Kolor streszczenia
Kolor komentarzy
Kolor cytatów

Rozdział XI
O FUNKCJACH, KTÓRE SŁUŻĄ REDUKOWANIU NIEZMIENNICZOŚCI KULTURY

XI. 1. NIEZBYWALNE OTWARCIE NA ŚWIAT I CIEKAWOŚĆ

Tak jak w porównaniu w r. X.1, ze wzrostem kości, osteoklasty przeciwdziałają osteoblastom i tak jak w stawaniu się gatunków zmiany dziedzictwa pozostają w stosunku zharmonizowanego antagonizmu z niezmienniczością dziedziczenia, tak w życiu kultury omówione w poprzednim rozdziale funkcje utrzymujące strukturę przeciwstawiają się tym, których sprawą jest niezbędna dla wszelkiego dalszego rozwoju kultury redukcja.

O tym, jak bardzo żywotność każdej kultury zależy od równowagi obu tych grup czynników, możemy wnioskować przede wszystkim z zaburzeń, jakie są konsekwencją przewagi jednej czy drugiej grupy. Kiedy kultura utknie w sztywnych, wysoce zrytualizowanych zwyczajach, może to być równie zgubne, jak utrata wszelkiej tradycji wraz z nagromadzoną przez nią wiedzą. Funkcje redukujące niezmienniczość, o których teraz będzie mowa, są tak samo specyficznie ludzkie, jak funkcje wobec niezmienniczości zachowawcze.

Jak już zaznaczono w rozdziale VII, w podrozdziale 6. o zachowaniu z ciekawości, jest charakterystyczną gatunkowo osobliwością człowieka, że inaczej niż w innych organizmach wyższych apetencja do eksploracji i zabawy nie ulega u niego redukcji wraz z nadejściem dojrzałości płciowej. W połączeniu ze skłonnością do samoeksploracji powoduje to, że człowiek jest z konstytucji swej niezdolny podporządkować się kiedykolwiek przymusowi tradycji rzeczywiście bez reszty. W każdym z nas obecne jest napięcie pomiędzy władzą, jaką sprawują uświęcone wartości dawnej tradycji, a buntującą się ciekawością, żądzą nowego. Novarum rerum cupidus (rzeczy nowych chciwy) było w polityce rzymskiej fachowym określeniem rewolucjonisty.

W układzie działania naszych motywacji, analogicznie jak w układzie gruczołów wydzielania dokrewnego, które są przecież dostawcami pramotywacji, każda pobudka sprzężona jest z przeciwną w „system ekwipotencjalnej harmonii”. Dwie przeciwne moce, miłość do tradycji, wraz z poczuciem winy w wypadku sprzeniewierzenia się, po jednej stronie i nie mniej nasycony emocjonalnie pęd do prawdy i nowego poznania po drugiej stronie, toczą, bywa, ze sobą potężne bitwy, i rozstrzyga się ta walka kosztem człowieka, w którego duszy się rozgrywa. Im większy człowiek, tym większy koszt. Wiemy jak drogo zapłacił za zwycięstwo prawdy jeden z naszych największych, Karol Darwin. Kiedy po ciężkich zmaganiach ze sobą osiągnął zbawcze i w najprawdziwszym sensie słowa przełomowe poznanie o wielkim stawaniu się świata organizmów — nie czuł się bynajmniej zwycięzcą. Zapisał w dzienniku: „Wydałem się sobie mordercą.”

