dość długa, co dodatkowo podkreślała pochyłość ramion.

Kombinezon, o ile rzeczywiście nim był, odsłaniał przed moim wzrokiem doskonale uformowane niewielkie piersi i bardzo szczupłą talię. Biodra, raczej nieco za wąskie jak na dojrzałą kobietę, bardziej kojarzyły się z młodą dziewczyną. Miała ładne dłonie zaopatrzone w pięć długich palców i delikat­ne nogi, znowu przywodzące na myśl kogoś młodego. Jej głowa była większa i nieco pełniejsza z tyłu, nie na tyle jednak, by nie mogła uchodzić za zwykłą Ziemiankę. Myślę, że po paru zabiegach kosmetycznych mogłaby spokojnie wyjść na ulicę bez zwracania na siebie uwagi przechodniów, tym bardziej że kombinezon podkreślał jej kobiecość we wszystkich, nawet najbardziej intymnych szczegółach! Poruszała się płynnie, z wdziękiem. Później przeko­nałem się, że oprócz atrakcyjnego wyglądu posiadała także wiele innych, niezwykłych zalet.

W końcu przybyliśmy do pomieszczenia wyglądającego jak kręgielnia. Na półprzeźroczystej posadzce widać było dziesięć torów. Emanował z nich dziwny opór i tylko ostatni był od niego wolny. Zatrzymaliśmy się właśnie przy nim.

— Być może masz ochotę połączyć się z przebywającymi tutaj istotami twojego rodzaju — powiedziała, tak naprawdę nie wypowiadając ani słowa. — Wrócę po upływie krótkiego odcinka twojego czasu z pożytecznymi instrukcjami od mojego Strażnika.

Był to przekaz telepatyczny, jak się później okazało, choć wtedy tego nie wiedziałem, i nic dziwnego, skoro z tego, co mi wiadomo, na tej planecie nigdy coś takiego nie miało miejsca, poza jednym wyjątkiem. (Nieco więcej szczegółów na ten temat można znaleźć w Załączniku 2).

Odeszła nie oglądając się za siebie. Nieco oszołomiony stałem na ścieżce wiodącej do ostatniego toru. W dotychczasowych kontaktach z tymi istotami ani razu nie otrzymałem jeszcze bezpośredniego polecenia, a jedynie suges­tie. Zacząłem myśleć, co by się zdarzyło, gdybym wybrał inny tor, szybko jednak doszedłem do wniosku, że rozsądek jest lepszy od odwagi i wkroczy­łem na tor, który mi zaproponowała.

Nie pojmowałem jeszcze w pełni tego, co mnie spotkało, ani tego, co działo się w dalszym ciągu. To, że zostawiono mnie w tym dziwnym miejscu bez nadzoru, oznaczało, że albo darzyli mnie zaufaniem, albo nie byłem w stanie przysporzyć im kłopotów - zapewne w grę wchodziła ta druga ewentualność.

"To musi być sen, bo cóż innego mogłoby to być?" - myślałem próbując pocieszyć samego siebie. Rano jak zwykle obudzę się w domu, z rodziną, i szybko zapomnę o tych szalonych zwidach.

"Jej Strażnik?" - moje myśli wróciły do obecnej sytuacji. - "Ciekawe, co to znaczy".