Kolor streszczenia
Kolor komentarzy
Kolor cytatów

Rozdział VII
U ŹRÓDEŁ MYŚLENIA POJĘCIOWEGO

VII. 1.  ZINTEGROWANE FUNKCJE CZĄSTKOWE

Każda ze zdolności poznawczych omawianych w tym rozdziale występuje u zwierząt i każda ma, niezależnie od innych, własną wartość dla zachowania gatunku, w którego służbie i pod którego selekcyjnym ciśnieniem powstała. Gdyby się poznało te zdolności jedynie jako występujące u zwierząt, trudno by wpaść na myśl, że mogą się one w ogóle zintegrować w system wyższego rzędu. Jak już zauważyłem (r. II.4.), wyższego systemu tak samo nie da się wydedukować z uprzednio istniejących systemów cząstkowych, jak zwierzęcia wyższego z jego niżej stojących przodków. Najbardziej jednak nieprzepowiadalne na podstawie znajomości funkcji cząstkowych są epokowe, zaiste, nowe zdolności, które wystąpiły jako swoiste właściwości systemowe całości powstałej z integracji tamtych funkcji: umiejętności myślenia pojęciowego i mowy, gromadzenia wiedzy ponadosobniczej, przewidywania następstw własnego działania, a tym samym odpowiedzialności moralnej.

Aby przedstawić funkcje cząstkowe, zmuszony jestem do nieuchronnych powtórzeń. Wielkie znaczenie percepcyjnej zdolności abstrahowania, orientacji przestrzennej z centralną reprezentacją przestrzeni włącznie oraz zachowania eksploratywnego dla powstania człowieka - było mi już przed laty znane. Już wówczas przedstawiałem te zdolności w sposób, do którego nie miałbym dzisiaj zbyt wiele do dodania. Czego nie pojmowałem wtedy w pełni, opisując poszczególne zdolności, to tego, że trzeba było integracji tych wymienionych trzech umiejętności poznawczych i co najmniej dwóch dalszych, aby stworzyć ową jedyną w swoim rodzaju całość systemową, która jest zdolna do myślenia pojęciowego i której powstanie oznacza tak zwane "uczłowieczenie".

Dwiema nieuwzględnionymi wówczas zdolnościami poznawczymi wymagającymi więc tutaj nowego wywodu są, po pierwsze, ruch dowolny, który w zespoleniu z powodowanymi przezeń meldunkami zwrotnymi jest funkcją poznawczą sui generis, oraz, po drugie, naśladowanie, które w ścisłym związku z obfitującym w reaferencje ruchem dowolnym stanowi warunek wstępny dla nauki mowy, a tym samym także dla nauki tradycji uniezależnionej od obiektów.

Stoję wobec wyboru: albo zgrzeszyć szczegółowym powtarzaniem tego, co pisałem kiedyś, albo zaproponować czytelnikowi, by sam szukał w dawniejszych moich pracach. Ponieważ, jak uczy doświadczenie, czytelnik bardzo rzadko przyjmuje taką propozycję, wolę narazić się na zarzut redundancji.

Przystąpię teraz do omawiania z osobna każdej z sześciu wymienionych zdolności poznawczych, w ich pierwotnej, w świecie zwierzęcym urzeczywistnionej formie, tak jak byśmy wcale jeszcze nie wiedzieli, że są one systemami cząstkowymi, a tym samym koniecznymi warunkami najwyższych, swoistych zdolności ludzkich. Kolejność omówienia jest, właśnie z racji wzajemnej niezależności tych podsystemów, dość obojętna. Zacznę od percepcyjnej zdolności abstrahowania, funkcji poznawczej szczególnego rodzaju, wzmiankowanej już w "Prolegomenach" (r. 3 i n.). Wiemy również, że ma ona swój udział w rozmaitych osiągnięciach procesów uczenia się. Przy prezentacji systemów złożonych takie uzupełnianie i wybieganie naprzód jest nieuniknione, niestety, w liniowym ciągu napisanych bądź wymawianych słów trzeba wszak to, co współobecne, przedstawiać kolejno.

VII. 2. PERCEPCYJNA ZDOLNOŚĆ ABSTRAHOWANIA

Wieści o rzeczywistości pozapodmiotowej, które przez narządy zmysłów dochodzą do naszego centralnego systemu nerwowego, nigdy poza wyjątkami nie przenikają na poziom naszego przeżywania w swej pierwotnej formie, jako dane zmysłowe, przyjęte każda z osobna przez poszczególne receptory. Co najwyżej w przypadku tak zwanych niższych zmysłów może się zdarzyć, że, dla przykładu, pojedyncze podrażnienia jakiegoś ciałka dotykowego lub jakiś określony walor zapachowy trafią z receptora aż do Ja, nie poddane specjalnym procesom obróbki, oceny i interpretacji. To, co aparat zmysłowy i nerwowy prezentuje naszemu przeżywaniu w zakresie optycznym i akustycznym, jest już zawsze rezultatem nader skomplikowanych procesów przeliczeniowych, mających za cel wnioskowanie z danych zmysłowych o tych danych faktycznych pozapodmiotowego realium, które znajdują się u podłoża tamtych i które są rzeczywistością tkwiącą poza wszelkimi zjawiskami - co przypuszczamy jako zwolennicy realizmu hipotetycznego.

Jak już zaznaczyłem na wstępie, przy tym nieświadomym oczywiście "wnioskowaniu" naszego aparatu przeliczeniowego chodzi o to, by umożliwić ponowne rozpoznanie niezmienniczych w czasie układów wzajemnych i współobecności danych bodźcowych. Wyjaśniałem już, iż wszelkie poznawanie i rozpoznawanie realnych danych faktycznych polega na tym, że zewnętrzne, występujące w danych zmysłowych konfiguracje, czyli "wzorce", przymierzane są do tych, które leżą do dyspozycji jako podstawa dalszego poznania przygotowane bądź przez doświadczenie osobnicze, bądź przez filogenezę: pattern matching w rozumieniu Karola Poppera. Stałe konfiguracje natury przestrzennej oznaczają na ogół to, co pospolicie zwiemy przedmiotami. Prosta definicja pochodząca od Jakuba von Uexkulla brzmi: przedmiotem jest to, co się porusza razem. Nie moglibyśmy rozpoznawać realnych rzeczy w środowisku, gdybyśmy do tego musieli zawsze odebrać od nich dokładnie te same dane bodźcowe w dokładnie tej samej konfiguracji, gdyby, dla przykładu, konieczne było, aby obraz jakiegoś przedmiotu powstawał zawsze dokładnie w tym samym miejscu naszej siatkówki i w takim samym kształcie, barwie i wielkości. Zadziwiającą zdolnością naszego aparatu percepcyjnego jest właśnie to, że za pomocą wspomnianych mechanizmów przeliczeniowych uniezależnia on rozpoznawanie rzeczy od tego niemożliwego do spełnienia warunku.

W sektorze optycznym przeliczanie, jak wykazano, rozpoczyna się już w siatkówce. Lettwin i jego współpracownicy, a potem E. Butenandt udowodnili, iż komórki zmysłowe  w siatkówce żaby są  połączone w grupy w ten sposób, iż dośrodkowe neuryty prowadzą w każdej grupie do tej samej komórki zwojowej. Komórki zwojowe reagują zaś selektywnie na określone zbiorowe meldunki z ich grupy: jedna na przykład, kiedy po siatkówce wędruje z prawej ku lewej jakiś ciemny kontur, inna - kiedy wszystkie zintegrowane w jej grupie komórki zmysłowe meldują równocześnie o rozjaśnieniu. Są nawet i takie grupy, które odpowiadają  selektywnie  jedynie na  przesuwającą  się w określonym kierunku, wypukłą granicę zaciemnienia. Bodźcem właściwym jest w ściśle fizjologicznym sensie wyłącznie światło trafiające w pręcik lub czopek. "Ciemna wypukłość wędrująca po siatkówce z prawa w lewo" jest to już doniesienie nader złożonej   organizacji  sensoneuralnej, która  reaguje  selektywnie na określoną konfigurację, na pewien wzorzec z poszczególnych bodźców.

Kiedy więc my, etolodzy, mówimy o "jednym bodźcu" mając przy tym na myśli na przykład cechę "czerwień od spodu", na którą samczyk ciernika odpowiada w okresie godowym wzorcowymi ruchami walki rywali, jest to skrótowy i mylący sposób wyrażania się. Nazywając tę cechę "bodźcem kluczowym" zakładamy jako już wiadome, że jej postrzeganie polega na doniesieniu pewnego bardzo skomplikowanego aparatu przeliczeniowego, który działając selektywnie sprawia, iż ten tylko szczególny układ bodźców staje się w określony sposób skuteczny.

Na zasadzie pattern matching opiera się w dużej części nasze poznanie. Ale w procesach, których pośrednictwo pozwala nam przestrzegać wszystkich napotykanych w świecie zewnętrznym wzorców zawarta jest zdolność najzupełniej dorównująca prawdziwemu abstrahowaniu. Właśnie abstrahowaniem jest, kiedy meldunki z komórek wzrokowych w siatkówce żaby łączone są we wspomniane wyżej powiadomienia i kiedy proces ten funkcjonuje niezależnie od bezwzględnych rozmiarów bodźców - chodzi tylko o relacje i układy.

Umiejętność postrzegania stałego stosunku pomiędzy danymi bodźcowymi niezależnie od ich ilościowych i jakościowych zmian odkrył psycholog postaci Christian von Ehrenfels, który jako jedno z najważniejszych kryteriów postrzegania postaci wysunął na pierwszy plan właśnie tę jego transponowalność. Klasycznym przykładem było u Ehrenfelsa percypowanie melodii, którą rozpoznaje się jako tożsamą w każdym wykonaniu, niezależnie od tonacji i na dowolnym instrumencie. Jednakże niezależność od transpozycji nie jest bynajmniej umiejętnością właściwą jedynie tym wysoce zintegrowanym procesom percepcji, które nazywa się postrzeganiem postaci. Jak dowodzą nieliczne przytoczone dotychczas fakty o stałości barw czy też zdolnościach retiny żabiej, owa zdolność transponowania, która równa się pomijaniu tego, co akcydentalne i wydobywaniu tego, co istotne, stanowi podstawową zdolność percepcji w ogóle i przeto podłoże obiektyzacji w zdefiniowanym na wstępie znaczeniu.

Tym, co wydobywane, są tu zawsze właściwości przysługujące przedmiotowi niezmienniczo. Można to zademonstrować szczególnie dobrze na przykładzie prostych stosunkowo osiągnięć percepcji, które zwyczajowo nazywa się fenomenami stałości. Termin ten odnosi się do pojęcia określonego wyłącznie funkcjonalnie, gdyż mechanizmy fizjologiczne, odpowiedzialne za tak rozmaite osiągnięcia, jak stałość barw i stałość kształtów, różnią się zasadniczo swymi przyczynowymi rodowodami. Niemniej, wszystkie one, jak już zaznaczono, mają za cel umożliwić nam rozpoznawanie rzeczy ze środowiska jako "tożsamych" - również wówczas, gdy okoliczności towarzyszące postrzeganiu fluktuują tak bardzo, że bezwzględne dane bodźcowe, które trafiają do naszych narządów zmysłowych, są za każdym razem zupełnie inne. Wszyscy rozumiemy od razu o co chodzi, kiedy mowa o barwie jakiegoś przedmiotu, i nie zdajemy sobie przy tym wcale sprawy, iż owa rzecz odbija zależnie od oświetlenia fale o zupełnie różnej długości. Papier w mojej maszynie do pisania widzę jako biały, choć w tej chwili odbija on promienie wyraźnie żółtawego światła elektrycznej lampy; będę go postrzegał jako biały również w czerwonym oświetleniu zachodzącego słońca. Sprawia to mój aparat postrzegania stałości, "odejmując" bez mego świadomego udziału żółty czy czerwony składnik oświetlenia od barwy, którą w danym momencie mają faktycznie promienie odbijane przez papier. Barwę oświetlenia, którą oczywiście musi przy tym obliczeniu "znać", aparat w swym doniesieniu pomija, gdyż na ogół nie interesuje ona postrzegającego organizmu. Również pszczoły, która posiada analogiczny w dużej mierze aparat stałości barw, nie interesuje w ogóle barwa panującego oświetlenia; dla niej niezbędna jest umiejętność rozpoznawania miododajnego kwiatu po jego barwie "własnej", tzn. po stale mu przysługujących właściwościach odbijania światła, wszystko jedno, czy będzie to niebieskawe światło jutrzenki, czy też czerwonawe zmierzchu. (informacje uzupełniające i korygujące Lorernza, tutaj).

Inne aparaty zdolne do analogicznych osiągnięć umożliwiają nam postrzeganie wielkości przedmiotu jako jego cechy stałej, chociaż rozmiar jego obrazu rzucany na naszą siatkówkę maleje z kwadratem oddalenia. Inne znów mechanizmy dokazują podziwu godnej sztuki, gdy dzięki nim postrzegamy jako stałe miejsce, w którym się znajduje widziana rzecz, choć jej obraz na naszej siatkówce zatacza najdziksze zygzaki przy każdym najdrobniejszym ruchu głowy, a tym bardziej oczu. Fizjologię obu tych osiągnięć w postrzeganiu stałości badał zwłaszcza Erich v. Holst, do którego prac odsyłam czytelnika.

Znacznie bardziej złożony i niemal wcale niezbadany, gdy chodzi o fizjologiczne mechanizmy sprawcze, jest aparat przeliczeniowy pozwalający nam postrzegać jako stały trójwymiarowy kształt przedmiotu, który porusza się w naszym polu widzenia, na przykład obraca, tak że kształt obrazu na siatkówce ulega daleko idącym zmianom. Potrzebne są niebywale zawiłe operacje z zakresu stereometrii i geometrii rzutowej, aby dokonać tego tak dla nas wszystkich oczywistego wyczynu, który polega na tym, że wszelkie takie zmiany obrazu czy nawet tylko sylwetki na siatkówce są interpretowane jako ruchy przestrzenne przedmiotu o stałym kształcie, nie zaś jako zmiany tego kształtu.

Funkcje percepcji badane przez Christiana von Ehrenfelsa, M. Wertheimera i W. Kohlera są bez wątpienia postrzeganiem stałości, aczkolwiek mylące zapewne, w sensie dyskutowanym w r. II.3. byłoby twierdzić, że nie są one "niczym innym jak tylko" takim postrzeganiem. Przyrodnikowi interesującemu się psychologią postaci zalecam lekturę pism Wolfganga Metzgera; zwięzłe streszczenie zamieściłem w mojej pracy Gestaltwahrnehmung als Quelle wissenschaftlicher Erkenntnis (Postrzeganie postaci jako źródło poznania naukowego).

W ewolucji narządów i nawet technicznym rozwoju maszyn bywa nierzadko tak, że aparat uformowany dla całkiem określonego działania okazuje się niespodziewanie zdolny wypełnić ponadto jakąś zupełnie inną funkcję. Zdarzyło się kiedyś, że maszynka do rachowania skonstruowana do obliczania procentu składanego zaskoczyła swych konstruktorów umiejętnością wyliczania także całek i pochodnych. Coś podobnego przydarzyło się ze zdolnościami postrzegania stałości. Jak wiemy, wszystkie one rozwinęły się dla postrzegania stałości rzeczy; doszło do tego pod ciśnieniem selekcji, wywieranym przez konieczność niezawodnego rozpoznawania określcnych przedmiotów w środowisku. Otóż te same mechanizmy fizjologiczne, które dają nam tę umiejętność, potrafią też zadziwiającym sposobem wydobywać, wyabstrahowywać stałe właściwości charakteryzujące nie jedną tylko rzecz, lecz przeciwnie, określony rodzaj rzeczy. Umieją one nie uwzględniać właściwości, które nie są stałe rodzajowo, lecz tylko charakterystyczne dla poszczególnych indywiduów. Innymi słowy, traktują one te indywidualne znamiona jako akcydentalne tło, z którego można wyodrębnić cechę postaciową, przysługującą wszystkim indywidualnym przedstawicielom rodzaju i u każdego z nich stałą. Postrzegana jest ona wówczas wprost jako cecha rodzaju.

Ta najwyższa funkcja mechanizmów postrzegania stałości jest pierwotnie najzupełniej niezależna od racjonalnego abstrahowania, dysponują nią zarówno wyższe ssaki i ptaki, jak też małe dzieci. Kiedy jednoroczne dziecko nazywa słusznie wszystkie psy "hau-hau" nie znaczy to bynajmniej, iż wyabstrahowało ono formułę definicyjną canis familiaris L., tym bardziej mały synek Eibl-Eibesfeldta wcale nie miał ukształtowanych pojęć "ssaka" i "ptaka", gdy określał istoty należące do tych klas jako "hau-hau" i ,,pi-pi", zaliczając przy tym prawidłowo dużą gęś i malutkiego ptaszka rajskiego do jednej gromady ptaków, własną zaś nowo narodzoną siostrzyczkę do gromady ssaków. W przypadkach tego rodzaju to, co robi mały Adaś, jest bez wątpienia nadawaniem nazwy pewnej postrzeganej wprost cesze rodzaju. Wszystkie te osiągnięcia percepcji postaci w abstrahowaniu i obiektyzacji są nie tylko spokrewnione z innymi, prostszymi funkcjami postrzegania stałości, lecz na nich się właśnie opierają, tzn. zawierają je w sobie jako niezbędne funkcje cząstkowe. Percepcja postaci jako wyżej zintegrowana całość posiada też, rzecz jasna, nowe właściwości systemowe, na co wpływają ponadto związki, które zachodzą pomiędzy nią a uczeniem się oraz pamięcią.

Percepcja postaci dysponuje nawet, jak się zdaje, własnym oddzielnym mechanizmem gromadzenia informacji. We wspomnianej pracy o postrzeganiu postaci zobrazowałem szczegółowo, jak to proces wydobywania formy postaci, jej wyodrębniania z akcydentalnego tła, może się rozciągać na czas dłuższy, nawet na całe lata. Praktyka, zarówno etologa, jak lekarza, uczy wciąż na nowo, że pewna prawidłowość powracająca w bardzo wielu poszczególnych doświadczeniach, na przykład jakaś kolejność ruchów czy zespół objawów chorobowych, dopiero wtedy percypowana jest jako niezmiennicza postać, gdy obserwacja powtarzała się bardzo często, w niejednym przypadku dosłownie tysiące razy.

Temu procesowi towarzyszą bardzo swoiste fenomeny podmiotowe. Zespół obserwowanych zjawisk interesuje nas i przyciąga, i zauważamy to na długo przedtem, nim potrafimy sformułować powody. Dopiero nieco później nasuwa się nam przypuszczenie, że w tym zespole zawarta jest jakaś regularność. Jedno i drugie wywołują oczywiście potrzebę powtarzania obserwacji. Nieraz rezultat tego zdumiewającego, lecz wcale nie nadnaturalnego procesu przypisuje się potem intuicji, jeśli nie wręcz jakiemuś "natchnieniu". To zaś, co się tu w rzeczywistości dzieje, jest i tak dostatecznie zadziwiające. Najwyraźniej jesteśmy w posiadaniu aparatu przeliczeniowego, zdolnego przyjmować i przechowywać przez bardzo długi czas niewiarygodne wprost mnóstwo poszczególnych "protokołów z obserwacji" i który nadto umie poddawać je prawdziwej obróbce statystycznej. Zmuszeni jesteśmy przypuścić istnienie obu tych zdolności, aby wyjaśnić fakt niewątpliwy, że nasza percepcja postaci potrafi wyliczać istotny niezmiennik z masy pojedynczych obrazów, z których każdy zawiera więcej danych przypadkowych niż istotnych i które percepcja ta gromadziła w toku długiego czasu, czyli że, mówiąc żargonem techników przekazu, potrafi ona kompensować szum w kanale redundancją informacji.

