Alec Newald - "Koewolucja"



1


DZIESIĘĆ DNI BŁĄDZENIA



Uwielbiam jazdę na długich dystansach. Prowadzenie samochodu jest jedną z nielicznych rzeczy, do których mam chyba naturalny talent. Mówię o tym nie po to, żeby się chwalić, ale żeby powiedzieć, że czuję się bardzo pewnie za kierownicą samochodu - każdego samochodu.

Z tego też powodu nie zwracam większej uwagi na techniczne aspekty prowadzenia pojazdu mechanicznego. Innymi słowy, mam tendencję do popadania w marzenia podczas jazdy. Niekiedy nie bez strachu odkrywałem, iż w stanie niepełnej świadomości pokonałem sporą odległość! Prawdopodobieństwo wystąpienia takiej sytuacji wzrastało, gdy trasa była mi szczególnie dobrze znana.

Po dokładniejszym zbadaniu problemu dowiedziałem się, że to zjawisko jest dosyć powszechne. Być może wy również niekiedy go doświadczacie. Jeśli tak, spróbujcie rozciągnąć towarzyszące mu uczucie na okres dziesięciu dni, a będziecie mieli lepsze wyobrażenie tego, co czułem po przybyciu do celu mojej dwustukilometrowej podróży w lecie 1989 roku.

Jechałem do Auckland, dużej metropolii na północy mojej ojczyzny, Nowej Zelandii, z Rotorua, małego, ale bardzo popularnego miasta turystycznego. Mieszkałem z rodziną w Rotorua od ponad roku, podczas gdy resztę życia spędziłem w Auckland.

Pokonanie trasy na odcinku Rotorua - Auckland powinno zająć co najwyżej trzy godziny, jednak tego dnia było inaczej. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że podczas tej podróży umknęło mi gdzieś dziesięć dni, lecz niebawem fakt ten dotarł do mnie z obezwładniającą oczywistością.

Powód, dla którego wyruszyłem w tę podróż, stanowi odrębną historię, bowiem nawet gdyby na dobrze mi znanym dwustukilometrowym odcinku drogi nie zaszło nic niezwykłego, i tak dzień ten na zawsze zapadłby mi w pamięć.

Druga połowa lutego 1989 roku miała okazać się czasem wielkiego smutku i zarazem radości. Chociaż wtedy tego nie wiedziałem, miałem coś stracić i jednocześnie zyskać co innego. Pewien jestem, że w swoim życiu mieliście momenty, o których chcielibyście zapomnieć albo przynajmniej żałujecie, że do nich doszło. Dla mnie początek tej podróży był właśnie takim momentem.

Dopiero co rozstałem się z żoną po szesnastu latach małżeństwa, chociaż to nie ja wpadłem na ten pomysł. Mój stan ducha oraz ogólne spojrzenie na życie zdominowane były przez przygnębienie. Pamiętam, że po przybyciu do Auckland czułem ogromne znużenie. Serce kołatało mi w piersi, a w ustach czułem suchość, zupełnie jakbym przed chwilą ukończył maraton! Jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, mój żołądek zacisnął się w wielki węzeł. Miałem wrażenie, że to wszystko nie przydarzyło mi się naprawdę. Przez jakiś czas trwałem w oszołomieniu i choć trudno to wyjaśnić nic nie wydawało mi się do końca "prawdziwe".

Wszystko wokół mnie zdawało się rozgrywać w zwolnionym tempie, ale na tym nie koniec. Dziwne rzeczy zdarzały się nawet wiele dni później, jak choćby skręt w lewo na skrzyżowaniu, na którym powinienem skręcić w prawo. W rezultacie zacząłem czuć się zagubiony w mieście, w którym wyrosłem i spędziłem większą część życia. Drobniejsze zdarzenia, na przykład trudności z określeniem, w której ręce trzymać nóż a w której widelec oraz inne zaburzenia koordynacji, uznałem za efekt uboczny rozpadu mojego małżeństwa. Trwało to dłuższy czas i muszę przyznać, że nawet dziś nie jestem zupełnie od nich wolny. Czułem się jak ktoś gruntownie przenicowany!

