VIII. 1. WYJĄTKOWOŚĆ CZŁOWIEKA [Dle Einzigartigkeit des Menschen.]
Nie bez dobrych racji poświęciłem jeden cały rozdział tej książki (r.
II) przedstawieniu procesu, który przez złączenie uprzednio
istniejących podsystemów powołuje do życia nowe właściwości i funkcje
pewnej organicznej całości, jakich przedtem w ogóle nie było. Aby móc w
pełni zrozumieć nową kategorię realnego bytu, która przychodzi na świat
wraz z fulguracją ludzkiego ducha, trzeba najpierw zrozumieć ten
esencjalny proces organicznego stawania się. Wszelako takiego
zrozumienia brak bardzo wielu współczesnym antropologom. Za sprawą dwóch
uzupełniających się niejako błędów dzielą się oni na dwa obozy o
przeciwstawnych, ale równie fałszywych poglądach.
Zwolennicy pierwszego, o podejściu „redukcjonistycznym”, obstają
przy fikcyjnej ciągłości procesu ewolucyjnego i sądzą, że proces ten
może wytwarzać jedynie różnice stopnia. Jak wiemy (r. III.4 i n.), każdy
krok w ewolucji stwarza różnicę co do istoty, nie tylko zaś różnicę
stopnia. Natomiast antropolog Earl W. Count, typowy redukcjonista,
pisze: „Różnica pomiędzy państwem owadów a społeczeństwem ludzkim nie
jest to różnica pomiędzy prostym a złożonym, pomiędzy automatyzmem
społecznym a ukulturowioną społecznością — jak to właśnie nieraz
zakładano — lecz pomiędzy kulturą z wydatną komponentą instynktu i nikłą
nauki z jednej strony a kulturą o wysokim udziale uczenia się z
drugiej.” W innych miejscach ten sam autor podkreśla słusznie, lecz w
sprzeczności z powyższym, iż tworzenie symboli jest swoistym ludzkim
dokonaniem. W tym obozie nie wykłada się więc jasno istotnej różnicy
pomiędzy zwierzętami a człowiekiem.
Po drugiej za to stronie brak zrozumienia dla organicznego
stawania się i dla jego wyniku w postaci zawsze różnych, co do istoty,
ale zawsze spolegających jedna na drugiej, warstw żywego bytu — co
prowadzi do myślenia dysjunktywnymi konstruktami pojęciowymi i do budowy
przeciwieństw typologicznych, które stały się tak trudną do przełamania
przeszkodą, gdy chodzi o zrozumienie jakichkolwiek związków
historycznych, zarówno w filogenezie, jak też w ontologii i
historii kultur. Przeciwieństwo pomiędzy
zwierzęciem „w ogóle” i człowiekiem „w ogóle” z reguły służy następnie
za podstawę rozważań i to mianowicie w takim ujęciu, że z góry
wykluczone jest zrozumienie prawdziwych historycznych i ontologicznych
związków. Tak na przykład G. Dux w posłowiu do książki Helmutha
Plessnera Philosophische Anthropologie pisze: „Filogenetyczna bliskość
człowieka i określonych zwierząt, zwłaszcza małp człekokształtnych,
nadaje wewnętrzną prawomocność uprawianemu z dawien dawna kontrastowemu
zestawianiu człowieka i zwierzęcia i sprawia, że staje się ono czymś
więcej niż tylko stale i teraz znowu powtarzanym, mniej lub bardziej
skutecznym zabiegiem stylistycznym.” Stosownie do tego autor uważa za
niedopuszczalne wszelkie wnioskowanie per analogiam, z zachowań
zwierzęcych o ludzkich; w najlepszym razie jest to, jak powiada,
„stosunkowo nieszkodliwa nierozwaga”. Antropologia filozoficzna, orzeka
Dux, „wykazuje, że człowiek jest istotą, która musi dopiero stworzyć
sobie swój świat. «Przystosowanie» staje się tautologią, gdy to, do
czego należy się przystosować, samo niesie na sobie piętno
ludzkiego projektu.” Twierdzenie o
przystosowaniu jest w ogóle, zdaniem tego autora,
„potwornością teoriopoznawczą i utrzymuje się tylko dlatego, że wydaje
się świadczyć pewne usługi w etologii”.