Systemowi, który dokazuje czegoś takiego, zmuszeni jesteśmy przypisać bardzo wysoki stopień komplikacji. Niemniej nie dziwi nas fakt, że wszystkie te procesy sensoryczne i nerwowe mimo ich tak daleko posuniętej analogii z przebiegami racjonalnymi, rozgrywają się w takich rejonach naszego systemu nerwowego, które są najzupełniej niedostępne świadomości i samoobserwacji. Egon Brunswik wprowadził dla określenia ich termin racjomorficzny, aby zaznaczyć, że pod względem formalnym i funkcjonalnym są one wprawdzie ściśle analogiczne z procedurami logicznymi, ale z pewnością nie mają nic wspólnego ze świadomym rozumem. Nasuwające się podejrzenie, że chodzi tu o procesy, które początkowo były natury racjonalnej, lecz zostały "stłumione", w sensie psychoanalitycznym, i zepchnięte w podświadomość, nietrudno obalić: przy procesach racjomorficznych odbywają się, również u dzieci z niedorozwojem umysłowym, a nawet u zwierząt, najbardziej skomplikowane operacje matematyczne, stereometryczne, statystyczne i inne, których na drodze racjonalnej nie są w stanie dokładnie powtórzyć nawet uzdolnieni badacze.

Również umiejętność percepcji postaci, gromadzenia informacji w celu późniejszego ich wykorzystania, jest analogiczna do naszej pamięci racjonalnej, polega jednak prawdopodobnie na odmiennego typu procesach fizjologicznych. Umiejętnością przechowywania pojedynczych danych funkcja racjomorficzna wielokrotnie przewyższa racjonalną, nie umiemy natomiast przywoływać dowolnie nagromadzonych przez nią treści. Co się tyczy innych różnic oraz szczególnie słabych i mocnych stron obu tych analogicznych rodzajów procesów, odsyłam czytelnika do mojej wzmiankowanej pracy o postrzeganiu postaci.

Rozważając analogie pomiędzy funkcjami racjonalnymi i racjomorficznymi nie chcę w żadnym razie twierdzić, iżby abstrahująca i obiektyzująca funkcja naszego myślenia pojęciowego nie miała jakichkolwiek związków z percepcją postaci. Funkcje racjomorficzne są zdolne do działania niezależnie od myślenia pojęciowego, ich wiek liczy się na eony dziejów Ziemi, gdyż wolno niechybnie przypuścić, iż siatkówka stegocefali, wymarłych płazów okresu węglowego, osiągała w zasadzie to samo, co, jak dziś wiemy, potrafi siatkówka żaby. Funkcjonalne, percepcyjne zdolności abstrahowania i obiektyzacji są prekursorskie wobec odpowiednich funkcji naszego myślenia pojęciowego. Jak zwykle jednak bywa przy integracji wcześniej istniejących systemów w wyższą całość, nie stały się one bynajmniej zbędne wskutek fulguracji myślenia pojęciowego, lecz nadal stanowią jego nieodzowne warunki wstępne i części składowe.

VII. 3. ROZEZNANIE I CENTRALNA REPREZENTACJA PRZESTRZENI

Pojęcia "zachowania rozumiejącego (z rozeznaniem)" [Einsicht, einsichtig - wybieram taki przekład, ponieważ "rozum" i "rozumny" musimy zachować dla Vernunft, vernunftig, rozsądek zaś odpowiada Verstand. W słowie Einsicht jest nadto sens "wglądu w coś" i "rozejrzenia się w czymś", co od biedy oddaje polskie "rozumiejący coś", "rozeznanie w czymś" - przyp. tłum.] i "inteligencji" są ściśle ze sobą związane: za inteligentną uchodzi istota z wysoce rozwiniętą umiejętnością działania z rozeznaniem. Nad tym, skąd się ta umiejętność wzięła, dawniejsi psychologowie nie bardzo się najwyraźniej zastanawiali, być może dlatego, że tę w najwyższej mierze duchową funkcję uważano z góry za niemożliwą do wyjaśnienia przez fizjologię. Toteż definicja fakultetu działania rozumiejącego ogranicza się zazwyczaj do ustaleń negatywnych. Za rozumiejący uchodzi, jak już zaznaczałem (r. I.3.), taki sposób zachowania, za którego sprawą organizm daje sobie sensownie (w znaczeniu utrzymania gatunku) radę z jakąś specjalną daną środowiskową, aczkolwiek; nie dysponuje o niej żadnymi szczególnymi informacjami, zdobytymi czy to filogenetycznie, czy też uzyskanymi w życiu osobniczym. Jak dowiedzieliśmy się już w rozdziale I.3 i w całym rozdziale IV, tej definicji z ustaleniami czysto negatywnymi, per exclusionem, można przeciwstawić inną, pozytywną, opierającą się na znajomości mechanizmów, które tkwią u podłoża zachowania rozumiejącego: nazywamy rozumiejącymi te sposoby zachowania, w których podstawą swoistego przystosowania są procesy doraźnego uzyskiwania informacji, omówione w rozdziale IV.

Szczególnie dużą rolę w orientowaniu się odgrywa u kręgowców wyższych optyczne postrzeganie głębi i kierunku w przestrzeni. Dlatego ma pewne uzasadnienie, jeżeli nawet naiwny obserwator ocenia inteligencję poszczególnych gatunków zwierzęcych w zależności od tego, w jakim stopniu rozwinięte są u nich te umiejętności. Jest też jednak wiele kręgowców, które informację orientującą je w przestrzeni czerpią głównie z paralaktycznych przesunięć obrazów poszczególnych obiektów na siatkówce, powodowanych własnym ruchem zwierzęcia. Tego rodzaju percypowanie przestrzeni występuje nie tylko u ryb, lecz również u niezliczonych ptaków i ssaków, wspomnę choćby o siewce czy rudziku, które w celu umiejscowienia jakiejś rzeczy w polu widzenia muszą wykonać charakterystyczne ruchy potakiwania lub kołysania łebkiem. Również zwierzęta kopytne tylko w wyjątkowych przypadkach wpatrują się w coś obojgiem oczu i nawet biegnący swobodnie pies, towarzyszący swemu panu i utrzymujący z nim przy tym ścisły kontakt, nigdy niemal nie spogląda na niego w ten sposób, chyba że pan go zawoła lub kichnie, potknie się itd., wzbudzając tym uwagę zwierzęcia. I wtedy jednak pies spogląda na pana przekrzywiając na ogół głowę, co oznacza, że poszukuje przede wszystkim orientacji akustycznej.

Wiadomo z doświadczenia, że priorytet orientacji paralaktycznej u tak wielu zwierząt wyższych skłania niemało ludzi do błędnego poglądu, jakoby wszystkie te istoty były niezdolne do wpatrywania się obojgiem oczu. Toteż trzeba tu specjalnie podkreślić, iż zasadniczo wspólny wszystkim dwuocznym kręgowcom jest mechanizm orientacji, polegający na tym, że dzięki zbieżności oczu obrazy jakiegoś przedmiotu na obu siatkówkach są wprowadzane w miejsca maksymalnej ostrości widzenia i że następnie z meldunków zwrotnych mięśni ocznych wyliczona zostaje odległość przedmiotu. U nielicznych kręgowców dwuocznych, które tym mechanizmem nie dysponują, jak różne sumowate (Siluridae), piskorzowate (Cobitidae) i trochę innych gatunków, jest to prawdopodobnie skutkiem wtórnego zaniku. Najprawdopodobniej funkcją, pod której ciśnieniem selekcyjnym w ogóle powstało widzenie dwojgiem oczu, było obuoczne wypatrywanie zdobyczy.

U wielu ryb, płazów i gadów, u których oczy poruszają się niezależnie od siebie, dopóki zwierzę nie wypatruje obuocznie, namierzanie zdobyczy dokonuje się mniej więcej w następujący sposób. Najpierw zwierzę wypatruje przyszły łup jednym okiem, które śledzi wiernie za wszystkimi jego poruszeniami. Kiedy intensywność reakcji wzrasta, ku ofierze zwraca się również drugie oko. Następnie zwierzę ustawia głowę lub całe ciało w płaszczyźnie symetrii kierunków spojrzenia swoich dwojga oczu, zwróconych nieustannie ku przyszłemu łupowi i potem posuwa się ku niemu, dopóki nie osiągnie odległości, z której może go schwytać. Informacji o rozmiarach i oddaleniu wypatrywanego obiektu dostarczają przy tym najprawdopodobniej te same mechanizmy, które Erich v. Holst odnalazł u ludzi. Potrzebnych danych dostarczają reaferencyjnie zarówno zbieżność osi gałek ocznych, jak proces nastawiania soczewek. Sporo zwierząt, u których mechanizmy łowne są szczególnie zróżnicowane, nie potrafi schwytać zdobyczy również wtedy, gdy znajduje się ona zbyt blisko ich pyska. Na przykład konik morski musi w takim przypadku wykonać uciążliwy ruch wsteczny i nieraz wykręcić ciało wręcz groteskowo, by mały skorupiak podpływający w niepożądany sposób znalazł się w płaszczyźnie symetrii jego głowy i zarazem "na odległość strzału". U znacznej większości kręgowców ocena przesunięcia paralaktycznego widzianych obiektów służy orientacji z grubsza, natomiast wypatrywanie obuoczne - lokalizacji zdobyczy. Obuoczne wypatrywanie w środowisku nieożywionych obiektów, które mają tylko znaczenie jako przeszkody lub substraty lokomocji, zdarza się jedynie w specjalnych przypadkach, kiedy potrzebne jest precyzyjne umiejscowienie takiego przedmiotu, na przykład trzeba, by dokładnie na nim stanęła łapa zmieniającego miejsce zwierzęcia lub by ujął go niechybnie narząd chwytny. Potrzeby takie zdarzają się nawet u niektórych ryb, mianowicie u tych form dennych bądź wspinających się, które straciły umiejętność swobodnego unoszenia się w wodzie i cięższe od niej, spoczywają na podłożu, chyba że nasilonymi ruchami pływackimi uniosą się ponad nie. Kiedy takim formom dennym przyjdzie odmierzać ruchy w bogato ustrukturowanym otoczeniu, powiedzmy wśród skalnego rumowiska strefy przybrzeżnej lub w gęstwie korzeni namorzyn, potrzebna im jest umiejętność dokładnej lokalizacji szczegółów podłoża, po którym się wspinają. W rozmaitych grupach okoniokształtnych (Percomorphae) ukształtowały się formy wyspecjalizowane w ten sposób. Szczególnie dobrze wyposażeni są w tym kierunku przedstawiciele ślizgowatych (Blenniidae) i babkowatych (Gobiidae). Niemal każdy z tych, którzy je obserwowali, podkreśla "inteligencję" tych interesujących rybek. William Beebe powiada o nich "of all fishes, they are least bound-up in fishiness" (ze wszystkich ryb najmniej uwięzły w rybowatości), mój nauczyciel zaś, prof. Heinrich Jospeh, mawiał o nich żartobliwie, ale bardzo trafnie: "Ślizg nie należy w ogóle do gromady ryb, lecz do jamników." Powiedzonko to jest bardzo charakterystyczne dla komizmu, odczuwanego zawsze przez wyszkolonego obserwatora, kiedy jakieś zwierzę robi coś całkiem nieoczekiwanego, zwłaszcza coś, co zwykło się widywać tylko u znacznie wyżej stojących istot. Nieodparcie komiczny jest za każdym razem widok ślizga, który skacząc włazi "pieszo" na wysoki kamień, wypręża się następnie ku górze na daleko wprzód wykręconych płetwach brzusznych, głowę - u niemal wszystkich ryb sztywno złączoną z tułowiem - odchyla w tył i wpatruje się obojgiem oczu w górny brzeg skalnego odłamu, nim wespnie się tam dokładnie odmierzonym skokiem. Jeszcze większą wesołość budzi zaliczający się do babkowatych skoczek mułowy (Periophthalmus), który w obuocznym wpatrywaniu się w nieożywione przedmioty, a także we wspinaniu się, przewyższa wszystkie ślizgowate. Potrafi on wychodzić z wody, wspinać się w górę po korzeniach i skakać z jednego na drugi dobrze odmierzonymi susami.

I wśród Blenniidae, i wśród Gobiidae są też formy pierwotne bez omawianego tutaj zróżnicowania; ich pęcherz pławny jest w pełni sprawny, tak że potrafią unosić się swobodnie w wodzie jak inne ryby, bez pracy mięśni, Kiedy porównuje się te gatunki z formami wspinających się z ich grupy, uderza istotna odmienność kształtu łba. U tych form zdolnych do unoszenia się czoło jest płaskie, jak u innych ryb, oczy zaś rozlokowane są po obu stronach głowy. Im dalej sięga przystosowanie do życia przydennego i wspinania, im większej doniosłości nabiera przy tym funkcja dokładnej orientacji przestrzennej, tym czoło staje się bardziej strome, oczy zaś przesuwają ku krawędzi przedłużającej linię grzbietową, na przód głowy, tak że wycinek przestrzeni przed nimi dostępny jest obuocznemu wypatrywaniu. Najskrajniejsze jest to przystosowanie u wspomnianego już skoczka mułowego.

Wykorzystywanie paralaktycznego przesunięcia widzianych przedmiotów i umiejscawianie za pomocą obuocznego wypatrywania są to dwa różne wprawdzie, ale same w sobie całkiem równowartościowe mechanizmy orientacji. Niemniej antropomorficzny pogląd, że wypatrujące zwierzęta są mądrzejsze od nieruchomo patrzących, nie jest całkiem niesłuszny. Najlepiej znane człowiekowi gatunki ryb, jak na przykład złota rybka (karaś złoty, Carassius auratus) czy wiele innych mają przysłowiowe nieruchome "rybie oczy". Wszystkie one odbierają orientującą w przestrzeni informację tylko dopóty, dopóki się poruszają, gdyż tylko wtedy obrazy różnych obiektów przestrzennych przesuwają się względem siebie na siatkówce. Kiedy taka ryba zatrzymuje się tuż przed jakąś przeszkodą, kamieniem lub zbitym gąszczem roślin wodnych, wówczas można nieraz zaobserwować, że ponownie ruszając z miejsca, czyni to najpierw dokładnie w kierunku zablokowanym przez ów przedmiot. Dopiero gdy ruch własny spowoduje odpowiednie przesunięcie obrazów na siatkówce, a tym samym dostarczy informacji stanowiących podstawę orientowania się, zwierzę pocznie zmieniać kierunek, w którym płynie.

Zachowanie zwierząt orientujących się przez wypatrywanie różni się od opisanego przed chwilą w jednym istotnym punkcie: podczas gdy, jak widzieliśmy, przy orientacji paralaktycznej ruch lokomocyjny i umiejscawianie pokrywają się w czasie, u istot wypatrujących są one rozdzielone. Lokalizacja odbywa się przed ruchem lokomocyjnym. Zwierzęta, które zdobywają orientację przez wypatrywanie "telotaktyczne" ["Dotykające celu" - przyp. tłum.], tzn. wprowadzając w miejsce maksymalnej ostrości widzenia obrazy jednego przedmiotu po drugim i w ten sposób obmacując niejako przestrzeń wokół siebie, czynią to nieustannie, same tkwiąc nieruchomo w miejscu. Po tej fazie procesu orientowania się następuje ruch lokomocyjny, który jest już w pełni zorientowany i robi wrażenie zaplanowanego. Analogie do tej kolejności wewnętrznego przygotowania i następującego potem wykonania ruchu spotkamy na wyższych poziomach działań z rozeznaniem.

Oba sposoby orientowania się w przestrzeni, z przesunięć paralaktycznych i dzięki wypatrywaniu, współwystępują oczywiście w jednym i tym samym organizmie, jedynie ilościowo różne bywa znaczenie jednego i drugiego. Dla orientacji paralaktycznej ważne jest widzenie peryferyczne, tzn. wykorzystanie partii siatkówki odległych od środka, toteż istoty dobrze umiejące orientować się w ten sposób mają często oczy większe niż zwierzęta wypatrujące. Czyżyk na przykład nieprzerwanie wypatruje na wszystkie strony wokoło, jego małe ślepka są w nieustannym ruchu. Duże oko rudzika czy siewki tkwi niemal nieruchomo w orbicie, natomiast w regularnych odstępach następuje wspomniany już kołyszący ruch łebka.

Osobliwe jest, że niejednokrotnie żaden z tych sposobów orientacji nie może zastąpić drugiego. Jak już zaznaczono, pierwotną funkcją obuocznego percypowania głębi jest namiar łupu, podczas gdy paralaktyczna percepcja głębi służy orientowaniu się z grubsza w rozmieszczeniu przeszkód. Ryby pełnomorskie, które jako drapieżniki dysponują znakomitym systemem widzenia obuocznego, nie potrafią go używać dla unikania przeszkód. Na wybrzeżu adriatyckim zdarzyło mi się kiedyś widzieć, jak setki młodych z pewnego gatunku belon (Belonidae) po prostu przypłynęły do brzegu i tam zginęły. Nie przypływały zbitą ławicą, lecz w pojedynkę, w metrowych odstępach, dokładnie równolegle do siebie, kierując się najwyraźniej jakimś czynnikiem orientującym - światłem, zasoleniem czy jeszcze czymś innym. Niewiele metrów od wybrzeża wszystkie zwierzęta były w najlepszym zdrowiu, w strefie przyboju walczyły już o życie, na brzegu zaś piętrzyło się niewysokie usypisko z martwych ciał. Również o trzymanych w niewoli rybach pełnomorskich wiadomo, że nie są w stanie uwzględniać przeszkód położonych prostopadle do kierunku, w którym płyną, i że dlatego nawet w bardzo dużych zbiornikach aż nazbyt często uderzają z impetem głową w ścianę. Na otwartym morzu, orientując się paralaktycznie, ryby takie już z daleka wymijają szerokim lukiem duże i nieprzejrzyste przedmioty. Sytuacji, w której takie przedmioty otaczają je ze wszystkich stron, nie umieją sprostać.

Na przykładzie przystosowania Gobiidae i Blenniidae do życia przygruntowego i wspinania się zapoznaliśmy się już ze ścisłą korelacją pomiędzy umiejętnością orientacji w przestrzeni i przestrzenną strukturą obszaru życiowego. Otóż ta sama korelacja obowiązuje bardzo powszechnie w państwie zwierzęcym. Najmniejsze rozeznanie wymagane jest w tym względzie od organizmów, które żyją w jednorodnym we wszystkich kierunkach środowisku pełnego morza. "Najgłupszymi" ze znanych nam obecnie, swobodnie się poruszających zwierząt wielokomórkowych, byłyby chyba pewne meduzy kanalikowe, u których, jak na przykład u Rhizostoma pulmo, w ogóle nie występują reakcje sterowane przestrzennie. Nie potrzebują ich one, ponieważ lekki dzwon i ciężki stożek gębowy utrzymują je w trwałej równowadze, filtrując zaś pożywienie z wody morskiej nie muszą odmierzonymi ruchami chwytać pojedynczych jego cząstek. Jedynymi występującymi u tych meduz ruchami ukierunkowanymi są ruchy ameboidalnych komórek ściany jamy gastralnej. Jedyna łączna odpowiedź organizmu na bodźce polega na tym, że każda pulsacja dzwonu pobudza określone receptory, tak zwane ciałka brzeżne i przez to wywołuje kolejny skurcz tego narządu. "Ona nie słyszy nic poza biciem własnego dzwonu", jak pięknie powiedział o Rhizostoma pulmo Jakub von Uexkull.

Dowiedzieliśmy się już o niezdolności rozmaitych ryb pełnomorskich do sensownej reakcji na dane przestrzenne. Również u zwierząt lądowych zachodzi ścisły związek pomiędzy strukturą obszaru życiowego a umiejętnością opanowania go dzięki dobrej orientacji przestrzennej w zachowaniu. Otwarty step można w pewnej mierze traktować jako dwuwymiarowy analogon pełnego morza, jednorodnego wzdłuż wszystkich trzech osi przestrzeni. Porównując na przykład umiejętność rozeznania się w przestrzeni u blisko spokrewnionych form zwierzęcych, z których jedna zamieszkuje step, druga zaś mieszka wśród skał lub na drzewach, jak choćby kuropatwa i przepiórka czubata czy antylopa oryks i kozica, znajdujemy zdumiewające różnice w uzdolnieniach do ogarniania danych przestrzennych.