Na mniej heroicznym poziomie rozgrywa się coś podobnego w każdym z nas. Skala różnic pomiędzy poszczególnymi ludźmi jest ogromna, u każdego z nas ma inny punkt równowagi pomiędzy tendencjami konserwatywnymi i rewolucyjnymi. Ludzi wielce ufnych w siłę własnego rozumu — nie zawsze są to zresztą najroztropniejsi — cechuje często ubóstwo emocjonalne i nikła umiejętność postrzegania złożonych postaci. Ludzie ci niewiele sobie na ogół robią z tradycji i są szczególnie podatni na duchową chorobę, o której będzie mowa w następnej książce: myślenie technomorficzne. Ludzie emocjonalnie silni, umiejący miłować i czcić, często nie poważają się poddać rozumowej krytyce tego, co starodawne, nawet jeśli są jak najbardziej uzdolnieni do analitycznego myślenia. Każdego, kto się na taką krytykę odważa, traktują jak heretyka i burzyciela najwyższych wartości. Paradoksalnie więc, ci, którzy z nacechowanym emocjonalnie uporem przeciwstawiają się wszelkiemu przyczynowemu wyjaśnianiu procesów naturalnych i każdemu nowatorstwu w życiu kulturalnym, są często ludźmi na wysokim poziomie duchowym.

Bywa, że podtrzymująca kulturę równowaga pomiędzy chroniącymi i redukującymi tradycję czynnikami ustali się w sposób właściwy. Wówczas obie szale wagi są wprawdzie równie ciężkie, mogą być jednak u jednego człowieka obciążone bardzo silnie, u innego zaś tylko nieznacznie. U Karola Darwina napięcie pomiędzy antagonistycznymi siłami było najwyraźniej szczególnie wielkie i jest możliwe, że takie właśnie napięcia sprzyjają dokonaniom twórczym.

Kiedy się obserwuje w sobie samym te zmagania pomiędzy czynnikami zachowania i odnowy, wówczas, jak mi to z pewnością potwierdzi wielu mych równolatków, tzn. ludzi starych, odnosi się wyraźnie wrażenie, że z dwóch dusz, które mieszkają w naszej piersi, owa konserwatywna jest duszą starca, zaś spragniona odnowy — młodzieńca. Rzetelność fenomenologa, jakiej wymagam od siebie, każe mi wyznać, że i dziś, jako człowiek dojrzały, nadal mam też w sobie duszę zdeklarowanego urwisa, która nie godzi się wcale z profesorską godnością i podszeptuje mi dziecinne wybryki przeciw tradycyjnym zwyczajom, zwłaszcza przy okazji różnych akademickich uroczystości. Wolno mi chyba wnosić, że nie tylko ze mną tak się rzeczy mają, bom kiedyś, wystrojony w togę, w czasie uroczystego introitus Bawarskiej Akademii Nauk, dostał nieoczekiwanie kopniaka, i to dobrze wymierzonego, od idącego za mną laureata Nagrody Nobla. Dusza urwisa nie ma oczywiście żadnego respektu dla tradycji, również naukowej, i doznaje uciechy o nieco diabolicznym posmaku, gdy coś, w co długo wierzono, okazuje się fałszem — nawet jeśli w konsekwencji tego poznania trzeba się będzie od nowa tęgo naharować.

Obok tej żywej także w późnym wieku duszy mieszka we mnie od wczesnej młodości druga, która się z rzetelną czcią odnosi do wszelkiej tradycji, dochowuje, w opisany już sposób (r. X.3), głębokiej wiary słowu uwielbianych nauczycieli, i przywiązana jest z pietyzmem do każdej tradycji, ba, nawet do jej zewnętrznej pompy w rodzaju tóg akademickich. Dwie dusze mam bez wątpienia już od wczesnej młodości, ale równie pewne jest dla mnie, że z biegiem życia wzrosła moc tej drugiej. Nie chciałbym jednak ani sądzić, ani się spodziewać, że niczego nie respektująca dusza urwisa kiedykolwiek we mnie zamrze.