Przytoczone cytaty wystarczająco ukazują brak jakiegokolwiek u
antropologów obu kierunków zrozumienia dla procesów wielkiego
organicznego stawania się oraz ich nikłe rozeznanie w powiązaniach
historycznych. Ale, paradoksalnie, antropologowie filozoficzni, którzy w
opisany przed chwilą sposób odwracają wzrok od wszystkiego, co jest
człowiekowi i zwierzętom wspólne, nie doceniają mimo przeświadczenia o
ich antytetycznym przeciwieństwie rzeczywistej różnicy, jaka zachodzi
pomiędzy człowiekiem a zwierzętami.
Kategorialna odmienność człowieka od wszystkich innych istot
żywych — ów rozziew, hiatus, jak się wyrażał Mikołaj Hartmann, wielki
odstęp pomiędzy dwoma szczeblami realnego bytu, powstały wraz z
fulguracją ludzkiego ducha — ma duże znaczenie w zamierzeniach, jakie
przyświecają tej książce, zwłaszcza zaś niniejszemu rozdziałowi.
Tylko nawiasowo i wyłącznie po to, by z góry zapobiec mieszaniu
dwóch fundamentalnie różnych „cezur” kategorialnych — mieszaniu, do
którego najwyraźniej sam Mikołaj Hartmann był skłonny — chciałbym tu
jeszcze wspomnieć w kilku słowach o najbardziej zagadkowej z nich, owej
absolutnie dla naszego zrozumienia nieprzenikliwej przegrodzie, która
rozcina w poprzek nie podlegającą wątpliwości jedność naszej własnej
istoty, oddzielając procesy subiektywnego przeżywania od tego, co się
dzieje w naszym ciele w sposób obiektywnie i fizjologicznie uchwytny.
Mikołaj Hartmann powiada wprawdzie, że ów „przepastny rozziew w
strukturze bytu” podobny jest temu, „który znacznie poniżej granicznego
cięcia pomiędzy psyche i physis istnieje pomiędzy przyrodą nieożywioną i
organiczną żywą”, trzeba jednak stwierdzić, że są to cezury o
zasadniczo różnej naturze.
Przede wszystkim, zasadniczy błąd tkwi już w słowach „poniżej
granicznego cięcia pomiędzy psyche i physis”. Rozziew pomiędzy dzianiem
się fizjologicznym i przeżywaniem nie rozcina przyrody poziomo, nie
oddziela tego, co wyższe od głębiej położonego, bardziej złożonego od
prostszego. Przeciwnie, rozziew ten biegnie niejako pionowo poprzez
naszą własną istotę; bywają bardzo proste procesy nerwowe, którym
towarzyszy najbardziej intensywne przeżywanie, oraz wysoce złożone,
analogiczne operacjom racjonalnym, a przecież w ogóle „nieprzeżywane” i
nawet niedostępne w swym przebiegu naszej samoobserwacji (r. VI.6). W
czasach, gdy wielki filozof wyraził dyskutowaną tu teraz opinię, widoki
na to, że kiedykolwiek „można będzie wypełnić przez kontinuum form”
rozziew pomiędzy nieorganicznym a organicznym były tak znikome, iż
rozwiązanie tego zadania wydawało się równie niemożliwe jak rozwiązanie
problemu ciała i duszy. Hartmann miał jeszcze rację pisząc: „[...] nie
udało się pokazać właściwego wyłaniania się życia z właściwymi mu
funkcjami samoregulującej się przemiany materii i samoodtwarzania”.
Dzisiaj biocybernetyka i biochemia zdobyły już tak rozstrzygające
wiadomości właśnie co do tych obu konstytutywnych zdolności żywego
tworu, że wcale nie jest tylko utopią nadzieja, iż w przewidywalnym
czasie będziemy w stanie wyjaśnić swoiste prawidłowości tego, co żywe,
wychodząc od struktury jego materii i od dziejów jego stawania się. W
każdym razie nie jest pryncypialnie niemożliwe, że przyrost naszej
wiedzy kontinuum form, wypełni przepaść pomiędzy nieorganicznym a
organicznym.
