X. I. ZDOLNOŚĆ ROZWOJU JAKO STAN RÓWNOWAGI
Możliwość zaliczania danego zwierzęcia czy rośliny do określonego
gatunku zawdzięczamy temu, że w magazynie materii dziedzicznej, wspólnej
dla określonej populacji istot żywych, ustalona jest pewna liczba cech
dostatecznie niezmiennych. Po tych właśnie cechach rozpoznajemy przecież
przynależność gatunkową osobnika. Jak wynika z poprzedniego
podrozdziału właśnie ów magazyn, nazywany gene pool (pula genowa) przez
anglojęzycznych genetyków i filogenetyków, stanowi istotę danego
gatunku.
Tak jak zoolog potrafi rozpoznać przynależność gatunkową
zwierzęcia, tak też archeolog i historyk kultury widzą od razu, z jakiej
kultury i z którego jej okresu pochodzi określony przedmiot. Wobec
łatwości, z jaką dziedziczenie właściwości nabytych sprawić może zmiany w
wytworach ludzkiego ducha, stosunkowa niezmienność dokonań kulturowych,
która pozwala znawcy na tak pewny sąd, wymaga odrębnego wyjaśnienia.
Zdolność gatunku do życia zależy od tego, czy niezmienniczość
jego materii dziedzicznej pozostaje we właściwej równowadze z jej
zmiennością. Filogenetycy i genetycy wiedzą już dziś dość dokładnie, jak
to się dzieje, że gatunek zwierzęcy lub roślinny daje sobie dzięki
kolejnym procesom przystosowawczym radę z nieustannymi, większymi i
mniejszymi zmianami w swym obszarze życiowym. Równowaga pomiędzy
czynnikami warunkującymi niezmienniczość dziedzictwa a tymi, które je
odmieniają, jest różna, zależnie od gatunku i przystosowana zawsze do
zmienności przestrzeni życiowej. W obszarach o małej zmienności, jak np.
w oceanie, dominują czynniki powodujące niezmienniczość; stopy mutacji i
szanse utrwalenia odmian (Spalterbigkeit) są tam najniższe. Najwyższe
są natomiast u istot żyjących w biotopach szybkozmiennych.
To, co wiemy o licznych analogiach pomiędzy powstawaniem gatunków
i historycznym stawaniem się kultur, wskazuje, że również w kulturze
ludzkiej należałoby poszukiwać dwóch kategorii procesów, których
zharmonizowany antagonizm wytwarza i podtrzymuje niezbędną dla życia
równowagę pomiędzy niezmienniczością a zdolnością przystosowania. Nie
sposób uniknąć w takim przedsięwzięciu pewnego antycypowania tomu
drugiego niniejszej książki, w którym będzie mowa o zaburzeniach tej
równowagi i o błędnym działaniu poszczególnych czynników. O czynnikach
tych wiemy bowiem niewiele, to zaś, co wiemy, pochodzi w większości ze
studium owych zaburzeń i błędów. Na swoje usprawiedliwienie mogę
powiedzieć, że nie inaczej niż ja tutaj postępują na ogół autorzy
podręczników fizjologii, opisując najpierw proces normalny, aczkolwiek
wiedza o nim pochodzi wyłącznie niemal z patologicznych zaburzeń.
Postępowaniem istotnie wskazanym byłoby prowadzenie ucznia tą samą
drogą, którą podążał proces badawczy. Jest to, niestety, droga uciążliwa
i trudna.
W dwoistym działaniu każdej struktury tkwi problem, wobec którego
staje każdy system żywy, czy to gatunek, czy kultura ludzka: funkcję
struktury jako wspornika okupywać trzeba usztywnieniem, tzn. redukcją
stopni swobody! Dżdżownica może się skręcać do woli, my zaś możemy
zmieniać postawę ciała tylko w tych punktach, gdzie są przeznaczone do
tego stawy. Za to my możemy się wyprostować, a dżdżownica nie.
Niezmiennicze struktury danego gatunku stanowią jego przystosowanie i są
zarazem w osobliwy sposób powiązane z wiedzą. Z jednej strony, każda
przystosowana struktura zawiera wiedzę; wiedzy nie można w ogóle
utrwalić inaczej niż w strukturze przystosowanej, czy to będą łańcuchowe
cząsteczki genomu, komórki zwojów mózgowia, czy też litery w
podręczniku. Struktura jest przystosowaniem dokonanym i gotowym; jeśli
ma dojść do dalszego przystosowania i zdobycia nowej wiedzy, strukturę
trzeba, przynajmniej częściowo, rozebrać i przebudować.
Pięknym przykładem tego procesu jest wzrost kości. Nie polega on
bynajmniej tylko na wytwarzaniu szybko wapniejącej substancji kostnej
przez komórki kostnorodne, „osteoblasty”; równocześnie muszą też
funkcjonować komórki zdolne niszczyć starą substancję kostną, mianowicie
„osteoklasty”. Dzięki zharmonizowanemu współdziałaniu tych antagonistów
rosnąca kość dostosowuje się stale jako całość do rozmiarów
podrastającego zwierzęcia i jest w każdym stadium wzrostu w harmonii z
całością organizmu.
Wszelkie kumulowanie wiedzy, konstytutywne dla ducha człowieka
ukulturowionego, polega na powstawaniu sztywnych struktur. Konieczna
jest stosunkowa niezmienniczość tych struktur, aby w ogóle można je było
dziedziczyć z pokolenia na pokolenie i kumulować wiedzę na dłuższy
czas. Łączna wiedza jakiejś kultury, zawarta we wszystkich jej
obyczajach i zwyczajach, w metodach uprawy i procederach technicznych, w
gramatyce i słownictwie jej języka, nade wszystko zaś we „wiedzianej
wiedzy” tego, co zwie się nauką, musi być przelana w struktury o
stosunkowo stałej formie, aby można ją było kumulować i przekazywać.
Nie wolno jednak ani przez chwilę zapominać, że struktura jest
tylko przystosowaniem, nie zaś przystosowywaniem się; tylko wiedzą, nie
zaś poznawaniem. „Słowo zamiera już na piórze” — powiadał Goethe. „Myśl
jak potok żaru, lawa! Lecz lawa zawsze sama zamyka się zwałem i myśl
każda ginie zdławiona w pomyślanym” — powiadał Nietzsche. Tak jak
niemożliwy jest wzrost kości bez jej rozkładania, tak też nie ma żywego
rozrostu wiedzy ludzkiej, jeśli krok za krokiem nie następuje eliminacja
tego, co już przystosowane i już wiedziane, robiąc miejsce dla tego, co
nowe i wyższe.
Niezmienniczość i zmienność wiedzy, jaką reprezentuje kultura,
muszą być w zharmonizowanej równowadze nie inaczej, niż stałość i
zmienność w dziedziczeniu zapisane w genomie gatunku zwierzęcego czy
roślinnego. Niniejszy rozdział traktuje o niezmienniczości czynników
podtrzymujących kulturę.
X. 2. PRZYZWYCZAJENIE I TAK ZWANE MYŚLENIE MAGICZNE
[Die Gewohnheit. W opisie zachowań zwierzęcych autor używał
terminów Gewohnung - habituacja, przywykanie i Angewohnung - nawyk.
Termin Gewohnheit jest bardziej „rozmazany”, potoczny, gdyż będzie
opisywał również sytuacje kulturowe; stąd użycie po polsku
„przyzwyczajenia”, bardziej antropologicznego niż np. „nawykanie” -
przyp. tłum.]
W książce o agresji opisywałem obszernie rolę, jaką zwykle
przyzwyczajenie odgrywa przy utrwalaniu wyuczonych ciągów zachowań;
tutaj mogę więc ująć rzecz w skrócie. Przyzwyczajenia nabyte osobnicze,
jak np. przyuczone trasy, przybierają nieraz już po zadziwiająco krótkim
czasie określoną sztywną formę, której zwierzę nie potrafi się wyzbyć w
ogóle lub przynajmniej bez trudu. Jakoż wskazane jest, by istota
pozbawiona przyczynowego rozeznania w możliwych następstwach jakiegoś
zachowania, trzymała się ściśle metody, która okazała się już skuteczna i
bezpieczna. Dość wspomnieć przygodę mojej „zabobonnej” lub, jeśli kto
woli, cierpiącej na natręctwo neurotyczne gęsi, która zapomniawszy
kiedyś w pośpiechu o zwykłej drodze okrężnej zlękła się i pośpieszyła
nadrobić zapomnienie, lub historię wierzchowca i muła Margarety Altmann,
które nie chciały przechodzić bez postoju koło miejsc, gdzie kiedyś
kilkakrotnie już obozowały.
Również u ludzi najzupełniej przypadkowo nabyte przyzwyczajenie
staje się szybko „ulubione”. Wszelkie odchylenie od utartego sposobu
zachowania odczuwa się jako coś nieprzyjemnego, nawet budzącego lęk;
obserwowałem to kiedyś po sobie, gdy zbuntowany przeciw niewolnictwu
nawyków starałem się chodzić innymi trasami niż te, do których się
przypadkowo przyzwyczaiłem. Typowa neuroza natręctw narzucająca
dotkniętej nią osobie, osobliwe i nieraz nader skomplikowane sposoby
zachowania, jest tylko hypertrofią mechanizmu, który normalnie służy
utrzymaniu niezmienniczości zachowania i jest niezbędny dla kumulacji
wiedzy przekazywanej tradycją.
Głęboki lęk, który przy wszelkim odstępstwie od zwykłego
zachowania ogarnia każdą istotę zależną od przyzwyczajeń, jest bardzo
pierwotnym impulsem, który występuje z wielką mocą także u istot
przedludzkich, ale odgrywa również rolę nie do zastąpienia w złożonym
układzie motywacji ludzkiego życia w kulturze. Ma on istotny udział w
mocno zabarwionym lękiem uczuciu, że się zgrzeszyło, w poczuciu winy
zatem, i w ten sposób przyczynia się wydatnie do przestrzegania prawa
przez człowieka ukulturowionego. Jak to wyłożyłem w książce o agresji,
nie ma godnych wiary komunikatów i godnych zaufania układów, nie ma
wiary i nie ma prawa, jeśli przyzwyczajenie nie stało się w opisany
sposób potężnym impulsem zachowania.
