Kolor streszczenia
Kolor komentarzy
Kolor cytatów

Rozdział IX
KULTURA JAKO SYSTEM ŻYWY

IX. 1. ANALOGIE W ROZWOJU FILOGENETYCZNYM I KULTUROWYM

Zacznijmy od postawienia wobec kultury ludzkiej tych samych pytań i zastosowania tej samej metodyki badawczej, którymi jako filogenetycy-komparatyści zwykliśmy się posługiwać wobec każdego systemu żywego. Jeśli się bez uprzedzeń rozpatruje równolegle filogenezę rozmaitych gatunków zwierzęcych i roślinnych oraz historię rozmaitych kultur, widzi się w nich wówczas dwa rodzaje procesów życia, które toczą się wprawdzie na różnych poziomach integracji, ale zarazem oba są, jak wszystko w ogóle, co żywe, „przedsięwzięciami ze sprzężonym efektem mocy i wiedzy”.

Aby nasz wykoncypowany punkt widzenia był jak najbardziej wolny od uprzedzeń, przyjmiemy, że oto przybył zoolog z Marsa, któregośmy nieraz już fatygowali, i niech to będzie tym razem zawodowy filogenetyk, dobrze zorientowany w socjologii rozmaitych gatunków zwierząt, zwłaszcza zaś owadów tworzących państwa, niech jednak nic nie wie o swoistych zdolnościach ludzkiego ducha i przede wszystkim o przyspieszeniu tempa rozwoju, spowodowanym możliwością dziedziczenia właściwości nabytych. Gdyby taki badacz porównał na przykład ubiory i mieszkania Nowojorczyków i Papuasów ze środkowej Nowej Gwinei, osądziłby z pewnością, że te grupy kulturowe należą do różnych gatunków, być może nawet różnych rodzajów. Ponieważ nasz gość z Marsa nic by nie wiedział o rzędach długości czasu, potrzebnego w procesach rozwoju, może by nawet w ogóle nie zauważył, studiując kulturowe i filogenetyczne serie rozwojowe, że ma do czynienia z dwoma różnymi sposobami przepływu zdarzeń.

Analogie pomiędzy dwoma różnymi rodzajami procesu twórczego są tak duże, że w rozmaitych dziedzinach nauki wynaleziono niezależnie te same metody ich badania. Językoznawca odtwarza genezę współczesnych form słownych zestawiając ich podobieństwa i odmienności tak samo jak morfolog-komparatysta rekonstruuje pochodzenie cech cielesnych. Wobec wszystkich dziedzin rozwoju kulturowego można stosować tę samą w zasadzie metodę porównawczą.

Zastosowano ją stosunkowo późno, dlatego że przeszkadzały temu te same idealistyczne i typologiczne nawyki myślowe, które były też odpowiedzialne za opóźnienie w powstaniu etologii we właściwym sensie porównawczej. Kierując się tym właśnie motywem ideologicznym wielu filozofów historii obstawało aż do ostatnich lat przy postulacie jednolitego rozwoju historycznego całej ludzkości. Dopiero A. Toynbee, O. Spengler i inni rozpoznali jasno, że jedność ludzkiej „cywilizacji” jest tak samo fikcją jak jedność filogenetycznego rozwoju drzewa życia. Każda gałązka, każdy gatunek rośnie w swoją stronę na własny rachunek i ryzyko — i dokładnie to samo czyni każda poszczególna kultura! Na obszarze, który dotąd znał tylko osadnictwo chłopskie i dawał schronienie luźnym grupom plemiennym, mogą, jak powiada Hans Freyer, wyrosnąć, na pozór jednej nocy, świątynie i piramidy, ufortyfikowane miasta i władze państwa.

Okoliczność, że zdarzyło się to wielokrotnie w różnych czasach i w różnych punktach kuli ziemskiej, dała filozofom historii, jak pisze Freyer, „asumpt do konstruowania czegoś w rodzaju modelu, który jeśli nie wyjaśniał tego cudu kultury wysokiej, to przynajmniej sprowadzał go do zrozumiałej formuły. Im głębiej jednak współczesna nauka historii dokopuje się metodami archeologii, wspierana przez językoznawstwo porównawcze, do samych początków, tym bardziej problematyczne stają się takie modele i tym wyraźniej widać, że już zaczątki były równie silnie zindywidualizowane jak dalszy przebieg.” Kultury ludzkie powstają więc nie tak, jak to postulowała ujednolicająca filozofia historii, w kolejności liniowej, posłuszne jednej dla wszystkich prawidłowości, lecz niezależnie od siebie wzajem, tak właśnie jak to czynią gatunki zwierzęce i roślinne, „polifiletycznie”, mówiąc językiem filogenetyka.

Za każdym razem powstanie takiego złożonego systemu żywego, który za historykami nazwiemy kulturą wysoką, polega prawdopodobnie na fulguracji analogicznej do kroków ewolucyjnych, stanowiących o powstawaniu gatunków zwierzęcych. Można by nawet przypuścić, że każdy postęp kulturowy polega na integracji uprzednio istniejących i dotąd niezależnych podsystemów: kultury wysokie najwyraźniej powstawały szczególnie często — choć bynajmniej nie zawsze — wtedy, gdy jakiś lud wędrowny wchodził w bliski kontakt z osiadłym. Przeszczep z obcego bogactwa kulturowego, la greffe, jak to nazwał Paul Valery, niejednokrotnie, zdaje się, dawał impuls fulguracjom w kulturze. Jest to swoisty dla historii kultur proces, na który pozwala możliwość dziedziczenia właściwości nabytych.

Wzajemny wpływ, jaki za sprawą tego rodzaju przeszczepów wywarły na siebie kultury wysokie, mógł być całkiem pokaźny. Niemniej, każda z nich jest w pełnym rozkwicie odmienna od innej w sposób, dla którego słowo „fantastyczny” byłoby przymiotnikiem zbyt słabym. Żadna fantazja nie potrafi wynaleźć takiej różnorodności. „Jeśli zestawić — pisze Freyer — jakiekolwiek wyrwane z nich fragmenty odpowiadające sobie z grubsza rozmiarami, inskrypcję hieroglificzną i tekst klinowy, piramidy z Gizeh i ruiny wież schodkowych z Uruk i Ur, płaskorzeźbę ze Starego Państwa i z tej samej epoki stelę triumfalną króla Naramsina z Akkadu, budowle pałacowe minojskiej Krety z ich malowidłami ściennymi i współczesną im architekturę i plastykę państwa Hetytów — to przeniesienie wzroku będzie za każdym razem skokiem w inny świat i trzeba intelektualnego wysiłku, by różnice nie nabrały ostrości przeciwieństw.”

Głębokie rozeznanie wyrażone tym zdaniem sprawdza się, gdy chodzi o różnorodność filogenetycznie powstałych form życia, tak samo jak w przypadku historycznie wytworzonej wielorakości kultur. Potrzebny jest w rzeczy samej „wysiłek intelektualny”, aby stłumić w sobie powszechną ludzką skłonność do błędnego widzenia różnic jako przeciwieństw. Rozdzielanie świata fenomenów w pary przeciwieństw jest wrodzonym nam pryncypium porządkowania, apriorycznym przymusem myślowym pierwiastkowego typu. Wynikająca z niego skłonność do tworzenia pojęć dysjunktywnych (wykluczających się wzajemnie) u niejednego myśliciela staje się najwyraźniej przemożna. Bez względu na to, jak wielkie jest znaczenie tej skłonności myślowej jako ogólnego pryncypium porządkowania, trzeba ją jednak koniecznie poskramiać, zwłaszcza wtedy, gdy chce się zrozumieć historycznie różnorodność form, powstałą w wyniku wzrostu i rozgałęziania się żywego drzewa genealogicznego. Myślenie dysjunktywnymi pojęciami jest jednym ze źródeł typologicznych podziałów i systematyki, które zdają się być bliskie właśnie nam, Niemcom, i które wielu naszym wielkim myślicielom, między innymi również Goethemu, nie pozwoliły odkryć filogenetycznego pochodzenia istot żywych. W dziedzinie historii kultur ludzkich zaniedbywanie postulowanego przez Freyera wysiłku intelektualnego jest takim samym hamulcem poznawczym, jak w filogenezie ogólnej.