Natomiast innego rodzaju jest wielki rozziew pomiędzy
obiektywnością fizjologiczną a podmiotowym przeżywaniem, w tym
mianowicie sensie, że nie warunkuje go bynajmniej jakaś luka w naszej
wiedzy, lecz aprioryczna, tkwiąca w strukturze naszego aparatu
poznawczego pryncypialna niezdolność, by wiedzieć. Paradoksalne, że
nieprzenikalna przegroda pomiędzy cielesnym i psychicznym istnieje dla
naszego rozumu, a nie dla naszego uczucia. Jak już wspomniano
(Proleg. 1), mówiąc o jakimś określonym człowieku nie mamy na myśli ani
podatnej obiektywnemu badaniu realności jego ciała, ani też psychicznej
realności jego przeżywania, o której powątpiewać nie pozwala nam
„oczywistość Drugiego” (Du-Evidenz); przeciwnie, chodzi nam z całą
pewnością o samą przez się zrozumiałą i aksjomatycznie niepowątpiewalną
jedność obu tych realności. Innymi słowy, wbrew wszelkim rozumowym
roztrząsaniom nie potrafimy w ogóle wątpić o zasadniczej jedności ciała i
duszy! Maks Hartmann zupełnie słusznie określił wzajemny stosunek
obojga jako alogiczny.
Nie dyskutujemy w tej książce problemu ciała i duszy. Interesuje
nas tu jedynie fakt, że przepaść oddzielająca cielesne od psychicznego
jest pryncypialnie innego rodzaju niż dwie inne wielkie cezury w
warstwowej budowie realnego świata, mianowicie cezura istniejąca
pomiędzy nieożywionym a tym, co żywe, oraz cezura oddzielająca człowieka
od zwierząt. Obie ostatnie są przejściami, każda z nich istnieje na
skutek pewnego jednorazowego w historycznym sensie wydarzenia w procesie
stawania się realnego świata. Obie nie tylko mogą być wypełnione w
zasadzie dopuszczalnym myślowo kontinuum form pośrednich, lecz wiemy
też, że takie formy pośrednie w określonym czasie istniały rzeczywiście.
Nieprzezwyciężalność przepastnego rozziewu pozorują dwie okoliczności.
Po pierwsze, formy przejściowe były w obu przypadkach niestabilne, tzn.
były stadiami, które proces rozwojowy przebył szczególnie szybko, potem
zaś zniknęły. Po drugie, w obu przypadkach wielkość kroku dokonanego w
rozwoju sprawia, że odstęp pomiędzy brzegami właśnie wypełnionej
przepaści staje się szczególnie wyrazisty. Natomiast rozziew pomiędzy
ciałem a duszą jest nieprzezwyciężalny, choć, być może, jak powiadał
Mikołaj Hartmann, „tylko dla nas”, tzn. dla aparatu poznawczego, w który
jesteśmy wyposażeni. Sądzę, że jest to przepaść nie do przebycia nie
tylko na przykład przy obecnym stanie wiedzy. Nawet jeśli przybędzie nam
wiadomości na skalę wręcz utopijną, nie przybliży nas to do rozwiązania
problemu ciała i duszy. Swoistych prawidłowości przeżywania z zasady
nie można wyjaśnić prawami chemofizycznymi oraz strukturą organizacji
neurofizjologicznej, choćby niebywale złożoną.
Zasadniczo możliwe do wykreślenia są dwie inne wielkie cezury,
tzn. procesy rozwojowe, które wiodą od nieorganicznego do organicznego
oraz od zwierzęcia do człowieka, i które są tak samo dostępne pytaniom i
metodyce przyrodoznawstwa, więcej, są nawet w tajemniczy sposób do
siebie podobne. Paralele — prawie chciałoby się rzec: analogie — które
zachodzą pomiędzy tymi dwiema największymi fulguracjami, jakie się
kiedykolwiek wydarzyły w dziejach naszej planety, są głęboko
zastanawiające. Starałem się w pierwszym rozdziale jasno wyłożyć, że
życie jest w jednym z konstytutywnych aspektów swej istoty procesem
poznawczym i że jego powstanie uznać należy za równoznaczne z powstaniem
struktury, obdarzonej umiejętnością uzyskiwania i zachowywania
informacji, zarazem zaś tak zbudowanej, iż ze strumienia rozpraszającej
się energii Kosmosu potrafi wychwycić dla siebie ilości dostateczne, by
płomieniowi poznania nastarczyć paliwa. Fulguracja tego pierwszego
aparatu poznawczego stanowiła o pierwszym wielkim rozziewie.