XI. 2. NOWATORSTWO MŁODOŚCI

U pszczoły miodnej rozmaite sposoby zachowań służące pospólnemu dobru ula rozdzielone są pomiędzy klasy wieku. Młode pszczoły opiekują się czerwiami, karmią je wydzieliną gruczołów i wytwarzają wosk. Starsze wylatują i zbierają pożywienie dla wszystkich. Potencjalnie obie klasy wieku dysponują każdą z tych umiejętności: Rosch wykazał, że kiedy zabierze się z ula wszystkie pszczoły starsze, wówczas młode wylatują zbierać pożywienie, i że, odwrotnie, gdy zbraknie pszczół młodych, starsze nie tylko powracają do opiekowania się czerwiami, lecz nawet reaktywują swe uwstecznione już gruczoły, aby karmić małe larwy.

Również w kulturze ludzkiej różne klasy wieku pełnią w analogicznym podziale pracy dwie różne funkcje. Dla nas wszystkich jest tak oczywiste, że ludzie starsi są w ogólności konserwatywni, natomiast młodzi dążą do innowacji, iż fakt ten nie pobudza nas do refleksji, czy aby pod antagonizmem nie skrywa się sensowna w jakiś sposób harmonia.

Młodzieńczy protest bynajmniej nie występuje jedynie w ukulturowionej społeczności ludzi, spotyka się go także wśród zwierząt, gdy rodzice i dzieci pozostają przez dłuższy czas razem w hierarchicznie zorganizowanej społeczności rodzinnej. U takich gatunków, np. u wilków, dorastający basior zaczyna się buntować przeciw władcy sfory dopiero wtedy, gdy sam jest fizycznie zdolny objąć rolę przywódcy. Często rewolta przeciw uznawanemu dotąd bez zastrzeżeń władcy wybucha wówczas nagle i robi wrażenie zdrady, jak tego niewątpliwie doświadczyli nieraz ludzie, którzy odchowali przy swej rodzinie wilka lub inne jakieś zwierzę z gatunku o podobnej jak wilcza organizacji społecznej.

U szympansów i w ogóle u małp dojrzałość płciowa następuje jeszcze przed dojściem zwierzęcia do pełnej wagi, mianowicie zaraz po zmianie zębów, mniej więcej w siódmym roku życia. Potrzeba jeszcze pięciu do sześciu lat, nim młodzik zacznie odgrywać rolę dorosłego w charakterystycznej dla gatunku strukturze gromady. U ludzi, jak wiadomo, rozwój młodzieńczy trwa jeszcze dłużej. Nasuwa się przypuszczenie, że ciśnienie selekcyjne, którego następstwem było takie wydłużenie fazy rozwojowej, wywierała konieczność nabywania wiedzy przekazywanej tradycją. Język w swym naturalnym rozwoju uformował słowa dzieciństwo i młodość, dla określenia dwóch różnych faz dorastania. Można sformułować pewne domniemania co do sensu i celu tych rozdziałów życia.

Długotrwałe dzieciństwo człowieka służy uczeniu się, napełnianiu rezerwuaru pamięci wszelakim dobrem kumulowanej tradycji, z językiem włącznie. Długi odstęp czasu pomiędzy osiągnięciem dojrzałości płciowej a przejęciem roli dorosłego, „młodość”, także służy całkiem określonemu zadaniu. Jest to zapewne normalne i w zaprogramowaniu filogenetycznym ludzkich zachowań społecznych przewidziane zjawisko, że młodzież poczyna z dojściem do dojrzałości płciowej kwestionować krytycznie wszystkie tradycyjne wartości kultury rodziców i rozglądać się za nowymi ideałami. Czynią to również dzieci „grzeczne”, w których od zewnątrz obserwowanym stosunku do rodziców nic się poza tym na początek nie zmienia. Najpewniej jednak nastąpiło już u nich skrycie pewne ochłodzenie uczuć dla rodziców i innych z respektem traktowanych osób. Jak wszakże wykazał N. Bischof, ochłodzenie to dotyczy nie tylko emocjonalnego nastawienia wobec rodziców, rodziny i najbardziej szanowanych ludzi, lecz, co bardzo znaczące, również postawy młodzieży wobec wszelkiej swojskości.