Do wspomnianych uprzednio motywów ideologicznych, które humanistycznie przygotowanym historykom uniemożliwiają przyjęcie do wiadomości, że dzieje kultur toczą się tak właśnie, jak to ma faktycznie miejsce, należy również idealistyczna wiara w istnienie jakiegoś planowania biegu świata. Dla bardzo wielu ludzi fakt, że tokiem historii, podobnie jak filogenezy, kierują wyłącznie przypadek i konieczność, jest, sądząc z doświadczenia, po prostu nie do przyjęcia.

IX. 2. FILOGENETYCZNE PODŁOŻE ROZWOJU KULTUROWEGO

Wobec paraleli i analogii filogenetycznego i kulturowego stawania się, tak jak zostały one omówione w poprzednim podrozdziale, nietrudno o wyobrażenie, że chodzi tu o dwa procesy zastępcze wobec siebie, które poza tym toczą się równolegle i bez związku, i nie mają ze sobą przyczynowo nic wspólnego. Takie ujęcie znów otwierałoby pełne pole zwodniczym konstrukcjom z dysjunktywnych pojęć. Jedna z tych konstrukcji tkwi u podłoża rozpowszechnionej opinii, jakoby rozwój kulturowy był wyodrębniony wyraźną i niejako poziomą granicą od poprzedzającej go filogenezy, którą przedstawia się jako już zakończoną „uczłowieczeniem”.

Na tym fałszywym wyobrażeniu zasadza się też opinia, że wszystko, co „wyższe” w ludzkim życiu, wszelkie zwłaszcza subtelniejsze struktury zachowań społecznych są uwarunkowane kulturowo, natomiast wszystko, co „niskie”, polega na reakcjach instynktowych. W rzeczywistości istotą kulturową, jaką jest dzisiaj, człowiek stał się w toku typowego procesu filogenetycznego. Przebudowa ludzkiego mózgu pod selekcyjnym naciskiem kumulowania wiedzy przekazywanej tradycją nie jest procesem kulturowym, lecz filogenetycznym. Dokonała się ona po fulguracji myślenia pojęciowego. Równocześnie nastąpiło prawdopodobnie całkowite wyprostowanie ciała i subtelniejsze zróżnicowanie muskulatury dłoni i palców.

Nie należy też mniemać, iżby ustała już filogenetyczna zmienność naszego gatunku. Przeciwnie, pospieszne zmiany w ludzkiej przestrzeni życiowej i stwarzane przez nie wymagania pozwalają przypuszczać, że Homo sapiens jest obecnie w trakcie przyspieszonych przemian genetycznych. Przemawiają za tym przyspieszeniem również takie obserwacje, jak np. szybki wzrost rozmiarów ciała oraz inne uwarunkowane udomowieniem cechy. Musimy się z tym pogodzić, że w rozwoju człowieka uczestniczą procesy dwóch rodzajów, które wprawdzie toczą się w bardzo różnych tempach, ale są ściśle powiązane wzajemnym oddziaływaniem: powolny proces ewolucyjny i wielokrotnie szybszy rozwój kulturowy.

Jednym z najważniejszych zadań etologii jest rozróżnienie skutków obu tych procesów i sprowadzenie jednych i drugich do właściwych przyczyn. Odróżnienie filogenetycznie zaprogramowanych norm zachowania społecznego od określonych kulturowo jest, po pierwsze, ogromnie ważne praktycznie, ponieważ przy patologicznych zakłóceniach wskazane są najzupełniej różne środki terapii w zależności od tego, o którego rodzaju elementy zachowań chodzi. Po drugie, podstawowe znaczenie teoretyczne ma też ustalenie, skąd pochodzi informacja przystosowawcza, na której zasadza się wartość określonego sposobu zachowania dla utrzymania gatunku.

Metodyka porównawcza dostarcza nam kilku środków postulowanej analizy. Jednym z nich jest oznaczanie prędkości względnej, z jaką zmienia się w czasie określona cecha lub zespół cech. Zanim jeszcze fulguracja myślenia pojęciowego wprowadziła możliwość dziedziczenia cech nabytych, co wielokrotnie powiększyło tempo ich zmienności, przemiana poszczególnych elementów konstrukcyjnych i zasad strukturalnych dokonywała się z bardzo różnymi prędkościami. Zasada strukturalna jądra komórkowego pozostała np. ta sama od jednokomórkowca do człowieka, mikrostruktura genomu jest jeszcze dawniejsza. Natomiast makroskopowa budowa rozmaitych typów istot żywych przybierała w tym samym okresie rozwoju wszelkie wyobrażalne formy. Muchomor i komar, dąb i człowiek są tak od siebie różni, że znając tylko te „wegetatywne czubki” żywego drzewa genealogicznego niełatwo byłoby wpaść na myśl, iż wyrosły one ze wspólnego korzenia, chociaż tak bez wątpienia było. Właśnie ta zawrotna różnorodność form skłania zasadniczo do posługiwania się desperacką procedurą porządkową czystej typologii.

Wielkie znaczenie we współczesnej filogenetyce ma ustalanie prędkości strumienia cech. Istnieją dobre racje, dla których cechy wspólne dużym grupom można uważać za „konserwatywne”. Jeśli na przykład jak wspomniano w r. I.2, jądra komórkowe mają u wyposażonych w nie istot („eukariotów”) tę samą formę, to można zasadnie wnosić, iż jest to struktura bardzo dawna i przeto najwyższej „godności taksonomicznej”. Im mniejsza jest grupa taksonomiczna, którą łączy określona cecha, tym na ogół ta cecha jest późniejsza. Pomiędzy najspieszniejszymi a najpowolniejszymi formami filogenetycznej zmienności cech występują wszelkie wyobrażalne formy pośrednie. Czasookresy najspieszniejszych z tych form zmienności graniczą już w każdym razie z miarami czasowymi historycznych procesów kulturowych. Dla przykładu, wiele zwierząt domowych już w erze historycznej zmieniło się tak wydatnie w porównaniu z ich dzikimi formami pierwotnymi, że można je uważać za nowe gatunki.

Mimo wszystko szybkość tego najpospieszniejszego z wszelkich znanych nam procesów filogenetycznych tak bardzo ustępuje tempu historycznych zmian kulturowych, że tę różnicę prędkości można wykorzystać dla poznania jednych i drugich. Jeśli okaże się, że pewne sposoby poruszania się i pewne normy zachowania społecznego są ogólnoludzkie, tzn., że można je odnaleźć w dokładnie takiej samej formie u wszystkich ludzi we wszystkich kulturach, wówczas wolno nam z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem przypuścić, że są one zaprogramowane filogenetycznie i dziedzicznie ustalone. Innymi słowy: skrajnie nieprawdopodobne jest, by normy zachowań zafiksowane wyłącznie przez tradycję mogły pozostać niezmienione po tak długich okresach czasu. Filogenetyczne zaprogramowanie ludzkich sposobów zachowania zostało tym właśnie trybem wykazane z zaskakującą zgodnością przez dwie dyscypliny na pozór odległe od siebie.