Drugi wielki rozziew, którym jest przepaść pomiędzy najwyższymi
zwierzętami a człowiekiem, również powstał za sprawą fulguracji
powołującej do istnienia nowy aparat poznawczy.
Od wirusopodobnego tworu przed-żywego aż do naszych najbliższych
zwierzęcych poprzedników, struktury i funkcje gromadzące informację
przystosowawczą pozostały niemalże bez zmiany. Wprawdzie wraz ze
wzrostem złożoności centralnego systemu nerwowego rosło stopniowo
znaczenie osobniczego uczenia się i nawet, jak wiemy z 8 podrozdziału w
rozdziale VII, przekazywanie z pokolenia na pokolenie wiedzy wyuczonej
już zaczęło się przyczyniać do trwałego jej przechowywania. Jeśli jednak
porównać ilość i trwałość informacji zachowanej za sprawą uczenia się i
tradycji oraz informacji uskładanej w genomie, okaże się, że nawet u
najwyższych istot przedludzkich podział pracy pomiędzy genomem a
mechanizmami przyjmującymi informację chwilową pozostał, ogólnie rzecz
biorąc, ten sam. Wszystko, co z własnej nauki i z klanowego przekazu wie
najmądrzejsza choćby i najobficiej wyposażona w tradycję małpa, okazało
by się z pewnością skwantyfikowane, gdyby tak było można, i wyrażone w
bitach, znikomym ułamkiem w zestawieniu z informacją uskładaną w genomie
tegoż małpiego gatunku. Informacja dziedziczna nawet znacznie
prostszych stworzeń, zakodowana w łańcuchach kwasów nukleinowych,
zapełniłaby, rozpisana w słowach, wiele tomów.
Jest to zatem niegodna zaiste uwagi ilość informacji, którą
lekceważymy, gdy stwierdzamy: we wszystkich gigantycznych epokach
dziejów Ziemi, kiedy z istot przed-żywych, głęboko poniżej poziomu
bakterii, powstali nasi przedludzcy przodkowie, funkcja przechowywania
wiedzy i pomnażania jej z pożytkiem powierzona była łańcuchowym
cząsteczkom genomów. I oto pod koniec trzeciorzędu wkracza nagle na
scenę system organiczny o zupełnie innej konstrukcji, który waży się na
to samo, ale sprawia się prędzej i lepiej.
Chcąc zdefiniować życie, włączono by na pewno do definicji
zdolność uzyskiwania i gromadzenia informacji, i także mechanizmy
strukturalne, które dokonują jednego i drugiego. Taka definicja nie
obejmowałaby jednak specyficznych właściwości i zdolności człowieka.
Brakuje w niej istotnej części, mianowicie tego wszystkiego, co składa
się na życie ludzkie, życie duchowe. Nie jest więc wcale przesadą
powiedzieć, że duchowe życie człowieka jest nowym rodzajem życia. Teraz
przeto wypada się zająć tym, co dla tego życia szczególne.
VIII. 2. DZIEDZICZENIE WŁAŚCIWOŚCI NABYTYCH
Niebłahe już u najwyższych zwierząt zakres i znaczenie uczenia
się rosną po wielekroć w przypadku człowieka. Refleksja i myślenie
pojęciowe umożliwiają utrwalanie i dołączanie do skarbca wiedzy
wyuczonej doniesień mechanizmów, które pierwotnie służyły wyłącznie
uzyskiwaniu informacji krótkotrwałej. W ten sposób zachowane zostają
doraźne rozeznania; procesy racjonalnej obiektyzacji zostają
przeniesione na wyższy poziom poznania i otrzymują nowe znaczenie.