W tym totalnym zamieszaniu dokonałem "mniejszego" odkrycia, że środek lutego stał się nagle końcem lutego! Najpierw myślałem, że straciłem tylko dwa dni. Wyjechałem z Rotorua w poniedziałek, więc następny dzień w Auckland powinien być wtorkiem. Jak się okazało, następny dzień był czwartkiem! Co stało się z wtorkiem i środą? Głowiąc się nad tą zagadką stwierdziłem, że jest już ostatni tydzień lutego, co było zupełnie niemożliwe, ponieważ wyjechałem z Rotorua w połowie miesiąca, w poniedziałek, zaledwie przed trzema dniami! Wyglądało na to, że brakowało mi nie tylko wtorku i środy, ale także wtorku i środy poprzedniego tygodnia oraz pozostałych dni między nimi!

To odkrycie nie poprawiło mojego samopoczucia. Słyszałem o takich rzeczach i zazwyczaj rokowały one jak najgorzej, jeśli chodzi o stan umysłu osób, którym zdarzyło się zgubić dni. Czy mogłem przez dziesięć dni jeździć po okolicy w stanie śpiączki i nocować w samochodzie? Jeśli nie, to gdzie byłem? Co jadłem? Kiedy przyjechałem do Auckland, moje ubrania były spakowane tak samo jak w chwili wyjazdu. Dlaczego miałbym przez dziesięć dni nosić te same rzeczy, zamiast przebrać się w coś świeżego?

Nie potrafiłem wyjaśnić, czym żywiłem się przez ten czas. Wyjeżdżając z Rotorua miałem przy sobie 100 dolarów w gotówce. Z tej kwoty 40 dolarów wydałem na paliwo. Reszta, 60 dolarów, wciąż spoczywała w mojej kieszeni. Nie używałem też karty płatniczej! Na twarzy nie miałem dziesięciodniowego zarostu! Gdzie byłem i co robiłem przez tych dziesięć dni? Dlaczego nie odróżniałem już lewej ręki od prawej? Dlaczego zatrzymał się zegar w moim samochodzie, a wskazywana przezeń godzina pokrywała się ze wskazaniami zegarka ręcznego, który także przestał działać? Oba czasomierze stanęły około 10.30 rano!

Kolejną dziwną rzeczą, jaką wówczas zauważyłem, była potrzeba kontaktu z jakąś osobą, przy czym nie miałem na myśli nikogo konkretnego. Uczucie to nie zanikło do końca nawet dziś. Byłem niespokojny i nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Czułem zmieszanie i niepokój, ponieważ nie mogłem znaleźć odpowiedzi na wszystkie te pytania.

W głowie wciąż kołatała mi jedna i ta sama fraza: "zainteresowanie sportem motorowym". Nie miałem pojęcia, skąd się wzięła. Z pewnością interesowałem się sportem motorowym, dlaczego jednak miałbym sobie o tym przypominać?

Na rym etapie nie znalazłem jeszcze własnego mieszkania, więc mieszkałem u przyjaciół. Sen przychodził mi z trudem, toteż wiele nocnych godzin upłynęło mi w łóżku na czytaniu. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce - nawet gazety - i to najczęściej od deski do deski. Którejś nocy przeglądałem pewien tygodnik w poszukiwaniu ogłoszeń o wynajmie mieszkań i natrafiłem na rubrykę ogłoszeń towarzyskich. Nigdy przedtem czegoś takiego nie czytałem, ale teraz olśniło mnie, że przecież nie mam już żadnych zobowiązań. Dlaczego nie - pomyślałem.

Błądziłem wzrokiem wzdłuż kolumny, gdy uwagę moją przykuło pewne ogłoszenie. "Interesuję się między innymi sportem motorowym..." Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Musiałem odpowiedzieć na tę ofertę! W taki oto sposób w moje życie wkroczyła Gaewyn. Jeżeli powiem, że ma ona niewiarygodnie duże, błękitne oczy oraz wzrost niewiele przekraczający pięć stóp, w tym momencie nie zrobi to na was większego wrażenia, ale z pewnością przypomnicie sobie o tym w odpowiednim momencie.

Znalezienie mieszkania okazało się trudniejsze, niż początkowo przypuszczałem, a jakby tych kłopotów było mało, mój samochód postanowił dorzucić coś od siebie. Problemy z wtryskiem paliwa zaczęły się już w trakcie podróży do Rotorua. Szybko się z nimi uporałem, lecz w następnych tygodniach zaczęły z kolei szwankować uszczelki. Ledwie naprawiłem jedną usterkę, a już dawała o sobie znać kolejna. Jestem niezłym mechanikiem, ale w tym szczególnym okresie życia miałem dość nieustannych zmagań z autem i postanowiłem je sprzedać. Jak się okazało, był to pierwszy z długiej serii błędów, które na zawsze odmieniły moje życie!