Za jednym zamachem czarodziejski powab zyskuje to, co nieznane, obce, to, co dotychczas budziło aż taki strach i odrazę, że tłumiło nawet ciekawość. Zarazem przybywa odwagi i, w najogólniejszym sensie, agresywności, zwłaszcza chłopcom, prawdopodobnie pod bezpośrednim wpływem hormonów. W połączeniu z pędem do nowości i nieznanego daje to postawę, którą można określić jako żądzę przygód. Z tego źródła wywodzi się chęć wędrówki opiewana w starej gminnej pieśni o „małym Jasieńku”. Warto zauważyć, że analogiczne zjawiska występują u dzikich gęsi. N. Bischofowi udało się wykazać, że u gęsi polskiej (białoczelnej) rozwiązanie rodziny następuje wskutek nagłego przewartościowania stosunku do znajomych współplemieńców, z pozytywnego na negatywny. Zapobiega to także parzeniu się rodzeństwa.

U ludzi zmiany towarzyszące dojrzewaniu seksualnemu są u płci męskiej o wiele wyraźniejsze niż u żeńskiej. Młodzieniec znacznie intensywniej buntuje się przeciw ojcu niż dziewczyna przeciw ojcu czy matce.

Do wierności, jakiej człowiek ukulturowiony dochowuje przekazywanym tradycją normom zachowania, przyczynia się w sposób istotny to, że uczucia, którymi darzył dawcę tradycji, przenosi on na otrzymywany przekaz. Z dużym prawdopodobieństwem bliźnim, który w ten sposób najsilniej oddziałuje na młodego człowieka, jest w normalnych warunkach ojciec, w pierwotnej wielkiej rodzinie może to oczywiście być równie dobrze starszy brat, kuzyn, wuj czy dziadek, ale tak czy inaczej członek rodziny. O dawcy tradycji piszę tutaj w liczbie pojedynczej, ponieważ chcę podkreślić, że moim zdaniem ojcowską rolę tradycjodawcy odgrywa na ogół jeden określony człowiek, co, rzecz jasna, nie znaczy, bym twierdził, że tradycji nie może przekazywać również masowe oddziaływanie wielu nosicieli kultury.

Nie byłoby w ogóle możliwe oderwanie się od bardzo wąskich i bardzo wyspecjalizowanych norm zachowania zawartych w tradycji rodzinnej, gdyby w określonym momencie nie zachodziła zmiana znaku przekształcająca miłość i cześć, jakie dorastający osobnik świadczy dawcy tradycji, w umiarkowaną agresywność i nieprzyjaźń, lub, ściślej mówiąc, gdyby uczucia te nie przemieszały się w ambiwalentny sposób ze swymi przeciwieństwami. Intensywność zwrotu zależy od wielorakich okoliczności towarzyszących. Despotyczny i surowy dawca tradycji, który dorastającym członkom rodziny narzucił normy zachowania przemocą, wywoła bunt bardziej intensywny i mocniejsze uczucia nienawiści, niż wychowawca łagodny i „demokratyczny”. Jednakże odłączenie się młodzieńca od rodziny zupełnie bez nieprzyjaznych uczuć jest prawdopodobnie w ogóle niemożliwe. Otóż takie odłączanie jest dla rozwoju kultury ludzkiej równie niezbędne, jak dla niejednej rośliny zapylanie krzyżowe oraz egzogamia dla wielu gatunków zwierzęcych.