Przede wszystkim jednak ogromny wpływ na funkcjonowanie wszelkich
procesów uczenia się uzyskuje odtąd tradycja uniezależniona dzięki
myśleniu pojęciowemu od obecności obiektu.
Powstanie tradycji niezależnej od obecności obiektu sprawia, że
wszystko, co wyuczone, staje się potencjonalnie dziedziczne. Wspomniałem
już, że ze słowem „dziedziczenie” przywykliśmy wiązać pojęcie całkiem
określonego procesu biologicznego i że zapominamy wskutek tego o
pierwotnym prawniczym sensie terminu. Kiedy człowiek przedhistoryczny
wynalazł łuk i strzałę, to odtąd posiadało te narzędzia nie tylko jego
potomstwo, lecz gromada w całości i, w dalszej konsekwencji, nawet cała,
być może, ludzkość. Prawdopodobieństwo, by łuk i strzała popadły w
zapomnienie było nie większe niż prawdopodobieństwo, że uwsteczni się,
„zrudymentaryzuje” jakiś narząd ciała o porównywalnej wartości dla
zachowania gatunku. Dopuszczająca kumulację tradycja znaczy nie mniej i
nie więcej niż dziedziczenie właściwości nabytych.
Przekazywanie i upowszechnianie wiedzy ludzkiej odbywa się z taką
szybkością i jest czymś tak zadziwiającym, że wydaje się niemal
wybaczalne, gdy niektórzy zapominają, iż również dla ludzkiego ducha
podłożem jest to, co organiczne, materialne. Szczęśliwy pomysł jednego
jedynego człowieka może na zawsze powiększyć w sposób istotny wiedzę
posiadaną przez ludzkość, jedna myśl kogoś młodszego może wywrzeć taki
wpływ na nastawienie naukowe i wręcz na całokształt postawy duchowej
starszego, że mielibyśmy prawo powiedzieć, iż ten młodszy jest starszemu
ojcem duchowym. Kiedy byłem młodym człowiekiem, na moją zasadniczą
postawę wobec przyrodoznawstwa i ogólnych zagadnień teoriopoznawczych
bardzo wpłynął mój przyjaciel, Gustaw Kramer, o osiem lat ode mnie
młodszy. Wyrósł on w szkole wybitnego biologa, Maksa Hartmanna. Ten z
kolei wielce cenił Mikołaja Hartmanna i ustosunkowując się do
rzeczywistości pozapodmiotowej był pod silnym jego wpływem. Przejąłem tę
postawę od mego druha Gustawa, a było to każdemu z nas nieświadome,
przy czym „droga dziedziczenia” całego zespołu nabytych właściwości
przecinała tam i z powrotem granicę „pokoleń”.
Dziedziczenie właściwości nabytych powoduje takie przyspieszenie
tempa rozwoju we wszystkich strefach ludzkiego życia, że bardzo
prawdopodobne jest, iż właśnie wskutek tego poszczególne kultury ludzkie
skazane są po pewnym czasie na rozpad. Jak wiadomo, po wystąpieniu
Darwina wiele dyskutowano o tym, czy zachodzi dziedziczenie właściwości
nabytych czy też nie. Ukułem kiedyś, półżartem, aforyzm przyrodniczy,
który można tutaj zastosować. Powiedziałem wówczas: „Nieraz dzięki temu
uświadamiamy sobie, iż jakiś określony proces w ogólności się nie
zdarza, że wyjątek, który mamy przed oczyma, pokazuje, jak to wygląda,
gdy jednak się zdarzył.”