Nikt by jednak nie pomyślał, że można mówić o ulubionym
przyzwyczajeniu, gdyby poza lękiem jako karą za sprzeniewierzenie nie
wchodziły w grę inne jeszcze emocje, które nagradzają za „grzeczne” i
posłuszne przestrzeganie nakazów przyzwyczajenia. Każdemu znana jest
przyjemność o zupełnie specyficznym charakterze, jakiej doznajemy na
widok czegoś bardzo swojskiego — krajobrazu z dzieciństwa, wnętrza domu,
gdzieśmy mieszkali przed wielu laty, lub twarzy starego druha. Podobnej
satysfakcji dostarcza wykonanie wyuczonego, dobrze opanowanego ruchu.
Silnie utwierdzające uczucie, które towarzyszy obu procesom,
receptorycznemu i motorycznie-proprioceptorycznemu, jest przeciwieństwem
opisanego uprzednio lęku egzystencjalnego, jest to kojące uczucie
bezpieczeństwa, które oznacza o wiele więcej niż tylko eliminację lęku:
dodaje nam ono niemało pewności siebie! „Tu się czuje, że jestem w
domu” albo „całkiem to jeszcze dobrze umiem”. Sądzę, że wszyscy nie
doceniamy, jak nieustannie siedzi nam lęk na karu i jak bardzo
spragnieni jesteśmy bezpieczeństwa!
X. 3. NAŚLADOWANIE I ŻYCIE NA WZÓR
Wszystkie niespecyficzne ludzkie procesy, które przyczyniają się
do utrwalania przyzwyczajeń, doznają w przypadku człowieka żyjącego w
kulturze potężnego wzmocnienia. Będąc ludźmi, istotami z natury
kulturowymi — co nigdy nie dość jest powtarzać — nie potrafimy nie
nadawać przekazowi otrzymanemu w dzieciństwie i młodości od rodziców i
starszych krewnych wartości emocjonalnych, które mają dla nas ci dawcy
tradycji. Kiedy wartości te spadają poniżej zera, przekazywanie tradycji
kulturowej ustaje. Niełatwo jest zanalizować charakter
rozmaitych uczuć, jakimi człowiek młodszy darzyć musi starszego, aby być
w ogóle w stanie przejmować od niego tradycję. Te jakości uczuciowe są
zresztą dostępne zasadniczo tylko metodom fenomenologicznym, tak że
ściśle rzecz biorąc każdy może o nich mówić wyłącznie za siebie. Wątpię
też, czy dojrzały język potoczny, którego psychologiczną wnikliwość
wysoko poza tym cenię, stworzył odpowiednie słowa dla każdej z tych
jakości oddzielnie. Jakże rozmaite jakości nazywa się jednym słowem
„miłość”! Niewątpliwie, miłość jakiegoś rodzaju należy do nieodzownych
warunków przejmowania tradycji. Najtrafniejszym może określeniem
uczucia, którym odbiorca tradycji darzyć musi jej dawcę, jest „być mu
chętnym”. Jeśli komuś jesteśmy niechętni, to niełatwo „dajemy sobie coś
powiedzieć”.
Słowo „bojaźń” nie dość, jak mi się zdaje, jednoznacznie określa
drugi z uczuciowych warunków przekazu tradycji. Istotny tu dla mnie sens
tego słowa najwyraźniej dochodzi chyba do głosu w złożeniu „bojaźń
Boża” lub „bogobojność”. Dopóki w rozwoju osobniczym dorastającego
człowieka „socjalizacja”, tzn. włączenie do kultury tradycyjnej i
samoutożsamienie z nią, nie postąpiła aż tak daleko, by mógł on odczuwać
dorobek swoistej dla tej kultury tradycji jako coś bezpośrednio godnego
czci, jako tremendum [Z poezji łacińskiej: coś, przed czym należy drżeć
z bojaźni, sceptra Iovis tremenda - przyp. tłum.], dopóty jest w
oczywisty sposób niezbędnie potrzebne, by doznawał tego uczucia całkiem
osobiście wobec któregoś ze starszych nosicieli kultury. Tremendum
pochodzi od łacińskiego czasownika „drżeć” lub „trząść się”; nazwa
jednej z najpiękniejszych i najrozumniejszych religii, kwakrów, wywodzi
się z oznaczającego to samo czasownika angielskiego [Pierwotna nazwa -
Stowarzyszenie Przyjaciół - ustąpiła na rzecz wyzwiska. Założyciel
sekty, George Fox, wezwał w czasie swego procesu sędziego, by czcił Boga
i drżał przed Sądem Ostatecznym, na co sędzia nazwał go drwiąco właśnie
kwakrem - przyp. tłum.]. Drżeć przed postacią ojca nie przystoi
współczesnemu człowiekowi. Jest niemniej nieodzowne, by odbiorca
tradycji uznawał hierarchiczną wyższość jej dawcy. Sytuację emocjonalną,
odpowiadającą temu uznaniu, najlepiej będzie we współczesnym języku
potocznym określić jako respekt, mniej czy bardziej głęboki, którym
cieszy się dawca tradycji.
Nie bez winy psychoanalizy i doktryny pseudodemokratycznej
szeroko rozpowszechniło się błędne przekonanie, jakoby uczucia miłości i
respektu wykluczały się nawzajem. Staram się powrócić w dzieciństwo i
próbuję sobie uprzytomnić, kogo najbardziej kochałem spośród przyjaciół w
tym samym mniej więcej wieku oraz starszych ode mnie krewnych i
nauczycieli. Spośród równolatków miłością darzyłem co najmniej równie
często tych, dla których miałem respekt i których nawet trochę się
lękałem, jak tych, którzy byli mi wprawdzie wiernymi przyjaciółmi, ale
niedwuznacznie niższymi „rangą”. Wiem na pewno, że rzadko tak kochałem i
czciłem któregoś z przyjaciół jak starszego ode mnie o cztery lata,
niekwestionowanego przywódcę naszej dziecięcej gromady w Altenbergu.
Jeszcze będąc w niższych klasach szkoły średniej zwykliśmy się namiętnie
bawić w Indian. Miałem wtedy niezgorszego stracha przed naszym
przywódcą, i nie bez powodu, gdyż karał za wykroczenia, zwłaszcza
przeciw honorowemu kodeksowi Indian, a był znacznie silniejszy ode mnie.
Ten chłopiec był władcą niezwykle rycerskim, z ogromnym poczuciem
odpowiedzialności i mężnym. Uratował kiedyś życie mojej obecnej żonie
naprawdę narażając własne. Emmanuelowi La Roche, pierwszemu z moich
rzeczywistych przełożonych, zawdzięczam mnóstwo reguł moralnych.
Po dłuższym namyśle okazuje się też, że nawet ci z równych mi
wiekiem, których bym według kryteriów socjologii zwierząt zaszeregował
jako hierarchicznie niższych, odznaczali się zawsze czymś, co mi
imponowało i w czym mnie przewyższali. Wątpię, czy można w ogóle kochać
naprawdę człowieka, na którego się pod każdym względem patrzy z góry.
W stosunku dzieci do dorosłych dodatnia korelacja pomiędzy
miłością i respektem jest jeszcze wyraźniejsza; w stosunku wyrostków do
dorosłych mężczyzn jest niemal absolutna. Spośród nauczycieli
najbardziej kochałem, bez wyjątku prawie, najsurowszych, przy czym
surowość nie oznacza oczywiście samowolnej tyranii, lecz tylko
bezwarunkowe wymaganie zgodnego z hierarchią szacunku. Wyjątkowe miejsce
w mych dziecięcych sympatiach zajmowały, trzeba przyznać, dwie
niezamężne ciotki, rozkochane w dzieciach stare panny, które nas
rozpuszczały bez miary. Nie miałem dla nich ani krzty respektu, ale
kochałem je czule, z lekką domieszką politowania.
Warunkiem najprostszej nawet i najbardziej prymitywnej formy
przejmowania tradycji, naśladowania, jest, by naśladowany „imponował” w
jakiś sposób naśladowcy, chociażby tylko czymś takim jak ceremoniał
japońskiego ukłonu (p. r. VII.7), który zafascynował mego wnuczka. Na
wyższym poziomie naśladownictwa dzieci starają się całą swoją
osobowością wejść w osobowość naśladowanego i w ten sposób wytwarza się
tak zwane granie ról. Wybór roli określany jest przez to, co dziecku
imponuje, utwierdzająca zaś przyjemność polega bez wątpienia na poczuciu
wyższej wartości własnej, co, jeśli o mnie chodzi, dokładnie sobie
jeszcze przypominam. Role odgrywane przeze mnie odnosiły się głównie do
wzorów zwierzęcych — nikogo to chyba nie dziwi — i mogę zapewnić, że
jako kaczka bądź dzika gęś czułem się naprawdę wspaniale. W ekstazę
wprawiała mnie także dumna rola rozpędzonej lokomotywy ekspresu,
gwiżdżącej i plującej parą... Niezgorzej czułem się również jako
Winnetou, szlachetny wódz Apaczów, choć zwierzchnictwo najwyższe miał
sprawiedliwy ojciec Inczuczuna.
Z tych stadiów w graniu ról w moim własnym dzieciństwie
wnioskuję, niebezzasadnie chyba, że wcześniej, mniej więcej przed 8—10
rokiem życia, naśladowane wzory mają na dalszą metę silniejszy wpływ niż
odgrywane później. Potem nie wchodzi się już tak kompletnie w graną
rolę.
Fakt, że dziecko może w opisany sposób przejąć rolę nawet martwej
maszyny, dowodzi jedynie, jak szerokie jest pole, które wrodzona
skłonność pozostawia dziecięcemu naśladownictwu.
W moim własnym przypadku, role odgrywane w dzieciństwie miały z
powodu, o którym już napomknąłem, ogromne, może nawet rozstrzygające
znaczenie dla późniejszego życia. Dobrze jeszcze pamiętam, jak się
siliłem oddać ruchy moich ulubionych zwierząt, naśladując je prawdziwie
po aktorsku. Zrobiło się z tego trwałe przyzwyczajenie: uczę się „na
pamięć” zwierzęcych sposobów poruszania naśladując je. Ta umiejętność
bardzo bawi moich uczniów.
Dzieci mniej rozpieszczone wybierają bliższe wzory, wśród których
motorniczy i konduktor tramwaju ciągle jeszcze mają powodzenie,
natomiast żołnierze, najczęściej naśladowani przed paru pokoleniami,
już, dzięki Bogu, dzieciom nie imponują. O prostych, „niższych”
kulturach wiemy dzięki O. Koenigowi, I. Eibl-Eibesfeldtowi i innym, że
role obierane tam i z zapałem odgrywane przez dzieci, są to po prostu
role dorosłych przy jakimś imponującym dzieciom zajęciu. Według Koeniga,
gra przechodzi tam często płynnie w efektywne dopomaganie naśladowanej
osobie w pracy.