Kiedy już młody człowiek zaczął się krytycznie i z niejaką nieprzyjaźnią przeciwstawiać postaci ojca oraz dostarczanym mu za jej pośrednictwem normom zachowania społecznego, wówczas poczyna się on też zaraz rozglądać za innymi, bardziej od wąskorodzinnego przekazu oddalonymi dawcami tradycji. Następują teraz przysłowiowe już lata wędrówki jako ciąg dalszy lat nauki. Nieraz przejawia się to rzeczywistą wędrówką, zmianą miejsca, ale nieraz skutkiem jest tylko czysto duchowa wyprawa zwiadowcza. W dal pędzi młodego człowieka tęsknota za czymś wzniosłym i nienazwanym, czymś z gruntu odmiennym od powszednich wydarzeń życia rodzinnego. Nietrudno odpowiedzieć na pytanie o właściwy, sensowny dla zachowania zarówno kultury, jak gatunku cel tej apetencji: chodzi o znalezienie grupy kulturowej, której tradycyjne normy socjalne są różne niż w społeczności rodzicielskiej, zarazem jednak na tyle podobne, by możliwe było utożsamienie się z nimi. W ten sposób dorastający młodzieniec „adoptuje” nieraz kogoś z nauczycieli, starszych wiekiem przyjaciół lub często nawet całą jakąś zaprzyjaźnioną rodzinę jako nowego dawcę tradycji.

W fazie rozwoju nacechowanej postawą krytyczną młody człowiek odczuwa rodzicielskie normy zachowań jako niedorzeczne, przestarzałe i nudne. Gotów jest nagle przyjąć za swoje cudze, różniące się od tamtych, obyczaje, zwyczaje i poglądy. Istotne przy wyborze przejmowanej w ten sposób tradycji jest, by zawierała ideały, o które można walczyć. To tłumaczy, dlaczego właśnie pełnowartościowa emocjonalnie młodzież tak często przyłącza się do jakiejś mniejszości, której w oczywisty sposób dzieje się krzywda i za której sprawę warto walczyć.

W zdumiewająco szybkim kreowaniu więzi z nową grupą kulturową, w przestawianiu na nowy obiekt instynktowych skłonności młodego człowieka do zbiorowych entuzjamów są rysy, które bardzo przypominają znany ze świata zwierząt proces nastawiania na obiekt, czyli tak zwanego imprintu, cechowania. Tak samo jak imprint, to przestawienie instynktów wiąże się z określonym młodzieńczym stadium uwrażliwienia, jest tak samo niezależne od procesów przyuczania i tak samo nieodwracalne, przynajmniej w tym sensie, że nigdy już następna więź tego rodzaju nie będzie równie intensywna i trwała jak pierwsza. Istnieje inny jeszcze proces nastawiania na obiekt, wykazujący pokrewne właściwości, mianowicie zakochanie się, którego nagłość tak trafnie wyraża angielskie falling in love.

Jeśli młody człowiek poszukujący nowych ideałów znajdzie wcielenie wszystkiego, czego tak bardzo potrzebuje, w osobie starszego wiekiem druha, czy nauczyciela lub też w jakiejś grupie, to popaść może w egzaltowaną adorację, której nie brak zewnętrznie podobieństwa do miłosnego zadurzenia. Dopatrywać się w niej, jak to się dość często zdarza, skłonności homoseksualnych byłoby czymś równie opacznym, jak podejrzewać kompleks Edypa z seksualnymi skłonnościami do matki we wspomnianej już nieprzyjaźni wobec ojca. Bywa, że również najzupełniej normalny młodzieniec egzaltuje się ogromnie starszawym łysym grubasem z białą brodą.

Każdy mężczyzna zna zapewne opisywane procesy towarzyszące dojrzewaniu płciowemu, bądź z własnenego doświadczenia, bądź z obserwacji osób bliskich. Psychologowi i tym bardziej psychoanalitykowi są one świetnie znane. Natomiast interpretacja, którą chciałbym zaproponować, znacznie odbiega od psychoanalitycznej. Wysuwam hipotezę, że wyżej opisane procesy, w prawidłowym dla nich powiązaniu czasowym, są zaprogramowane filogenetycznie i że ich działanie, sprzyjające utrzymaniu kultury i gatunku, polega na ciągłym przystosowywaniu kultury do nieprzerwanego potoku zmieniających się danych środowiskowych, dzięki redukcji przestarzałych i nadbudowie nowych elementów zachowania ujętego tradycją.