Kuropatwy, których parkę chowałem od wyklucia się, były niezdolne zrozumieć, że otynkowana na biało ściana jest przeszkodą nie do przebycia. Kiedy nachodziła je ochota do wędrówki, biegły w kierunku przeciwległej do okna ściany pokoju, ponieważ padało na nią więcej światła niż na partie ścienne pod oknem. Podszedłszy do ściany, nie poprzestawały na lekkich uderzeniach dziobem, lecz starając się utrzymać kierunek napierały niezmordowanie, biegając wzdłuż niej tam i z powrotem. Przy zwrocie stale pchały się na ścianę ze szczególną energią i stopniowo pościerały sobie przy tym róg z wierzchu dziobów oraz upierzenie na szyjach z przodu, tak że musiałem rozwiesić na ścianie ciemną zasłonę, aby zapobiec poważniejszym pokaleczeniem. Chcąc utrzymać ptaki w przeznaczonej dla nich części pokoju, odgrodziłem ją deską, która sięgała nie wyżej, niż było trzeba, by kuropatwy nie mogły patrzeć ponad nią. Często wbiegały na nią trochę i zbiegały, ale nigdy nie nauczyły się przefruwać lotem odmierzonym, nawet potem, gdy wielekroć już zdarzało się im znaleźć przypadkowo po drugiej stronie deski, dzięki nieodmierzonemu podfrunięciu.

W locie, co zasługuje na uwagę, moje kuropatwy orientowały się w przestrzeni znacznie lepiej niż na ziemi. Kiedy nagle, z ogromnym przyspieszeniem, jak to te ptaki umieją, podrywały się do lotu, człowiek oczekiwał mimo woli, że lada chwila usłyszy praśniecie o ścianę lub szybę i znajdzie zabitego ptaka. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, kuropatwy znalazłszy się w pobliżu ściany zawsze z pełnym rozeznaniem skręcały i siadały na podłodze, i to niezmiennie u celu. Zważmy, że kuropatwa "może sobie na to pozwolić", by na stepowym terenie nie brać pod uwagę żadnych przeszkód, podczas gdy w locie musi umieć unikać takich zapór pionowych jak drzewo, brzeg lasu czy stroma skarpa. Na piechotę kuropatwa tak samo niezdolna jest posłużyć się umiejętnością orientacji "przeznaczoną" do lotu, jak belona nie potrafi zastosować "przeznaczonego" do łowów obuocznego widzenia gdy chodzi o to, by nie rozstrzaskać się o strome skaliste brzegi.

Jak powiedziano, pomiędzy bardzo blisko spokrewnionymi formami zachodzą nieraz wydatne różnice w umiejętności radzenia sobie ze skomplikowanymi danymi przestrzennymi. Belona, która nie potrafi nawet "pojąć", że strome wybrzeże jest przeszkodą, ma w słodkich wodach bliskich krewnych, którzy w pewnej mierze umieją nawet uładzić swe stosunki ze szklanymi ściankami niewielkiego akwarium, choć zazwyczaj, jak to widać na wielu fotografiach, ich spiczasta szczęka nie wychodzi z tego bez szwanku. Przepiórka czubata, bliska krewna kuropatwy, orientuje się w przestrzeni wręcz znakomicie itd. Ponieważ nie bardzo do przyjęcia byłoby przypuszczenie, że narządy zmysłów są u tych zwierząt inaczej zorganizowane niż u ich "głupszych" krewniaków, wolno założyć, iż zdolność do lepszej lub gorszej reprezentacji przestrzeni zależy od organizacji ośrodka nerwowego.

Zapytajmy teraz, jakiż to obszar życiowy stawia najwyższe wymagania swym mieszkańcom, jeśli chodzi o umiejętność rozeznawania przestrzeni? Bez wątpienia korony drzew! Ale spośród zwierząt nadrzewnych najdokładniejszych i najbardziej drobiazgowych informacji o danych przestrzennych potrzebują nie te, które utrzymują się na gałęzi dzięki przylgom lub pazurom, jak to czynią żabki drzewne, wiewiórki i wiele innych, lecz te, które wspinaczkę uprawiają za pomocą narządów czepnych, obejmując jakby cęgami konary i gałęzie. Drzewołazy wyposażone w przylgi czy pazury mogą się poważyć na skok mniej więcej w kierunku zamierzonego celu; prawdopodobieństwo, że gdzieś tam uda im się uwiesić na jednym czy dwóch palcach nogi, jest dostatecznie duże, a i upadek niekoniecznie oznacza tragedię dla tych niewielkich na ogół stworzeń. Natomiast chwytna dłoń wtedy tylko utrzyma zwierzę, gdy zaciśnie się we właściwym miejscu, położeniu i chwili; nie zaczepi się ani otwarta, ani zaciśnięta w pięść.

Chwytanie cęgopodobną dłonią jest u ssaków skorelowane z określonym rozmieszczeniem oczu w analogiczny sposób, jak u ryb zredukowanie pęcherza pławnego i umiejętności pływania. Jedno i drugie stwarza potrzebę szczególnie dokładnej rejestracji przestrzeni. Zarówno wśród torbaczy, jak i wśród łożyskowców są drzewołazy wyposażone w pazury i drzewołazy chwytnorękie. W obu tych podgromadach ssaków pierwsze z wymienionych zwierząt nadrzewnych mają na ogół oczy rozmieszczone po bokach i nieco wyłupiaste, jak u dobrze znanych wiewiórek, oczy drugich natomiast są najczęściej "sowie", skierowane do przodu. U torbaczy wskazana korelacja jest mniej wyraźna, prawdopodobnie dlatego, że jest wśród nich wiele form, które poruszają się przy wspinaczce bardzo powoli i dla takiej przypominającej ruchy kameleona lokomocji nie potrzebują specjalnie dobrej orientacji w przestrzeni. Pewne jednak jest, że każde zwierzę, które po wykonaniu dalekiego skoku uchwyci się celu cęgopodobną dłonią, najpierw wypatrywało go obuocznie.

Wspinając się i posuwając w zwisie na rękach małpy człekokształtne wyposażone w dłoń hakopodobną muszą dysponować nie mniej dokładnym rozeznaniem przestrzeni, niż inne chwytnorękie prymaty. Tylko jednak dłoni hakopodobnej przysługuje pewna szczególna właściwość, którą zajmę się w podrozdziale o zachowaniu z udziałem ciekawości i o samoeksploracji: chwytając, znajduje się ona w bezpośrednim sąsiedztwie punktu skierowania wzroku.

Opisując zachowanie zwierząt, które uzyskują orientację dzięki wypatrywaniu rozmaitych przedmiotów w otoczeniu, wspomniałem już, że czasowe następstwo ruchliwości oczu "obmacujących" przestrzeń i zaraz potem ruchu nacechowanego pewnością sukcesu, sprawia wrażenie niezwykle "inteligentne", to zaś dlatego, że są one prostym analogonem planującego myślenia, z którym spotykamy się u antropoidów.

Kiedy człekokształtna małpa staje wobec problemu, którego rozwiązanie wymaga rozeznania, zachowuje się zupełnie inaczej niż szop pracz lub rezus w podobnej sytuacji. Te zaaferowane biegają niespokojnie tam i z powrotem i wybróbowują motorycznie rozmaite możliwości. Natomiast małpa człekokształtna siedzi spokojnie, i tylko badawczo obrzuca wzrokiem zabudowanie przestrzeni przygotowane przez eksperymentatora. Wewnętrzne napięcie wyraża się tak zwanymi ruchami przerzutowymi (Obersprungbewegung), małpa drapie się na przykład bardzo często w głowę jak rozmyślający człowiek. Ona także wypróbowuje rozmaite możliwości, zdradza to ruchliwe spojrzenie, które niezmordowanie przeskakuje z jednego punktu zabudowanej przestrzeni na drugi. Bardzo pięknie pokazuje to film o eksperymentach z pewnym orangutanem, nakręcony w Suchumi w Związku Radzieckim. Małpie postawiono zadanie: należało skrzynkę, ulokowaną w narożniku pomieszczenia przesunąć pod banan podwieszony nitką na suficie w przeciwległym rogu. Najpierw wzrok małpy wędruje dość bezradnie po przekątnej, pomiędzy skrzynką stojącą na dole po lewej i bananem zwisającym na górze po prawej. Potem, nie znajdując rozwiązania orangutan wpada w złość i próbuje wycofać się z przykrej sytuacji: odwraca się - cut-off behaviour (wyłączenie się) w ujęciu Chance'a. Problem nie daje mu jednak spokoju, małpa znów zwraca się ku eksperymentalnemu układowi. Teraz nagle jej wzrok zaczyna wędrować inną drogą. Małpa spogląda na skrzynkę, stamtąd jej spojrzenie przenosi się ku temu miejscu na podłodze, które znajduje się dokładnie pod bananem, potem biegnie w górę ku nęcącemu celowi, schodzi znów pionowo w dół na podłogę i z powrotem ku skrzynce. Teraz błyskawicznie pojawia się zbawienny pomysł rozwiązujący problem, co można wyczytać niedwuznacznie na wyrazistej twarzy małpy, i fiknąwszy po drodze kozła z uciechy orangutan zmierza natychmiast do skrzynki, przesuwa ją pod banan i zdejmuje owoc. Potrzebne do tego wszystkiego zachowanie rozumiejące zabiera mu ledwie kilka sekund. Nikt, kto obserwował takie rozwiązywanie problemu przez małpę, nie może poważnie powątpiewać, iż w momencie znalezienia rozwiązania zwierzę doznaje analogicznego jak my przeżycia "acha!" w rozumieniu Karola Buhlera.

Cóż zatem, obiektywnie i subiektywnie dzieje się w małpie, gdy tak siedzi w bezruchu, ciężko jednak zapracowana wewnętrznie, i rozglądając się zbiera informacje o sytuacji, którą dla niej zaaranżowano? Nie wiemy, co małpa przeżywa, ale możemy przypuścić ze znaczną dozą pewności, że rozgrywający się proces jest razem wziąwszy analogiczny do tego, który u siebie samych nazywamy myśleniem. Co do mnie, jestem przeświadczony, że małpa robi to samo, co ja, mianowicie, w wyobrażonej, tzn. przedstawionej modelowo w centralnym systemie nerwowym przestrzeni przesuwa tak samo przedstawioną skrzynkę i "wyobraża sobie", jak będzie na nią potem mogła wleźć i dosięgnąć banana.

Nie widzę, czym miałoby zasadniczo innym być myślenie, niż takim właśnie działaniem na próbę, rozgrywającym się tylko w mózgu, w przestrzeni wyobrażonej. Twierdzę, co najmniej, że procesy tego rodzaju wchodzą również w skład naszych najwyższych operacji myślowych i że stanowią ich podłoże. W każdym razie nie potrafię wyobrazić sobie żadnej formy myślenia niezależnej od tego podłoża. W książce Die Wunder der Sprache (Cuda języka) W. Porzig napisał już przed ponad 20 laty następujące zdania: "Język przekłada wszystkie stosunki niepoglądowe na przestrzenne. I czyni tak nie jeden tylko język i nie jedna grupa języków, lecz wszystkie bez wyjątku. Ta charakterystyczna właściwość należy do nieodmiennych cech («niezmienników») ludzkiej mowy. Stosunki czasowe wyraża się w niej przestrzennie: przed lub po Bożym Narodzeniu, na przestrzeni dwóch lat. Gdy chodzi o procesy psychiczne mówimy nie tylko o wnętrzu i o tym, co zewnętrzne, lecz również: ponad i poniżej progu świadomości, podświadomość, motywy wysuwane na pierwszy plan i motywy kryjące się za tamtymi, głębie i warstwy psychiki. Przestrzeń służy w ogóle za model wszystkich stosunków niepoglądowych: ktoś rozdziela pracę i udziela pouczeń, miłość większa bywa od ambicji, za tą decyzją krył się zamiar - zbędne jest mnożenie przykładów, które można w dowolnej ilości wybierać z każdego fragmentu mowy pisanej lub wypowiadanej. O tym, co to zjawisko znaczy, decyduje jego bezwzględna powszechność i rola, jaką odegrało w dziejach języka. Można wykazać, że występuje ono nie tylko w zastosowaniu przyimków, które wszystkie wszak oznaczały pierwotne stosunki przestrzenne, ale również czasowników i przymiotników."

Już w pracy opublikowanej w roku 1954 wyraziłem pogląd, że przytoczony wywód językoznawcy "ma podstawowe znaczenie nie tylko dla historii języka, lecz bardziej jeszcze dla filogenetycznych dziejów myślenia w ogóle, zatem również dla myślenia przed- i niejęzykowego". Pogląd ten znalazł niedawno potwierdzenie ogromnej wagi w badaniach Noama Chomsky'ego i jego współpracowników.

W kontekście tej książki wypada wspomnieć, że Chomsky powoływał się kilkakrotnie na Wilhelma von Humboldta jako językoznawcę. W rozprawie Ueber die Verschiedenheiten des menschlichen Sprachbaues (1827) Humboldt pisze: "W rzeczywistej swojej istocie pojmowany język [...] nie jest dziełem (ergon), lecz działalnością (energeia). Prawdziwa definicja języka musi więc być genetyczna. Jest on mianowicie wiecznie ponawianym trudem ducha, by uczynić artykułowaną głoskę zdolną do wyrażenia myśli. To, co w tym trudzie ducha, by głoskę artykułowaną awansować na wyraz myśli, tkwi stałego i jednostajnego i w tak kompletnym jak tylko możliwe ujęciu jego powiązań oraz systematycznym przedstawieniu - stanowi formę języka."

I w innym miejscu: "Język jest «narządem» kształtującym myśli. Działalność intelektualna, całkiem duchowa, całkiem wewnętrzna i poniekąd przemijająca bez śladu, za sprawą dźwięku uzewnętrznia się w mowie i staje się dostrzegalna dla zmysłów, w piśmie zaś otrzymuje trwałe ucieleśnienie. Tym, co zostaje wytworzone w ten sposób, są wszelkiego rodzaju wypowiedzi i zapisy, język natomiast jest ogółem (Inbegrtff) głosek, które działalność intelektualna na tej drodze wydobyła i wydobywać będzie, oraz ich możliwych powiązań i przekształceń wedle praw, analogii i nawyków, które same z kolei wynikają z natury działalności intelektualnej i odpowiadającego jej systemu dźwiękowego - takich właśnie, jakimi są te głoski, powiązania i przekształcenia zawarte w całości wszystkich wypowiedzi i zapisów. Działalność intelektualna i ję­zyk są przeto jednym i nierozłączne są od siebie, nie można nawet pierwszej uważać po prostu za wytwarzającą, drugiego zaś za wytworzony. Choć bowiem każdorazowa wypowiedź jest wprawdzie wytworem ducha, to przecież jako przynależną do już przedtem istniejącego języka określają ją poza działalnością ducha również języka głoski i prawa, kiedy zaś zaraz potem w ogóle do języka przechodzi, sama ona ze swej strony oddziałuje określające na ducha. Działalność intelektualna związana jest z koniecznością stowarzyszenia się z dźwiękiem, inaczej myślenie nie może osiągnąć jasności, wyobrażenie - stać się pojęciem. Działalność intelektualna wytwarza dźwięk z wolnego postanowienia i kształtuje go swą mocą, jako że od jej wniknięcia staje się on artykułowaną głoską (jeśliby było możliwe pomyśleć o początku wszelkiego języka), i ustanawia takim głoskom prawo, które usamodzielniwszy się na nią samą z kolei działa, określając i ograniczając."

Opierając się na rozległych porównawczych studiach nad językami uczeni ci doszli do konkluzii, że pewne podstawowe struktury języka i myślenia są w tej samej formie właściwe i wrodzone wszystkim ludziom wszystkich kultur. Ich zdaniem, te ogólnoludzkie, swoiste dla gatunku zdolności wytworzyły się pod ciśnieniem selekcji wywieranym nie przez porozumiewanie się, lecz przez myślenie logiczne. Gerhard Hopp niezależnie od Chomsky'ego, doszedł do poznania, które wyłożył w książce Evolution der Sprache und Vernunft (Ewolucja języka i rozumu): "Język jest nie tylko środkiem porozumiewania się na zewnątrz, lecz konstytutywnym składnikiem samego rozumu."

VII. 4. ROZEZNANIE I UCZENIE SIĘ

Zachowanie rozumiejące zdefiniowaliśmy wyżej (r. I.3. i n.) jako funkcję mechanizmów informacji chwilowej. Jednakże na opisywane tu pod koniec najwyższe osiągnięcia zachowania rozumiejącego składają się również procesy uczenia się i odwrotnie, bardzo wiele procesów uczenia się obejmuje też elementy zachowania z rozeznaniem.

W każdym w jakimś stopniu złożonym procesie, w którym z rozeznaniem wynajdywane jest rozwiązanie, funkcjonują mechanizmy uzyskujące informację chwilową w kolejności czasowej. Meldunki odbierane jako pierwsze muszą być w jakiś sposób magazynowane, gdyż wykazano, że właśnie zestawienie ich z późniejszymi pozwala znaleźć rozwiązanie dzięki rozeznaniu. Była już także mowa o tym, że antropoidy nigdy nie działają natychmiast, kiedy stają wobec zadania, które trzeba rozwiązać z rozeznaniem. Również na niższym poziomie, przy orientowaniu się w przestrzeni, zwierzę, jak widzieliśmy, pozostaje przez pewien czas w bezruchu i stale zmieniając kierunek patrzenia zbiera informacje o danych przestrzennych; potem dopiero następuje ruch, już z orientacją.

I w tym przypadku, a tym bardziej przy wyżej zorganizowanym zachowaniu rozumiejącym, doniesienia mechanizmów uzyskujących informację chwilową są bez wątpienia porównywane i zestawiane. Rozwiązanie zadania musi być najwyraźniej funkcją systemu, który powstaje z integracji tych właśnie mechanizmów. Ale w działaniu takiego systemu muszą uczestniczyć działania pamięci. Wolfgang Kohler przedstawia, jak szympansy, na których przeprowadzał on swe klasyczne eksperymenty dotyczące zachowania rozumiejącego, systematycznie krok po kroku zapoznawały się ze szczegółami postawionego przed nimi problemu i niejako wyuczały się wszystkich na pamięć. Podobne obserwacje poczyniono na orangutanie, którego zachowanie opisałem powyżej. Inna kombinacja rozeznania i uczenia się występuje już w najprymitywniejszych formach nauki z prób i sukcesów. Nawet wówczas gdy, jak to opisano (r. IV.9.), jeden i ten sam ruch instynktowy wypróbowywany jest na rozmaitych obiektach, gdy zatem brak prawdziwego zachowania eksploratywnego, pierwsze próby zwierzęcia całkiem jeszcze niedoświadczonego nie są nigdy tak zupełnie nieukierunkowane jak eksperymenty genomu. Nawet wtedy, gdy organizm nie dysponuje na pozór najdrobniejszą choćby dozą informacji, która by mogła posłużyć mu do rozwiązania postawionego przed nim problemu, gdy więc, powiedzmy, zamykamy kota w jednej z klasycznych "skrzynek z sekretnym mechanizmem", próby znalezienia wyjścia zawsze są od początku ukierunkowane przez informację chwilową. Nie zaczynają się bynajmniej od kombinowanych na ślepo skurczów mięśni; kot nie próbuje bynajmniej wydobyć się ze skrzynki takimi na przykład sposobami jak mrużenie oczu czy lizanie łapy. Przeciwnie, zwierzę z miejsca podejmuje kroki znacznie "rozumniejsze": drapie ściany, próbuje wepchnąć w szpary łapy i nos i, co więcej, swe wysiłki wydostania się na wolność skierowuje od początku ku tym punktom więzienia, w których są one najbardziej obiecujące. U podłoża poczynań kota znajduje się mnóstwo informacji chwilowych, dzięki którym szansę sukcesu pokaźnie wzrastają, i które funkcjonalnie są analogonem hipotezy roboczej.

Reasumując można stwierdzić: wszelka zdolność do rozeznania wyższego i bardziej złożonego typu uwarunkowana jest współgraniem uczenia się i pamięci. Z drugiej strony wszakże uczenie się z prób i sukcesów nigdy nie obchodzi się bez sterowania przez mechanizmy orientacji, nieodłączne od rozeznania. Również przy prawdziwym uczeniu się z ciekawości istotną rolę, co trzeba będzie omówić w jednym z następnych rozdziałów, odgrywają elementy zachowania z rozeznaniem.