Nie ulega wątpliwości, że kiedy jakiś człowiek, którego wyższość
uznajemy, staje się dla nas, dorosłych, wzorem i kiedy staramy się mu
dorównać, to są w tym elementy dziecięcego grania ról. Może się wtedy
zdarzyć, że zupełnie nieświadomie naśladujemy również jak nasz wzór
chrząka i spluwa. Żona moja i obdarzeni zmysłem krytycznej obserwacji
przyjaciele zapewniali mnie nieraz, że ilekroć wykładając dochodzę do
szczególnie dla mnie ważkiego tematu, tylekroć popadam w urywane nieco
skandowanie mego nauczyciela Ferdynanda Hochstettera. Nie wierzyłem, aż
kiedyś sam byłem świadkiem jak I. Eibl-Eibesfeldt trochę się
zdenerwował, wygłaszając bardzo ważny referat. I wtedy usłyszałem ze
zdumieniem echo Hochstetterowej wymowy jako dziedzictwo w drugim
pokoleniu właściwości nabytych.
Niech mi wolno będzie zapewnić, że Ferdynandowi Hochstetterowi
zawdzięczam nie tylko afektację w mówieniu. Na ogół nie można oczywiście
brać sobie drugiego człowieka za wzór tylko w zakresie niektórych
właściwości lub dokonań i zarazem odgrodzić się od niego pod innymi
względami. Podstawowa siła wzoru objawia się skutecznie tylko wtedy, gdy
afirmujemy go pod każdym względem, zwłaszcza etycznym. Od wzoru, który
czcimy, przejmujemy w pierwszym rzędzie normy zachowania socjalnego,
obyczaje, jakie we właściwym sensie słowa mieć przystoi. Poczucie winy,
będące karą za sprzeniewierzenie się im, jest nader bliskie przykrym
doznaniom, które by się stały naszym udziałem, gdyby nas ów człowiek sam
na tym przyłapał. Nawet umiarkowana przygana z jego ust może być
skuteczną karą, choćby chodziło tylko o sprawy rzemiosła, nie etyki.
Najostrzejsza nagana, jaką kiedykolwiek usłyszałem od Hochstettera,
brzmiała: „Zaiste: blamaż.” Chodziło tylko o błąd w spreparowaniu zwłok,
które miały być demonstrowane w czasie wykładu. Boję się wprost
pomyśleć, jak bym się czuł, gdyby mi mój nauczyciel wytknął coś
poważniejszego, związanego nie tylko z błędem sztuki. Łatwo pojąć, że
uznanie i pochwała z ust takiego nauczyciela, jeszcze oszczędniejsze w
słowach, były bardzo skuteczną zachętą.
Wszystko, co z tradycji kulturowej, zwłaszcza z przekazanych norm
zachowania społecznego, przejmujemy od tak czczonego wzoru, szanujemy i
cenimy z konieczności równie wysoko jak ukochanego człowieka.
Przyczynia się to z pewnością do utrzymania niezmienniczości kultury.
Ponieważ obecnie właśnie ta niezmienniczość wyraźnie szwankuje, wielu
odpowiedzialnych ludzi skłonnych jest uważać za bezwzględne dobro
wszystkie w ogóle podtrzymujące ją czynniki. Jednakże dobrem są one
oczywiście tylko dopóty, dopóki, jak to już wyłożyłem (r. X.1),
pozostają w odpowiedniej równowadze z procesami wyburzania i zmiany
struktur, zabezpieczającymi przystosowanie systemu w nieustannie się
zmieniającej przestrzeni życiowej. O zaburzeniach tej równowagi będzie
mowa obszernie w przygotowywanym tomie drugim.
Wszystkie przekazane tradycją struktury wykazują sztywność
nieodzowną dla ich funkcji jako wsporników. Ponieważ czczona postać
ojca, jako jedyna, która jest w stanie przekazywać tradycję, ze swej
strony także czci swego ojca, więc ów dziadek, może już nawet nie znany
osobiście młodemu człowiekowi, wydaje się bardziej jeszcze czcigodny. W
ten sposób będąca prawidłowością cześć dla przodków jest u człowieka
zaprogramowana filogenetycznie. Nic dziwnego, że kult przodków występuje
u bardzo różnych ludów w tej samej prawie postaci. Tak jak cześć dla
przodków, nieraz wynoszonych do rangi bóstw, rośnie wraz z oddaleniem w
czasie, tak też szacunek dla przekazanych tradycją sposobów zachowania
wzrasta wraz z ich wiekowością: im bardziej ich początki kryją się w
mroku przeszłości, tym bardziej nabierają one charakteru świętości,
której pogwałcenie lub sprzeniewierzenie się jest grzechem i budzi
uczucia lęku i winy.
Procesy, które karzą wszelkie odstępstwo od przekazanych tradycją
norm zachowania, wspomagane są przez procesy nagradzające
przestrzeganie zwyczaju i obyczajności: możność utożsamienia się z
postacią ojca i uświadomienia sobie, że daje się posłuch nakazom
etycznego super-ego, użycza człowiekowi poczucia wewnętrznego
bezpieczeństwa, bez którego nie sposób się obejść. Do najważniejszych
metod diabolicznego zaiste „prania mózgu” należy odbieranie tego
poczucia ofiarom przez doprowadzenie ich do wątpienia o wszystkim, co,
jak sądziły, wiedziały na pewno.
Opisywane przed chwilą procesy cechuje tendencja do powolnego,
lecz niepowstrzymanego usztywniania w formie doktryny wszystkiego, co
należy do skarbca kultury i wspólnej wiedzy jej nosicieli. W określonych
granicach jest to proces, jako się rzekło, nieodzowny. Jest tak nawet w
dziedzinie działalności, o której najmniej bylibyśmy skłonni
przypuszczać, że posługuje się doktrynami i że wznosi swe konstrukcje na
opoce twardej wiary, mianowicie w przyrodoznawstwie. Można sobie, będąc
przyrodnikiem, usilnie wmawiać, że wszystko, co się we własnym
mniemaniu wie, jest tylko hipotezą roboczą i że zachowuje się cały czas
pełną gotowość proklamowania niesłuszności wszystkiego, co się
dotychczas uważało za prawdę — i to nie tylko bez emocjonalnie
zabarwionego oporu, ale wręcz z rzetelną radością. Kiedy chodzi o
hipotezy dopiero niedawno przez nas sformułowane i będące aktualnie
przedmiotem ożywionych badań, może to być nawet prawdą, również w moim
przypadku. Są też może badacze, którzy zgodnie z procedurą wytyczoną
przez Karola Poppera szukają tylko, jak by tu wszelkimi sposobami
sfalsyfikować własną hipotezę, tzn. wykazać jej niesłuszność i dotrzeć w
ten sposób, przez eliminację rozmaitych możliwości wyjaśnienia, do
jedynej niefalsyfikowalnej teorii. Nigdy jednak, o ile mogłem
zaobserwować, nie postępują tak badacze obdarzeni znaczną umiejętnością
postrzegania postaci, tak zwaną intuicją. Hipoteza, która jako pierwsza
przychodzi na myśl człowiekowi o takiej umysłowości, nie jest
skonstruowana dowolnie, bez związku z postrzeżeniami zewnętrznymi;
przeciwnie, jest ona już rezultatem owego złożonego współdziałania
narządów zmysłowych i centralnego systemu nerwowego, które omawialiśmy w
podrozdziale 2 rozdziału VII. Odwołując się do fenomenologicznej
samoobserwacji muszę wyznać, że najpierw po prostu wierzę w to, co
postrzegłem intuicją. Potem oczywiście staram się wszelkimi sposobami
sfalsyfikować przypuszczenie i robię, co w mej mocy, aby stworzyć mu
najwymyślniejsze sposobności wykazania, czy jest słuszne, czy też
fałszywe. W tym stadium jestem też jeszcze zdolny rzetelnie się cieszyć,
jeśli się okaże, że uwierzyłem w coś zupełnie fałszywego. Skłamałbym
natomiast, gdybym twierdził, że pragnę zdemaskować wszystkie moje
hipotezy jako zupełnie fałszywe. Zwłaszcza gdy chodzi o dawniejsze z
nich, żywię nadzieję, że wyjdą nietknięte z wszelkich falsyfikacyjnych
testów. Spodziewam się wykryć w nich pomniejsze nietrafności, jako że z
góry jestem przekonany, iż hipotezy moje nigdy nie są całkowicie
słuszne. Zbyt dobrze znam pułapki, w których utyka zwykle moja percepcja
postaci, by mniemać inaczej. Ale tak samo wiem z doświadczenia, że
nader rzadko komunikuje mi ona coś zupełnie fałszywego i przyznaję, że w
wypadku każdego przypuszczenia, które wymaga kontroli, liczę na
częściową przynajmniej słuszność mej intuicji. „Słuszność” należy tu
rozumieć w duchu tej oto definicji prawdy, którą w jednej z naszych
dyskusji sformułował ojciec Adalbert Martini: „Prawda jest to taki błąd,
który najlepiej, jak się okazuje, przygotowuje następny, trochę
mniejszy.”
Bez tego rodzaju nadziei nic by właściwie nie zachęcało badacza
do inicjowania nowego projektu przez nową hipotezę. Hipotezę taką
zakłada się jako podstawę i jest to rzeczywiście trafne określenie, gdyż
przecież to, co uważamy za prawdziwe, kładziemy jak kamień węgielny u
podstawy rosnącej w górę konstrukcji, która przetrwać może jedynie
wtedy, gdy podstawa zdolna ją będzie udźwignąć. Im wyższą wznosimy
konstrukcję, im więcej wkładamy w nią pracy, tym większe musi być
zaufanie, jakie pokładamy w fundamencie. Ale też tym więcej odwagi i
zwłaszcza tym więcej woli pracy będzie trzeba, gdy zajdzie konieczność
decyzji, by konstrukcję wyburzyć bez reszty i wznosić od nowa. Zawsze
jednak przyrodoznawca winien być zasadniczo gotów do takiej ofiary.