Wkrótce po jego sprzedaży złożono mi tajemniczą i całkiem nieoczekiwaną wizytę. Odwiedziło mnie dwóch mężczyzn podających się za naukowców z DSIR (Department of Scientific and Industrial Research - Departament Badań Naukowych i Przemysłowych) i zasypało pytaniami dotyczącymi wozu, którego właśnie się pozbyłem. Chcieli wiedzieć, gdzie samochód - i ja również - był ostatnio; czy uderzył w słup linii elektrycznej albo czy miał kontakt z silnymi polami elektrycznymi; czy w niedalekiej przeszłości poddawany był elektronicznemu spawaniu; czy ktoś pracował ostatnio nad układem wtrysku paliwa? Ich pytaniom nie było końca.

Nie muszę dodawać, że wzięli mnie przez zaskoczenie i większość moich odpowiedzi sprowadzała się do prostego "nie". Kiedy w końcu odzyskałem zdolność myślenia, spytałem, do czego potrzebują tych informacji. Ich wyjaśnienia były, delikatnie mówiąc, bardzo mętne. Usłyszałem jedynie, że ktoś poprosił ich, żeby to sprawdzili.

Ci naukowcy z DSIR okazywali początkowo wyraźny niepokój i podniecenie. Kiedy nie powiedziałem im niczego, co mogłoby zaspokoić ich ciekawość, wyraźnie zmienili swoją postawę. Pokazali mi fotografię przedstawiającą rzekomo płytkę z układu wtryskowego mojego poprzedniego samochodu, która stanowiła dokładne lustrzane odbicie prawidłowego elementu - tak przynajmniej wynikało z ich słów! Muszę przyznać, że wzmianka ta skierowała moje myśli ku wszystkim tym dziwnym wydarzeniom, które spotkały mnie w ciągu kilku ostatnich tygodni. Właśnie miałem opowiedzieć o nich moim gościom, gdy jakiś wewnętrzny impuls nakazał mi nagle się powstrzymać. Nie, to nie był właściwy czas, a ci ludzie nie byli tymi, którzy powinni to usłyszeć! Myśl ta zawładnęła moim umysłem z przemożną siłą, toteż ani słowem nie wspomniałem o niezwykłych efektach ubocznych, jakie stały się moim udziałem ani o najnowszym odkryciu, że na dwustukilometrowej trasie z Rotorua do Auckland z mojego życia zniknęło dziesięć dni! Nie potrafię logicznie wytłumaczyć, dlaczego potraktowałem tych facetów w taki właśnie sposób. Przedstawili mi się tak szybko, że być może mylnie zapamiętałem, kogo czy też co reprezentują. Jeden z nich pokazał mi wizytówkę z niewyraźnie odbitym DSIR albo podobnym logo. Na sąsiedniej stronie jego skórzanego wizytownika znajdowała się wizytówka z okazałym znakiem, zaś widniejący obok niego tekst zawierał, o ile dobrze pamiętam, nazwę "Royal Institute for International Affairs" (Królewski Instytut Stosunków Międzynarodowych). Później dowiedziałem się, że taka instytucja istnieje w Wielkiej Brytanii.

Zacząłem wówczas zastanawiać się, dlaczego brytyjski naukowiec miałby interesować się moim samochodem. Z powodu widniejącej na wizytówce nazwy Royal Institute przyjąłem bowiem, że ten człowiek był Brytyjczykiem. Nie bardzo mogłem uwierzyć, żeby tą sprawą mógł zainteresować się któryś z nowozelandzkich uczonych. Przyszło mi na myśl, że być może miała tutaj miejsce międzynarodowa wymiana personelu. Pamiętam, że mężczyzna ten mówił z typowym dla angielskiej klasy wyższej akcentem. Było w nim coś, co mnie drażniło, prawdopodobnie sposób, w jaki się do mnie zwracał. Nie jestem tego pewien, ale wrażenie to pozostało jeszcze długo po jego odejściu. Później dowiedziałem się, że ci ludzie nie mieli najprawdopodobniej nic wspólnego z "uczonymi", tym niemniej nadal będę ich tak określał, ponieważ nie przychodzi mi do głowy żadne stosowniejsze określenie.

Ci dwaj uczeni obiecali wrócić po pewnym czasie, żeby sprawdzić, czy nie przypomniałem sobie jakichś związanych z samochodem szczegółów. Oczami wyobraźni widziałem, jak muszę zwrócić pieniądze nabywcy i odebrać wóz z powrotem. Byłoby to jednak niemożliwe, ponieważ wydałem już część z nich i nie miałem środków, aby zdobyć brakującą kwotę. Gdyby do tego rzeczywiście doszło, oznaczałoby to dla mnie pewne kłopoty natury finansowej.