Na koniec chciałbym wskazać w tym podrozdziale na inną jeszcze, mianowicie antagonistyczną relację pomiędzy uczeniem się i zachowaniem rozumiejącym, której znaczenie podkreślił Wolfgang Kohler w swych studiach nad szympansami. Ciąg działań, który za pierwszym razem zrealizowany został najzupełniej niedwuznacznie dzięki rozeznaniu, utrwala się przy wielokrotnym powtarzaniu i staje zachowaniem wyuczonym przebiegającym zgodnie z rutyną - zachowaniem wytresowanym. Jeśli wtedy zwierzę stanie wobec tego samego co uprzednio problemu, wszelako z minimalną zmianą, która sama w sobie niczego nie utrudnia, ale nie poddaje się już tamtej, przekształconej w rutynę metodzie rozwiązania - nie da sobie rady i to wyłącznie dlatego, że nie potrafi się już wyzbyć zachowania tymczasem wytresowanego. Im mniejsza jest postulowana zmiana, tym silniejszą blokadę stanowi przyzwyczajenie nie pozwalające znaleźć rozwiązania zwierzęciu, które nieuprzedzone znalazło by je bez kwestii.

Norman Maier obszernie badał to samo zjawisko u szczurów i zaaranżował też taki oto piękny eksperyment z ludźmi. Większej liczbie osób poddanych doświadczeniu zlecono jako zadanie powiązać dwie linki zwisające z sufitu sali gimnastycznej. Odstęp między linkami dobrano w ten sposób, że trzymając jedną z nich w ręku nie można było dosięgnąć drugiej. Jako jedyne narzędzie dostarczono duży kamień. Rozwiązanie polegało oczywiście na przymocowaniu kamienia do jednej z linek, rozbujaniu go i podejściu z drugą linką w ręku tak blisko tego wahadła, żeby je można było schwycić w momencie maksymalnego wychylenia. Znalazło to rozwiązanie zdumiewająco mało badanych, mianowicie niewiele ponad 60 procent. Osobom z drugiej grupy zlecono to samo zadanie, tylko że teraz kamień zastąpiono pogrzebaczem. Można go było znacznie łatwiej przywiązać do linki niż kamień, zaś na ciężarek wahadła nadawał się niegorzej, lecz mimo to procent tych, którzy rozwiązali problem zmniejszył się nieco do ponad 50 procent. Tłumaczyło się to faktem, że sporo osób siliło się z uporem, lecz daremnie użyć haczykowatego pogrzebacza jako haczyka właśnie, czyli starało się z jedną linką w dłoni dosięgnąć drugiej pogrzebaczem, co było oczywiście niemożliwe wobec odpowiednio dobranych odległości.

Przekonywająca jest konkluzja Maiera, że wprawdzie to, co wyuczone, stanowi warunek wstępny wszystkich rozwiązań znajdowanych z rozeznaniem - nie mając żadnego doświadczenia z kołyszącymi się przedmiotami nikt by nie zdołał rozwiązać opisanego zadania - ale że, odwrotnie, "przylgnięcie" do przyzwyczajeń myślowych i wyuczonych metod może snadnie przeszkodzić w znalezieniu rozwiązania. Umiejętność rozwiązywania problemów z rozeznaniem definiuje Maier jako gotowość do gruntownej zmiany metody.

Dzieje nauki dostarczają wielu przykładów pokazujących, w jaki sposób zakorzenione przyzwyczajenia myślowe i metodyczno-proceduralne mogą przeszkodzić w rozwiązaniu problemów wcale właściwie nie tak trudnych. Istnieniem tej właśnie zapory tłumaczy się, dlaczego wielkie odkrycia są tak często dziełem ludzi nie będących fachowcami w danej dziedzinie. Drugie prawo termodynamiki sformułował nie fizyk, lecz lekarz, Robert Julius Maier; sprawcy syfilisu nie odkrył ani bakteriolog, ani patolog, lecz zoolog Schaudinn. Historię tego odkrycia znam z ustnego przekazu od mego ojca, któremu opowiedział ją sam Schaudinn. Postąpił on był po prostu tak, jakby to uczynił każdy zoolog zabierając się do badań mikroskopowych: przyjrzał się pod mikroskopem nieutrwalonemu i niebarwionemu "naturalnemu preparatowi" syfilitycznej wydzieliny i na pierwszy rzut oka zauważył rojowisko krętków bladych. "Czy w rozmazach z wrzodów syfilitycznych zawsze jest tak dużo krętków bladych?" - zapytał zaprzyjaźnionego patologa, w którego laboratorium rzecz się działa. Odpowiedzią było zdumione zaprzeczenie. Krętków bladych nie udaje się bowiem barwić i dlatego stają się niewidoczne w preparacie sporządzonym według utartych metod bakteriologii i histopatologii.

VII. 5. RUCH DOWOLNY

Łatwo pojąć, że w miarę jak ewoluowała orientacja przestrzenna, reprezentacja przestrzeni zaś stawała się coraz dokładniejsza i oddawała coraz drobniejsze szczegóły, postępować też musiał proces odpowiedniego różnicowania i wysubtelniania możliwości ruchowych. Bez nich organizm nie byłby w stanie uwzględniać w zachowaniu wszystkich szczegółów tak obfitej informacji; innymi słowy, bez tego zwierciadlanego niejako odpowiednika w zachowaniu motorycznym, wydatny rozwój orientacji przestrzennej i rozeznania byłby nieskuteczny. Nie ma to znaczyć, iżby ewolucja motoryki następowała jako przystosowanie do orientacji przestrzennej, było raczej tak, że jedno i drugiej, i ruch dowolny, i rozeznanie w przestrzeni, powstały jako przystosowania do wymagań, które stawia organizmowi obszar życiowy o złożonej strukturze. Obie zdolności wytwarzały się więc z pewnością "w zgodnym rytmie". Natomiast z rzadkich przypadków, w których jedna wyprzedziła drugą, wynika jasno, że fizjologicznie są one od siebie niezależne. Omówimy kilka takich przykładów.

W rzeczywistości występują wszelkie dające się pomyśleć formy pośrednie pomiędzy centralnie koordynowanymi sposobami poruszania się, na które mechanizmy orientacji w ogóle nie mają wpływu, a takimi, które ze swą nieograniczoną na pozór zdolnością przystosowania i plastycznością są w dyspozycji rozeznania. Dobry przykład pierwszej z wymienionych skrajności stanowią ruchy instynktowe przy tokowaniu u rozmaitych gatunków ptaków blaszkodziobych, drugiej zaś - tak zwane ruchy dowolne, o których już nadmieniałem (r. VI.7.).

Pojęciem taksji niejeden z dawniejszych badaczy obejmował łącznie, jako całostkę, zarówno składową polegającą na sterowaniu odruchowego typu, jak i pęd lokomotoryczny, zawsze w praktyce endogenny i automatyczny - chociaż funkcjonalnie rzecz biorąc, jest to całostka. Kiedy więc dawniej mowa była o pozytywnej bądź negatywnej foto- czyli heliotaksji, jeszcze dawniej zaś o pozytywnych bądź negatywnych tropizmach, rozumiano przez to nie tylko zwrot w nowym kierunku, lecz posuwanie się w tę stronę. Nam jednak chodzi teraz o związki, jakie istnieją pomiędzy poznawczymi funkcjami orientacji przestrzennej a procesami motorycznymi, które są tym funkcjom podporządkowane. Musimy zatem wypracować wyraźnie wyodrębnione pojęcia dla obu procesów, poznawczego i motorycznego. Aby sięgnąć do często używanej metafory o kierowaniu statkiem: musimy wyraźnie oddzielić działalność kapitana, który czerpiąc wiadomości z rozmaitych źródeł ustala położenie statku i wylicza najkorzystniej prowadzący do celu kurs, od motorycznych sprawności tego środka lokomocji, będących do dyspozycji kapitana w zdążaniu do celu.

Rodzaje i możliwości wpływu, wywieranego przez kapitana na maszynerię statku i tego, który orientacja przestrzenna i rozeznanie wywierają na motorykę zwierzęcia, są w sposób ścisły analogiczne. Tak maszynerii, jak i motoryce można "nakazać" - po pierwsze, hamowanie bądź odhamowywanie, co nieraz łączy się z możliwością zmiany kierunku na ruch wsteczny, oraz - po drugie - składanie zwrotów, których rozmiary są zdeterminowane, kierunki zaś uzależnione od sytuacji w otoczeniu, co reprezentują sposoby poruszania się steru lub rozmaite reakcje tropiczne (por. rozdz. IV.7.). Obie te możliwości bywają ewentualnie realizowane każda z osobna lub też razem, we wszelkich dających się pomyśleć kombinacjach.

Hamowanie i odhamowywanie jako jedyny sposób, w jaki całość systemu wpływa na lokomocję, występują zapewne tylko u niższych jednokomórkowców, które preferują korzystne miejsca pobytu zgodnie z omawianą w IV.5 zasadą kinezy. Wiele z tych istot, na przykład rozmaite wiciowce, zdaje się nawet nie dysponować możnością wydawania swej aparaturze ruchu komendy full stop; są one co najwyżej zdolne "rozstrzygać" pomiędzy posuwaniem się zwolnionym a "całą w przód". Nie wiadomo, jak się zdaje, czy są wśród wiciowców takie, które by umiały przełączać na bieg wsteczny.

Orzęski, na przykład pantofelek, umieją, jak już wiemy, znacznie więcej, panują one nad przynajmniej trzema różnymi rejonami powierzchni własnego ciała, pokrytymi wiosłującymi rzęskami, i potrafią każdy z tych zespołów wioseł unieruchamiać lub przełączać na ruch w przód i w tył, niezależnie od innych. Dzięki tej umiejętności orzęski dokonują zwrotów fobijnych i topicznych.

Ludzie od dawna już wykorzystują w swej technice tę metodę dokonywania celowych zwrotów za pomocą hamowania i odhamowywania niezależnie sterowanych zespołów napędowych. Wszyscy miłośnicy Marka Twaina wiedzą, że w starych parowcach na Missisipi każde z kół bocznych napędzała oddzielna maszyna. Innym przykładem są współczesne pojazdy gąsienicowe. Oba te lokomocyjne systemy napędowe odpowiadają całkowicie, jako jedyne wśród systemów wytworzonych przez świat organiczny, teorii tropizmów Jacques'a Loeba.

Druga możliwość nadawania określonego kierunku ruchowi lokomocyjnemu zwierzęcia polega na tym, że kurs jest wytyczany przez mechanizm niezależnie od zespołu napędowego, jak na przykład na statku przez ster i jego ruchy, u wielu zaś kręgowców przez przegięcia ciała w bok. Przykłady takich rozwiązań również znajdujemy już na poziomie jednokomórkowców. Dla wiciowca eugleny, wyposażonego w chlorofil, wskazany jest pobyt w takich miejscach, w których natężenie oświetlenia wystarcza do fotosyntezy. Euglena osiąga ten cel zwracając się eleganckim kolistym łukiem do źródła światła i na koniec płynąc ku niemu po prostej. Metzner wykazał przekonywająco, jak to ukierunkowanie dochodzi do skutku. Euglena, podobnie jak wiele jednokomórkowców, płynie w przód stale się obracając wokół swej osi wzdłużnej. Posiada ona dwie organelle: światłoczułe miejsce w protoplazmie oraz intensywnie czerwoną plamkę z pigmentem, stigmę. Kiedy przy rotacji wokół osi wzdłużnej stigma rzuca cień na miejsce światłoczułe, wywołuje to aktywne uderzenie wici, przez co czubek wiciowca obraca się o stały, co do wielkości bezwzględnej, kąt ku kierunkowi, skąd pada światło. Te drobne zwroty w tę samą stronę powtarzają się dopóty, dopóki euglena nie znajdzie się dokładnie na kursie do światła. Teraz stigma krąży wokół uczulonego miejsca nie ocieniając go. Wnioski Metznera podawano w swoim czasie w wątpliwość. Za ich słusznością przemawia jednak niedwuznacznie dokładna kolistość łuku, zakreślanego przez euglenę, który również inni obserwatorzy opisywali jak "zatoczony cyrklem".

N. Tinbergen i ja zbadaliśmy razem w roku 1938 pewien przykład takiego sposobu poruszania się, przy którym taksja steruje u wyższego kręgowca koordynacją dziedziczną. Kiedy gęś szara wtacza z powrotem do gniazda jajko, które wypadło z zagłębienia, wówczas wykonuje ona głową i szyją ruch przebiegający dokładnie w płaszczyźnie symetrii jej ciała. Ruch ten jest sam w sobie najzupełniej niezmienny i zewnętrznymi bodźcami nie można zmodyfikować ani jego formy, ani też natężenia: "zacina się", kiedy toczony przedmiot jest zbyt duży, zawodzi jako zbyt słaby w przypadku czegoś trochę tylko cięższego niż gęsie jajko, gdy zaś przedmiot jest lżejszy - zostaje poderwany w powietrze. Taksje, wywoływane przez bodźce dotykowe na dolnej szczęce dzioba sprawiają, że dzięki drobnym bocznym ruchom wyrównawczym jajko tam leżące pozostaje cały czas w równowadze. Jeśli zręcznie zabierze się jajko, kiedy proces jest już w toku, wówczas ruch w płaszczyźnie symetrii ptaka będzie biegł nadal jałowo, aż do końca, natomiast boczne ruchy wyrównawcze ustaną, podobnie zresztą, jak wtedy, gdy zamiast jajka daje się gęsi do "toczenia" drewnianą kostkę, która przy ruchu spoczywa pewnie na obu brzegach dolnej szczęki dzioba i, inaczej niż jajko, nie może się stoczyć w bok. Widzów oglądających nakręcony przez nas film z tego procesu (Encyclopaedia cinematographica) zdumiewa zawsze jak mechanicznie przebiega to wszystko u ptaka tak przecież pod innymi względami mądrego.

Zapoznaliśmy się więc na przykładach z obiema zasadami, które wyższym instancjom organizmu umożliwiają podporządkowanie sobie jego motoryki w dążeniu do jakiegoś celu: po pierwsze, z "przycinaniem" koordynacji dziedzicznej, która przez hamowanie i odhamowywanie zostaje rozłożona na odpowiednie fragmenty, i, po drugie, ze sterowaniem taką koordynacją przez równocześnie przebiegający ruch, ukierunkowywany bodźcami zewnętrznymi. Jest niewiele tylko przykładów, w których by jedna z tych procedur dominowała aż tak bardzo, jak w sytuacjach przedstawionych tutaj przeze mnie. Zazwyczaj, zwłaszcza u zwierząt wyższych, obie zasady są stosowane równocześnie i współpracują ze sobą na tysiące rozmaitych sposobów.

Hamowanie i odhamowywanie odgrywają zawsze dużą rolę, również u najwyższych istot żywych. Nie tylko na dżdżownicy, lecz również w przypadku człowieka można wykazać, że endogenno-automatyczne centralnie koordynowane sposoby poruszania się byłyby w nieprzerwanym użyciu, gdyby nie podlegały centralnemu hamowaniu w czasie spoczynku. Kiedy hamowania zabraknie, jak to się zdarza przy rozmaitych uszkodzeniach mózgowia, zwłaszcza po zapaleniu mózgu, encephalitis, wówczas pewne endogenno-automatyczne koordynacje ruchowe w rodzaju ruchów ssących ust lub chwytnych - rąk toczą się nieprzerwanym ciągiem.

Również u niższych zwierząt bezkręgowych najwyższemu "ośrodkowi" centralnego systemu nerwowego przypadają poza hamowaniem i odhamowywaniem koordynacji dziedzicznych jeszcze inne istotne zadania. Zwój nadprzełykowy, "mózg" dżdżownicy nie tylko decyduje, czy i w jakiej mierze hamowana lub odhamowywana jest jakaś centralnie koordynowana endogenna koordynacja ruchowa, lecz również o tym, który z będących do dyspozycji zwierzęcia sposobów poruszania się ma być w danym momencie użyty.

Wprawdzie funkcjonalna całość złożona z jakiejś koordynacji dziedzicznej i nadrzędnych wobec niej mechanizmów hamowania stanowi zamknięty w sobie i całkiem w zasadzie niezależny system, często jednak taki mechanizm, który służy przecież jednej tylko, wyraźnie określonej funkcji, nie panuje bynajmniej nad całą muskulaturą zwierzęcia, nie całą się posługuje. Jest więc jeszcze pole dla innych procesów motorycznych. Tak jak przy wtaczaniu jajka przez gęś szarą działają równocześnie dwa impulsy ruchowe, koordynowany dziedzicznie i sterowany przez taksje, tak też bywa, że w jednym sposobie poruszania się nakładają się na siebie dwie koordynacje dziedziczne. Może się to zdarzyć na rozmaitych poziomach integracji: u ryb bywa, że dwa narządy lokomocji, jak płetwa ogonowa i płetwy piersiowe, posłuszne są równocześnie przeciwstawnym impulsom ruchu, każdy innemu, i wtedy jeden wiosłuje w przód, drugi - w tył. Bywa wszakże i tak, że antagonistyczne impulsy nakładają się na siebie w jednym i tym samym skurczu mięśnia. Erich v. Holst wykazał to w przypadku odruchowych i endogenno-automatycznych ruchów płetw u wargaczy (Labridae).

Jak już o tym była mowa na początku rozdziału, wymagania wobec zdolności przystosowawczych motoryki zwierzęcia rosną w miarę, jak komplikują się procesy poznawcze, które pozwalają na rozeznanie w złożonych strukturach przestrzennych. Otóż aby sprostać tym wymaganiom wykorzystywane są obie wyżej wymienione zasady przystosowywania sposobów ruchu i można się wiele nauczyć, studiując zachowania bardzo blisko spokrewnionych zwierząt z różnych obszarów życiowych, w jakiej mierze każde z nich zdolne jest panować nad własną motoryką. Im obszar życiowy jest mniej jednorodny, tym mniejsze musi być z konieczności minimum separabile lokomocji, czyli najmniejszy fragment koordynacji dziedzicznej, którym zwierzę może się odrębnie posłużyć. U szybko biegających zwierząt na otwartych stepach wpływ, jaki mechanizmy przystosowania przestrzennego wywierają na koordynacje dziedziczne lokomocji, jest niewiele większy niż wpływ kapitana na maszynerię statku: step, kłus i galop mogą być "nakazane" tylko jako kompletne, skoordynowane rodzaje chodu, nowe kombinacje ruchowe, jak to wiedzą jeźdźcy, można w najlepszym razie wymusić jedynie długotrwałą tresurą. Zeeb i Trumler wykazali, że wszystkie ruchy, do których przyucza wierzchowce szkoła hiszpańska, są koniowi właściwe jako koordynacje dziedziczne, wywoływanie tych ruchów rozkazem polega jedynie na kształtowaniu reakcji warunkowych związanych z tak zwaną "współpracą" jeźdźca.

U zwierzęcia stepowego najmniejsza całostka koordynacji dziedzicznej może być stosunkowo duża. Nogi galopującego po stepie zwierzęcia natrafią przy następnym susie na takie samo mniej więcej podłoże jak przy poprzednim. Jeśli w jakimś przypadku zdarzy się inaczej, to przeszkodę można na ogół rozpoznać już z takiej odległości, że zwierzę zdoła się na czas zatrzymać lub skręcić. Na przeszkodach zaś niespodziewanych konie, jak wiadomo, wywracają się aż nazbyt często.

U konia zakres nakładania się ruchów sterowanych taksjami na lokomotoryczne koordynacje dziedziczne jest nader skromny. W jeździe górskiej po nierównym terenie można wprawdzie zauważyć, że zwierzę nie przebiera bynajmniej nogami na ślepo: pilnuje ono bacznie drogi i dzięki temu stąpa mniej więcej tam, gdzie znajduje dobre oparcie, ale to namierzanie jest bardzo niedokładne. Odmierzyć krok tak, żeby na przykład z jednego wielkiego głazu trafić na drugi - koń nie potrafi. Osioł, a także muły są już w tym sprawniejsze, górskie zebry zaś według informacji rzetelnych obserwatorów wykazują mistrzowskie opanowanie tej szczególnej umiejętności.