Pierwszą z nich jest etologia porównawcza człowieka. Są w tej nauce dobre racje, by przypuszczać, że w sferze emocjonalnej, która odgrywa tak zasadniczą rolę w motywowaniu naszego zachowania społecznego, zawartych jest szczególnie wiele elementów odziedziczonych, zafiksowanych filogenetycznie. W skład wyrazu uczuć, jak to wiedział już Karol Darwin, wchodzi szczególnie wiele wrodzonych, swoistych dla gatunku ludzkiego sposobów ruchu. Wychodząc z tego założenia I. Eibl-Eibesfeldt poddał ruchy wyrazowe (ekspresyjne) człowieka badaniom porównawczym, które objęły wszystkie osiągalne kultury. Eibl-Eibesfeldt sfilmował szereg typowych ruchów ekspresyjnych, których można się spodziewać w określonych, łatwych do znormalizowania sytuacjach jak powitanie, pożegnanie, kłótnia, zaloty, radość, lęk, przerażenie itd. W kamerze wbudowano przed obiektywem pryzmat tak, że kierunek filmowania był prostopadły do pozornego nastawienia i fotografowani ludzie zachowywali się bez skrępowania. Rezultat był równie prosty jak zaskakujący. Także przy najdokładniejszej analizie zdjęć zwolnionych ruchowe formy ekspresji u Papuasów ze środkowej Nowej Gwinei, Indian Waika znad górnego Orinoko, Buszmenów z Kalahari [Pustynny step w Afryce Płd. - przyp. tłum.], Otj-Himba z pastwisk Kaoko [Rejon w Afryce Płd.-Zach. nad oceanem - przyp. tłum.], australijskich autochtonów i u dobrze wychowanych Francuzów, południowych Amerykanów oraz innych przedstawicieli naszej zachodniej kultury — okazały się identyczne.

Niespodziewanie drugą dyscypliną, która zupełnie niezależnie osiągnęła najzupełniej zgodne z powyższymi rezultaty, jest lingwistyka, tzn. porównawcze badanie języka i jego logiki. Kiedyś, w dyskusji na temat ogólnych problemów porozumienia językowego żona moja wyraziła zdziwienie, że w ogóle można tłumaczyć z języka na język. Każdy gorliwy uczeń z całkowitym zaufaniem pyta, jak się np. mówi po japońsku czy po węgiersku „już” albo „chociaż”, albo „wprawdzie”, i dziwi się, jeśli wyjątkowo nie ma w obcym języku ścisłego odpowiednika jakiegoś słowa. Jakoż wiadomo dziś, że wszystkim ludziom wszystkich ludów i kultur wrodzone są pewne struktury myślenia, które nie tylko leżą u podstaw logicznej budowy języka, lecz wręcz określają też logikę myślenia. Noam Chomsky i R. H. Lenneberg dotarli do tych faktów poprzez porównawcze studium nad strukturą językową; Gerhard Hopp doszedł po innej drodze do podobnych poglądów o jedności języka i myślenia i wskazuje w swej książce Evolution der Sprache und Vernunft (Ewolucja języka i rozumu) „jak wadliwe jest dzielenie ducha na dwoje, zewnętrzną połać języka i wewnętrzną — myślenia, gdy w rzeczywistości są to dwa aspekty jednego i tego samego”. Wśród humanistów pokrewne opinie wyraził jedynie austriacki uczony, praktykujący na wolnej stopie [Privatgelehrte; Privatdozent można od biedy przełożyć na „docenta nieetatowego”, ale „nieetatowy uczony” brzmiałoby zupełnie humorystycznie - przyp. tłum.], dr R. Decker.

Nikt nie zaprzeczy, że różnicując się w wyższym stopniu myślenie pojęciowe i mowa wpływały wzajem na siebie. Samoobserwacja poucza chociażby, że przy trudnych procesach myślowych uciekamy się do pomocy sformułowań słownych, niechby tylko jako środka mnemotechnicznego, podobnie jak rachując używamy ołówka i papieru. Struktury myślenia logicznego były bez wątpienia dane już przed językiem wyposażonym w składnię, ale tak samo nie ma wątpliwości, że nigdy nie osiągnęłyby one współczesnego poziomu zróżnicowania, gdyby nie doszło do takiego właśnie oddziaływania wzajemnego myślenia i mówienia.

Poza porównywaniem pokrewnych, tzn. pochodzących od tych samych przodków, form etolog ma jeszcze do dyspozycji inny środek, aby odróżnić osobniczo wyuczone, przekazane wzorce zachowań od wytworzonych filogenetycznie, wrodzonych: zwierzę doświadczalne hoduje się od urodzenia lub wyklucia z jajka w warunkach sztucznych, pozbawiając je celowo określonych możliwości zdobywania informacji. Z człowiekiem taki eksperyment jest z oczywistych względów niedopuszczalny, możliwe jest za to wykorzystanie okrutnego „eksperymentu” odcięcia od doświadczenia, który natura aranżuje z dziećmi głuchymi i ślepymi od urodzenia. I. Eibl-Eibesfeldt filmował i analizował ruchy ekspresyjne tych nieszczęśliwych dzieci, stosując tę samą metodykę i stawiając sobie te same pytania, co w swoich badaniach kultur. Rezultat był równie prosty jak wymowny: właśnie te ruchy ekspresyjne, które w badaniach porównawczych okazały się identyczne u ludzi najrozmaitszych kultur, niemal bez wyjątku występowały w ten sam sposób również u głuchych i ślepych od urodzenia. Upada więc teoria, której i dziś jeszcze broni z uporem wielu antropologów, jakoby wyłącznie tradycja kulturowa określała wszelkie społeczne i służące komunikacji zachowania człowieka.

Chomsky'emu i językoznawcom z jego szkoły, którzy poszli, jak już zaznaczono, tą samą w zasadzie drogą, co Eibl-Eibesfeldt, wyabstrahowując prawa panujące we wszystkich kulturach ludzkich, udało się w rezultacie wykazać genetyczne zaprogramowanie ruchów ekspresyjnych. Zarówno hipotezom etologa ludzi, jak i językoznawcy mocnego wsparcia dostarczają rezultaty, które przynoszą studia nad ontogenezą, zwłaszcza jeżeli są prowadzone w warunkach uniemożliwiających nabywanie doświadczenia.

Już kiedy dziecko uczy się mówić w warunkach normalnych, jasne jest, że nie powtarza ono słów i zdań jak papuga, lecz z góry dysponuje określonymi regułami budowy zdań. Dziecko, jak to trafnie powiedział kiedyś Otto Koehler, nie uczy się właściwie mówić, uczy się tylko wyrazów. Badania nad dziećmi głuchymi i ślepymi od urodzenia rzadko wnoszą coś wartościowego do analizy wrodzonych struktur myślenia i mowy, to zaś oczywiście dlatego, że nader rzadko się zdarza, by jakieś ośrodkowe uszkodzenie wyłączyło całkowicie zmysły wzroku i słuchu, nie naruszając zarazem mózgu jako całości w sposób wydatnie utrudniający myślenie logiczne.

Wszelako znany nam jest jeden wyjątkowy przypadek, którego niesłychana zaiste wartość poznawcza bywa dziś często niedoceniana, ponieważ głupia moda w nauce nie pozwala uznać za prawowite źródło poznania naukowego obserwacji jednorazowych, nie dających się ani „reprodukować”, ani wykorzystać statystycznie. Mowa o skromnym opisie, w którym Anna M. Sullivan przedstawiła, jak rozwijała się duchowo jej głuchoniema i ślepa uczennica, Helena Keller. Wartości tego dokumentu nie sposób właściwie przecenić. Polega ona na tym, że szczęśliwym, niepowtarzalnym trafem nauczycielka z Bożej łaski, i zarazem znakomita obserwatorka, uczyła w tym przypadku, śledząc jego postępy, dziecko wyjątkowo uzdolnione, wręcz niemal genialne, które natura poddała okrutnemu eksperymentowi totalnego odcięcia od doświadczenia w obu najważniejszych dziedzinach zmysłów.