Możliwe że nazbyt przejąłem się rozmową z tymi tak zwanymi uczonymi, niemniej postanowiłem spakować swój dobytek i wyjechać, mimo iż w nowym mieszkaniu przebywałem od zaledwie kilku tygodni. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie zniknąć bez zostawiania nowego adresu, tak aby maksymalnie utrudnić odnalezienie miejsca mojego pobytu. Uciekałem, choć tak naprawdę nie wiedziałem przed czym! Trwałem w przeświadczeniu, że nikt nie powinien mnie znaleźć, dopóki sam tego nie zapragnę.

Wstrząs wywołany ostatnim spotkaniem i rozmową różnił się od wszystkiego, czego dotychczas doświadczyłem. Wyglądało na to, że jakoś inaczej postrzegałem wszystko wokół siebie. Czułem się tak, jakbym potrafił dostrzec prawdę poprzez fałszywe pozory roztoczone przez moich gości. Oczywiście, początkowo nie miałem pojęcia o istnieniu tych fałszywych pozorów. Zawsze wierzyłem innym ludziom, toteż ta świeżo nabyta umiejętność - czy raczej natychmiastowa nieufność - wprawiała mnie w zakłopotanie.

Nieufność ta okazała się jednak bardziej niż uzasadniona, gdy ku memu zdumieniu kilka tygodni później ta sama dwójka uczonych znowu stanęła na progu mojego mieszkania. Tym razem wyglądali jeszcze bardziej złowieszczo i byli jeszcze bardziej natarczywi. Nie miałem pojęcia, jakim cudem zdołali mnie tak szybko znaleźć, i z niepokojem myślałem o tym, że potrafili tego dokonać.

Tym razem bardziej hardy (był to czysty blef z mojej strony, ponieważ w istocie trząsłem się ze strachu) powiedziałem im, że nie przypomniałem sobie niczego, co mógłbym dodać do naszej poprzedniej rozmowy, i poprosiłem, żeby dali mi spokój. Popatrzyli na mnie ze zdziwieniem, po czym niechętnie wyszli.

Nazajutrz lub dwa dni później ktoś włamał się do mojego mieszkania. Choć nie zginęło nic wartościowego, stwierdziłem brak dziwnego małego kryształu - jednego z dwóch, które znalazłem w samochodzie po bardzo długiej podróży z Rotorua. Nie miałem pojęcia, skąd się tam wzięły, i nie pamiętałem, żebym kupował coś takiego w ostatnim czasie. Przypominały piryt, miały kształt sześcianu albo kości do gry i barwę złota. Minerał ten znany jest pod nazwą złota głupców. Oba wyglądały tak samo - dokładnie tak samo! Jedyna różnica polegała na tym, że jeden był o pięćdziesiąt procent większy od drugiego. Długość boku większego z nich wynosiła około cala albo 2,5 centymetra. Piszę "wynosiła", ponieważ już go nie posiadam!

Po dokładniejszych oględzinach stwierdziłem również brak części dokumentów, w tym również szkiców i dziwnych linii, jakie machinalnie gryzmoliłem ostatnimi czasy. Ogarnął mnie silny niepokój i ponownie postanowiłem spróbować zmienić miejsce pobytu. Tym razem, aby lepiej zatrzeć ślady, tylko paru zaufanym osobom zdradziłem, dokąd wyjeżdżam. Zmieniłem samochód, a gdzie tylko było to możliwe, korzystałem w korespondencji z adresu przyjaciela.

Powinienem chyba w tym miejscu wspomnieć, że przeczytałem wszystko na temat tajemniczych "ludzi w czerni", którzy według relacji często pojawiali się po obserwacji NOLi albo podobnych zdarzeniach, i muszę stwierdzić, że moi faceci nie bardzo do tych opisów pasowali.

Tym razem wyglądało na to, że przeprowadzka odniosła pożądany skutek. Mijały tygodnie, a moi tajemniczy goście nie przychodzili. Któryś z przyjaciół donosił od czasu do czasu, że ktoś dzwonił i pytał o mój adres, ale osoby te nigdy się nie przedstawiały ani nie podawały powodu, dla którego chciałyby się ze mną skontaktować. Z wolna utwierdzałem się w przekonaniu, że przynajmniej ten jeden problem został rozwiązany.