Zupełnie analogiczny układ jak u koniowatych stepowych i górskich odnajdujemy u antylop. Antylopy stepowe zachowują się podobnie jak koń, natomiast nasza antylopa górska, kozica, przewyższa zapewne umiejętnością przystosowywania i odmierzania ruchów wszystkie w ogóle ssaki z wyjątkiem naczelnych (prymatów). Podziwu godne jest zwłaszcza, jak zwierzęta te potrafią odmierzonym stąpnięciem trafić zawsze na właściwe miejsce, bez konieczności rezygnowania przy tym z oszczędnej energetycznie koordynacji dziedzicznej galopu. Kozice przebiegają w rytmie galopu nawet po usypiskach skalnych z niewygładzonych i bardzo różniących się rozmiarami kamieni i czasem tylko jakieś drobne synkopy, dzięki którym rytm ten zyskuje jedynie na elegancji, zdradzają, iż nakładanie się ruchów sterowanych nie całkiem przecież wystarcza i że kozica musi jednak uciec się nieraz do hamowania i odhamowywania koordynacji dziedzicznej, aby skutecznie dostosować ją do struktury podłoża.

Gdy chodzi o przystosowanie przestrzenne, konieczność rozbicia trwale skoordynowanych ciągów ruchowych występuje ze szczególną oczywistością w sytuacjach, w których, jak to już wspomniano na początku rozdziału, do rozwiązania jakiegoś określonego zadania zwierzęciu starcza wprawdzie rozeznanie w przestrzeni, ale rzecz utyka wskutek niedoskonałości motoryki, jaką zwierzę dysponuje. Taką niecodzienną sytuację oddać można obrazowo starą i przysłowiową już anegdotą flisaków dunajskich. Oto więc pilot parowca kołowego, któremu na stojącej wodzie nie udało się wzdłużne podejście do pomostu i który chce teraz przymanewrować do brzegu za pomocą ruchów w przód i w tył, komenderuje bez końca "trzy pchnięcia do przodu", "cztery do tyłu", "pięć do przodu" itd., aż wreszcie zupełnie zrozpaczony krzyczy "dwa w bok" - czego, jak wiadomo, parostatek z łopatkowymi kołami nie potrafi. Prom ze śrubą poprzeczną na dziobie i napędem Voitha-Schneidera mógłby wykonać rozkaz zdesperowanego kapitana.

Oto zaś analogiczny przypadek w zachowaniu zwierzęcym. Gęś szara uczy się wchodzić i schodzić po schodach, przy czym to ostatnie jest zadaniem znacznie trudniejszym. Kiedy wysokość i szerokość stopni jest trochę większa niż by to odpowiadało długości gęsiego kroku, ptak nie potrafi, jak się okazuje, skorygować małym półkrokiem stale pogarszającego się stosunku fazowego pomiędzy swoim chodem a stopniami. W końcu stawia on stopę tak blisko wewnętrznego kantu stopnia, że przy następnym kroku zawadza tyłem łapy o jego kant przedni i wobec tego nie może już dosięgnąć kolejnego schodka. Wówczas cofa stopę, ale tylko po to, żeby znów sięgnąć w próżnię nogą ślizgającą się po brzegu schodka i powtarza to wielokrotnie. Wreszcie wydobywa się z bezwyjściowej sytuacji w ten sposób, że uciekając się do pomocy skrzydeł i nie szukając oparcia na wysuniętej w próżnię nodze wykonuje na drugiej skok na następny stopień. Przywraca to znośny stosunek faz i ptak znów schodzi bez przeszkód kilka stopni, aż jego chód ponownie skłóci się zupełnie z układem schodków i wtedy cała historia się powtarza.

Kaczki piżmówki (tureckie) i kaczki świetne (karolinki, parki) nie dysponują wcale lepszym rozeznaniem w przestrzeni niż gęś szara, ale jak przystoi ptakom żyjącym na drzewach opanowały umiejętność motoryczną, której gęsi najwyraźniej brakuje: kiedy ich krok nie dosięga już następnego schodka, potrafią wykonać sterowany rozeznaniem, dobrze odmierzony kroczek aż na brzeg stopnia.

Można też w innej jeszcze sytuacji zauważyć, że wskutek niedostatecznego opanowania motoryki gęś szara zmuszona jest poruszać się w sposób nader osobliwy i bezsensowny, mimo dowodnie i dosłownie "lepszego rozeznania". Kiedy takiej gęsi przydarzy się potrzeba przebycia jakiejś nieruchomej przeszkody, która jej sięga do piersi, na przykład ogrodzenia trawnika z taśmy żelaznej, wówczas widać, że rozeznaje ona tę potrzebę już z odległości kilku metrów. Podchodząc mianowicie do przeszkody gęś z każdym krokiem podnosi nogi coraz wyżej tak, że nieraz już na krok od ogrodzenia unosi stopę ponad rzeczywistą wysokość bariery. Rzadko też zdarza się, by utrafiła dokładnie na górny kant taśmy; jeśli krok jest zbyt długi, lub, co równie częste, zbyt krótki, wówczas ptak pomaga sobie w opisany już sposób podfruwając. Czasem jednak, choć wyjątkowo, gęsi szare zachowują się w takich przypadkach inaczej: zamiast maszerować opisanym, śmiesznie wyglądającym "paradnym krokiem", podchodzą spokojnie do ogrodzenia i wyciągniętą szyją, drżącą z napięcia, namierzają górny jego brzeg, po czym wskakują na nie obiema nogami i zaraz zeskakują po drugiej stronie. Kaczki świetne i piżmówki zachowują się zawsze w ten właśnie sposób, ale nie okazują przy tym żadnego wyraźnego podniecenia.

"Wynalazek" ewolucji, polegający na wycięciu z dłuższego ciągu ruchowego koordynacji dziedzicznej fragmentu, określonego przez orientację i rozeznanie i będącego odtąd do dyspozycji jako niezależny element ruchowy - stanowił najprawdopodobniej pierwszy krok na drodze ku tak zwanemu ruchowi dowolnemu. Owemu wycinkowi przysługuje pewna wspólna mu z ruchem dowolnym istotna właściwość: może on być zespolony z innymi wycinkami w nowy ciąg ruchowy w taki sposób, że ciąg ten będzie przystosowany do całkiem szczególnych okoliczności zewnętrznych i osiągać będzie swój cel podobnie jak koordynacja dziedziczna, w płynnym przebiegu, bez opóźnień związanych z czasami reakcji. Jak już wspomniano, ten rodzaj "motoryki nabytej" - określenie Ottona Storcha - występuje w filogenezie później niż "receptoryka nabyta". Była już też mowa o tym, że przyuczanie się do drogi jest najprymitywniejszą ze znanych nam form uczenia się ruchów i że również nauka bardziej skomplikowanych ciągów ruchowych odbywa się prawdopodobnie w ten sam sposób.

O elementach ruchowych lokomocji wiemy, że ich podłoże stanowią: endogenna produkcja bodźców i koordynacja centralna. Jako następstwa impulsów te sposoby poruszania się są w ogóle, o ile wiadomo z badań, niepodatne na modyfikację przez uczenie się, ich pozorna "plastyczność" polega jedynie na mnogości procesów, które bądź to jako hamujące i odhamowujące, bądź też jako nakładające się nawarstwiają się między nimi i światem zewnętrznym. Erich v. Holst nazwał te wszystkie orientujące w czasie i przestrzeni procesy "płaszczem odruchów". Funkcja pośrednicząca tej aparatury fizjologicznej opiera się, w moim pojęciu, na obu omówionych już procesach: albo ruch sterowany nakłada się na stanowiącą podłoże koordynację dziedziczną, albo też, jeśli przebieg tej ostatniej trwa zbyt długo i jest zbyt sztywny, zostaje ona rozczłonkowana na fragmenty, które jako krótkotrwałe dają się łatwiej i na więcej sposobów zespalać, tak że mogą sprostać wymaganiom stawianym przez rozeznanie w przestrzeni.

To, co się określa zwyczajowo jako ruch dowolny człowieka, jest już na ogół produktem nauki ruchu, czyli ruchem zestawionym z najmniejszych elementów motorycznych, "naumianym", a więc dobrze opanowanym. Najmniejsze elementy motoryczne należą, jak już zaznaczono (r. VI.7.), do znacznie wyższego poziomu integracji niż skurcz włókna mięśniowego. Ściśle rzecz biorąc, należałoby pod pojęciem ruchów dowolnych rozumieć zastosowanie tych najdrobniejszych, jakie są do dyspozycji, koordynacji, gdy nie osiągają one jeszcze płynności przebiegu dzięki uprzedniej nauce. Takie zastosowanie wygląda zawsze bardzo niezgrabnie, tak właśnie jak, dla przykładu, zachowanie małego ssaka idącego jakąś drogą po raz pierwszy.

Chcąc funkcjonalnie zdefiniować ruch dowolny musimy obok wymienionych wspomnieć jeszcze o jednej właściwości: ruch ten winien być czynnościowo możliwy w dowolnym momencie. Jest tak nie ze wszystkimi bynajmniej ruchami lokomocyjnymi. Jak wiemy dzięki pracom Ericha v. Holsta, w endogennym wytwarzaniu bodźców, od którego zależy jakiś określony sposób poruszania się, produkcja pozostaje w ustalonym stosunku do "normalnego zużycia", to znaczy do przeciętnej częstotliwości, z jaką dany ruch jest wykonywany w codziennym życiu zwierzęcia. Wargacz pływa prawie cały dzień, w warunkach naturalnych jego płetwy piersiowe nie spoczywają niemal ani chwili, od wschodu słońca aż do zaśnięcia, na krótko przed zachodem. Natomiast aktywność pływacka konika morskiego ogranicza się przeciętnie do kilku minut dziennie. U odmóżdżonego wargacza, któremu sztucznie umożliwiono oddychanie, płetwy piersiowe, służące lokomocji uderzają więc bezustannie; przeciwnie, u tak samo spreparowanego konika morskiego, płetwa grzbietowa, jego główny narząd lokomocji, w ogóle się nie porusza. Ale nie leży też, dobrze złożona, w przeznaczonym dla niej rowku na grzbiecie zwierzęcia, jak to się dzieje u nieokaleczonej rybki spoczywającej w bezruchu, lecz podciągnięta "do pół masztu" jest na wpół rozpostarta. Stosując określone bodźce, np. ucisk w okolicy szyi, można spowodować złożenie się płetwy grzbietowej do normalnej pozycji spoczynkowej. Jeśli się utrzyma ją w tej pozycji przez czas dłuższy, wówczas po ustaniu ucisku rozprostuje się ona i uniesie wyżej niż poprzednio "do pół masztu", i to tym wyżej, im dłużej utrzymywana była przez bodziec zewnętrzny w pozycji złożonej.

Przy dostatecznie długotrwałym działaniu hamującego bodźca płetwa nie tylko rozwinie się, po jego ustaniu, w pełni, lecz będzie też przez pewien czas wykonywać falujące ruchy odpowiadające płynięciu w przód. To zjawisko znane już Sherringtonowi i nazwane przez niego "kontrastem rdzeniowym" jest przez Ericha v. Holsta interpretowane następująco. Rozpościeranie płetwy jest zasilane przez tę samą endogenną produkcję bodźców, która powoduje jej falowanie przy pływaniu, i zużywa tego samego rodzaju pobudzenie czynnościowo specyficzne. Motoryka rozpościerania płetwy ma niższą wartość progową niż falowanie lokomotoryczne i wobec tego zużywa mniej swoistego pobudzenia. Pozycja "do pół masztu" na nieuciskanym preparacie z rdzeniem kręgowym zużywa dokładnie tyle pobudzenia endogennego, ile wynosi jego bieżąca produkcja. Składanie płetwy w odpowiedzi na ucisk w okolicy szyi wywiera taki sam wpływ, jak w normalnych warunkach wyższe instancje centralnego systemu nerwowego. Dopóki trwa hamowanie, swoiste czynnościowo pobudzenie gromadzi się, spiętrza niejako - i po odhamowywaniu daje o sobie znać aktywacją procesu motorycznego o wyższym progu. Z takim przypuszczeniem godzi się też dobrze fakt, że kiedy płetwa preparatu z rdzeniem kręgowym przestaje uderzać, wówczas powraca ona stopniowo, po asymptocie, do uprzedniej pozycji "do pół masztu".

Analogiczne różnice w produkcji swoistej czynnościowo energii dla często i dla rzadko używanych sposobów poruszania się występują u wielu zwierząt, chociażby u rozmaitych ptaków. Ptaki małe, jak na przykład zięby czy sikory przez cały dzień wciąż zmieniają sposób lokomocji: to skaczą, to fruwają. Wprawdzie są to często przeloty jedynie krótkodystansowe, niemniej taki ptak spędza w locie pokaźną część swoich okresów czuwania i przede wszystkim musi być gotów do odlotu. Dla obserwatora fruwanie przy tym typie lokomocji wygląda całkiem jak ruch dowolny. Nigdy nie może zajść sytuacja, by ptak "chciał" pofrunąć i nie był do tego zdolny.

Ptakom, które fruwają rzadko, jak choćby gęsi, może się to przydarzyć z łatwością. Poza okresami wędrówki gęsi latają na ogół tylko dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Jeśli nawet nakłoni się je tresurą do fruwania o innych porach, polega to na wytworzeniu sytuacji, w której będą się posługiwać koordynacją ruchową już nie jako aktywowaną "dla niej samej", lecz w analogiczny sposób jak my naszymi ruchami dowolnymi. Wszelako proces odlatywania przebiega bardzo różnie od tego, czego spodziewa się człowiek liczący na działanie dowolne. Kiedy rozlegają się pierwsze wołania opiekuna, który zbiera się do drogi na wyznaczone dzisiaj pastwisko, gęsi natychmiast go słuchają i powoli, ale pewnie ruszają ku miejscu, skąd przywykły odlatywać. Myli się wszakże, kto mniema, że przybywszy tam zaraz rozwiną skrzydła i pofruną. Gęsi stają, wyciągają szyje i zaczynają przewlekłe "wmawianie sobie nastroju do latania". Stopniowo głosowe sygnały porozumiewawcze stają się krótsze i bardziej urywane, przechodząc płynnie w typowe wołanie odlatujących gęsi. Równocześnie występuje potrząsanie na boki dziobem, które wyraża nastrój lotu i, jak wykazano, przenosi go na współplemieńców; coraz więcej jest tego potrząsania. Na koniec gęś unosi skrzydła z kieszonek, pochyla się do odbicia, rozwija skrzydła i wówczas odlatuje... albo i nie. Opisany proces stopniowego narastania pobudzenia do lotu może bowiem ustać i cofnąć się w dowolnym momencie i przy dowolnym już osiągniętym stopniu intensywności pobudzenia. Widziałem niejednokrotnie, jak gęś "przysiada", szeroko rozpościera skrzydła i potem "utyka" na kilka sekund w tej pozycji, w której wygląda jak źle wypchana - nim się wyprostuje. Wprawny obserwator potrafi z prędkości, z jaką narasta pobudzenie, zorientować się, czy gęś pofrunie, czy nie. Jeśli ptak szybko przechodzi serię pierwszych niskoprogowych ruchów wyrażających ochotę do lotu, to ekstrapolując krzywą wzrostu pobudzenia można przepowiedzieć, że osiągnie ono maksimum. Jeśli natomiast krzywa ta wykazuje tendencję do spłaszczania się, wówczas można przewidywać, że wnet przejdzie w linię poziomą i potem będzie opadać. Wskutek tymczasem nieznanych nam powodów krzywa wzrostu i spadku swoistego czynnościowo pobudzenia nigdy nie wykazuje ostrych załamań, rzecz ma się niejako tak, jak gdyby zmienność w intensywności pobudzenia obciążona była bezwładnością własną.

Człowieka przyglądającego się procesom tego rodzaju nieraz zawodzi cierpliwość. Kiedy się widzi, jak gęś przez wiele minut stara się "naciągnąć w sobie sprężynę" i uzyskać dostateczne pobudzenie do lotu, obserwatora aż korci, żeby jakoś przepchnąć biednego zwierzaka przez próg bodźca; podobne uczucia budzi w nas widok człowieka, który bardzo chciałby kichnąć i najrozmaitszymi sztuczkami, tak trafnie przedstawionymi na rysunkach Wilhelma Buscha, walczy o osiągnięcie wartości progowej zbawczej eksplozji. Dla dobrego znawcy psów odrażająca jest popularna tresura "daj głos", ponieważ żąda ona od zwierzęcia działania, które nie jest dla niego działaniem dowolnym i którego próg osiąga ono jedynie dzięki męczącym zmaganiom. Rzadko używane koordynacje jak pływanie w przypadku konika morskiego czy lot gęsi szarej są wśród ruchów lokomocyjnych o tyle wyjątkowe, że na ogół zwierzęta dysponują takimi ruchami w każdej chwili i w nieograniczonym repertuarze. Kaczor krzyżówki nie może w dowolnej chwili wykonać "na zawołanie" któregoś ze swych ruchów godowych, ani kogut - zapiać, podobnie jak człowiek nie może na rozkaz kichnąć, ale każda z tych istot potrafi w razie potrzeby zrobić natychmiast, w dowolnej chwili krok do przodu. Ze zrozumiałych względów jest niezbędne, by chód był stale do dyspozycji. Najpewniej to właśnie uwarunkowało i spowodowało fakt, że zdecydowana większość ruchów dowolnych ukształtowana jest z materiału koordynacji dziedzicznych zawartych w chodzie. Kiedy zwierzę "chce czegoś, czego nie może", wówczas niemal zawsze obserwuje się u niego jakieś ruchy chodu lub przynajmniej ich zaczątki czy składniki. Pies wpatrzony chciwie w swoją miskę z jedzeniem, którą pan wnosi do pokoju, przestępuje z jednej przedniej łapy na drugą, koń w analogicznej sytuacji grzebie przednim kopytem itd. Zrozumiałe jest, że fragmenty z koordynacji chodu stanowią najpospolitsze wśród części składowych w wyuczonych ciągach ruchowych.

Jak już zaznaczono, procesy proprioceptoryczne odgrywają najpewniej jakąś rolę w kształtowaniu ruchów dobrze opanowanych, ale nie w ich już wydoskonalonym przebiegu. Prawdziwy ruch dowolny, to znaczy rzeczywiście nowe uszeregowanie ruchowych elementów dowolnych, wygląda, jak o tym również była mowa, nader niezgrabnie. Kontrolne procesy reaferencji wymagają najwyraźniej dość dużo czasu.

Właśnie te procesy zwrotnego meldunku przy wyuczaniu się sposobów poruszania odgrywają najzupełniej decydującą rolę w konstruowaniu centralnej reprezentacji przestrzeni, która stanowi podłoże wszelkich wyższych form zachowania rozumiejącego. Oba procesy, nauka ruchu i zdobywanie wiedzy za sprawą reaferencji, są nierozdzielnie współbieżne. W skali filogenezy właśnie sprawność ruchów dobrze opanowanych w służbie zachowania gatunku była prawdopodobnie czynnikiem, który wywarł ciśnienie selekcyjne, odpowiednie do wytworzenia ruchu w pełnym sensie dowolnego. Dla bardzo wielu kręgowców żywotne znaczenie ma ciąg ruchowy dostosowany do bardzo szczególnych danych przestrzennych i toczący się aż do końca z błyskawiczną prędkością, bez opóźnień związanych z czasami reakcji. Wystarcza jednak drobne przesunięcie akcentu, jak to, które niechybnie dokonało się w zachowaniach z udziałem ciekawości u zwierząt wyższych, zwłaszcza w samoeksploracji u naszych bezpośrednich poprzedników, aby na plan pierwszy, w sensie wartości dla utrzymania gatunku, wysunęło się zdobywanie wiedzy. Umiejętność, która pierwotnie służyła jedynie wydolności motorycznej, staje się teraz ważkim narzędziem badania. Eksploratywna zabawa małego dziecka [Autor używa terminu klein Kind ogólnikowo; w pedagogice niemieckojęzycznej jest to określenie ścisłe, dla wieku 3-6 lat, i odpowiada "przedszkolakowi" - przyp. tłum.] ma co najmniej takie samo znaczenie dla wytworzenia i rozbudowy wewnętrznego modelu otoczenia przestrzennego, jak dla nauki dobrze opanowanych koordynacji ruchowych. Studia T. G. Bowera i W. Balia wykazały, że ujmowanie przestrzeni za pośrednictwem zmysłu dotyku nie jest jedyną podstawą dla formowania się naszego oglądu (naoczności) przestrzeni. Osesek na długo przed jakąkolwiek dotykową eksploracją przestrzeni dysponuje już sprawnym funkcjonalnie postrzeganiem stałości rozmiarów. Oczywiście jednak, współgranie nauki ruchów oraz rozwoju wewnętrznej reprezentacji przestrzeni ma podstawowe znaczenie przy uczeniu się specyficznych kształtów rozmaitych przedmiotów. Gdyby nie ruch dowolny, który zestawiany we wszelakie formy z najmniejszych elementów ruchowych potrafi aktywnie odtwarzać każdy, byle nie zbyt wielki, układ przestrzenny, to nasz zmysł dotyku nie mógłby stać się tak ważnym źródłem doświadczenia przestrzennego, jakim jest faktycznie.