X. 4. JAK ZNAJDUJEMY TOŻSAMOŚĆ
Człowiek, istota z natury kulturowa, wręcz nie potrafi egzystować
bez podpory, jaką stanowi dla niego przynależność do danej kultury i
udział w jej dobrach. Z naśladowania u dziecka robi się życie wzorowane,
orientowane podług jakiegoś wzoru, z którym osobnik poczuwa się do
tożsamości, uważając się za nosiciela i także za posiadacza jego
kultury. Bez tego utożsamiania się z jakimś dawcą tradycji człowiek jest
jawnie pozbawiony rzetelnego poczucia tożsamości. Każdy chłop „wie, kto
on zacz” — i jest z tego dumny. Rozpaczliwe poszukiwanie tożsamości,
dzisiaj temat poruszany nawet w prasie codziennej, identity problems
(problemy z tożsamością) współczesnej młodzieży — są to symptomy
zaburzenia w przekazywaniu tradycji kultury. Bardzo trudno jest dopomóc
ludziom dotkniętym tą skazą. Kiedy młody człowiek utracił duchowe
dziedzictwo kultury, w której wyrósł, i nie znalazł namiastki w
duchowych treściach jakiejś innej, wówczas niedostępne mu jest
samoutożsamienie się z czymkolwiek i z kimkolwiek, wówczas jest on
rzeczywiście niczym i nikim, co tak wyraźnie wyczytać można dzisiaj z
rozpaczliwej pustki wielu młodzieńczych twarzy. Kto utracił duchowe
dziedzictwo kultury, ten jest zaiste wydziedziczony. Nie dziwota, że
rozpaczliwie szukając ostatniej ostoi opancerza duszę zapamiętałym
autyzmem, który czyni zeń wroga społeczeństwa.
Żaden człowiek nie zdoła zachować zdrowia duszy nie utożsamiając
się z innymi, lecz podobnie, nie potrafi też tego ten, którego inni nie
darzą choć trochę uznaniem. Zdrowym także zdarza się przeżywać chwile, w
których wątpią o sobie i stawiają pytanie o własną tożsamość: „Kim
właściwie jestem?” Ponieważ pytanie to wydaje mi się instruktywne, gdy
chodzi o zrozumienie procesu znajdowania tożsamości, spróbuję zobrazować
możliwie wiernie w sensie fenomenologicznym, co się w takich momentach
najniższej samooceny dzieje we mnie samym. Aby uchronić szacunek dla
siebie samego wcale nie odwołuję się najpierw do mych rezultatów
naukowych: również w takim nastroju nie powątpiewam wprawdzie o ich
przybliżonej słuszności, ale wydają mi się beznadziejnie banalne. Tym,
co mnie ratuje, jest świadomość, że przecież człowiek ze mnie dość w
sumie podobny do Ferdynanda Hochstettera, Oskara Heinrotha, Maksa
Hartmanna i wielu innych. Podświadomie współgra z tym coś, co jest
blisko spokrewnione z dziecięcym odgrywaniem ról. Próbuję w pewnej
mierze „grać Hochstettera”, tak jak we wczesnym dzieciństwie grałem
lokomotywę lub dziką gęś, i podobnie poprawia mi się dzięki temu
samopoczucie. Następnie przypominam sobie, że również inni i bardziej
wybitni zwykli uznawać moje dzieło i traktować mnie jak równi równego.
Wszystkie te myśli i uczucia przychodzą nie szukane i nie proszone, na
pewno za sprawą swoistego gatunkowo zaprogramowania człowieka, istoty
ukulturowionej.
Oto zaś inny sposób poprawy samopoczucia, zaczerpnięty z
doświadczenia świadomego i niezbyt wyszukany. Kiedy spadek samopoczucia
dotyczy moich osiągnięć naukowych i kiedy grozi, że wydadzą mi się one
trywialne i w ogóle niegodne publikacji, jak to z reguły zwykło się
dziać tuż przed ukończeniem jakiegoś większego rękopisu, wtedy zabieram
się do lektury prac moich zaciekłych oponentów. Im bardziej mętna i w
afekcie pisana jest taka praca, tym snadniej pozwala mi wierzyć, że w
moich własnych publikacjach coś przecież musi „być na rzeczy”.
Całkiem możliwe, że większość mężczyzn nie jest zależna od
utożsamiania się z innymi i od ich opinii w taki sposób, jak to właśnie
przedstawiłem pisząc o sobie. Ale znajdować oparcie wyłącznie tylko w
sobie samych nie potrafią nawet najwięksi i nie jest nawet pożądane, by
to umieli. Yerkes powiedział kiedyś o naszych małpich kuzynach, że jeden
Szympans to w ogóle nie jest szympans. Na o wiele wyższym poziomie
prawdziwe jest orzeczenie Arnolda Gehlena, że jeden człowiek nie jest w
ogóle człowiekiem, gdyż ludzkie życie duchowe stanowi fenomen
ponadjednostkowy.
X. 5. URYTUALNIENIE FILOGENETYCZNE
Do utrzymania niezmienności tradycji kulturowej przyczynia się
bardzo istotnie ogromny zespół sposobów zachowania, które są całkiem
różnie uwarunkowane przyczynowo, ale zadziwiająco podobnie funkcjonują;
ich omówienie należałoby po części do poprzedniego podrozdziału.
Jednakże te sposoby zachowań miewają jeszcze inne skutki, zaś ich rola w
zachowaniu zwierząt i ludzi jest tak ważna, że należy się im
podrozdział odrębny. Chodzi o procesy tak zwanej rytualizacji. Zachodzi
zdumiewająco daleko posunięta analogia pomiędzy ich filogenetycznym i
kulturowo-historycznym przebiegiem. Chcąc zbliżyć się do ich
zrozumienia, najlepiej chyba będzie zacząć od rytualizacji
filogenetycznych.
Julian Huxley dokonał przed ponad pół wiekiem niesłychanie
ważnego odkrycia, że porozumienie pomiędzy zwierzętami tego samego
gatunku, tzn. mówiąc przedmiotowo, koordynacja ich zachowania socjalnego
dochodzi do skutku za sprawą sygnałów, które symbolizują całkiem
określony sposób zachowania. Huxley opisał w swej klasycznej pracy o
perkozie dwuczubym (1914), jak samczyk starając się o samiczkę wyciąga z
dna jeziora materiał do budowy gniazda i trzymając go w dziobie
wykonuje nad otwartym lustrem wody jednoznacznie rozpoznawalne ruchy
budowy. Wyrażony językiem ludzkim sygnał ten znaczy: „Chodź, zbudujemy
razem gniazdo.”
Julian Huxley już wtedy widział jasno, że również u człowieka
zarodkiem wielu sposobów porozumiewania się było symboliczne
reprezentowanie określonych sposobów działania. Ponieważ symbolizacja
powstaje w przypadku człowieka nie w procesie filogenetycznym, lecz
kulturowo-historycznym, potrafi on nieraz tworzyć swobodnie symbole
autentyczne. Niemniej analogia pomiędzy obu procesami oraz pomiędzy
funkcjami ich rezultatów sięga tak daleko, że wydaje się uprawnione
mówić w obu przypadkach o rytualizacji i działaniach zrytualizowanych,
jak to przy pełnym rozeznaniu w tych sprawach zrobił Huxley już w roku
1914. Będę tu używał terminu rytualizacja bez rozróżnienia i bez
cudzysłowu dla oznaczenia pojęcia zdefiniowanego wyłącznie funkcjonalnie
i obejmującego zarówno proces filogenetyczny, jak i jego
kulturowo-historyczny analogon.
W książce o agresji pisałem o rytualizacji dość szczegółowo, ale
nie mogę po prostu odesłać czytelnika do tamtej pracy, gdyż tutaj chodzi
o inną perspektywę wobec tematu. Muszę zwłaszcza położyć teraz nacisk
na analogie funkcjonalne, które nadają tak rzucające się w oczy
podobieństwo rezultatom obu rodzajów rytualizacji.
Rozpoczynam od rytualizacji filogenetycznej, ponieważ o jej
przebiegu sporo wiadomo i ponieważ dostarcza nam ona prostszego modelu
funkcjonowania, na podstawie którego będziemy mogli lepiej zrozumieć
osiągnięcia urytualnienia kulturowego. Pierwsze nasze dość gruntowne
wiadomości o rytualizacji filogenetycznej pochodzą jeszcze z
„heroicznej” epoki etologii, z wczesnych dziesięcioleci naszego wieku.
Zrytualizowane sposoby poruszania się stanowią szczególnie dobry
przedmiot filogenetycznych badań porównawczych i C.O. Whitman i O.
Heinroth właśnie zajmując się nimi odkryli, że możliwa jest etologia
porównawcza we właściwym znaczeniu. Na myśl, że wzorce ruchowe
charakteryzują grupy pokrewieństwa niemniej niezawodnie niż jakiekolwiek
cechy cielesne, naprowadziły Whitmana i Heinrotha przede wszystkim
ruchy ekspresyjne, zrytualizowane sposoby porozumiewania się, których
podobieństwa i odmienności dobrze odpowiadają drabinie gatunków,
rodzajów, rodzin i rzędów. Rozpoznanie tego faktu dało początek
etologii.
Nasza gałąź nauki powstała więc jako dyscyplina pomocnicza
filogenetyki ogólnej, której dostarczała cennych danych przydatnych
taksonomicznie. W zamian nauczyła się istotnych rzeczy o filogenetycznym
stawaniu się i o dziedzicznie koordynowanych sposobach poruszania oraz
dzięki szczególnej podatności ruchów ekspresyjnych na badania
porównawcze, uzyskała nowe cenne wiadomości o powstawaniu sposobów
ruchu, oddziałujących na podobieństwo symboli. Dla pokaźnej liczby
zwierzęcych grup taksonomicznych znamy dziś serie różnicowe
homologicznych form ruchu, pozwalające zorientować się, jak przebiegał
rozwój tych form. Serie te sięgają od „niezrytualizowanego wzoru”, tzn.
ruchu instynktowego, jeszcze nie przekształconego dla potrzeb
komunikacji, poprzez liczne formy przejściowe, aż do ruchów wysoce
zrytualizowanych, które ciśnienie selekcyjne ich funkcji jako sygnałów
odmieniło wręcz do niepoznaki. Nikt by nie podejrzewał nawet, skąd się
one wywodzą, gdybyśmy nie mieli przed oczyma całej serii form
pośrednich, które na szczęście dla badacza wiążą niezrytualizowany wzór z
„działaniem symbolicznym”.
Rytuałom filogenetycznego i kulturowo-historycznego pochodzenia
wspólne są cztery istotne osiągnięcia i one to nadają wytworom
rytualizacji tak bezspornie piętno analogii.
Pierwszym i najstarszym z tych osiągnięć jest komunikacja.