Trzeba sobie zadać pytanie, dlaczego w kręgu psychologów i etologów nie zapoznano się powszechniej i nie rozsławiono w większym stopniu bogactwa rezultatów, jakie przynosi to niepowtarzalne źródło wiedzy. Sądzę, że znam odpowiedź: każdemu, kto ugrzązł w doktrynerskich poglądach behavioryzmu, najzupełniej niewiarygodna musi się wydać relacja Anny M. Sullivan o tym, z jaką łatwością i jak szybko jej uczennica uporała się z na pozór nierozwiązalnym zadaniem wyuczenia się języka słów i tworzenia najtrudniejszych pojęć abstrakcyjnych, dysponując jako jedyną po temu podstawą tylko komunikatem, który wypisywano jej na dłoni alfabetem palcowym. Ten natomiast, kto wie coś niecoś o etologii i zna wspomniane wyżej wyniki współczesnego językoznawstwa, uwierzy bez zastrzeżeń opowiadaniu Anny Sullivan, aczkolwiek niejedno zdumieje go w tej relacji bardziej, niż najwyraźniej samą sprawozdawczynię.

Helenę Keller, urodzoną 27 czerwca 1880 roku, Anna Sullivan zaczęła uczyć 6 marca 1887 roku. Do tej pory dziecko bez przerwy niemal siedziało na kolanach u matki, która z miłością starała się zaspokoić jej potrzebę kontaktu przez dotyk. Jak wynika z uwagi w dalszym ciągu tekstu Anny Sullivan, mała dysponowała wówczas dwoma gestami, którymi wyrażała chęć jedzenia i picia, sama jednak nie pojmowała żadnych, niezależnie od formy, komunikatów symbolicznych czy też językowych. Anna Sullivan rozpoczęła naukę od wypisywania dziewczynce na dłoni alfabetem palcowym nie tylko słów, lecz od razu całych zdań tak, jak naiwny wychowawca przemawia do dziecka o nieuszkodzonym słuchu. W dwa dni po przybyciu nauczycielka podarowała Helence lalkę — zdaje się, że podobną dziecko bawiło się już przedtem — i wypisała jej na dłoni litera po literze słowo doll (lalka). Podobny zabieg powtarzała odtąd z najrozmaitszymi przedmiotami nie posługując się żadnymi uproszczonymi piktogramami, lecz od początku normalnym pismem literowym.

Gdybym nie wiedział o sukcesie przedsięwzięcia i ktoś zapytał mnie, czy głuchy i ślepy człowiek może się taką metodą nauczyć czytać bezpośrednio, nie nauczywszy się wprzódy mówić, bez wahania odpowiedziałbym przecząco. Helenka jednak już pierwszego dnia nauki nie tylko powiązała sygnał myślowo z otrzymaniem pożądanego przedmiotu, lecz co więcej — i to niewiarygodnie więcej — motorycznie reprodukowała sygnał i przekazała z powrotem! Oczywiście, nie doszła jeszcze do wyabstrahowania liter zawartych w dotykowym zapisie, lecz reagowała na łączną formę dotykowego ciągu bodźców, którą następnie odtwarzała, w sposób wprawdzie niedoskonały, ale jednak umożliwiający rozpoznanie. Samo wszak podjęcie takiej próby — to wprost nie do wiary!

20 marca Helenka starała się porozumieć ze swym ulubionym psem, wypisując mu na łapie pierwsze wyuczone słowo doll. Do 31 marca opanowała 18 rzeczowników i 3 czasowniki i wtedy zaczęła pytać o nazwy rzeczy w ten sposób, że przynosiła je nauczycielce i podawała jej własną dłoń do pisania. Wyraźnie więc odczuwała potrzebę przyswojenia sobie takich myślowych powiązań. Któż by nie wspomniał o historii Adama, który swą rozprawę ze światem rozpoczął od nadawania nazw rzeczom.

Tego, że Helenka jeszcze nie całkiem pojmowała wtedy zasadę symboliki słownej, dowodzi między innymi fakt, że na początku nie była w stanie odróżnić rzeczownika od czasownika. „Słowa mug and milk (kubek i mleko) — relacjonuje Anna Sullivan — sprawiały Helence więcej trudności niż wszystkie pozostałe. Mieszała te rzeczowniki z czasownikiem drink (pić). Nie znała słowa oznaczającego «pić», tylko radziła sobie w ten sposób, że wyliterowawszy mug albo milk od razu wykonywała pantomimę picia” (podkr. moje — K. L.). Zupełnie więc mimochodem i na marginesie dowiadujemy się tutaj czegoś bardzo ważnego, o czym Anna Sullivan już przedtem napomknęła w swym sprawozdaniu jeszcze dyskretniej: głuchonieme i ślepe dziecko posługiwało się w celu porozumienia naśladowaniem sposobów ruchu. Jest to już bliskie prawdziwej symbolizacji, równie bliskie jak sygnały, które dziecko nauczyło się do tej chwili rozumieć i nawet emitować. Wszystkie one dotyczyły najpierw „przedmiotów działania”, według określenia Jakuba von Uexkull; doll znaczyło lalkę i zarazem bawienie się lalką, cake znaczyło ciastko i zjedzenie ciastka. Dlatego też pojęcia mug i milk oraz drink były najpierw dla dziecka nie do odróżnienia.

Krok ku rozdzieleniu symboli rzeczy i symboli działań miał w przypadku Heleny Keller bardzo dramatyczny charakter i najlepiej zrobię cytując dosłownie opis tego wydarzenia pozostawiony przez Annę Sullivan: „Kiedy myłam ją dziś rano, chciała się dowiedzieć nazwy wody. Gdy chce się czegoś dowiedzieć, wskazuje daną rzecz i głaszcze mnie po ręku. Przeliterowałam jej na dłoni w-a-t-e-r i już się tym więcej nie zajmowałam aż do zakończenia śniadania. Wtedy wpadło mi na myśl, że mogłabym jej za pomocą nowego słowa wyjaśnić raz na zawsze różnicę między mug i milk. Poszłyśmy do pompy i tam kazałam Helence trzymać kubek pod wylotem, zaś sama pompowałam. Kiedy trysnęła zimna woda i napełniła kubek, przeliterowałam jej w-a-t-e-r na dłoni. Chyba zaskoczyło ją to słowo, następujące bezpośrednio po doznaniu zimnej wody spływającej jej po ręku. Upuściła kubek i stała jak wryta. Buzia jej się rozpromieniła jak nigdy. Kilka razy przeliterowała słowo water. Potem przykucnęła, dotknęła ziemi i zapytała o jej nazwę, tak samo pokazała też pompę i kratę odpływu. Nagle się odwróciła i zapytała o moje imię. Przeliterowałam jej na dłoni teacher (nauczycielka). W tym momencie podeszła do pompy niania Helenki z jej małą siostrzyczką na ręku: Helenka wyliterowała baby i zaraz wskazała na nianię. W drodze powrotnej była cały czas niezwykle podniecona, pytała o nazwę każdego dotkniętego przedmiotu, tak że w ciągu paru godzin włączyła do swego słownika 30 nowych słów.” Następnego dnia Anna Sullivan dopisuje: „Helenka wstała dziś wcześnie, promienna jak wróżka, biegała od przedmiotu do przedmiotu, pytała o oznaczenie każdej rzeczy i całowała mnie z uciechy. Wczoraj kiedy się kładłam, Helenka z własnego popędu rzuciła mi się w ramiona i pocałowała mnie po raz pierwszy, myślałam, że mi serce wyskoczy z radości.” Z wcześniejszego fragmentu sprawozdania Sullivan wiemy, że do tej chwili pomiędzy nauczycielką i uczennicą istniał stosunek hierarchiczny, wywalczony z niemałym trudem w „starciach wręcz”. Teraz oto do respektu dołączyła się gorąca miłość i wdzięczność.