VIII. 3. ŻYCIE DUCHOWE JAKO PROCES PONADOSOBNICZY
Dowiedzieliśmy się już (r. VI.2, VII.6), że wysoce zorganizowane
współżycie społeczne przedludzkich prymatów stanowiło warunek, by
integracja funkcji poznawczych mogła fulgurować myśleniem pojęciowym i,
wraz z nim, językiem wyposażonym w składnię oraz dopuszczającą kumulację
tradycją. Umiejętności te wywarły z kolei ogromny wpływ zwrotny na
kształt współżycia ludzkiego. Szybkie rozpowszechnianie się wiedzy,
wyrównywanie opinii wszystkich członków gromady, zwłaszcza utwierdzanie
przez tradycję określonych zasadniczych postaw społecznych i etycznych —
wytworzyło nowego typu wspólnotę osobników, system żywy
bezprecedensowego rodzaju, którego konstytutywną właściwością jest ów
nowy typ życia nazwany przez nas życiem duchowym.
Osobniczą, konkretną realizację takiego ponadosobniczego systemu
nazywamy kulturą. Bezużyteczne są próby rozróżniania życia kulturowego
od duchowego. Podana wyżej definicja powinna przyczynić się do jasnego
zrozumienia pojęcia. Wspólne z innymi niższymi formami życia są nowemu
systemowi wszystkie znane nam właściwości konstytutywne; obwód
dodatniego oddziaływania zwrotnego w uzyskiwaniu informacji i energii
funkcjonuje w ten sam zasadniczo sposób, aczkolwiek niektóre z
fizjologicznych i fizykalnych procesów sprawczych są zupełnie nowe.
Jak o tym była mowa w poprzednim podrozdziale, przekazywanie
wiedzy nabytej zasadza się w systemie kultury ludzkiej na innych
mechanizmach niż analogiczne procesy w systemie gatunkowym zwierzęcia
lub rośliny. Odmiennego i nowego rodzaju są też po części funkcje uzysku
energii wykorzystujące taką informację: jako jedyna z istot żywych
człowiek potrafi wprząc do bilansu energetycznego swego gatunku siły
inne, niż te, które znalazły się w obiegu życia dzięki roślinnej
fotosyntezie (produkcja węglowodanów przy użyciu światła słonecznego i
chlorofilu) wychwytującej energię promieniowania Słońca.
Dziedziczność właściwości nabytych sprawia też jednak, że
powstaje nowy aparat poznawczy o zdolnościach ściśle analogicznych do
zdolności genomu w tym sensie, że procesy nabywania i zachowywania
informacji są w nim funkcją dwojako odmiennych mechanizmów, które
pozostają do siebie wzajem w stosunku antagonizmu i równowagi.
VIII. 4. SPOŁECZNA KONSTRUKCJA RZECZYWISTOŚCI UZNAWANEJ
Tradycja kultury ustanawia, czego i jak człowiek się uczy,
zwłaszcza jednak wyraźnie odgranicza to, czego się uczyć nie wolno. Z
książki Petera L. Bergera i Thomasa Luckmanna dowiadujemy się w jak
wielkim stopniu kultura, do której należymy, wpływa na nasze funkcje
poznawcze orzekając, co jest „prawdziwe” i „rzeczywiste”. „Aparat
światoobrazu”, który przynosimy na świat z przyrodzenia, otrzymuje
duchową, kulturową nadbudowę, która, podobnie jak struktury wrodzonych
mechanizmów poznawczych, wyposaża nas w hipotezy robocze określające
kierunki indywidualnego zdobywania dalszej wiedzy. Nadbudowa ta posiada
własne struktury. Jak każda struktura, również i one oznaczają
ograniczenie stopni swobody. Jednakże informacja leżąca u podstaw tych
hipotez roboczych, nie pochodzi z zapasu zaszyfrowanego w genomie, lecz
ze znacznie późniejszej i bardziej zdolnej się przystosowywać tradycji
naszej kultury. Jest to więc informacja mniej wypróbowana i mniej
niezawodna, wszelako lepiej może sprostać wymaganiom współczesnym.
Jak już wykładałem w r. I.2, struktury, w których zawarte jest to
wszystko, co określa nasz kulturowy aparat światoobrazu, są wprawdzie
równie materialnej natury jak każdy inny magazyn wiedzy, ale wiele z
nich różni się od wszelkich przedludzkich struktur pełniących tę samą
funkcję tym, że nie składają się z materii ożywionej. Dużo z tego, co
dana kultura nagromadziła jako wspólną wiedzę i co określa aparat
światoobrazu, a przeto również śwatopogląd jej nosicieli, jest, jak już
odnotowano we wskazanym ustępie, zapisane lub, ostatnio, nagrane na
płytach lub taśmach magnetofonowych.