Ścisła więź obu funkcji wyraża się również w tym, że narządowi naszego ciała, który dysponuje najsubtelniejszą motoryką dowolną, mianowicie palcowi wskazującemu, odpowiada największa stosunkowo reprezentacja w tylnym centralnym zwoju naszego mózgu, gdzie znajduje się jego rejon sensoryczny. Reprezentacja języka i warg również odznacza się rozmiarami przyznanej jej powierzchni, większej nawet niż powierzchnia przyporządkowana całej dłoni. Podobnie rzecz ta się przedstawia u szympansów. Usta i język były niewątpliwie najważniejszymi narządami dotyku u przodków współczesnych ssaków, nim dłoń przejęła tę rolę u antropoidów. Najwyraźniej dość podobnie przedstawia się sprawa u małego dziecka, które, jak wiadomo, wszelką nowość bierze najpierw w celach badawczych do buzi. Ale również człowiekowi dorosłemu dotykanie językiem dostarcza, jak poucza samoobserwacja, zdumiewająco dokładnych przedstawień przestrzennych.

Omawiana zdolność ruchu dowolnego, który poprzez reaferencje uzyskuje informacje o danych zewnętrznych, jest przypadkiem szczególnym zasady o wiele ogólniejszej. W gruncie rzeczy wszelkie w ogóle eksplorowanie zasadza się na uzyskiwaniu reaferencji. Osiąga to również ruch dobrze opanowany, "dopasowany" do jakiejś określonej danej przestrzennej, ale czyni to w sposób szczególny. Mianowicie w toku procesu nauki, kiedy to, jak opisano, jest zestawiany z małych elementów motorycznych, dostarcza on pewnego równie uszczegółowionego odwzorowania swego przedmiotu; przy każdym kolejnym przebiegu ruchu dobrze opanowanego ten obraz wewnętrzny zostaje porównany z realiami zewnętrznymi i sprawdzony, czy do nich przystaje. Wszelkie odchylenie jest natychmiast zwrotnie meldowane, przyjmowane do wiadomości i korygowane. Oto typowy przypadek podstawowego aktu poznawczego, z którym zaznajomiliśmy się (r. I.2.) jako tzw. pattern matching.

Na wyższym poziomie integracji analogiczne osiągnięcie występuje tam, gdzie kilka narządów zmysłów kontroluje przebieg jednego ruchu. Wspomniałem już o znaczeniu, jakie dla powstania samoeksploracji i tym samym refleksji, ma pewna całkiem określona okoliczność, która zachodzi tylko u antropoidów: tylko u tych zwierząt dłoń chwytna działa w ich własnym polu widzenia tak, że eksteroceptoryczne doniesienia zmysłu wzroku wpływają jednocześnie z proprioceptorycznymi postrzeżeniami pozycji i ruchu kończyn, co prowokuje do poznawczego aktu pattern matching. Kiedy małe dziecko odkrywa własne dłonie i stopy i zaczyna się eksploratywnie nimi bawić, wówczas nie tylko rośnie w dwójnasób liczba przynoszących informacje reaferencji, lecz uwyraźnia się też dobitnie ich pochodzenie, zewnętrzne i wewnętrzne.

Język potoczny, produkt "naturalnego wzrastania", wykazuje, jak to już wielokrotnie zaznaczano, bardzo subtelne wyczucie głębokich związków psychologicznych: nic nie mogło by dobitniej podkreślić znaczenia, jakie aktywna eksploracja, tzn. oddziałujące zwrotnie ruchy dowolne mają dla zdobywania wiedzy przez człowieka, niż fakt, że przymiotnik wirklich jest najmocniejszym w naszym języku określeniem czegoś, co jest bytem-w-sobie lub dzianiem-się-w-sobie. W angielskim odpowiada temu actual [Oba przymiotniki znaczą w swych językach "rzeczywisty" i to nawet "rzeczywisty w sposób bezsporny, natychmiastowo, tu i teraz" - pochodzą zaś z rdzeni wirk- i act- oznaczających działanie. W polszczyźnie podobną rolę odgrywa rdzeń praw-: por. prawda, prawdziwy i sprawiać - przyp. tłum.]

VII. 6. ZACHOWANIE Z CIEKAWOŚCI I SAMOEKSPLORACJA

W szerokim znaczeniu i tylko funkcjonalnie rzecz traktując można określić jako "eksploratywne" wszelkie zachowanie, przy którym organizm coś robi, aby czegoś doświadczyć. Pod to pojęcie podpadałyby wszystkie czynności motoryczne, które przez oddziaływania zwrotne dostarczają sensorycznie informacji przystosowawczej. Zachodzi to również w przypadkach, omówionych w r. VI.4, kiedy zwierzę wypróbowuje jeden i ten sam sposób poruszania się w rozmaitych sytuacjach lub wobec rozmaitych obiektów; przypominam o przykładzie kruka, który tą metodą uczy się rozpoznawać materiał stosowny do budowy gniazda. Motywacji dla tego rodzaju zachowań z prób i błędów dostarcza wyłącznie, co tu raz jeszcze podkreślmy, apetencja do jednego odpowiedniego ruchu instynktowego!

Z tego właśnie rodzaju uczenia się, które można też pojmować jako operant conditioning w rozumieniu szkoły behawiorystycznej, rozwinęła się prawdopodobnie w toku filogenezy o wiele skuteczniejsza forma eksploracji. Od uprzednio omawianych różni się ona w dwóch istotnych punktach. Po pierwsze: nie jedna koordynacja dziedziczna stosowana jest tytułem prób wobec rozmaitych sytuacji i obiektów, lecz na jednym i tym samym obiekcie wypróbowywane są kolejno wszystkie bez mała koordynacje dziedziczne, jakimi dysponuje dany gatunek zwierzęcy. Po drugie: motywacja, stanowiąca pobudkę tego zachowania, nie polega na apetencji do jednego jedynego działania końcowego, będącego celem i zaspokojeniem popędu, lecz pochodzi z innego źródła, któremu właściwa jest osobliwa zdolność do tego, że potrafi aktywować wiele, bodajże nawet wszystkie swoiste gatunkowo koordynacje dziedziczne zwierzęcia. Tego rodzaju zdobywanie wiedzy, którego szczególne właściwości pierwsza rozpoznała jasno Monika Meyer-Holzapfel, nazywamy zachowaniem z ciekawości lub zachowaniem eksploratywnym.

Zabawa wyższych ssaków i ptaków jest w sposób oczywisty dowodem, że motywacja wielorakich, szybko następujących po sobie ruchów instynktowych z pewnością nie może wynikać z popędów, które ją zasilają w poważnych sytuacjach. Kiedy na przykład bawi się kociak, w niewiele sekund wykonuje on jeden po drugim ruchy, które pochodzą z funkcjonalnych zakresów łowów, walki rywali i obrony przed większymi drapieżnikami. Otóż kot, którego by konfrontacja z niebezpiecznym i żarłocznym wrogiem, powiedzmy wielkim psem, skłoniła do zajęcia dobrze znanej, groźnej postawy obronnej z wygarbieniem grzbietu, potrzebowałby następnie wielu minut i nawet kwadransów, nim by się uspokoił na tyle, żeby w ogóle stać się zdolny do innego nastroju, na przykład łowów lub walki rywali. W zabawie natomiast pojedyncze działania, przynależne do rozmaitych nastrojów, toczą się nieprzerwanie i bezładnie jedne po drugich. Moim zdaniem, nie do odparcia jest konkluzja Moniki Meyer-Holzapfel, że występujące w zabawie koordynacje dziedziczne są zasilane motywacyjnie z innego źródła niż w wypadku ich aktywacji w służbie zachowania gatunku.

Trudno rozstrzygnąć, czy to, co zazwyczaj określamy jako "zabawę" młodego zwierzęcia, wynikło z zachowania eksploratywnego w węższym sensie, o którym zaraz będzie mowa, czy też odwrotnie. Obserwuje się wszelkie wyobrażalne formy przechodnie i pośrednie pomiędzy obu procesami. Charakter eksploratywny staje się tym wyraźniejszy, im więcej rozmaitych sposobów zachowań wypróbowywanych jest wobec tego samego obiektu lub w tej samej sytuacji. Np. młody kruk, któremu podsunięto zupełnie mu nieznany przedmiot odpowiedniej wielkości, reaguje najpierw sposobami zachowania, którymi doświadczony dorosły ptak "judzi" przeciw drapieżnym zwierzętom. Zbliża się ostrożnie, uskakując na boki, wreszcie wymierza tej rzeczy potężny cios dziobem i natychmiast ucieka. Jeśli przedmiot ma kształt wydłużony i na jednym końcu wymalowano z grubsza atrapy oczu, kruk uderza dziobem w przeciwległy koniec. Kiedy obiekt nie reaguje pościgiem, jakby zrobił większy drapieżnik, wówczas kruk sam przechodzi do ataku w sposób mniej więcej taki, w jaki by w poważnym przypadku atakował ofiarę zdolną do jakiejś obrony. Mierzy wówczas stale w głowę lub w oczy. Gdy okazuje się, że obiekt został "już ubity" ptak poczyna go rozdrabniać, używając do tego wszystkich ruchów instynktowych, jakimi dysponuje; próbuje przy tym, czy strzępki są jadalne. Na koniec chowa odłamki. Potem, kiedy już ów przedmiot stał mu się zupełnie obojętny, użyje czasem jego resztek jako schowka dla innych, bardziej interesujących rzeczy, większych zaś fragmentów jako miejsca do siedzenia.

Do procesu tego odnosi się całkiem ściśle wypowiedź Arnolda Gehlena o zachowaniu eksploratywnym: dzięki badaniom przedmiot staje się "swojski", po czym odkłada się go ad acta w tym sensie, że w razie potrzeby zwierzę może natychmiast "znów po niego sięgnąć".

Dopóki nie zdarzy się taka potrzeba, obserwacja zachowań zwierzęcia nie ujawnia wcale, iżby nauczyło się ono czegokolwiek dzięki zachowaniu z ciekawości. Na przykład kiedy już szczur wędrowny, dzięki procesowi eksploracji, podobnemu w istocie do opisanego przed chwilą przypadku kruka, przebył, przemykając się, wdrapując lub biegnąc wszystkie możliwe w jego rejonie działania trasy, wówczas znajdując się w dowolnym punkcie tego obszaru wie on dokładnie, która droga wiedzie do najbliższej kryjówki i jak pewna jest osłona, której ta kryjówka użycza. Wszelako tak bogata wiedza ujawni się jedynie wówczas, gdy w danym punkcie podziała na szczura bodziec kluczowy z dużą mocą wywołujący ucieczkę. Przedtem to, co wyuczone, pozostaje ukryte; dlatego mówi się o "latentnej nauce", aczkolwiek sam proces uczenia się jest przecież, jak właśnie wyłożyłem, najzupełniej jawny i tylko wiedza zdobyta za jego sprawą pozostaje utajona, to zaś też dopóty jedynie, dopóki nie będzie użyta.

Podobnie jak przy zabawie, sposobów poruszania się występujących w zachowaniu z ciekawości nie aktywują nastroje, którym są one poza tym przyporządkowane. Nie tylko ruchy o rozmaitych walorach nastrojowych następują po sobie, jak przy zabawie, znacznie szybciej, niż mogą się w poważnej potrzebie zmieniać odpowiednie nastroje, lecz, jak daje się w inny jeszcze sposób wykazać, wspólnym podłożem tych ruchów jest pewna odrębna motywacja: eksploracja, mianowicie, ustaje natychmiast, gdy następuje aktywacja nastroju innego niż właśnie ów swoisty "nastrój ciekawości". U eksplorującego kruka z naszego przykładu można obserwować ruchy ucieczki, ubijania zdobyczy, pożerania itd., ale ptak zaprzestaje ich natychmiast, gdy tylko nastąpi u niego aktywacja rzeczywistego nastroju ucieczki, rzeczywistego popędu łowczego bądź rzeczywistego głodu. Kiedy eksplorujący kruk poczuje głód, wówczas udaje się do znajomego karmnika lub wyprasza jedzenie od opiekuna; innymi słowy, w "poważnej potrzebie" sięga po obiekty i ucieka się do sposobów zachowania, których skuteczność w zaspokajaniu głodu już zna. To Gustaw Bally pierwszy skonstatował jasno, że zabawa może się toczyć jedynie w "odprężonym polu", jak to wyraził w terminologii teorii pola Kurta Lewina.

Arnold Gehlen prawidłowo scharakteryzował istotę eksploracji. Powiada on, że chodzi tu o "sensomotoryczne realizacje ruchowe, połączone z doznaniami wzrokowymi i dotykowymi i będące procesami kołowymi, które same wytwarzają bodziec własnej kontynuacji. Nie towarzyszy im pożądliwość, nie mają one żadnej bezpośredniej wartości w sensie zaspokajania popędów [...] To produktywne obcowanie (z warunkami otoczenia) jest zarazem stosunkiem rzeczowym." Wręcz nie sposób scharakteryzować lepiej odrębności eksploratywnego uczenia się ani też wyraźniej odróżnić go od zwykłych procesów "operacyjnego" nabywania (operant conditioning) reakcji warunkowych, które omawialiśmy w poprzednich podrozdziałach. O tych ostatnich procesach Gehlen powiada: "Napędu dostarcza tym procesom uczenia się jedynie ciśnienie sytuacyjne aktualnie obecnego bodźca popędowego tak, że zwierzę pracuje zasadniczo w uzależnieniu [...] Jego działanie właśnie się nie usamodzielnia i dlatego jest nierzeczowe." W książce, skąd pochodzą te cytaty, Gehlen popełnił zresztą błąd, z którego od tego czasu sam się wycofał: zachowanie z ciekawości, eksplorujące w sposób rzeczowy, przypisywał tam wyłącznie człowiekowi. Toteż chcę raz jeszcze podkreślić, że zachowanie eksploratywne w pełnym sensie jest najzupełniej rzeczowe [Termin "rzeczowy" użyty jest w tym akapicie podobnie jak niemiecki sachlich w swoim właściwym znaczeniu: stosunek rzeczowy jest odnoszeniem się. do rzeczy jako do rzeczy. Stosunek ten jest więc określany przez rzecz samą, nie zaś przez stany odnoszącego sią do niej podmiotu - przyp. tłum.]: kruk, który bada jakiś przedmiot, nie chce jeść, szczur, który wciska się we wszystkie zakamarki swego rejonu, nie chce się schować - kruk i szczur chcą wiedzieć, czy dany przedmiot jest w zasadzie - kusi, by użyć słowa "teoretycznie" - jadalny lub czy się w zasadzie nadaje na kryjówkę. Jakub von Uexkull powiedział kiedyś, że wszelkie rzeczy w otoczeniu zwierzęcia są przedmiotami działania (Aktions-dinge). W specjalnym sensie są takimi przedmiotami działania wszelkie obiekty w otoczeniu istoty obdarzonej ciekawością, które stają się swojskie za sprawą eksploracji i następnie są odkładane ad octa. Są one "obiektyzowane" w odmiennym, wyższym sensie, ponieważ wiedzę o rodzaju ich przydatności istota owa nabywa i przechowuje niezależnie od ciśnienia sytuacyjnego zmiennych układów popędowych.

Łatwo pojąć, że istoty, które potrafią wyuczyć się właściwości najrozmaitszych przedmiotów z otoczenia, mają wybitne zdolności przystosowawcze. Traktując każdy nieznany przedmiot tak, jak gdyby był on biologicznie relewantny, faktycznie wynajdują wszystkie, które są rzeczywiście relewantne w ten sposób. Kruk na przykład potrafi dzięki tej sprawności układać sobie życie w rozmaitych biotopach tak, jak gdyby był specjalnie do każdego z nich przystosowany. Na północnoafrykańskiej pustyni żywi się padliną wiodąc życie sępa, na ptasich wysepkach Morza Północnego żyje jak wydrzyk (Stercoraridae) pasożytując na lęgach, gdzie zżera jaja i pisklęta, w Europie Środkowej zaś radzi sobie na wzór wrony polując na niewielką rozmiarami zwierzynę.

Filogenetyczne zaprogramowanie takich obdarzonych ciekawością stworzeń jest zawsze, mówiąc językiem Ernsta Mayera, maksymalnie "otwarte". Przedmioty działania, składające się na środowisko takich istot, nie są wyznaczone w sposób charakterystyczny dla gatunku przez wrodzone mechanizmy wywoławcze z ich obfitością cech i bogactwem informacji, lecz są przyswajane przez zwierzę za sprawą obiektyzującego badania. Właściwość "otwarcia na świat", która dla Arnolda Gehlena stanowiła o jednej z granic pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem, przysługuje typowemu stworzeniu obdarzonemu ciekawością w ten sam sposób jak człowiekowi, aczkolwiek w skromniejszym zakresie i niezintegrowana w nadrzędny system z pozostałymi, wyliczonymi w tym rozdziale wstępnymi warunkami myślenia pojęciowego.

Zaprogramowanie zachowań podatne na modyfikacje w tak szerokim zakresie jak u stworzeń obdarzonych ciekawością, o których teraz mowa, wymaga motoryki nadającej się do wielorakich zastosowań. Odpowiednim wymaganiom muszą też sprostać będące przy tym w użyciu narządy. Wyższa morfologiczna specjalizacja narządów wyklucza wielorakość możliwych zastosowań. Dlatego też wszystkie typowe obdarzone ciekawością stworzenia są stosunkowo mało pod względem morfologicznym wyspecjalizowanymi przedstawicielami swoich taksonomicznych grup. Są one, jak zwykłem mawiać, "specjalistami od niewyspecjalizowania". Tak jest, dla przykładu, ze szczurami wśród gryzoni, krukami wśród ptaków śpiewających i wreszcie z człowiekiem wśród prymatów. Znamienne, że spośród zwierząt wyższych tylko tacy specjaliści od niewyspecjalizowania umieli się stać kosmopolitami. Szczur czy człowiek zdolni są z pewnością do stosunkowo niższych jedynie rekordów w sprawności fizycznej niż stworzenie wysoce pod danym względem wyspecjalizowane, ale i szczur, i człowiek przewyższają swoich najbliższych zoologicznie krewnych wielostronnością motorycznych umiejętności. Gdyby człowiek wyzwał całą gromadę ssaków na zawody sportowe, nastawione na wielostronność i składające się na przykład z konkurencji 30 kilometrowego marszu, przepłynięcia 15 metrów, 5 metrów pod wodą z dodatkowym zadaniem wydobycia na określone miejsce kilku przedmiotów, na koniec zaś kilkumetrowej wspinaczki po linie, co potrafi każdy przeciętny człowiek - to nie znalazłby się ani jeden ssak, który by potrafił tak jak człowiek wykonać wszystkie trzy zadania. Niedźwiedź polarny mógłby konkurować z człowiekiem, gdyby linę zastąpić drzewem, rozmaite makaki potrafiłyby mu sprostać, gdyby skrócić trochę trasę marszu i zmniejszyć głębię zanurzenia. Tylko szczur rywalizowałby z powodzeniem z człowiekiem, przy założeniu redukcji wszystkich odległości w proporcji do rozmiarów ciała.