Jest równie znamienne jak godne pożałowania, że w późniejszej literaturze o głuchoniemych dzieciach nie sposób znaleźć ani jednego sprawozdania, które by w przybliżeniu choćby tak klarownie ukazywało narodziny zrozumienia symboli, jak zacytowany właśnie opis z nie dość sławnej książki. Anna Sullivan była kobietą roztropną, wręcz obdarzoną geniuszem i miała to rzadkie szczęście, że mogła uczyć dziecko poszkodowane wyłącznie co do wydolności zmysłów, bez naruszenia innych zdolności mózgu i nawet, najwyraźniej, wyjątkowo utalentowane. Następna szczęśliwa okoliczność polegała na tym, że trudny dialog nauczycielki z uczennicą odbywał się dość dawno temu i że nie mogły zaciążyć na nim doktrynerskie poglądy tej szkoły psychologicznej, która każdą obserwację jednostkową uważa za „anegdotyczną”, wszelki zaś współudział emocjonalny za naukowo szkodliwy. Tak przeto Anna Sullivan, naiwna i serdeczna, postępowała prawidłowo jako wychowawczyni i wyciągała prawidłowe etologicznie wnioski z osiąganych rezultatów. Są w jej książce uwagi o tym, jak dziecko uczy się języka, bardzo bliskie naszym wyobrażeniom o tak zwanych wrodzonych dyspozycjach do nauki, które badali Eibl-Eibesfeldt, Garcia i inni. Pisze ona np.: „Dziecko przychodzi na świat ze zdolnością do nauki i uczy się samo z siebie pod warunkiem, że mu nie brak niezbędnych podniet zewnętrznych.” W innym miejscu zauważa o Helence: „Ona się uczy, ponieważ nie może się nie uczyć, zupełnie tak samo jak ptak uczy się fruwać” — otóż ta zdolność u ptaka też jest przyrodzona!

Wiadomo nam z badań Noama Chomsky'ego, jak wysoce zróżnicowana i w jak wielu szczegółach ustalona jest powszechnie wrodzona ludziom aparatura do myślenia pojęciowego. Nie uczymy się myśleć, uczymy się jak gdyby słownika, symboli rzeczy i związków między nimi, to zaś, co wyuczone, układa się do przygotowanej ramy, bez której nie potrafilibyśmy w ogóle myśleć i wręcz nie bylibyśmy ludźmi. Otóż istnienie tej wrodzonej aparatury do myślenia pojęciowego, tworzenia symboli i ich rozumienia nie wynika z żadnych chyba faktów z taką dobitnością, jak z tych, które skromnie i bez z góry ustalonych założeń relacjonuje nam Anna Sullivan.

Zadziwiająca prędkość, z jaką rozwinęło się u Helenki Keller myślenie pojęciowe, dowodzi przede wszystkim, że nie była to jakby dobudowa czegoś brakującego, lecz uaktywnienie czegoś już istniejącego, co tylko czekało na aktywację. Od razu, w dniu rozpoczęcia nauki, dziecko przekazuje sensownie z powrotem wskazany mu symbol. Dwa tygodnie później Helenka próbuje, literując, porozumieć się z psem, po następnych jedenastu dniach dysponuje już trzydziestoma literowanymi symbolami, z których cztery uzyskała dzięki czynnemu wypytywaniu, w pięć dni później pojmuje nagle różnicę pomiędzy rzeczownikiem i czasownikiem i wie już, że każda rzecz i każde działanie „nazywa się”. W dziewiętnaście dni potem Helenka fomułuje zdania; kiedy chce dać niedawno narodzonej siostrzyczce landrynki i nie pozwalają na to, wyliterowuje Baby eat no (dzidzi jeść nie). I dodaje: Baby teeth no, baby eat no (dzidzi zęby nie, dzidzi jeść nie). Po następnych dwóch tygodniach Helenka używa spójnika „i”. Każą jej przymknąć drzwi, ona zaś uzupełnia spontanicznie and lock (i zamknąć). Tegoż dnia odkrywa nowo narodzone szczenięta swej suczki i literując donosi dorosłym, którzy jeszcze o tym nie wiedzą: baby dog (dzidzi pies). W tym samym dniu, kiedy już wypieściła i starannie obmacała szczeniaczki, oświadcza: Eyes shut, sleep no (Oczy zamknąć, spać nie). Jeszcze tegoż dnia opanowuje przysłówek very.

O wyraźnej potrzebie uczenia się nowych znaczeń słów świadczy fakt, że ilekroć Helenka zaczyna sobie uprzytomniać sens nowego słowa, z reguły wypróbowuje to rozumienie stosując nowy symbol w najrozmaitszy sposób. W przypadku very orzeka: baby small, puppy very small (dzidzi mały, szczeniaczek bardzo mały), po czym przynosi dwa niewielkie, ale różniące się rozmiarami kamyki, pokazuje je po kolei nauczycielce i dodaje przy tym: stone small — stone very small (kamień mały — kamień bardzo mały).

W niecałe trzy miesiące od czasu, kiedy niezdolna była do sformułowania jakiegokolwiek słowa, Helenka pisze Braille'em całkiem sensowny list do przyjaciela i jest tak żądna lektury, że kładąc się wieczorem do łóżka, ukradkiem zabiera ze sobą, wbrew zakazom, książkę drukowaną Braille'em, aby móc ją potajemnie czytać pod kołdrą. W kilka dni potem, kiedy pokazują jej miot nowo narodzonych prosiąt, pyta: Did baby pig grow in egg? Where are many shells? (Czy prosiaczek wyrosnąć w jajku? Gdzie dużo skorupki?) [Przekład tych pierwocin angielszczyzny nie zawsze jest możliwy, toteż autor go nie podaje. Tak np. pierwsze z tych zdań pytających można zupełnie dowolnie interpretować jako całkiem poprawne, częściowo poprawne lub zupełnie niepoprawne, a więc np.: czy prosiaczek wyrasta w jajku? - czy prosiaczek wyrosnąć w jajku? - czy dzidzi świnia rosnąć w jajko? Sądząc z kontekstu poprawność była niezupełna, to znaczy częściowo wynikła już ze zrozumienia i faktycznego opanowania składni, częściowo zaś z przypadkowej zgodności z formami syntaktycznymi angielskiego. W drugim zdaniu nie tłumaczę z podobnych powodów poprawnego are, gdyż z kontekstu wynika, że opanowanie czasownika to be było późniejsze; zapewne where are stanowiło łączną zbitkę, pytajną - przyp. tłum.]. Do końca lipca nauczyła się pisać szybko ołówkiem i posługuje się tą umiejętnością chcąc się porozumieć. Odkrywa w tym okresie pytajniki „dlaczego?” oraz „po co?” i teraz w swej żądzy wiedzy staje się wręcz natrętna. We wrześniu zaczyna prawidłowo używać zaimków i wkrótce potem pojawia się czasownik „być” — to be. Rodzajniki będzie jeszcze przez dłuższy czas uważać za niepotrzebne. We wrześniu 1888 opanowuje tryb przypuszczający, trybem zaś nierzeczywistym i trybem warunkowym posługuje się nie tylko prawidłowo, lecz z wyraźną predylekcją i w ogóle stara się o składnię tak wyszukaną i elegancką, że u ośmioletniej dziewczynki robi to wrażenie prawie afektacji. Trzeba zauważyć, że dla tego dziecka każde przeżycie, również piękna i dobra, dostępne było wyłącznie dzięki pośrednictwu pisma literowego i miało charakter czysto językowy. Nie dziwota, że tak ukochała język [Helena Keller została pisarką, m.in. Jej Historia mojego życia z 1902 roku była tłumaczona na polski. Była też działaczką socjalistyczną i wieloletnią inspektorką instytutów dla ślepych i głuchoniemych - przyp. tłum]. Anna Sullivan, jak to sama zaznacza, „całkowicie wyrugowała z programu nauki gramatykę z jej zawrotną ilością klasyfikacji, określeń i przykładów”, nigdy jednak nie używała, zwracając się do Helenki, zdań uproszczonych, lecz zawsze posługiwała się prawidłową składnią, nie opuszczając przysłówków, zaimków itd. Natomiast Helenka oczywiście wyrażała się na początku zdaniami uproszczonymi, do których następnie wprowadzała jeden po drugim dodatkowe elementy, na końcu, jak już wspomniałem, rodzajnik. O zaskakującej prędkości, z jaką Helenka Keller uporała się z tą ogromną pracą, Anna Sullivan pisze: „Wydaje mi się osobliwe, że ludzi zdumiewa coś co jest przecież tak proste. Przyswoić dziecku określenie jakiegoś pojęcia, które widzi ono jasno oczyma duszy, jest z pewnością równie łatwo, jak przyswoić mu określenie jakiegoś przedmiotu, acz nauczanie słów byłoby oczywiście herkulesową pracą, gdyby w duszy dziecka nie istniały już przy tym odpowiednie wyobrażenia.” Anna Sullivan przeoczyła tutaj, że kompletne wyabstrahowanie wszystkich skomplikowanych reguł gramatyki i logiki języka, czego Helenka Keller musiałaby dokonać w okresie od marca 1887 do września 1888, stanowiłoby wyczyn nieporównanie większy, niż przyswojenie sobie słownictwa i znaczenia symboli. Oczywista niemożliwość tak niesłychanego osiągnięcia jest, moim zdaniem, nieodpartym dowodem słuszności teorii Noama Chomsky'ego.