Drugie osiągnięcie, które przy rytualizacji filogenetycznej
wynikło prawdopodobnie z komunikacji, polega na tym, że niektórym
sposobom zachowań rytualizacja wytyczyła określone tory. Zostały one
„ujęte w tamy” w takim znaczeniu, w jakim rzeka pomiędzy obramowaniami
płynie w wyznaczonym jej kierunku. Przy rytualizacji filogenetycznej
dotyczy to zwłaszcza zachowania agresywnego, przy analogicznym procesie
kulturowo-historycznym kierowanie tego typu obejmuje wszystkie bez mała
zachowania socjalne.
Trzecie bardzo istotne osiągnięcie rytualizacji obu rodzajów
polega na tym, że stwarza ona nowe motywacje, które ingerują aktywnie w
układ działania socjalnych sposobów zachowań.
Czwartą funkcją jest zapobieganie mieszaniu się dwóch gatunków lub dwóch quasi-gatunków, tzn. kultur i subkultur.
Jeszcze inne osiągnięcie właściwe jest tylko rytualizacji
kulturowo-historycznej: tworzenie symboli nie związanych, przeznaczonych
dla danej grupy kulturowej i tak jak ona chronionych. Najpierw
porównamy ze sobą cztery osiągnięcia właściwe obu formom rytualizacji.
(1) Zaczynamy od komunikowania jako funkcji rytualizacji
filogenetycznej. Każdy system komunikacji składa się z dwóch
komplementarnych części, nadawcy i odbiorcy. Sygnałowi nadanemu,
bodźcowi kluczowemu, musi odpowiadać po przeciwnej stronie receptoryczny
korelat, który na niego wybiórczo reaguje. Przy urytualnianiu
filogenetycznym rozwój rozpoczął się najwyraźniej na receptorycznym
końcu informacyjnego łącza, to znaczy, że ukształtowały się sensowne, w
znaczeniu zachowania gatunku, reakcje, wywoływane ruchami, które
współplemieniec wykonuje i tak. To zjawisko, znane od dawna, określano
jako „rezonans”, „indukowanie społeczne” itd., nie stawiając sobie przy
tym pytania, jakie to mechanizmy fizjologiczne powodują, że koń wpada w
panikę widząc, iż inny ucieka w dzikim galopie, lub że najedzona już
prawie do syta kura zaraz znów zaczyna dziobać pokarm, gdy widzi, iż
robi to druga, głodna.
Takie „zrozumienie” dla zachowania współplemieńca wynika z
pojawienia się aparatu odbiorczego; na skutek powstania tego aparatu
sposób zachowania się staje się sygnałem. Zachowania jak ucieczka konia
lub kurze dziobanie, które dotychczas służyły utrzymaniu gatunku tylko
poprzez inne swoje wyniki, uzyskują oto nową funkcję komunikatywną
dzięki temu, że są rozumiane przez współplemieńców. W samym ruchu, który
staje się sygnałem, nic się na początek nie zmienia! W. Wickler nazwał
ten proces „usemantycznieniem odbiorczym”. Prawdopodobnie od niego
zaczyna się każdy proces rytualizacji sposobów ruchu.
Nowa funkcja komunikatywna, czy też, ściślej mówiąc, aparat
odbiorczy, który umożliwia zrozumienie jakiegoś sposobu zachowania,
wywiera naturalnie ciśnienie selekcyjne na jego dalszy rozwój.
Uprzywilejowane i w toku dalszego rozwoju nieproporcjonalnie uwydatnione
są wszystkie właściwości, które sprawiają, że wykonanie odpowiedniego
ruchu staje się sygnałem bardziej jednoznacznym i skuteczniejszym.
Nieraz doliczyć tu jeszcze trzeba struktury cielesne, które zwiększają
wartość ruchu jako sygnału. Ciśnieniu selekcyjnemu, wywieranemu przez
nową funkcję sygnalną danego sposobu ruchu, przeciwstawia się naturalnie
ciśnienie pierwotnej efektywności tego sposobu w służbie utrzymania
gatunku, dla której niebezpieczna jest każda zmiana. Ta przeszkoda w
rozwoju sygnału odpada tylko, gdy chodzi o ruchy występujące jako
niefunkcjonalne epifenomeny zachowania, np. ruchy przerzutowe, ruchy
markujące intencję czy zjawiska wegetatywne. Znakomita większość ruchów
ekspresyjnych wywodzi się z tych epifenomenów.
Rzadko się zdarza, by na funkcjonalnie sprawnych ruchach zostały
zaszczepione dodatki działające jako sygnały. Rzadkością zwłaszcza jest,
by takie zmiany dotyczyły samego ruchu. Jeden z nielicznych wyjątków to
występujące u gołębi, zarówno przy tokowaniu, jak i przy odlocie,
klaskanie skrzydłami: ptaki biją wtedy skrzydłami z tak dużą, w
porównaniu z normalną, amplitudą, że skrajne lotki uderzają o siebie i w
najwyższym, i w najniższym położeniu. Na ogół nowe działanie
sygnalizacyjne nie daje się połączyć z pierwotną funkcją
niezrytualizowanego wzoru ruchowego, tak jak to poniekąd potrafi jeszcze
gołąb klaszcząc skrzydłami przy odlocie; zrytualizowany sygnał
odszczepia się więc od początkowego sposobu ruchu jako zautonomizowana
koordynacja dziedziczna.
(2) Przechodzimy do drugiej funkcji zrytualizowanych sposobów
zachowania się, polegającej na wytyczaniu określonych torów gatunkowo
swoistym sposobom zachowań, zwłaszcza na zapobieganiu szkodliwym dla
utrzymania gatunku skutkom agresji wewnątrzgatunkowej lub przynajmniej
na ich łagodzeniu. Dowiedzieliśmy się poprzednio, że zmiany, którym
podlega określone działanie w służbie komunikacji, mogą osłabić jego
pierwotną skuteczność i że w większości wypadków jest to w interesie
utrzymania gatunku niepożądane. Zachowanie bojowe w stosunkach
wewnątrzgatunkowych stanowi tu wyjątek w tym sensie, że właśnie pożądane
jest osłabienie w miarę możliwości skutków, jakie przynosi ruch
pierwotny, mianowicie uszkodzeń ciała u współplemieńców. U zdecydowanej
większości zwierząt sposoby poruszania się w walce wewnątrzgatunkowej
wywodzą się z ruchów pożerania. Walcząc ze współplemieńcem większość
ryb, gadów, ptaków i ssaków posługuje się narządami pożerania. Jedynie
stosunkowo nieliczne uderzają przednimi kończynami, jeszcze mniej jest
takich, które, jak na przykład pewne gady, walczą ogonem. Ale też
jeszcze rzadsze są wypadki, by agresji wewnątrzgatunkowej służyły ruchy i
narządy, które powstały dla obrony przed wrogimi drapieżcami. Jako
przykłady takich wyjątków umiałbym wymienić tylko kolcobrzuchy (rodzina
Tetrodontidae), które w walce rywali kłują się nawzajem kolcami płetwy
grzbietowej, oraz trochę zwierząt rogatych. Jedynymi zwierzętami, u
których broń, jaką się posługują w walce rywali, powstała wyłącznie do
tego celu, są, o ile mi wiadomo, jelenie.
Zważywszy, że sens, jaki ma walka wewnątrzgatunkowa dla
utrzymania gatunku, nie polega na zgładzeniu przeciwnika, lecz bądź na
jego podporządkowaniu w hierarchii, bądź na przepędzeniu go z rewiru,
broń i sposoby ruchu, przeznaczone do ubijania zdobyczy lub do obrony
przed żarłocznym wrogiem, są dla walki rywali zbyt ostre i zbyt
efektywne. Dlatego stępienie tych narządów i skanalizowanie ruchów ma
wysoką wartość dla zachowania gatunku. U bardzo wielu zwierząt dokonuje
się to za sprawą poprzedzających właściwy bój ruchów grożących, które
wywodzą się z ruchów markujących intencję oraz z ambiwalentnych wzorców
zachowań wytwarzanych przez konflikty popędów. Te pierwiastkowe dla
grożenia formy podlegają nieraz rytualizacji w bardzo wysokim stopniu.
Często przeznaczone do grożenia i unikania walki sposoby zachowania
sprawiają, że przeciwnicy najzupełniej dosłownie mierzą się wzajemnie.
Przy grożeniu bokiem rywalizujące ryby mierzą wielkość swoich ciał, przy
walce pyszczkami — swoje siły. Prawdziwy pomiar sił ma także miejsce w
starciu rywalizujących jeleni.
Jak już powiedziano, wszystkie sygnały ewoluują pod ciśnieniem
selekcyjnym, które wywierają na nie mechanizmy odbioru sygnału. Mimikra,
tzn. naśladowanie sygnałów przez inny gatunek, polega na jednostkowym
przystosowaniu nadawcy sygnału do aparatu odbiorczego gatunku
„oszukiwanego”. Właśnie dlatego jednak mimikra, jak to wykazał W.
Wickler, stanowi szczególnie prosty przypadek powstawania sygnału.
Jeśli, jak zazwyczaj bywa, nadawca i odbiorca są zwierzętami tego samego
gatunku, to sygnał i aparat odbioru znajdują się na równi pod
ciśnieniem selekcyjnym swej funkcji komunikatywnej i mogą, kolejno się
uzupełniając, osiągać coraz doskonalszą jednoznaczność i coraz większą
dobitność.
Wspomniałem już, że wyższe zróżnicowanie zrytualizowanego,
emitującego sygnał sposobu poruszania się oznacza jego odszczepianie od
niezrytualizowanego wzoru, który pozostaje niezmieniony. Dlatego każdej
wyższej rytualizacji towarzyszy powstanie nowej koordynacji
dziedzicznej. Powoduje ona, równie w tym autonomiczna jak każdy inny
ruch instynktowy, zachowanie apetencyjne specyficznie na nią skierowane,
innymi słowy, dokonanie nowej ceremonii staje się potrzebą zwierzęcia.
Tak np. dla gęsi szarej potrzebą jest odprawienie ceremonii tzw. krzyku
triumfalnego — jest to silna motywacja, która w sposób bardzo istotny
określa strukturę grupową u tych ptaków. Tworzy ona mocny związek, który
trzyma razem małżonków z jednej pary i członków jednej rodziny. Nie
jest tylko, żeby tak rzec, „wyrazem” tych więzi — jest wobec nich siłą
sprawczą.