Kiedy się rozważy, jakie skutki wynikły z zachowania eksploratywnego, zwłaszcza zaś jak doniosłą rolę odegrało ono w wytworzeniu myślenia pojęciowego, zdumiewa, że tak nikłe na pozór zmiany i integracje w uprzednio istniejących systemach zaowocowały takim przełomem. Aby mogło się pojawić zachowanie eksploratywne, niepotrzebna była istotna zmiana w funkcjonowaniu żadnego ze znanych mechanizmów uczestniczących jako podsystemy w nabywaniu reakcji warunkowych, żaden też nie stał się zbędny. Nowy "wynalazek" zasadza się jedynie na takim uogólnieniu zachowania apetencyjnego, że celem jego nie jest już sytuacja wywoławcza określonego działania końcowego zaspokajającego popęd, lecz sam właśnie sytuacyjny układ, w którym zachodzi uczenie się. Aby to osiągnąć, konieczne było właściwie tylko przesunięcie akcentu, gdyż u zwierząt wyższych zdolnych do uczenia się wszelkie niemal zachowania apetencyjne są i tak stowarzyszone z nauką, z nabywaniem reakcji warunkowych. Tak dzieje się przecież już w procesach opisanych w Prolegomenach r.2 i n., kiedy to informacja zawarta jest w formie koordynacji dziedzicznej, wyuczenie się zaś rodzaju odpowiednich obiektów następuje przez próby i błędy. Jakościowa nowość polega na tym, że o motywacji stanowi sam proces uczenia się, nie zaś dopełnienie działania końcowego.

Wraz z postawieniem tak drobnego na pozór kroku pojawia się całkiem nowy proces poznawczy, który jest zasadniczo identyczny z ludzkim badaniem i który nie odmieniając swej istoty prowadzi ku naukowemu przyrodoznawstwu. W toku tego rozwoju zachowuje się nieodmiennie ścisła więź zabawy i badania, obecna w pełni również u dorosłego człowieka-badacza, natomiast raczej zanikająca u dojrzałego zwierzęcia. "Człowiek jest w pełni człowiekiem tam tylko, gdzie się bawi" - powiada Fryderyk Schiller. "W prawdziwym mężczyźnie ukrywa się dziecko" - orzekł Fryderyk Nietzsche, moja żona zaś dodała: "Dlaczego: ukrywa się?"

Przy innej okazji wywiodłem szczegółowo, że spowolnienie ludzkiego rozwoju w wieku młodzieńczym, które Bolck określił jako retardację, podobnie jak zatrzymywanie rozwoju w stadium młodzieńczości, tak zwana neotenia, stanowią warunek, dzięki któremu człowiek dojrzewając nie zaprzestaje, inaczej niż na ogół zwierzęta, zachowywać się eksploratywnie, lecz nadal jest zgodnie ze swą konstytucją otwarty na świat i dopiero zgrzybiałość kładzie temu kres.

Tak jak postrzeganie postaci, które mimo, że służyło najpierw zwykłej stałości rzeczy (r. VII.2.) okazało się zdolne do wyabstrahowania prawidłowości ponad-jednostkowych, a panujących w wielu poszczególnych rzeczach, tak też badanie z ciekawości zdołało bez zmiany swego podstawowego mechanizmu wytworzyć nową sprawność, w zapowiedziach istniejącą już u naszych najbliższych zoologicznie krewnych, ale dopiero u człowieka występującą jako istotna, wręcz nawet konstytutywna umiejętność: samoeksplorację.

Wolno się zastanowić, kiedy i w jaki sposób poprzednicy nasi uświadomili sobie własną egzystencję. Było najpewniej nieuniknione, że istota, dla której zachowanie z ciekawości jest jedną ze sprawności najważniejszych dla utrzymania gatunku, odkryje prędzej czy później własne ciało jako obiekt godny eksploracji. Znanym już nam okolicznościom należy zawdzięczać, że ten rozstrzygający krok postawiły właśnie człekokształtne: jako drzewołazy wyposażone w chwytną dłoń dysponują one wysoce rozwiniętym rozeznaniem oraz wybitną umiejętnością centralnej reprezentacji przestrzeni, a także wysoce rozwiniętym ruchem dowolnym. Nadto przy właściwym im sposobie poruszania się chwytająca dłoń pracuje stale w polu widzenia. Inaczej jest z tym u większości ssaków, z wieloma gatunkami małp włącznie. Pies stawia przednią łapę w miejscu, które widział ułamek sekundy wcześniej, własne ciało nie pojawia się przy ruchu lokomocyjnym w polu widzenia; prawie tak samo rzecz się ma u koczkodanów, makaków i pawianów. Natomiast małpa człekokształtna zawsze niemal, w swych roztropnych wspinaczkach, widzi równocześnie i własną dłoń, i przedmiot, który właśnie ma pochwycić; jest tak zwłaszcza przy chwytaniu nie lokomotorycznym, lecz eksploratywnym. U człowieka, jak to wykazał H. Mittelstaedt w znanym eksperymencie ze wskazywaniem, kierunek, w którym wskazują ramię i dłoń, jest stale kontrolowany i korygowany przez meldunki zwrotne wzroku, pozwalające na znacznie dokładniejszą orientację w położeniu kończyn, niż wydolność proprioreceptorów naszego czucia głębokiego. Dotychczas, o ile mi wiadomo, nie przeprowadzono jeszcze analogicznego eksperymentu z małpami człekokształtnymi. Obserwowałem kiedyś, jak pewien szympans, leżąc na plecach, przesłaniał ostrożnymi, drobnymi ruchami dłoni światło żarówki tak, że padało mu ono raz w jedno, raz w drugie oko. Robiło to wrażenie, że szympans bada skutki własnych poruszeń. Tak czy inaczej, ze wszystkich znanych nam zwierząt jedynie małpy człekokształtne mają równocześnie w polu widzenia i badany przedmiot, i własną przednią kończynę, najważniejszy narząd ich eksploratywnego zachowania. Daje to im sposobność obserwowania ich oddziaływań wzajemnych. Innej doniosłej okazji do odkrycia wzajemnego oddziaływania własnego ciała i przedmiotu, który ma być poddany badaniom, dostarcza zabawa towarzyska. Działalność ta wypełnia znaczną część codziennego okresu aktywności młodej małpki, funkcja "dialogowa" zaś, która przysługuje wszelkim zabawom eksploratywnym, staje się przy tym rozmową w wyższym i ściślejszym sensie. W toku każdej eksploracji obiektowi zadaje się pytanie i rejestruje jego "odpowiedź". Kiedy bawią się ze sobą dwa ciekawskie, młode szympansy, to oddziaływanie wzajemne podwaja się. Kiedy jedno ze zwierząt bierze w dłonie rękę drugiego i dokładnie ją bada, jak to zaobserwowano nieraz w zabawie młodych szympansów, wówczas dane są wszystkie warunki przełomowego rozeznania, iż własna dłoń jest tej samej natury, co dłoń brata. Wydaje im się bardzo prawdopodobne, iż własne ciało jako rzecz odkryte zostało w odbiciu zwierciadlanym, którym  okazał się dla małpy człekokształtnej jej współplemienny towarzysz zabaw. Odkrycie własnego ciała,  zwłaszcza własnej dłoni, jako jednej z wielu rzeczy podatnych na badania, nie musiało wcale jeszcze równać się refleksji we właściwym sensie. Jeszcze nie rozbudziło się owo zadziwienie sobą, które zwykło się określać jako prapoczątek filozofowania, ale już samo rozeznanie faktu, iż własne ciało czy własna dłoń jest tak samo "rzeczą" w świecie zewnętrznym i że posiada równie stałe charakterystyczne właściwości jak każda inna rzecz ze środowiska, musiało mieć bardzo głębokie, epokowe zaiste znaczenie. Wraz z rozeznaniem, że własne ciało i jego narządy wykonawcze mają naturę rzeczy, rodzi się nieuchronnie nowe, głębsze zrozumienie oddziaływań wzajemnych, które rozgrywają się pomiędzy organizmem a rzeczami w jego otoczeniu. Gdy dochodzi do rozeznania, że własnemu ciału przysługuje stałość rzeczy, staje się ono porównywalne ze wszystkimi innymi rzeczami ze środowiska, a przeto staje się ich miarą. To jednak sprawia, że oto w prawdziwej fulguracji otwiera się przed organizmem nowy poziom, obiektyzacji jego środowiska: z chwilą, gdy nasz przodek po raz pierwszy rozpoznał równocześnie własną chwytającą dłoń i chwytany przez nią przedmiot jako rzeczy z realnego świata zewnętrznego i zorientował i się w ich odziaływaniu wzajemnym [Zdanie niemieckie nie pozwala rozstrzygnąć, czy zorientował się, "że oddziałują" czy też "jak oddziałują" - przyp. tłum.], jego zrozumienie procesu ujmowania stało się pojmowaniem, zaś wiedza o istotnych właściwościach ujmowanej rzeczy - pojęciem. Zobrazowany tutaj proces współdziała oczywiście ściśle z innymi opisanymi w tym rozdziale zdolnościami i jest przez nie uwarunkowany. Tak na przykład percepcyjna zdolność abstrahowania, o której traktował pierwszy podrozdział, warunkuje rozpoznawanie przez organizm jako tożsamych przedmiotów badanych w najrozmaitszych sytuacjach. Podobnie nieodzownym warunkiem wstępnym samoeksploracji jest centralna reprezentacja przestrzeni ze wszystkimi składającymi się na nią funkcjami, zwłaszcza tym niewyczerpalnym źródłem wiedzy, jakie stanowią reaferencje dostarczane przez ruchy dowolne.

VII. 7. NAŚLADOWANIE

Naśladowanie ruchów może być jedynie w szerokim sensie określone jako sprawność poznawcza. Warunek wstępny myślenia pojęciowego stanowi ono w takim zakresie, w jakim jest nieodzowne przy integracji sprawności omawianych w poprzednich podrozdziałach z tradycją, o której będzie traktował podrozdział następny. Naśladowanie powstało prawdopodobnie w filogenezie z zabawy i zachowania eksploratywnego zwierząt towarzyskich o długotrwałym współżyciu rodzinnym. Ze swej strony warunkiem naśladowania są nierozdzielnie splecione ze sobą sprawności: ruchów dowolnych oraz ich proprio- i eksteroceptorycznej kontroli.

Naśladowanie samo jest z kolei warunkiem poprzedzającym naukę mowy ludzkiej, pośrednio więc także niezliczonych innych sprawności swoistych dla człowieka. Można się wdać w pewne spekulacje w kwestii, dlaczego akurat usta stały się narządem tego systemu sygnałów. Jak wiemy, wargi i język były już u naszych poprzedników narządami zdolnymi do szczególnie subtelnych ruchów dowolnych i będącymi wobec tego w stanie dostarczać odpowiednio bogatych informacyjnie reaferencji. Zarazem ich motoryka wraz z motoryką krtani ma walny udział w produkowaniu ekspresyjnych ruchów i dźwięków. U wszystkich naszych bliższych i dalszych krewnych zoologicznych twarz, a zwłaszcza usta są przy każdym wzajemnym odziaływaniu społecznym przedmiotem, na który współuczestnicy najbardziej baczą, są więc predestynowane do roli nadawcy sygnałów.

Właściwy natomiast proces naśladowania pozostaję zagadką, zarówno co się tyczy jego fizjologicznego mechanizmu sprawczego, jak i w sensie rozpowszechnienia w państwie zwierząt. Ściśle rzecz biorąc, umiejętność naśladowania występuje, poza człowiekiem, tylko u niektórych ptaków, zwłaszcza śpiewających i papug, ograniczona zresztą wyłącznie do zakresu głosowego. Umiejętność naśladowcza małp stała się wprawdzie przysłowiowa, aping po angielsku znaczy wprost "jak najwierniejsze naśladowanie", wszelako również u małp człekokształtnych dokładne powtarzanie jakiegoś postrzeżonego procesu ruchowego zdarza się jedynie w formie zapowiedniej i nawet w przybliżeniu nie dorównuje dokładnością osiągnięciom ptaków. Szympans z miejsca pojmuje wprawdzie znaczenie procesu, na przykład, kiedy widzi jak człowiek posługuje się kluczem, aby otworzyć drzwi - i natychmiast go naśladuje w tym sensie, że stara się zrobić to samo, co mu się też po kilku próbach udaje. Właśnie jednak to, co nazywamy "małpowaniem", czyli kopiowanie jakiegoś ruchu lub wyrazu twarzy wyłącznie dla samego naśladowania, występuje u małp, o ile mi wiadomo, co najwyżej w formie niewyraźnej zapowiedzi.

Natomiast dzieci ludzkie - i, co osobliwe, wymienione ptaki - najoczywiściej to właśnie czynią. Dla socjopsychologów niewątpliwe jest, że dzieci dla samej uciechy naśladowania powtarzają ruchy dorosłych (nadzwyczaj wiernie co do formy, na długo nim zrozumieją sens i cel danego zachowania wzorcowego). Peter Berger i Thomas Luckmann w książce The Social Construction of Reality podali bardzo dokładną analizę tych procesów. Dzieci wykazują przy tym wielkie wyczulenie na dobrze wykształcone i uwydatniające się formy ruchu, do jakich należy wiele form ekspresyjnych w obcowaniu towarzyskim. Kiedy mój najstarszy wnuk miał niespełna dwa lata, ogromne wrażenie wywarł na nim nieskazitelny w formie ukłon jednego z moich przyjaciół, Japończyka, i dzieciak powtórzył go naśladując w sposób, który słusznie można nazwać... nienaśladowalnym, gdyż nikt dorosły nie zdobył by się tak z miejsca na tak wierne odtworzenie. Było to nieodparcie komiczne i jedynie okoliczności, że mój przyjaciel jest etologiem, należało zawdzięczać, że nie poczuł się "małpowany".

W przypadku człowieka ogromne znaczenie społeczne ma właśnie wierność w naśladowaniu ekspresywnych ruchów i dźwięków, ponieważ wspólne dla danej grupy osobliwości akcentu i manier stanowią warunek "kohezji", spoistości grupy.

Również ptaki śpiewające i papugi, przede wszystkim młode osobniki w pewnych określonych granicach wieku, wykazują wyraźną apetencję wobec dosadnych układów dźwiękowych mieszczących się w zasięgu ich zdolności naśladowczych. Młody odchowany gil, kiedy mu jego opiekun coś zagwiżdże, przysuwa się spiesznie do odrutowania klatki, przechyla trochę łebek, zwracając jedno ucho do źródła głosu i stroszy piórka przyuszne nasłuchując jak urzeczony. Podobnie zachowują się szpaki, zupełnie zaś uroczo wyglądają drozdy trójbarwne (Copsychus malabaricus), kiedy dzieci z uwagą i napięciem przysłuchują się śpiewowi ojca. Zachodząca przy tym rejestracja słyszanego nieraz dopiero po miesiącach zostanie przełożona na motorykę wokalizacji. Heinroth opowiada o słowiku, który pomiędzy 12 i 19 dniem życia słyszał wiosną śpiew pewnej piegży mniszki i ten właśnie śpiew konkretnego ptaka powtórzył po Bożym Narodzeniu, kiedy sam zaczął śpiewać, tak wiernie jak płyta nagrana przez Heinrotha. Słowik zachował więc bez wątpienia akustyczny obraz wspomnieniowy pienia piegży i po upływie miesięcy potrafił go przetransponować motorycznie.

O tym, w jaki sposób dokonywać się może taka transpozycja z sensorycznego w motoryczne, wiemy z prac M. Konishi. U wielu gatunków pienie gatunkowe jest "wrodzone" w tym sensie, że wykształca się w sposób w przybliżeniu normalny również u młodego ptaka chowanego w izolacji dźwiękowej. Jednakże motoryka śpiewu nie jest tu bynajmniej ustalona jako koordynacja dziedziczna, ptak dysponuje natomiast z przyrodzenia wzorcem akustycznym (template), który metodą prób i błędów, pod kontrolą słuchu, zostaje przełożony na motorykę śpiewu zupełnie tak samo jak zasłyszana kiedyś melodia. Heinroth już to był dawno przypuścił, mówiąc o "samonaśladowaniu". M. Konishi wykazał słuszność tego przypuszczenia, pozbawiając operacyjnie słuchu bardzo młode ptaki tego typu. Poddane eksperymentowi osobniki umiały potem wydawać tylko bezładny świergot, który nie zawierał nawet czystych tonów, lecz wskutek wielości silnych alikwot brzmiał jak zwykły zgiełk. Natomiast wabienie i krzyk ostrzegawczy są również u gatunków, których pienie kształtuje się w omawiany teraz sposób, prawdziwymi koordynacjami dziedzicznymi z motoryką wrodzoną. Dlatego również ptaki wcześnie pozbawione słuchu emitują takie głosy zupełnie normalnie. Tak samo jest z wszelką ekspresją głosową kur i kaczek oraz większości innych ptaków niezdolnych do naśladownictwa.

Wrodzony szablon akustyczny - słowo to najdokładniej oddaje termin template - pełni u większości ptaków, u których można wykazać jego obecność, dwie różne, często zachodzące na siebie funkcje. W nielicznych tylko przypadkach jest on tak doskonały, że może wyposażyć młodego ptaka w pełną informacją o tym, jak powinno brzmieć pienie gatunkowe. Na ogół odizolowany akustycznie, lecz nie pozbawiony słuchu ptasi młodzik emituje pienie uproszczone, które jednak można jeszcze zidentyfikować jako gatunkowe. Trzeba zatem przyjąć, że w warunkach życia na swobodzie wrodzony prosty wzorzec akustyczny poinformowałby ptaka, który z wielu rozbrzmiewających w otoczeniu śpiewów ptasich powinien on naśladować.

Coś podobnego przypuszczałem już przed wielu laty wskutek obserwacji poczynionych na pewnym wróblu domowym. Heinroth i inni odkryli ze zdziwieniem, że ćwierkanie wróbla nie jest mimo swej prostoty wrodzone, lecz musi być wyuczone jak prawdziwy śpiew. Jak podaje F. Braun, wróble chowane w towarzystwie szczygłów nauczyły się bez trudności skomplikowanego pienia tego gatunku. Kiedy więc podchowałem wróblika, którego zabrałem z gniazda, gdy miał tylko dwa dni, czekałem z zainteresowaniem, który z wielu śpiewów rozbrzmiewających w mojej ptaszarni będzie on naśladował. Ku memu rozczarowaniu wróblik po prostu ćwierkał, zadając, jak się zdawało, kłam informacjom wybitnych ornitologów. Upłynęło nieco czasu, nim się zorientowałem, że ptak ćwierka nie jak wróbel, lecz jak papużka falista. Spośród wielu znacznie głośniejszych i bardziej dosadnych pieśni ptasich wróbelek wybrał do naśladowania głos tej papużki, rzeczywiście przypominający ćwierkanie wróbla, ponieważ było to najlepsze przybliżenie wrodzonego mu własnego szablonu akustycznego.

Podczas gdy dzięki badaniom Konishiego wiemy z pewnością, że u zdolnych do naśladownictwa ptaków kontrola aferencyjna bądź, ściślej mówiąc, reaferencyjna, czyli meldunek zwrotny o własnym działaniu stanowi integrującą składową procesu naśladowania - o procesach fizjologicznych przy naśladowaniu u ludzi nic nam w ogóle nie wiadomo. Jestem z zasady zdania, że w takich przypadkach kompletnej ignoracji fizjologicznej, uprawnione i niezbędne jest posłużenie się fenomenologią, samoobserwacją jako źródłem wiedzy. Jednakże, ściśle rzecz biorąc, fenomenologię każdy może uprawiać tylko na własny rachunek, jej ponadindywidualna ważność zależy wyłącznie od tego, w jakiej mierze inni potrafią powtórzyć opisywane przeżycie we własnych doznaniach. Po tym wstępie spróbuję przedstawić, co się we mnie dzieje, kiedy staram się coś naśladować.

Najpierw na widok jakiegoś charakterystycznego gestu lub wyrazu twarzy ogarnia mnie przemożna, "pierwiastkowa", to znaczy niespowodowana przez żadną inną rozpoznawalną motywację, chęć, by naśladować widziane, i to mi się wtedy, rzecz godna uwagi, udaje niemal od razu. Dla przykładu, już za pierwszą próbą naśladowania skwaszonej miny Ulbrichta odniosłem nieoczekiwany sukces jako komik. Nikomu nie musiałem wyjaśniać, kogo chciałem naśladować.