Są to działania tym potrzebniejsze dla przetrwania kultury, im jest ona wyższa, ponieważ łatwo pojąć, że wraz z poziomem rozwoju rośnie też modyfikujący wpływ, jaki kultura wywiera ze swej strony na własne środowisko. Ogólnie biorąc wydaje się, że plastyczność kultury, którą sprawia redukowanie i przebudowa tradycyjnych norm, wystarcza dla sprostania tej zmienności. Są dobre racje, aby przypuszczać, że w kulturach dawnych i pierwotnych tradycja była sztywniejsza, że syn posłuszniej stąpał tam po śladach ojca i innych dawców tradycji, niż w kulturach wysokich w czasach ich rozkwitu. Trudno powiedzieć, czy zdarzało się już, by jakieś kultury wysokie ginęły wskutek zaburzeń w omawianych procesach, zwłaszcza wskutek nadmiaru redukcji kulturowej. Natomiast jest poza wszelką wątpliwością, że naszej kulturze grozi obecnie zagłada wskutek zbyt szybkiej rozbiórki, i nawet wręcz totalnego wyburzenia wszelkiej tradycji. O tym także będzie mowa w następnym tomie.

W normalnych okolicznościach, kultura zdrowa (co tu znaczy normalny i zdrowy, będzie również zdefiniowane w zapowiedzianym tomie drugim) zapobiega w określony sposób takiemu wyburzaniu tradycji i utracie wszelkiej zawartej w niej wiedzy. Tam, gdzie panuje równowaga pomiędzy czynnikami chroniącymi niezmienniczość oraz tymi, które ją redukują i odmieniają, tam nowe kulturowe normy zachowań, przyswajane przez dorastającego osobnika, nie różnią się zbytnio od norm rodzicielskich, ponieważ w większości pochodzą z tej samej lub pokrewnej kultury. Nadto, poszukiwanie nowych ideałów rozpoczyna się tak wcześnie, że młody człowiek będzie miał przez wiele lat sposobność porównywania ich z tradycjami domu rodzinnego: rozbiórka i rozbudowa odbywają się wszak w okresie, kiedy życie młodego człowieka jest nadal ujęte w mocne więzi socjalne rodzicielskiego domu. Normalnie więc, „osteoklasty” nie są nigdy same i nieskrępowane na placu. Już wtedy, gdy przemożna żądza wędrówki pędzi w dal „małego Jasieńka”, daje o sobie znać najpierw cicha nostalgia, z wiekiem przybierająca na sile. Bunt najradykalniejszy jest na początku, łagodnieje z latami, człowiek staje się coraz bardziej tolerancyjny wobec rodziców i wspomnień o nich, i chyba nie zdarza się, by normalny sześćdziesięcioletni mężczyzna nie miał wyższego zdania o swym ojcu, aniżeli jako siedemnastolatek.

Zacznę może od rady. Świetną lekturą uzupełniającą, szczególnie drugi podrozdział, jest "Bohater o tysiącu twarzy" Josepha Campbella. Gorąco polecam. Jest to analiza mitu bohatera opuszczającego dom w poszukiwaniu nowego, jaki pojawia się w wielu kulturach i literaturze.

 Nie mam krytycznych uwag do tego rozdziału, jedynie pragnąłbym go uzupełnić spostrzeżeniem, że czynnikiem nie tyle kulturowym co religijnym niszczącym źle pojętą tradycję kościoła katolickiego są objawienia współczesne. Gdy chcę zdenerwować zatwardziałego kapłana tradycjonalistę zadaję mu pytanie: Księże, mówicie, że co dobre a co złe mówi nam sumienie. Zatem kogo mam słuchać, księdza czy sumienia? To pytanie przeważnie kończy uprzejmą rozmowę...