Ogólnoludzkie, jak to pokazał Eibl-Eibesfeldt, formy ekspresji oraz również wrodzone struktury myślenia i mowy, opisane powyżej, są jedynie dwoma przykładami wzorców zachowania, których program został przez nasz gatunek wypracowany w toku filogenezy i przechowany w genomie. Należy przypuszczać, że jest jeszcze bez liku norm zachowania, których dotyczy to samo. Jak zaznaczyłem, już Karol Darwin domniemywał, że większość uczuć i afektów — angielskie słowo emotion oznacza zakres pojęciowy obejmujący sens obu terminów niemieckich Gefuhl i Affekt — oraz przyporządkowane każdemu z nich sposoby zachowania są „instynktową”, tzn. genetycznie ustaloną własnością naszego gatunku. Wykazanie przez Eibla-Eibesfeldta, że na pewno tak się właśnie rzeczy mają z zewnętrznym wyrazem uczuć i afektów, wydatnie zwiększa prawdopodobieństwo, iż słuszna jest też ogólniejsza hipoteza Darwina. Wrodzone normy zachowania ludzkiego odgrywają najprawdopodobniej szczególnie ważną rolę w ustrukturowieniu społeczności ludzkiej. Antropolodzy Lionel Tiger i Robin Fox podjęli z powodzeniem próbę ustalenia ogólnej „biogramatyki” ludzkich zachowań społecznych, posługując się podobnymi pytaniami i metodą, jak Eibl-Eibesfeldt i grupa Chomsky'ego. Ich książka The Imperial Animal (Zwierzę władcze) jest genialnie pomyślana i jej zasadnicze tezy, mimo że niezwykle śmiałe, są absolutnie przekonywające.

Wspólna wszystkim programom zachowań, które mają za fundament dziedzictwo genetyczne, jest ich oporność wobec modyfikujących wpływów, jakie wywiera kultura ludzka. Wysoce zróżnicowane zespoły sposobów zachowania, których istnienie wykazano ponad wątpliwość z tak rozmaitych stron, są właściwe wszystkim ludziom wszystkich kultur w nieodmiennie tej samej formie. Jest to fakt o wielkim znaczeniu, które zmierzyć potrafi tylko ten, kto wie, jak poza tym różnią się wszędzie w świecie obyczaje, dzieła i ideały rozmaitych kultur — przypominam zacytowane wyżej słowa Hansa Freyera (r. IX.1).

Tożsamość takich norm zachowania oznacza znacznie więcej niż tylko ich niezależność od wpływów kulturowych; oznacza ona zasadniczą na nie odporność nie do przezwyciężenia. Wobec sztywności omawianych struktur zachowania, której dowodów nie brak, prawdopodobne się staje, że strukturom tym przypada jakaś niezbywalna funkcja wsporników. Stanowią one rusztowanie, niejako szkielet naszego zachowania społecznego, kulturowego i duchowego i przeto określają formę społeczności ludzkiej. Człowiek jest, jak powiada Arnold Gehlen, „istotą z natury kulturową”, tzn., że jest on z natury i dziedzictwa predysponowany w taki sposób, iż wiele ze struktur tej predyspozycji wymaga tradycji kulturowej, aby móc funkcjonować. Ale ze swej strony to one dopiero sprawiają, że tradycja i kultura są w ogóle możliwe. Powiększone kresomózgowie, które powstało dopiero wraz z dopuszczającą kumulację tradycją kulturową, byłoby bez tych struktur pozbawione funkcji. Analogicznie rzecz się ma z najważniejszą z części kresomózgowia — ośrodkiem mowy. Bez jego funkcji nie byłoby logicznego i pojęciowego myślenia. Z drugiej strony, nie mógłby on funkcjonować, gdyby tradycja kulturowa nie dostarczała mu zasobu słownego języka, wzrosłego w toku tysiącleci dziejów kultury.

Kiedy chcemy sami zrozumieć strukturę i funkcję jakiegoś złożonego systemu żywego bądź też dydaktycznie uprzystępnić je innym, wówczas rozpoczynamy z reguły od partii najmniej zmiennych. Każdy podręcznik anatomii rozpoczyna się prezentacją szkieletu. Prosto, ale przekonywająco uzasadnia ten utarty już sposób postępowania wzgląd na to, że przy studiowaniu wielokrotnych odziaływań wzajemnych, na których polega funkcjonowanie systemu, partie najmniej zmienne najczęściej będziemy spotykać jako przyczyny, najrzadziej zaś jako skutki.

W etologii sprawdziła się metoda, by badania nad danym gatunkiem zwierzęcym rozpoczynać od ułożenia tak zwanego etogramu, inwentaryzacji filogenetycznie zaprogramowanych sposobów zachowania swoistych dla tego gatunku. Jednym z powodów, które jak dotąd przeszkodziły i nadal jeszcze przeszkadzają w głębszym zrozumieniu zachowania ludzi, jest ideologicznie zakorzeniona niechęć antropologii filozoficznej do wzięcia pod uwagę istnienia u człowieka wrodzonych struktur zachowania lub choćby tylko takiej możliwości.

Rzecz jest tym bardziej fatalna, że dziedziczne niezmienniki zachowania ludzkiego odgrywają z pewnością wielką rolę w patologii rozwoju kulturowego. Jest na przykład prawdopodobne, że następujące z reguły wymieranie kultur wysokich, co jako pierwszy dostrzegł z całą jasnością Oswald Spengler, jest skutkiem zróżnicowania się prędkości, z jakimi rozwijają się zaprogramowane filogenetycznie i wyznaczane przez tradycję normy zachowań. Kulturowy rozwój człowieka odbiega od jego „natury”, i bywa, że duch, jak to zauważył Ludwik Klages, staje się przeciwnikiem duszy. Pilnie jest nam potrzebna większa wiedza o wszystkich tych zjawiskach.

IX. 3. POWSTAWANIE I DYWERGENTNY ROZWÓJ GATUNKÓW I KULTUR

W pierwszym podrozdziale była już mowa o tym, że dzieje i związki historyczne rozmaitych kultur można odkrywać tymi samymi metodami co filogenezę i stosunki pokrewieństwa gatunków zwierzęcych. Dowodzi to samo w sobie, że zachodzą tu daleko sięgające analogie. Ponieważ sposób, w jaki powstaje „jeden gatunek” lub „jedna kultura”, ma istotne znaczenie również przy formowaniu pojęć, które podkładamy pod te określenia, trzeba się nim teraz zająć bliżej.

Jeśli jakaś populacja zwierząt tego samego gatunku zostanie trwale rozdzielona na dwie części nieprzekraczalną barierą będącą, na przykład, skutkiem geologicznego wstrząsu i biegnącą w poprzek obszaru zasiedlonego przez ten gatunek, to dalszy rozwój obu części potoczy się w różnych kierunkach także wówczas, gdy warunki życia w rozdzielonych teraz podobszarach nie będą bynajmniej rozbieżnie sterowały selekcją. Wystarcza sama przypadkowość w procesach dziedziczenia powodujących zmienność, aby dwie populacje, pomiędzy którymi nie ma wymiany genów, stały się różne.