Rozległe studia Wolfganga Wicklera i jego współpracowników
wykazały, że więź, która u bardzo rozmaitych zwierząt — ssaków, ptaków,
ryb i nawet skorupiaków — łączy dwa osobniki w trwałe monogamiczne
stadło wynika w większości wypadków z potrzeby odprawiania jakiejś
określonej ceremonii, co dla każdego z małżonków możliwe jest wskutek
selektywności jedynie przy udziale drugiego. Tylko z monogamiczną
krewetką Hymenocera rzecz się ma inaczej. Parkę takich krewetek trzyma
razem apetencja do stanów spoczynku w rozumieniu przyjętym przez Monikę
Meyer-Holzapfel. Zgubiwszy samiczkę, samczyk nie spocznie ani na chwilę,
myszkuje wszędzie w koło, szukając jej aż do skutku, wtedy zaś oboje
pogrążają się w głębokim spokoju.
Jednym z najosobliwszych przykładów ceremonii wytwarzającej więź
jest śpiew w duecie, który badano u małp gibbonów oraz u drzymów,
dzierzb i drongo. U wymienionych ptaków małżonkowie z jednej parki
śpiewają na przemian krótkie zwrotki, tak doskonale mimo nieustannych
zmian śpiewaka zestrojone, że robi się z tego jedna dłuższa melodia i
nikt by słuchając jej nie pomyślał, iż jest ona dziełem dwóch osobników.
Poszczególne zwrotki i ich zestawienie są bardzo rozmaite, zależnie od
pary, i wydaje się prawdopodobne, że partnerzy muszą przez indywidualną
naukę dostrajać się do siebie, muszą więc „próbować”, aby wyprodukować
jednolity utwór. Jeśli tak jest, ale to trzeba by jeszcze dokładniej
zbadać, w takim razie każdy ptak potrafiłby śpiewać w duecie tylko z
jednym jedynym osobnikiem swego gatunku i apetencja do tej ceremonii
stwarzałaby odpowiednio potężną więź pomiędzy partnerami.
(3) Dzięki procesowi rytualizacji filogenetycznej powstaje zatem
nowa autonomiczna motywacja zachowania socjalnego. Zrytualizowany sposób
poruszania się otrzymuje, by użyć dawnego mego porównania, miejsce i
głos w „parlamencie instynktów” danego gatunku zwierzęcego. U bardzo
wielu zwierząt społecznych strukturę gromady określają w dużej mierze
zrytualizowane sposoby zachowania się. Wspomniany już krzyk triumfalny
gęsi szarej dominuje nad całym życiem społecznym gatunku; u głuptaka
białego, morskiego ptaka zakładającego kolonie lęgowe, formę takiej
kolonii, np. dokładne odstępy między gniazdami, określają ceremonie,
których wysoki stopień rytualizacji sprawia, że trudno ustalić ich
filogenetyczne pochodzenie. Podobnie sprawy się mają u kawek i bardzo
wielu innych istot społecznych.
Służąc komunikacji i motywując zachowania społeczne,
zrytualizowane sposoby zachowań u wyższych istot społecznych stanowią w
tej podwójnej funkcji całościowy system, który pomimo swej plastyczności
i podatności na regulację, jest zespojonym na sztywno szkieletem nośnym
całej struktury socjalnej danego gatunku. Bardzo często zarówno
sztywność, jak podatność na regulację zasadzają się w takim systemie na
napięciu pomiędzy antagonistycznie oddziałującymi ceremoniami, np.
ceremoniami grożenia i zadowolenia. Wystarczy przyglądać się przez
godzinkę pawianom na małpich skałkach w najbliższym ogrodzie
zoologicznym, aby nauczyć się rozumieć równowagę tych obu funkcji.
Również w stadzie wilczym lub w hordzie szympansów grożenie i
zadowolenie stanowi o większości ruchów wyrazowych wymienianych pomiędzy
członkami społeczności. Nie jest też z pewnością przypadkiem, że
właśnie u takich naprawdę agresywnych gatunków tak rzadko obserwuje się,
by zwierzęta używały brutalnej przemocy.
(4) O czwartej istotnej funkcji rytualizacji filogenetycznej
wspomnę tu tylko na marginesie i jedynie dlatego, że i jej również
odpowiada analogia w zakresie rozwoju kulturowego. Zrytualizowane
sposoby zachowania mogą się przyczynić do zapobiegania krzyżowaniu
gatunków. Taką rolę spełniają liczne ruchy tokowania u ptaków. U wielu
górzyków, małych ptaszków tropikalnych, samczyki są różnobarwne,
natomiast samiczki rozmaitych gatunków niewiele się różnią. Chapin i
Chapman wykazali, że samczyki reagują również na samiczkę z innego
gatunku; samiczki jednak odpowiadają nader selektywnie, wyłącznie na
tokowanie samczyka z ich własnego gatunku. Analogicznie rzecz się ma z
tokowaniem społecznym licznych gatunków kaczek pływających, jak to już
przed laty prawidłowo rozpoznał Heinroth.
X. 6. URYTUALNIENIE KULTUROWO-HISTORYCZNE
Również rytualizację kulturowo-historyczną można rozumieć w
zasadzie jako powstanie systemu komunikacji i także w tym wypadku
ukształtowanie symboli jest krokiem ważkim. Rozważając poprzednio
rytualizację filogenetyczną bądź ujmowałem termin symbol w cudzysłów,
bądź też posługiwałem się omówieniem, to zaś dlatego, że filogenetycznie
wytworzone „wywoływacze” są sygnałami, lecz nie symbolami w rozumieniu
nadanym temu pojęciu przez lingwistykę badającą języki ludzkie. Zwierzę
nie dysponuje swobodnie tymi „wywoływaczami” i nie uczy się ich
znaczenia, przeciwnie, cały aparat porozumienia się jest we wszystkich
szczegółach wytworem filogenezy, ustalonym dziedzicznie. Właśnie w
układzie działania społeczności zwierzęcych to, co wyuczone, odgrywa
bardzo tylko skromną rolę i, zwłaszcza, nie ma żadnego w ogóle wpływu na
formę aparatury nadawania i odbioru.
Mimo wymienionych istotnych różnic, sygnał wytworzony
filogenetycznie i autentyczny symbol ukształtowany w dziejach kultury
mają jednak coś wspólnego w pochodzeniu: powstawanie każdego z nich
rozpoczyna się od tego, że u jednego współplemieńca ukształtowuje się
zrozumienie dla tych sposobów ruchu, które pozwalają przewidywać
natychmiast po nich następujące zachowanie drugiego. Typowym przykładem
takich sposobów ruchu są tak zwane ruchy markujące intencję, ruchy
zapowiednie [W polskiej literaturze zdarza się dosłowne tłumaczenie
Intentionsbewegung jako „ruchu intencjonalnego”. Jest to, niestety,
produkt niedostatku kontaktów z humanistyką, gdyż „ruch intencjonalny”
może po polsku znaczyć tylko: podjęty z określonym zamiarem, stąd moja
propozycja „ruchu zapowiedniego”, którą pozwalam sobie tutaj podsunąć
uwadze etologów - przyp. tłum.], tzn. niepełne realizacje ruchowe, które
wskazują na stopniowe narastanie gotowości do określonego działania.
Podczas gdy w przypadku rytualizacji filogenetycznej „rozumienie” ruchów
współplemieńca polega na dziedzicznych zdolnościach odbiorcy sygnałów —
bo też „rozumiane” w ten sposób ruchy są koordynacjami dziedzicznymi —
przy rytualizacji kulturowej rozwój zarówno nadawania, jak i odbioru
sygnałów ma za podstawę uczenie się i kulturowe dziedziczenie
właściwości nabytych.
Obecna w formie zapowiedniej u antropoidów, ale tylko u człowieka
lepiej uformowana umiejętność naśladowania własnego ruchu sprawia, że
nadawca potrafi sprezentować na pokaz kopię tego sposobu zachowania,
który chciałby zakomunikować odbiorcy. Warunkiem takiego naśladowania
wszelkich możliwych sposobów ruchu jest, jak już o tym była mowa w
podrozdziale o naśladowaniu, swobodne rozporządzanie ruchami dowolnymi
(r. VII.7). Gdy chodzi o szympansy znane są wypadki, w których jedna
małpa nakłaniała drugą do współdziałania, wyrażając swe zamierzenia
ruchowe za pomocą swobodnego naśladownictwa. W laboratorium Yerkesa dwóm
szympansom przedstawiono sytuację problemową, w której chodziło o
wyciągnięcie kosza na sznurze luźno przesuniętym przez obie rączki tak,
że małpy powinny były ciągnąć równocześnie, każda za jeden koniec. Kiedy
jedna z małp rozwiązała problem, poprowadziła drugą na miejsce, gdzie
leżał koniec sznura, tam ujęła jej rękę i położyła na sznurze. Potem
pobiegła szybko do drugiego końca, chwyciła go i odegrała „ciągnięcie za
sznur”. Była to, o ile mi wiadomo, najbliższa aproksymacja
autentycznego symbolu ze wszystkich spontanicznych, tzn. nie
poprzedzonych ukierunkowaną tresurą, osiągnięć zwierzęcych.
Gerhard Hopp w interesujących rozważaniach o powstaniu mowy
doszedł do wniosku, że pierwszą autentycznie słowną enuncjacją musiał
być rozkaźnik. Nieliczne obserwacje, jakie poczyniono w zakresie
zaczątkowego formowania autentycznych symboli, zdają się potwierdzać
jego zdanie. U istoty żywej wyższego rzędu najżywszą potrzebę nawiązania
komunikacji z drugim osobnikiem wzbudza z pewnością taka sytuacja, w
której pragnie ona jego pomocy. Kiedy spragniony pies trąca nosem pana,
opiera się łapami na umywalce, patrzy w tył na pana i skomle — jest to
wielki wyczyn, możliwy jedynie pod naciskiem bardzo silnej potrzeby, i
raz tylko zdarzyło mi się zaobserwować, jak zdobył się na niego
najmądrzejszy z moich psów.
Znamienne, że najprymitywniejsze ze znanych osiągnięć
komunikacyjnych człowieka, o których możemy bezpiecznie przypuścić, iż
nie mają charakteru przyrodzonych, są analogiczne. Ślepa i głuchoniema
Helenka Keller, która aż do siódmego roku życia wegetowała bez
komunikacji duchowej z kimkolwiek z ludzi, potrafiła, nim jeszcze Anna
M. Sullivan zajęła się jej wychowaniem, zrozumiale uzewnętrznić potrzebę
jedzenia i picia naśladując w sposób rozpoznawalny odpowiednie ruchy.