Mimo tego rodzaju „pomocy pamięciowych” w kulturze ludzkiej, od
centralnego systemu nerwowego jej nosiciela wymagana jest ogromna
sprawność w gromadzeniu mającej się kumulować tradycji. Arnold Gehlen,
który określał człowieka jako istotę wybrakowaną i podkreślał
niedostatek przystosowania narządów ludzkich, przeoczył, że mózg
człowieka jest narządem ponad wszelką miarę dobrze przystosowanym do
zadań ludzkiego życia. Nie sposób wątpić, że rozrost półkul mózgowych u
naszych poprzedników rozpoczął się w czasie, w którym fulguracja
myślenia pojęciowego i mowy sprawiła, iż możliwe stało się dziedziczenie
właściwości nabytych. Skutkiem tego musiało być nagłe, fulguracyjne
pojawienie się ciśnienia selekcji na rzecz powiększenia półkul.
Słyszałem, jak wypowiedział takie przypuszczenie Jacques Monod i to w
formie najzupełniej oczywistej dygresji w toku pewnej dyskusji. Nie
zauważyłem jeszcze, by ktoś wystąpił w druku z tą nasuwającą się
hipotezą, natomiast nie brak wielce wyszukanych wyjaśnień nagłego
wzrostu kresomózgowia w okresie uczłowieczenia. Uczłowieczenie jest
fulguracją tradycji dopuszczającej kumulację, zaś ludzkie kresomózgowie
jest jego narządem.
Z ogromnej ilości informacji, którą zawiera uwarunkowany
kulturowo aparat światoobrazu współczesnego człowieka, jej posiadacz
uświadamia sobie jedynie znikomą część. Informacja ta stała mu się
„drugą naturą” i jest dlań w tak samo naiwny sposób rzeczywista i
słuszna, w jaki dla naiwnego realisty doniesienia jego narządów
percepcyjnych dostarczających informacji chwilowej wydają się realnością
pozapodmiotową. Już na wstępie „Prolegomenów” była mowa o tym że
zdolność obiektyzacji, stanowiącej z kolei podstawę wszelkich dalszych i
wyższych osiągnięć poznawczych, zasadza się na znajomości własnego
aparatu odwzorowującego rzeczywistość zewnętrzną. Mało kto zdaje sobie
sprawę jasno, w jak wielkiej mierze czynniki społeczne i kulturowe
współokreślają ten aparat i jego funkcjonowanie, a tym samym wszystko,
co uznajemy za prawdziwe, słuszne, niewątpliwe i rzeczywiste. Badacz,
który postawił sobie za cel obiektyzację tego, co rzeczywiste,
obowiązany jest znać i uwzględniać w rachunku kulturowo określone
zdolności ludzkiego poznania i ich ograniczenia tak samo jak aprioryczne
funkcje naszego aparatu światoobrazu.
Jest to najtrudniejsze zapewne z zadań, jakie może sobie postawić
człowiek w zmaganiach o obiektywne poznanie tego świata. Po pierwsze,
postulowaną zdolność obiektyzacji krępują doznania wartościujące, które
stały się nam drugą naturą, po drugie zaś, kultura, życie duchowe jest
najwyżej zintegrowanym systemem żywym na naszej planecie i bardzo nam
trudno wspiąć się na jeszcze wyższy poziom, z którego moglibyśmy
rozpatrywać kulturę.
Niemniej, to właśnie jest naszą powinnością. Właśnie dlatego, że
nasza własna kultura dobudowuje nam istotne partie aparatu światoobrazu,
żądanie obiektywności, które postawiliśmy na pierwszym miejscu formując
zadania niniejszej pracy, zmusza, byśmy podjęli próbę spełnienia
postulatu Bridgmanna (Prol. 1). Jak to już zostało zaznaczone, obowiązek
przyrodoznawczego badania kultury i jej życia duchowego wynika z
odpowiedzialności za kulturę naszą własną, zagrożoną chorobą i ruiną.