Wtedy z kolei zaczął nękać mnie dziwny sen. Z czymś takim nie zetknąłem się od czasu dzieciństwa. W kontekście tej przygody miałem dopiero przekonać się, że coś takiego jak przypadek nie istnieje.

Nie jestem pewien, ile dni upłynęło od mojego powrotu do Auckland. Sen, a przede wszystkim nocne bóle głowy zwróciły moją uwagę na fakt, że działo się coś, co nie powinno było mieć miejsca. Ilekroć budziłem się pod wpływem bólu głowy, zawsze tkwiłem w tym samym śnie.

Czas mijał i ta sytuacja wciąż się powtarzała. W końcu zaintrygowany wiadomością, jaka najwyraźniej zawarta była w śnie, poruszony żywą realnością przedstawionych w nim scen, sprawiającą, że czułem się tak, jakbym naprawdę przebywał tam, w "innym" świecie, umieściłem przy łóżku notatnik. Przebudziwszy się w środku nocy, zapisywałem w nim zapamiętane urywki snu. Początkowo sprawiało mi to przyjemność, ale niebawem zaczęło wywierać na mnie zdecydowanie negatywny wpływ. Przytłoczyło mnie poczucie ogromnej samotności.

W nocy ogarniał mnie tak wielki niepokój, że w końcu zapytałem Boba, przyjaciela, u którego zatrzymałem się zaraz po przyjeździe z Rotorua, czy nie mógłbym skorzystać z jego gościnności jeszcze przez kilka dni. Miałem nadzieję, że jego towarzystwo skieruje moje myśli w inną stronę i to przykre uczucie minie. Rzeczywiście odczułem pewną ulgę, ale tamten sen powracał nadal. Ani Bob, ani jego rodzina nie mieli oczywiście pojęcia, co się naprawdę ze mną działo. Jakże mogło być inaczej, skoro nawet ja sam nie w pełni to rozumiałem! Byli wyraźnie zaniepokojeni, ja zaś nie bardzo wiedziałem, jak ich uspokoić.

W międzyczasie w moim notatniku zebrało się sporo zapisków przedstawiających nocne epizody. Potem, którejś nocy, zupełnie nieoczekiwanie otrzymałem nową ważną wiadomość, która zamknęła tę sekwencję snów. Od tego momentu nie miałem już snów, przynajmniej związanych bezpośrednio z tym przeżyciem.

Poczułem, że nareszcie jestem wolny (przynajmniej w nocy), ale dziwne rzeczy spotykały mnie nadal. Jeżeli decydowałem się na noszenie zegarka, jego bateria wyładowywała się w ciągu kilku tygodni. (W malejącym stopniu trwało to do roku 1993). Nie mogłem nosić metalowych przedmiotów w bezpośrednim kontakcie ze skórą, gdyż nieodmiennie wywoływało to wystąpienie wyraźnego zaczerwienienia.

Uświadomiłem sobie, że choć straciłem dziesięć dni życia gdzieś między Rotorua i Auckland, zupełnie nie wiedziałem, co się ze mną wówczas działo. Miałem wewnętrzne przeczucie, że było ze mną coś nie tak, zarówno pod względem medycznym, jak i umysłowym. Poddałem się badaniom, które nie wykazały niczego niepokojącego, poza nieco dziwnym typem krwi.

To mnie wszakże nie uspokoiło. Poprosiłem Boba, aby zechciał przyjąć prawo własności do mojego samochodu. Chciałem mieć pewność, że w przypadku gdyby coś mi się stało, pieniądze z jego sprzedaży trafią do mojego nastoletniego syna w Rotorua. Miałem po temu powody, nad którymi nie widzę potrzeby się tutaj rozwodzić. Teraz widzę, że tym posunięciem jeszcze bardziej zaniepokoiłem Boba i jego żonę. Przepraszam ich oboje za wszystkie zmartwienia, jakich im wówczas przysporzyłem.

W domu zabrałem się za notatki ze snu. Próbowałem złożyć z nich sensowną całość, lecz choć kilka wątków zdawało się wpisywać w owe brakujące dziesięć dni, wciąż stałem wobec zbyt dużej liczby niewiadomych.

Wkrótce po tym, jak przystąpiłem do porządkowania i przepisywania notatek, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Czułem się tak, jakby moim piórem kierowała inna osoba: luki zaczęły się zapełniać, a moja opowieść zaczęła nabierać sensu. Wprost nie mogłem uwierzyć w to, co pisałem!

Tak właśnie wyglądał początek mojej przygody...