Naśladowanie mogło być w tym wypadku wyłącznie samonaśladowaniem.
W toku dziejowego stawania się kultury, tego rodzaju zarodki
środków porozumiewania się podlegają, w służbie ich komunikatywnej
funkcji, zróżnicowaniu, którego przebieg jest analogiczny do procesu
różnicowania wrodzonej aparatury sygnalizacyjnej. Kulturowa rytualizacja
(jak to jeszcze omówimy dokładniej) formuje też w sposób analogiczny
trzy inne funkcje, z którymi zapoznaliśmy się jako ze sprzyjającymi
utrzymaniu gatunku osiągnięciami rytualizacji filogenetycznej:
kanalizowanie sposobów zachowania, tworzenie nowych motywacji i
zapobieganie mieszaniu się kultur.
Gdy jednak rytualizacja filogenetyczna nie przyczynia się w
niczym do niezmienniczości cech gatunkowych — chyba, że pośrednio, jako
przeszkoda w krzyżowaniu się gatunków — urytualnienie kulturowe odgrywa
istotną rolę w utrzymywaniu cech kultury przekazywanych tradycją.
W rozwoju kulturowych systemów komunikacji potrzeby odbiorcy
określają najpierw poprzez selekcję właściwości nadawcy. Odpowiednio też
odnajdujemy w rytuałach kulturowych wszystkie z grubsza właściwości,
które poznaliśmy zajmując się sygnałami powstałymi filogenetycznie i
które służą zabezpieczeniu jednoznaczności. Jednoznaczność sygnału
zależy też oczywiście od wybiórczości aparatu odbioru, ta zaś jest przy
wrodzonych mechanizmach wywoławczych o wiele mniejsza niż przy reakcjach
wyuczonych. Umiejętność odróżniania złożonych układów bodźców, nawet
jeśli odmienne są tylko konfiguracje, nie zaś składowe elementy
bodźcowe, zasadza się na działaniach percepcyjnych, które rozgrywają się
na o wiele wyższym poziomie centralnego systemu nerwowego, niż
działania wrodzonych mechanizmów wywoławczych. Ważną rolę grają też przy
tym procesy uczenia się.
Wprawdzie więc w każdym kulturowo uformowanym systemie
komunikacji odbiorcę reprezentuje wyuczone postrzeganie postaci,
niemniej współuczestniczą też w tym działania percepcji, rozgrywające
się na niższym poziomie; są one przecież podłożem i materiałem
konstrukcyjnym każdego wyżej zintegrowanego postrzegania postaci.
Fizjologowie i psychologowie, którzy zajmowali się tymi działaniami,
wiedzą nader dobrze, jakie wymagania spełniać muszą układy bodźców
zmysłowych, gdy chodzi o to, aby nasza percepcja rozpoznawała je jako
postaci nie do pomylenia. Istotna jest przy tym zawsze tak zwana
pregnancja, dosadność, polegająca na połączeniu maksymalnej prostoty
układu z maksymalnym jego ogólnym nieprawdopodobieństwem. Od sygnałów,
na które mają odpowiadać wrodzone mechanizmy wywoławcze, wymagają one
jednoznaczności w tym samym zasadniczo sensie, choć na niższym poziomie
komplikacji, jak tego na poziomie wyższym wymaga nasze postrzeganie
postaci. Tłumaczy się to tym, że podłoże i zarazem „wejście” aparatur
odbiorczych obu rodzajów stanowią te same elementarne procesy
fizjologiczne. Z tychże przyczyn podobnego rodzaju odbiorcy sygnałów
„wyhodowali” u partnerujących im naprzeciw nadawców analogiczne
właściwości. O tych właściwościach pisałem w innej pracy (Stammes- und
kulturgeschichtliche Ritenbildung — Urytualnienie filogenetyczne i
kulturowo-historyczne).
Jak już powiedziano, cztery omówione w poprzednim odcinku
osiągnięcia urytualnienia filogenetycznego, mianowicie komunikację,
„kanalizowanie” rozmaitych, zwłaszcza agresywnych sposobów zachowania,
wytwarzanie nowych, silnych motywów zachowania społecznego i wreszcie
również zapobieganie krzyżówkom — odnajdujemy też analogicznie w
rytuałach powstałych w kulturze. Omówimy je po kolei.
Nie ma potrzeby się rozwodzić o komunikatywnej funkcji rytuałów.
Wszystkie bez mała językowe środki porozumiewania się opierają się na
rytualizacji i związane z tradycją urytualnienie nakłada się w różnych
kulturach nawet na ludzkie ruchy wyrazowa, w których tak znaczny udział
mają wrodzone sposoby poruszania się. Tak jak w przypadku
filogenetycznie powstałych sposobów ruchu, tak też jest bardzo
prawdopodobne, że we wszystkich rytuałach kulturowych pierwotną była
funkcja komunikatywna. Z niej można wyprowadzić inne.
Drugie osiągnięcie, owo ujmowanie w tamy i nadawanie kierunku
potencjalnie niebezpiecznym sposobom zachowania, ogranicza się
zasadniczo w rytualizacji filogenetycznej do unieszkodliwiania ruchów
bojowych, natomiast analogiczna funkcja rytualizacji kulturowej ma wpływ
na większość wszystkich społecznych sposobów zachowania człowieka: bez
mała wszystko, co robimy w obecności innych, znajduje się pod wpływem
rytualizacji kulturowej. Rzeczywiście, niezrytualizowane
zachowania ludzkie, zwłaszcza większość niezrytualizowanych ruchów
instynktowych, są socjalnie zakazane. Drapanie się, przeciąganie,
dłubanie w nosie i inne podobne „zachowania wygodne” są tak samo
niedozwolone jak wydalanie lub kopulacja. Bezpośrednim skutkiem
wszechogarniającej rytualizacji kulturowej jest wstyd.
Kulturowy, a zatem także gatunkowo-zachowawczy sens gorsetu
rytuałów, w który wtłoczone jest nasze zachowanie jako stworzeń
naturalnych, zasadza się na konieczności poddania, jeśli nie wszystkich,
to przynajmniej większości instynktownych ludzkich pobudek kontroli
norm postulowanych przez kulturę.
Ponieważ „pseudospecjacja”, tworzenie kulturowych quasi-gatunków
postępuje o wiele szybciej niż przemiana gatunków, rozdźwięk pomiędzy
tym, co człowiek wnosi do zachowania społecznego w postaci norm
przyrodzonych, a tym, czego żąda od niego kultura, wzmaga się wraz z
wiekiem i wysokością kultury. Jak już zaznaczałem, jest to, być może,
jedna z przyczyn znacznej regularności, z jaką kultury załamują się
właśnie po osiągnięciu stadium kultury wysokiej. Proces ten, który
Oswald Spengler ujął jako śmierć ze starości, najwyraźniej nie dotyka
takich kultur, które zatrzymują się na stosunkowo prostym, „bliskim
naturze” szczeblu rozwoju, jak np. kultura Indian Pueblo z Nowego
Meksyku, z tradycją sięgającą czasów przedhistorycznych.
Podczas gdy rytualizacja filogenetyczna ogranicza się zawsze do
sposobów zachowań, które służą obcowaniu osobników jednego gatunku,
rytualizacja kulturowa uzyskuje również wpływ na te sposoby zachowań,
przy których użyciu człowiek zmaga się ze środowiskiem pozaludzkim.
Człowiek wbudowuje w to środowisko świat z przedmiotów, otaczający go
jak łupina i czasem też nie pozwalający dostrzec, że na zewnątrz tej
powłoki wytworzonej przez człowieka jest jeszcze niezależna od ludzi
rzeczywistość pozapodmiotowa. Najzupełniej zwodnicze zdanie, jakoby
człowiek w ogóle nie miał środowiska, spotyka się u wielu autorów,
szczególnie mocno akcentuje je Arnold Gehlen.
Hans Freyer opatrzył jeden z rozdziałów swej książki Schwelle der
Zeiten (Na progu epok) tytułem „Triumfujący przedmiot”. Zanalizował tam
niezwykle jasno rolę, jaką w życiu społecznym nosicieli kultury odgrywa
konkretna rzecz, wytwór człowieka. „Przedmiot”, w rozumieniu Freyera,
jest właśnie artefaktem tego rodzaju, co trzeba tutaj zaznaczyć,
ponieważ w podrozdziale o reprezentacji i rozeznaniu przestrzeni
określałem tym słowem pojęcie znacznie szersze. „Podczas gdy inne prace —
pisze Freyer — nieustannie powtarzają się w cyklu potrzeby i
zaspokojenia, wytwarzanie (zwłaszcza przedmiotów) ma określony początek i
określony koniec.” Przedmiot wytworzony nie jest po użyciu zużyty; nie
jest niezniszczalny, ale jednak trwa „i ostać się potrafi również w tym
sensie, że choć procesy przemijania, rozpadu i gnicia i jego oczywiście
zżerają, to przecież nie są dla niego istotne — dotyczą, by tak rzec,
jego materii tylko, nie zaś jego samego”. Tymi słowy charakteryzuje
Freyer nieśmiertelność, która przysługuje przedmiotowi wytworzonemu
przez śmiertelne ręce w podobnym sensie jak idei platońskiej [Autor
trochę tutaj forsuje myśli Freyera. „Nieśmiertelność” przedmiotu, tzn.
nieśmiertelność jego idei konstrukcyjnej i jego miejsca w kulturze, jest
bowiem zrelatywizowana właśnie do kultury, podczas gdy idea platońska
nie ma oczywiście nic wspólnego z relatywizmem kulturowym - przyp.
tłum.]. Przypuszczam, że ta słusznie przez wielu myślicieli rozpoznana
transcendencja ludzkiego dzieła posłużyła za model dla wszystkich
idealistycznych wyobrażeń o procesie stwórczym.
Triumf transcendującego przedmiotu sięga szczytu, gdy przedmiot w
ogóle odrywa się od użytku i swoje prawo do istnienia czerpie wyłącznie
z treści duchowej, „która, tchnięta w niego w akcie wytwarzania, stała
się w nim zjawiskiem przedmiotowym i tylko jako takie istnieje. Jest to
przypadek dzieła sztuki.” „Dopiero wraz ze zwrotem ducha ku
przedmiotowości — powiada Freyer — kategoria tego, co estetyczne, staje
się kategorią konstytutywną.” Tutaj mam co nieco wątpliwości, gdyż
przypuszczam, że to, co estetyczne, ów nowy sposób bycia sztuki, ma
znacznie wcześniejsze początki w ludzkich sposobach poruszania się, w
najstarszej z pewnością formie sztuki uprawianej dla niej samej — w
tańcu.