Na odwrót, stała wymiana materiału dziedzicznego w ramach jednej populacji, tak zwana panmiksja, zapobiega rozszczepieniu tej populacji na dwa gatunki nawet wówczas, gdy jej części poddane są selekcji rozmaicie skierowanej. Oto uproszczony przykład. Niech klimat na północnym skraju obszaru zasiedlenia jakiegoś gatunku ssaków wywiera ciśnienie selekcyjne na rzecz grubszej sierści, natomiast na południowym skraju niech panują warunki przeciwne. Dopóki pomiędzy mieszkańcami z Północy i z Południa zachodzi nieskrępowana wymiana genów, rozwój morfologiczny gatunku będzie na pewno kompromisem pomiędzy obu wymaganiami selekcyjnymi. Jeśli mieszkańcy Północy zostaną oddzieleni od tych z Południa wskutek ograniczenia wymiany genów, to oba ciśnienia selekcyjne będą mogły doprowadzić, każde po swojej stronie, do pożądanego specjalnego przystosowania materiału dziedzicznego. Zgodnie z uzasadnioną opinią Ernsta Mayera pełne uformowanie się nowego gatunku jest zasadniczo możliwe jedynie w warunkach izolacji, najczęściej geograficznej. W przypadku gatunków z rozległym obszarem zasiedlenia jako moment izolacji geograficznej działa już samo oddalenie; populacje z bardzo odległych od siebie regionów skrajnych mogą się poważnie różnić genetycznie, zazwyczaj określa się je wtedy jako rasy lub odmiany (podgatunki).

Ponieważ pomiędzy całkowitą blokadą wszelkich możliwości wymiany genów a nieograniczoną panmiksja występują wszystkie wyobrażalne układy pośrednie, od samowoli taksonoma zależy nieraz, czy określi on dwie formy zwierzęce jako rasy, odmiany, czy jako „przyzwoite” gatunki. Najlepiej jeszcze zdefiniowany jest sam gatunek „przyzwoity”, który w rzeczywistą całostkę zespala faktycznie zachodząca nieograniczona panmiksja. Jako kryterium, by dwie formy zwierzęce stanowiły dwa gatunki, podaje się nieraz ich zdolność do współistnienia na jednym obszarze zasiedlenia bez krzyżowania się. Są jednak przypadki, kiedy zawodzą wszystkie takie kryteria używane przy definiowaniu pojęcia gatunku. Oto pouczający przykład. Protoplasta mewy srebrzystej i mewy żółtonogiej (Larus argentatus L. i Larus juscus L.) zasiedlił północną strefę umiarkowaną, wyruszając z rejonu wyjściowego, którego nie sposób już dokładnie ustalić, w obie strony w krąg globu, przy czym ku Wschodowi stawał się coraz ciemniejszy i mniejszy, jednym słowem coraz bardziej podobny do żółtonóżki, zaś ku Zachodowi coraz jaśniejszy i większy, podobniejszy więc do mewy srebrzystej. Na całej trasie spotyka się wszystkie wyobrażalne formy pośrednie i nadal też zachodzi najwyraźniej nieograniczona wymiana genów pomiędzy formami sąsiadującymi. Natomiast w europejskich długościach geograficznych mewy żółtonogie i srebrzyste żyją jak dwa „przyzwoite” gatunki i nigdy się w normalnych warunkach nie krzyżują, aczkolwiek, jak wiadomo z eksperymentów z osobnikami w niewoli, mieszańcy z takiego krzyżowania są płodni. Innymi słowy: przodkowie tych mew posuwając się na Wschód i na Zachód stawali się coraz odmienniejsi i kiedy okrążyli już kulę ziemską okazali się dostatecznie od siebie różni, by móc nad morzami europejskimi żyć obok siebie nie krzyżując się.

Kiedy próbuje się uszeregować kultury według stopnia odmienności i zdefiniować np. pojęcie „pod-kultury” [Tiret zwraca uwagę czytelnika na odmienność tego pojęcia od „podkultury” czy „subkultury”, o których mowa w socjologii. Socjologiczna subkultura jest rezultatem pewnego wydzielenia wewnątrz kultury już istniejącej, podczas gdy pod-kultura w ujęciu Lorenza jest wyłącznie pojęciem taksonomicznym, dla którego nie precyzuje się jeszcze żadnej genezy jego przedmiotu - przyp. tłum.], napotyka się trudności w formowaniu pojęć całkiem podobne do tych, które oczekują taksonoma grup powstałych filogenetycznie. Pomiędzy wielkimi i wyraźnie wydzielonymi kulturami wysokimi oraz niewiele się różniącymi najmniejszymi grupami kulturowymi istnieją wszelkie wyobrażalne przejścia i dla kogoś, kto myśli historycznie, nie mieszając różnic z przeciwieństwami typologicznymi (r. IX.1), jest z miejsca jasne, iż są to rezultaty dywergentnego historycznego rozwoju kulturowego. Dlatego też można odnieść do nich pytania i metody, które zdały egzamin w filogenetyce. Przenosząc tę metodykę na teren badań historyczno-kulturowych trzeba oczywiście uwzględniać osobliwości rozwoju kulturowego, których nie wykazuje filogeneza. Po pierwsze, rozwój konwergentny, zwłaszcza w wynajdywaniu procedur technicznych, zdarza się najwyraźniej w dziejach kultur znacznie jeszcze częściej niż w filogenezie. Dawna etnografia lekceważyła tę okoliczność. Uważała ona wszystkie podobieństwa za uwarunkowane homologiami i nieraz dochodziła wskutek tego do zupełnie błędnych wniosków. „Teoria kręgów kulturowych” nie uznawała żadnych konwergencji. Po drugie, jak już zaznaczono na r. IX.1, bywa, że cały zespół cech jakiejś kultury zostanie, dzięki możności dziedziczenia właściwości nabytych, przeniesiony na inną, jako przeszczep w rozumieniu Valery'ego. Po trzecie wreszcie, kultury mogą się zmieszać, dając ponownie dość jednorodną całość, nawet wówczas, gdy przebyły już niezależnie jedna od drugiej całkiem pokaźny szmat drogi dziejowej. Kultury można więc „bastardyzować” łatwiej niż gatunki.

Mimo tych różnic, uwarunkowanych odmiennością procesów toczących się w podłożu, zachodzi osobliwe podobieństwo pomiędzy powstawaniem gatunków i samoistnych kultur. F Erik Erikson, który pierwszy, o ile mi wiadomo, zwrócił uwagę na te paralele, ukuł dla oznaczenia dywergentnego rozwoju rozmaitych kultur ze wspólnego korzenia termin „pseudospecjacja”, czyli tworzenie quasi-gatunków. I w rzeczy samej, kultury, które osiągnęły określony stopień odmienności, pod wieloma względami zachowują się wobec siebie podobnie, jak to czynią odmienne, ale bardzo blisko spokrewnione gatunki zwierzęce. Ważne jest podkreślenie bliskości pokrewieństwa, ponieważ nie znamy żadnego przypadku, aby dwie grupy kulturowe stały się wskutek dywergentnego rozwoju tak odmienne etologicznie i ekologicznie, żeby mogły zamieszkiwać obok siebie ten sam obszar, nie wchodząc w żadne stosunki, bez tarć przeto, i nie robiąc sobie nawzajem konkurencji — tak jak to potrafią bez wątpienia rozmaite gatunki zwierzęce, na przykład kaczki cyraneczki, płaskonosy i krzyżówki (Anas crecca, Spatula clypeata, Anas platyrhynchos).