Tak czy inaczej, wytworzony przez człowieka świat przedmiotów,
jego odzież, meble, domostwa i ogrody, jego odmieniony przez kulturę
„zaczarowany — jak to nazywa Freyer — krajobraz”, zwłaszcza otaczające
go ze wszech stron swoiste dla jego kultury dzieła sztuki — nieuchronnie
wyciskają na człowieku ukulturowionym piętno, które odbija się też na
jego zachowaniu. Również zachowanie społeczne, od najbardziej
zewnętrznych i powierzchniowych form towarzyskich, „manier” aż po
najgłębsze i najwnętrzniejsze „postawy” etyczne, nacechowane jest stylem
epoki, który w miarę rozwoju kultury poddaje rosnącemu przymusowi to,
co jest stworzeniem naturalnym w człowieku, tzn. uformowany w toku
filogenezy wrodzony program zachowania społecznego. „Rozkład obyczajów”,
innymi słowy bunt przeciw coraz bardziej nieznośnemu przymusowi
rytualizującej się w coraz wyższym stopniu kultury — też jest, być może,
jedną z przyczyn nagłego załamywania się kultur wysokich.
Zwrot ludzkiego ducha ku przedmiotowości, oddziałujący na maniery
i postawy, wywiera też zadziwiający wpływ na wygląd człowieka, jego
fenotyp. Jak wiadomo, struktury i funkcji nie daje się dobrze oddzielić
nawet pojęciowo, postawy cielesne mogą być genetycznie zafiksowane i
stać się trwale widocznymi cechami rasy. U dzikiej odmiany naszej kury
domowej sterówki leżą poziomo, podobnie jak u naszych bażantów, dopiero
będąc w nastroju imponowania kogut podnosi je i wygląda wtedy dokładnie
tak jak koguty domowe wyglądają stale, nie dlatego, by miały inną budowę
morfologiczną, lecz dlatego, że jako przeseksualizowane są
nieprzerwanie w tym nastroju. Przepisane kulturowo postawy ciała mogą
mieć analogiczne skutki. Jak bardzo moda odzieżowa jakiegoś okresu
dominuje nad fenotypem ludzkiego ciała, można się świetnie zorientować
porównując albumy mody z fotografiami z tego samego czasu. Nawet jeśli
się panie modne fotografują nago, narzucają swym ciałom postawę, która
doskonale pasowałaby do modnego w tym czasie stroju.
Wpływ na zachowanie i fenotyp nosiciela kultury ma nie tylko
odzież, lecz wszystkie w ogóle przedmioty danej kultury. Hans Freyer
powiada obrazowo, że rycerze i damy z epoki minnesangerów nie mogliby w
ogóle zasiadać w swych wysokich gotyckich krzesłach i poruszać się w
sposób naturalny po gotyckich salach, gdyby styl epoki nie odcisnął się
był już na ich postawie cielesnej. Najzupełniej celowo użyłem tu słowa
naturalny: człowiek jest, by to raz jeszcze powtórzyć, istotą z natury
kulturową, z tym zaś wiąże się wrodzona mu gotowość przyswajania sobie
zachowań zrytualizowanych, przepisanych przez kulturę tak, że stają się
dlań drugą naturą.
Nosić przepisany strój przyzwoicie i z godnością uważano za
obowiązek, ale czasem musiała to być prawdziwa tortura. Dodać wypada, że
w większości kultur wysokich przepisane, ściśle zrytualizowane
zachowanie uchodziło nie tylko za obowiązek, lecz również za symbol
statusu i że wobec tego podtrzymywały je też pobudki wynikające z
wrodzonej potrzeby, by nosić się imponująco. Jak wiemy, wszystkie ruchy
wyuczone i po mistrzowsku opanowane stają się celem same dla siebie,
przyjemnością. Któreż jednak sposoby poruszania się zostały kiedykolwiek
opanowane z taką wirtuozerią i tak doskonale wpojone, jak właśnie
sposoby zachowania się w towarzystwie, które w kulturze wysokiej
urastają do rangi estetycznego arcydzieła? Tenue (postawa), której
przestrzega i którą suwerennie dysponuje człowiek kultury wysokiej, ma
nie tylko pozór autentyczności, „jak gdyby — wedle słów Freyera — była
ona czymś najnaturalniejszym w świecie”: dla tego, kto ma tradycję owej
tenue, jest ona najnaturalniejsza w świecie i w układzie działania jego
motywacji funkcjonuje bez mała tak, jak gdyby była dziełem filogenezy,
ustalonym genetycznie.
Dworski bywalec z XV/XVI wieku, hrabia Baldassare Castiglione,
napisał książkę o sztuce „dworskości” pod tytułem Il Cortegiano, którą
niestety znam tylko z cytatów u Freyera. Castiglione również zajmował
się tematem istotnej autentyczności tego, o czym zbyt pochopnie można by
sądzić, że jest jedynie powierzchownym blichtrem. Głębiej rzecz
rozpatrując, odnajduje się pod tą powierzchnią kategorię bytu, która już
nie jest ogładzonym wyglądem, lecz autentycznym człowieczeństwem, już
nie poprawnością okazywaną na zewnątrz, lecz prawością serca. Poprawność
i prawość [Anstand und Anständigkeit - przyp. tłum.] tworzą jedność,
przynajmniej gdy chodzi o procesy ich przekazu w tradycji oraz wspólnotę
ich filetycznego podłoża. Dla obu wrodzony jest program otwarty, który
każdorazowa kultura dopełnia w szczegółach. Dla obu też podłożem
przyrodzonym jest wrażliwość na to, co estetyczne i etyczne, innymi
słowy — postrzeganie postaci.
Słyszy się często stereotypowe sentencje o powierzchowności
dobrych manier, co to o niczym nie świadczą. Człowiek uprzejmego serca z
reguły nie potrafi, przy najlepszej — czy raczej najgorszej — woli, być
rzeczywiście nieokrzesany; w każdym razie, wedle moich obserwacji, są
to jedynie rzadkie wyjątki. Natomiast gorzkie doświadczenie nauczyło
mnie wystrzegać się osób, które chcą, aby sądzono, że ich afiszowane
chamstwo jest tylko sprawą zewnętrzną. O ludziach, którzy przybierają
postawę „Walentych-Prosto-z-mostu” [W oryginale - Michel Gradaus, przyp.
tłum.], aby móc bezkarnie obrażać, wolno przypuścić z
prawdopodobieństwem bliskim pewności, że pod grubą łupiną skrywają
zupełny brak złotego ziarna.
Ściśle wytyczone tory, na które rytualizacja kulturowa wprowadza
wszelkie, na dobrą sprawę, społeczne zachowania człowieka, są też
oczywiście otamowaniem jego agresywności, acz na ogół w tej tylko
mierze, w jakiej kieruje się ona przeciw uczestnikom tej samej kultury i
członkom tej samej klasy społecznej. Może to prowadzić do
paradoksalnych i w naszym poczuciu oburzających następstw. Za czasów
minnesangerów szlachta licznych suwerennych państewek należała do
jednej, chłopi do drugiej klasy. Kiedy wojowały dwa państewka, rycerze
walczyli ze sobą tak samo fair, jak na turnieju i śmiertelna potyczka na
wojnie zdarzała się niewiele częściej niż na sportowym turnieju.
Natomiast od misera plebs oczekiwano, że walcząc w niezrytualizowanym,
krwawym boju, będą zabijać, by rozstrzygnąć bitwę na korzyść swych
tyranów. Zwyciężonych i wziętych do niewoli rycerzy traktowano jak
miłych gości, ujęte pospólstwo jak bydło.
Niezwykle urozmaicone są formy rytualizacji kulturowej, które
doprowadzają do skanalizowania zachowań agresywnych wewnątrz drobnych
grup kulturowych. U Indian Waika, jak podaje Eibl-Eibesfeldt, należy do
zwyczaju, że rodzice wręcz zachęcają dzieci do bójek, ale rytuał ciosów
jest wtedy ściśle przestrzegany. Natomiast u Buszmenów w Afryce ten sam
autor obserwował, jak bardzo skutecznie wychowanie przyucza dzieci do
pokojowego zachowania. Owi Indianie i Buszmeni znajdują się w różnych
sytuacjach ekologicznych, pierwsi prowadzą często wojny z sąsiedzkimi
plemionami, drudzy zaś prawie nigdy.
W wielu kulturach, również w stosunkowo prymitywnych, z
zachowania bojowego rozwinął się, za sprawą rytualizacji kulturowej, ów
rodzaj zawodów, który my nazywamy sportem. Ponieważ w książce o agresji
pisałem obszernie o zapobiegającym walce oddziaływaniu sportu, mogę
zrezygnować tutaj ze szczegółowego wywodu.
O trzeciej funkcji rytualizacji, wytwarzaniu autonomicznych
motywów zachowania społecznego, nie ma potrzeby się rozwodzić. Rozumie
się samo przez się, że uciecha, jaką dają dobrze opanowane sposoby
ruchu, uciecha z tenue, następnie cały stworzony przez kulturę świat
przedmiotów, swoista dla danej kultury sztuka, przeradzający się w etykę
kodeks poprawności i prawości — są przez każdego nosiciela tej kultury
odczuwane jako najwyższe wartości, a dążenie, by wartości te wspierać i
chronić, staje się potężnym motywem władającym jego zachowaniem.
Przechodzę do ostatniego z osiągnięć, w których rytualizacja
kulturowa wykazuje analogię z filogenetyczną, do funkcji podtrzymywania
spoistości grup i izolowania ich od innych. Jak już wspomniano w
podrozdziale o tworzeniu quasi-gatunków (r. IX.3), zrytualizowane normy
zachowania wyposażają w struktury i jednoczą nawet najdrobniejsze z
wyobrażalnych grup etnicznych i subkultur, ale zarazem oddzielają je od
innych porównywalnych całostek. Już w grupach socjalnych, których nie
wiążą wspólne symbole kulturowe, lecz tylko osobista znajomość i
przyjaźń, jak choćby wśród gęsi szarych czy też wśród dzieci, wewnętrzną
spoistość grupy pokaźnie wzmacnia wrogie nastawienie wobec jakiejś
porównywalnej grupy zewnętrznej. Na poziomie grup kulturowych, które
wiąże posiadanie wspólnych wartości kultury, zmagania z grupami wrogimi
potęgują spoistość grupową znacznie jeszcze wyraźniej.