Wobec istnienia, w zasadzie, możliwości mieszania się kultur, trzeba spytać, wskutek czego właśnie zdołały się one w tak znacznej mierze utrzymać w „czystości”, jak to rzeczywiście było dotąd w dziejach i jak po części jest nadal. W podrozdziale o rytualizacji trzeba nam jeszcze będzie powrócić do tego, że już w rozwoju najszczuplejszych „subkultur” czy też „grup etnicznych” przekazywane tradycją odrębne cechy zachowania stają się symbolami statusu. Obyczaje, maniery własnej grupy odczuwane są jako „ogładzone”, natomiast wszystkie inne, z obyczajami i manierami obiektywnie równowartościowych grup konkurencyjnych włącznie, jako nieokrzesane i to w stopniu ściśle wyznaczonym podobieństwami. Wartość emocjonalna przydawana w ten sposób wszystkim właściwym dla grupy rytualizacjom i, równolegle, deprecjacja uczuciowa wszystkich nie przysługujących własnej grupie cech zachowania, nie tylko zwiększa wewnętrzną spoistość grupy, lecz także przyczynia się do jej izolacji od innych i tym samym do niezależności jej dalszego rozwoju kulturowego. Ma to analogiczne skutki jak izolacja geograficzna dla przemiany gatunków.

Stosunkowo sztywne bariery, które wskutek omówionych właśnie procesów powstają pomiędzy dwoma rozwijającymi się dywergentnie zarodkami kulturowymi, cechują wszystkie kultury i są najwyraźniej nieodzowne dla osiągnięcia przez nie wyższych stadiów. U zwierząt konkurencja pomiędzy osobnikami jednego gatunku prowadzi niechybnie do pewnej formy selekcji, która wcale nie jest korzystna dla gatunku w jego zmaganiach ze środowiskiem, często zaś przynosi mu duże szkody. Rywale posługujący się w walce konkurencyjnej wyspecjalizowanymi strukturami morfologicznymi przelicytowują się nawzajem w rozwoju tych charakterystycznych tworów i nieraz ten obwód dodatnich oddziaływań zwrotnych przestaje funkcjonować dopiero wtedy, gdy dziwaczna wybujałość owych tworów popada w konflikt z innymi czynnikami selekcji. Poroże jeleni i pióra argusa [Wyjątkowo bogato upierzony ptak z rodziny bażantów, z Azji Zach. - przyp. tłum.] przydają się swym posiadaczom wyłącznie w rywalizacji o samicę; niemniej, z obu cechami związane jest niezmiernie silne ciśnienie selekcyjne: pozbawione ich osobniki nie miałyby żadnych szans na spłodzenie potomstwa.

Analogicznie szkodliwe skutki jak selekcja wewnątrzgatunkowa ma konkurencja ludzi wewnątrz jednej i tej samej kultury. W dużej mierze zapobiega jej tylko tendencja kultur ludzkich do rozszczepiania się i dywergentnego rozwoju. O tym, że ludzkość wznosiła się na coraz wyższy poziom rozwoju, zadecydowały odmienności kultur. One to sprawiły, że różne kultury przystępowały do rywalizacji w różnych dziedzinach i przy użyciu rozmaitych środków. Rozmaicie się w nich odżywiano, posługiwano rozmaitymi narzędziami i walczono rozmaitą bronią. Ta dominująca w dawniejszych czasach forma rywalizacji między kulturami była jednym z najważniejszych czynników, które wyrobiły u człowieka wyższą inteligencję, bystrość umysłu, wynalazczość itd. Bez względu na to, co sobie antropolodzy-filozofowie myślą o „teoriopoznawczej monstrualności” zasady przystosowania, jest nawet wielce prawdopodobne, że czynniki te decydowały we wczesnym okresie o pospiesznym rozroście kresomózgowia.

Ogólny kierunek wielkiego organicznego stawania się, prowadzący od niższego ku wyższemu, określany jest przez różnorodność ciśnienia selekcyjnego, przez rozmaitość  wymagań  stawianych  organizmowi.  Kiedy wielorakość tę zastępuje ciśnienie selekcyjne jednostronne i nadmierne, jak we wspomnianym przykładzie konkurencji wewnątrzgatunkowej u zwierząt, wówczas ewolucja także odchyla się od kierunku, w którym tworzy to, co nowe i wyższe. Takiemu właśnie ciśnieniu, które pod niejednym względem podobne jest wewnątrzgatunkowej rywalizacji u zwierząt, poddana jest dzisiaj ludzkość. Granice pomiędzy kulturami stają się nieostre i zanikają, grupy etniczne w całym świecie stapiają się oto w jedną jedyną ogólnoludzką kulturę. Na pierwszy rzut oka proces ten wydać się może pożądany, gdyż przyczynia się do osłabienia nienawiści między nacjami. Ale upodobnienie wszystkich narodów ma nadto inny jeszcze, niszczycielski skutek: przez to, że wszyscy ludzie wszystkich kultur walczą tą samą bronią, konkurują używając tej samej techniki i chcą się bogacić kosztem drugich na tej samej światowej giełdzie, selekcja międzykulturowa przestaje być twórcza. W drugiej części tej książki mowa będzie między innymi o cofaniu się rozwoju ludzkości w wyniku ustania selekcji twórczej. (Lorenz ma na myśli książkę jaka ukazała się u nas jako Regres człowieczeństwa.)

Pierwotna tendencja kultur ludzkich do rozszczepiania się i dywergentnego rozwoju ma obok już omówionych, pomyślnych rezultatów również niebezpieczne następstwa. Rozliczając, co ludzkość zawdzięcza rywalizacji kultur, piszemy po ujemnej stronie rachunku: nienawiść i wojnę. W książce o agresji opisywałem, jak czynniki utrzymujące spoistość i izolację najmniejszych grup kulturowych powodują ostatecznie krwawe waśnie. Bywa, że te same mechanizmy zachowania kulturowego, które mogą się na początku wydawać tak owocne — duma z własnej tradycji i wzgarda wobec każdej innej — stają się w miarę rozrostu grup i zaognienia kontaktów powodem zbiorowej nienawiści w najniebezpieczniejszej formie. Gotowe są wszystkie przejścia: od przejawiającej się w sztubackich bójkach nieprzyjaźni, jaką my, z Gimnazjum Szkockiego, żywiliśmy dla „nikczemnych pospolitaków” z Gimnazjum Wazów — aż do zacieklej nienawiści narodowej, władnej rozpętać wszystkie moce zbiorowej agresji i pozwalającej zabijać bez żadnych hamulców.

Biedny Lorenz-naukowiec, znowu padł w tym rozdziale ofiarą swojej intuicyjnej jedynie znajomości systemów dwuliniowych. Nie rozumie, że nie każde ucho (vide garnek) służy do słuchania czyli że terminologia naukowa i systemowa są podobne jedynie formalnie. Etolog musi się zdecydować czy jest naukowcem czy systemowcem, czyli zdecydować na określone nazewnictwo. Lorenz nie dostrzegł, że kultura będąca dzieckiem języka wprowadziła filogenezę nie tylko na wyższy poziom rozwoju ale również w całkiem inny wymiar. Choć formalnie działające te same prawa systemowe generują analogiczne rozwiązania, a tym samym czasami analogiczne słownictwo, to jednak etogramy kulturowy i somatyczny jeśli nie mają różniących się określeń, wprowadzają totalne pomieszanie pojęć.

Na gruncie etologii (lub na jej użytek) dokonał Lorenz odkrycia par excellence systemowego: każda kultura ma swoje indywidualne tempo rozwoju i schyłku. Wszystko co żyje ma swój czas. Ten cykl zależny jest od środowiska w którym dana kultura egzystuje i sił duchowych tę kulturę zasilających. Brak sił duchowych może tak samo zabić kulturę jak brak wody lub pożywienia.  Jednak przeważnie kultura umiera "z przejedzenia", jak słusznie zauważył; śmierć kultury zaczyna się gdy rozwój zamienia się w rozrost (bogatemu trudno dostać się do nieba). 

Zabić kulturę to nie to samo co zabić człowieka, który gdzie indziej może wytworzyć kulturę nową. Regres człowieczeństwa następuje, gdy swoją kulturę zaczynają budować ludzie o martwych duszach, lecz właściwie należało by ją nazwać nie kulturą ludzi tylko inteligentnych zwierząt.