Po prawdzie, brody nosiliśmy podobne i to się mogło przyczynić do sukcesu.

Pierwszy fenomen dostępny przy tego rodzaju wyczynie mej samoobserwacji jest, osobliwym trafem, natury całkiem niedwuznacznie kinestetycznej: zdaje mi się, jakobym doznawał, "jakie to musi być poczucie", kiedy się robi taką minę lub wykonuje tego rodzaju ruch. Po kilkakrotnym powtarzaniu naśladuję trochę lepiej, nie o wiele zresztą. Obserwowanie siebie w lustrze niedużo daje; o tym, czy naśladując osiągam w przybliżeniu to, co sobie kinestetycznie wymarzyłem, powiadamia mnie w dostatecznej mierze reaferencja proprioceptoryczna. Zbyt częste powtarzanie niczego nie poprawia, lecz tylko niszczy pierwotny obraz wewnętrzny naśladowanego ruchu, wytworzony przez głębokie procesy w nieświadomości, czy też, lepiej powiedziawszy, przesłania go nawarstwianiem obrazów wspomnieniowych własnego mego ruchu tak, że stopniowo oryginał znika pod kopiami.

Okoliczność, iż małym dzieciom naśladowanie, o którym tu mowa, udaje się lepiej niż dorosłym, świadczy sama w sobie, że działanie to nie ma nic wspólnego z procesami racjonalnymi. Za tym samym przemawia fakt, iż działanie to nie może być bynajmniej wykonywane dowolnie, ani też powtarzane na zawołanie, lecz wymaga bardzo określonej "inspiracji", podobnie jak osiągnięcia właściwe wyższemu postrzeganiu postaci. Cały proces naśladowania jest też w jakiejś mierze pokrewny zabawie w tym mianowicie, że może się rozgrywać tylko w spokojnym, pogodnym nastroju i w "odprężonym polu". Kto zna z własnej obserwacji dziecięce naśladownictwo i naukę śpiewu młodych ptaków, wciąż na nowo zdumiewa się oczywistymi paralelami w obu procesach, które zachodzą u tak rozmaitych istot i których podłoża fizjologiczne są wedle wszelkiego prawdopodobieństwa odmienne.

Fenomenologia procesu nasuwa przypuszczenie, że u ludzi zaczątkiem naśladownictwa było powstanie sensorycznego wzorca. Przypuszczenie to wydało by się z pewnością nader nieprawdopodobne, gdyby nie opisane obserwacje i eksperymenty z ptakami śpiewającymi wskazujące, że u nich naśladowanie głosowe dochodzi do skutku tą właśnie drogą. Niewątpliwie jednak w obu przypadkach u podłoża analogicznych sprawności tkwić musi wysoce skomplikowany aparat sensoryczny i nerwowy, przywykliśmy zaś, że taki aparat zastajemy tylko tam, gdzie jego funkcjonowanie miało efektywnie pokaźną wartość dla zachowania gatunku. Zbędne byłoby pytać o wydolność naśladownictwa w zachowywaniu gatunku w przypadku człowieka, odpowiedzi uprzedzającej pytanie udzieliliśmy w tym podrozdziale już na wstępie. Natomiast zupełnie dotąd nie wiadomo, co to za procesy fizjologiczne dokonują w nas, ludziach, przekładu wzorca sensorycznego na motorykę. Na pewno nie dzieje się to metodą prób i błędów, którą możemy z dużą dozą pewności podejrzewać przy analogicznym osiągnięciu u ptaków. Za to, na odwrót, w przypadku jedynych naszych towarzyszy w sztuce naśladowania i muzyki nic na dobrą sprawę nie wiemy o zachowawczym gatunkowo znaczeniu tych umiejętności poza tym nie występujących u żadnych nie-człowieczych istot. Wszelkie sygnały służące komunikacji, zawołania wabiące, tokowe, ostrzegawcze i tym podobne są, jak wiadomo, wrodzone również u ptaków zdolnych do naśladownictwa.

VII. 8. TRADYCJA

Wśród wysoce rozwiniętych zwierząt żyjących społecznie znana jest pewna liczba przypadków, w których wiedza nabyta osobniczo trwa jako dziedziczna w gromadzie również po śmierci owego osobnika. Kiedy biolog używa czasownika "dziedziczyć", przywykliśmy do tego stopnia, że chodzi o procesy genetyczne, iż zapominamy zbyt łatwo o pierwotnym, prawniczym sensie tego słowa. Proces, w którym wiedza wyuczona przez jednego osobnika przekazywana jest drugiemu z pokolenia na pokolenie, nazywamy tradycją.

Takie przekazywanie wiedzy może następować w dwojaki sposób. Po pierwsze, jakiś wywołujący ucieczkę układ bodźców, na przykład krzyk ostrzegawczy lub "zaraźliwie" oddziałująca ucieczka doświadczonego współplemieńca, może się przez skojarzenie bodźca lękowego powiązać w sposób omówiony w r. V.7 z całokształtem otaczającej sytuacji, w której zadziałał raz lub parę razy. Po drugie, wyższego rzędu procesy uczenia się mogą spowodować, że młodsze zwierzę będzie powtarzać sposoby zachowania bardziej doświadczonego. Nie musi to być naśladowanie we właściwym sensie, wystarcza, że przykład zwierzęcia doświadczonego nada określony kierunek eksploratywnemu zachowaniu młodzika. Pierwszy niewątpliwy dowód istnienia u zwierząt prawdziwej tradycji znalazłem w latach dwudziestych u kawek. Nie obeszło się przedtem bez przykrego doświadczenia. Odchowane moją własną ręką, i dlatego bardzo oswojone, młode ptaki nic a nic nie bały się psów, kotów i innych drapieżców, toteż latając swobodnie były w ogromnym niebezpieczeństwie.

Jedyne gatunkowo swoiste działanie popędowe u kawek, które chroni je przed wrogami drapieżcami, składa się z jednego wrodzonego mechanizmu wywoławczego i z inicjowanego przez ten mechanizm jednego jedynego ruchu instynktowego. Mechanizm wywoławczy odpowiada na układ bodźców, o takich koniecznie znamionach: jakaś żywa istota musi nieść coś czarnego i ruchliwego. Sztywne czarne przedmioty, na przykład kamery, nie działają wywoławczo, podobnie jak przedmioty miękkie, zwisające luźno lub trzepoczące, ale nie czarne. Reakcja następowała nieodmiennie, gdy tylko moje kawki zobaczyły, że niosę miękkie czarne nakładki papierowe z pospolitych onego czasu klisz, czy mokre czarne majtki kąpielowe lub, bez różnicy, żywą, trzepoczącą się kawkę. Zupełnie obojętny jest gatunek istoty, która w tym "schemacie" odgrywa rolę drapieżcy taszczącego zdobycz. Kawka zamierzająca zanieść do gniazda czarną lotkę kruczą wywoływała reakcję o pełnym natężeniu.

W odpowiedzi na opisany układ bodźców każda dorosła kawka, znajdująca się w ich zasięgu, wydaje przenikliwy, głośny grzechot i przybiera przy tym swoistą postawę, pochylając korpus w przód i bijąc szeroko rozpostartymi skrzydłami. Poruszenia te widoczne są wyraźnie nawet w locie. Na to pospiesza każda kawka znajdująca się w zasięgu głosu, i dołącza do grzechotliwego koncertu, kiedy zaś zbierze się dostatecznie liczna gromada, rozjuszone kawki rzucają się na wroga, przy czym nie jest to tylko poszturchiwanie, przeciwnie, ptaki wczepiają się pazurami i ich dzioby zasypują przeciwnika gradem ciosów. "Wrogiem" w toku eksperymentu z atrapą kawki była moja własna dłoń, która wnet zalała się krwią.

Już za pierwszym razem, kiedy bezwiednie ściągnąłem na siebie atak grzechoczących kawek, zwróciło moją uwagę, z jak uporczywą nieufnością odnosiły się potem do mnie te ptaki. Pojąłem natychmiast, że nie wolno mi więcej urządzać eksperymentów z wywoływaniem reakcji grzechotania, jeśli nie chcę narażać się na utratę zaufania, ważnego dla moich celów oswojenia ptaków. Ówczesne moje kawki przywykły zresztą do widoku swoich współplemieńców siadających mi swobodnie na ręku lub ramionach i nie reagowały na tę sytuację jak na "miękki czarny przedmiot niesiony przez żywą istotę". Był to jednak rezultat szczególnej habituacji, co widać stąd, że w późniejszych latach, gdy kawki stały się już zbyt płochliwe, by lądować na mojej osobie, wybuchały z miejsca grzechotaniem, gdy tylko pokazałem się im z oswojoną młodą kawką na zwiniętej dłoni. To zachowanie gruntownie pokrzyżowało mój zamiar lepszego oswojenia płochliwych od pewnego czasu kawek przez dołączenie oswojonych młodych ptaków mojego chowu, co tak dobrze udaje się ze stadem dzikich gęsi.

Jeśli kawka wielokrotnie "przyłapie" jakieś stworzenie na niesieniu czegoś czarnego, miękkiego i zwisającego, to owo stworzenie stanie się przez autentyczną reakcję warunkową wyuczonym bodźcem wywoławczym grzechotania i odtąd będzie je wywoływać także wówczas, gdy pojawi się nieobciążone złowieszczym czarnym czymś. Wrony zachowują się prawie tak samo. Kiedy mój przyjaciel, Gustaw Kramer, wybierał się ze swoją oswojoną wroną czarną na spacer do któregoś z lasów pod Heidelbergiem, dzikie wrony regularnie napastowały go swym "judzeniem", skoro tylko oswojony ptak usiadł mu na ramieniu. Z czasem popadł on u okolicznych wron w taką "niesławę", że ptaki prześladowały go głośnym judzeniem również wówczas, gdy wychodził z domu w stroju miejskim, w jakim nigdy nie widywały go w towarzystwie oswojonej wrony. Analogicznie było też i w moim przypadku, ilekroć podejmowałem próbę odchowania oswojonej kawki. Osiągałem przeciwny do zamierzonego skutek.

Ponieważ młode z rodziny społecznie żyjących krukowatych wiernie trzymają się rodziców, nadto zaś w normalnych warunkach nigdy we wczesnej młodości nie zapuszczają się poza najbliższe sąsiedztwo lęgowiska, gdzie stale roi się od dorosłych współplemieńców, niemal niemożliwością jest, by młodzik napotkał niebezpiecznego wroga w nieobecności któregoś z doświadczonych ptaków, natychmiast reagujących rozgłośnym grzechotaniem. Sverre Sjolanderowi udało się dzięki talentowi do naśladowania głosu zwierząt dowieść eksperymentalnie, że młodej, pozbawionej doświadczenia kawce wystarczy raz czy dwa razy pokazać kota lub inne zwierzę emitując przy tym ów grzechot, by na zawsze wpoić ptakowi lęk przed zademonstrowanym obiektem. Tą metodą Sjodlander potrafił nawet przyswoić swojej kawce niechęć do współplemieńców i innych krukowatych i sprawić w ten sposób, że jesienią nie odleciała z wędrowną gromadą.

U gęsi tradycja odgrywa ważną rolę pod innym względem, mianowicie w znajomości trasy ciągu. Gęsi chowane bez rodziców pozostają zazwyczaj, jak prawdziwie osiadłe ptaki, na miejscu, gdzie się odchowały. Doświadczenia, jakie poczyniliśmy ze sztucznie założoną kolonią dzikich gęsi w Seewiesen, wskazywały, że młode ptaki pozbawione przywódcy nie odważają się początkowo zapadać w obcych dla nich miejscach. Aby nakłonić je do wypasu na specjalnie w tym celu wydzierżawionych łąkach, położonych poza ogrodzeniem Instytutu, trzeba było, jak się okazało, chodzić tam z osobiście odchowanymi ptakami, których popęd nastawiony był na postępowanie w trop za opiekunem, i cierpliwie zachęcać je karmieniem do korzystania z tych pastwisk.

Raz nabyte przyuczenie do drogi jest u gęsi niebywale trwałe, co pokazuje następująca obserwacja. W latach trzydziestych miałem w Altenbergu stadko czterech gęsi szarych, które przywykły towarzyszyć mi w wyprawach nad rozległe i niezadrzewione rozlewiska Dunaju. Jeździłem rowerem po granicznej grobli tego terenu, gęsi zaś albo krążyły nade mną albo od czasu do czasu siadały w pobliżu. Aby stworzyć gęsiom możliwie jak najskuteczniejsze utwierdzające sytuacje bodźcowe, podjeżdżałem z nimi nad rozmaite zarośnięte sitowiem i chwastami bajora, gdzie gęsi dobrze się czują. Ptaki tak polubiły te wycieczki jak psy lubią codzienny spacer i o zwykłej godzinie wyczekiwały przed drzwiami domu, podrywając się na ogół do lotu, gdy tylko wyprowadzałem rower z szopy.

Otóż chciałem się kiedyś przekonać, co zrobią gęsi, jeśli nie wyruszę z nimi o zwykłej porze. Rozlewiska Dunaju w zasięgu zwykłych moich wycieczek były dobrze widoczne przez lornetkę z dachu naszego domu, stojącego na wzgórzu, w otwartym polu. Gdy przyszła pora, w której przywykły odlatywać, gęsi stały się niespokojne i coraz intensywniej objawiały głosowo nastrój gotowości do lotu. Trwało to znacznie dłużej, niż gdybym jak zwykle wyruszył na moim rowerze. Wreszcie gęsi odfrunęły, kierując się najpierw ku miejscu na pobliskiej łące, gdzie spotykaliśmy się zazwyczaj, kiedy już przejechałem wiejską uliczkę, której ptaki trwożliwie unikały. Nad tym miejscem spotkań zatoczyły kilka kręgów głośno nawołując, po czym podążyły ku bajorku, przy którym spędziliśmy poprzednie popołudnie. Tutaj krążyły nawołując przez czas dłuższy i nie siadając skierowały się ku drugiemu, rzadziej odwiedzanemu stawowi. Kiedy i tam mnie nie znalazły, poleciały jeszcze dalej i szukały nad wodą w żwirowni, gdzie bywaliśmy bardzo rzadko i dokąd od dawna już nie zawędrowaliśmy. Tam także zatoczyły kilka kręgów, po czym nigdzie nie siadając powróciły do ogrodu przy moim domu.

W świetle takich obserwacji jest całkiem wiarygodne, że przekazywany z pokolenia na pokolenie jest nie tylko ogólny zarys trasy ciągu, lecz również znajomość każdego z osobna postoju. Przemawia za takim przypuszczeniem nie tylko wszystko, co wiemy z innych źródeł o trwałości pamięci tych ptaków, lecz również fakt zaobserwowany przez pracujących w terenie holenderskich ornitologów, że nad określone zbiorniki wodne przybywają co roku o tej samej mniej więcej porze stada gęsi szarych o niezmiennej w przybliżeniu liczebności, są to zaś, zdaniem tych obserwatorów, zawsze te same osobniki ze swoimi młodymi.

Steiniger skonstatował istnienie tradycji u szczurów wędrownych, skutecznej przez kilka pokoleń. Przekazywana wiedza dotyczy groźby, jaką stanowią pewne trucizny. Doświadczone szczury sygnalizują niebezpieczeństwo oddając mocz na przynętę, o którą w danym przypadku chodzi; zdaje się jednak, że jako ostrzeżenie skutkuje już samo wzgardzenie nią. Szczury i inne euryfagi, to znaczy zwierzęta z różnorodną dietą, na początek zjadają zazwyczaj tylko odrobinę pokarmu nie znanego im rodzaju, o czym już wspomniałem w r. VI.4. Nieufność zwierząt wobec wszystkiego, co nieznane, sprzyja oczywiście formowaniu się tradycji.

Badacze japońscy, jak S. Kawamura, M. Kawai i J. Itani zaobserwowali u makaków autentyczną tradycję w motorycznych sposobach postępowania, które były wynalazkiem jednego określonego osobnika i ponieważ okazały się "opłacalne" upowszechniły się wkrótce w całej grupie. Proces upowszechnienia udało się dokładnie prześledzić. W pewnym takim przypadku kilku wynalazków dokonał, rzecz ciekawa, ten sam osobnik, jedna z młodszych samiczek. Najpierw zwierzę to wynalazło obmywanie w strumieniu upaćkanych ziemią patatów. Kiedy już sporo małp przyswoiło sobie tę metodę, niektóre spróbowały wody morskiej i zauważyły, że przydało to pożywieniu przyjemnego smaku. Potem coraz to zanurzały pataty w wodzie również w trakcie jedzenia. Kiedy makaki karmiono pszenicą, sypaną wprost na piasek nadmorskiej plaży, jedna z małp, a była to, rzecz znacząca, wynalazczyni obmywania patatów, poczęła wrzucać do wody pszenicę pomieszaną z piaskiem. Prawdopodobnie za pierwszym razem małpa zastosowała w ten sposób bez rozeznania metodę, która sprawdziła się w przypadku patatów. Jak często bywa, również i tym razem zastosowanie fałszywej hipotezy przyniosło przypadkowy sukces: piasek zatonął, ziarna wypłynęły i oto w mgnieniu oka wypracowana została metoda, identyczna w zasadzie z postępowaniem poszukiwaczy złota, i przyjęta przez sporą gromadkę małp - 19 osobników w momencie publikacji.

Wszystkie te znane przypadki tradycji wśród zwierząt różnią się od tradycji ludzkiej w jednym ważnym punkcie: wszystkie są zależne od obecności obiektu, do którego się odnoszą. O tym, że koty są niebezpieczne, doświadczona kawka może powiadomić niedoświadczoną jedynie wówczas, gdy obecne jest któreś z tych drapieżnych zwierząt jako "obiekt demonstracji", tylko wtedy, gdy przynęta jest w jego zasięgu, może doświadczony szczur nauczyć swych niedoświadczonych współplemieńców, że jest to trucizna. Analogicznie, jak się zdaje, rzecz się ma z każdą tradycją zwierzęcą, zarówno z najzwyklejszym przenoszeniem reakcji warunkowych, jak i z najbardziej skomplikowanym uczeniem się przez naśladownictwo w pełnym sensie.

Zawisłość wszelkiej tradycji zwierzęcej od obiektu jest prawdopodobnie powodem, że tradycja taka nigdy nie doprowadziła do zauważalnego nagromadzenia wiedzy ponadosobniczej. Jakaś szczególna tradycja w rodzaju kawczej znajomości kotów ulega przecież nieuchronnie zerwaniu, jeśli zdarzy się tak, że za życia któregoś z pokoleń jej obiekt w ogóle się nie pojawi, i łatwo sobie przedstawić, iż stosunkowa wskutek tego krótkotrwałość wszelkich tradycji zwierzęcych nie dozwala, by się jedne dołączały do drugich, składając stopniowo na skarbiec ponadosobniczej wiedzy.

Dopiero myślenie pojęciowe i pojawiająca się wraz z nim mowa uniezależniają tradycję od obiektu, dzięki stworzeniu niezwiązanego symbolu, który umożliwia przekazywanie faktów i związków w nieobecności konkretnego obiektu.

VII. 9. STRESZCZENIE ROZDZIAŁU

Pierwszy podrozdział traktuje o metodycznej trudności słownego prezentowania całości systemowej. U Goethego w drugiej części Fausta Helena powiada:

"Próżno ja mówię, na wiatr. Boć słowo darmo się sili kształty budować chcąc twórczo."

Kiedy tak staram się ująć złożone systemy w kształt linearnych ciągów słownych, by przekazać w jakiejś mierze czytelnikowi to, co mi, jak sądzę, o nich wiadomo, stale niemal prześladuje mnie przykre poczucie, że "mówię na wiatr". Rzadko jednak doznawałem tego tak mocno jak spisując niniejszy rozdział, gdzie chodziło o przedstawienie zdolności, które tylko dlatego trzeba było zebrać w tym samym fragmencie książki, że wszystkie razem są wstępnymi warunkami myślenia pojęciowego i przeto również powstania istoty ludzkiej. Sprawić, by te właśnie fakty stały się zrozumiałe, było tym jeszcze trudniej, że owe zdolności nie łączą się bynajmniej w systemie wyższego rzędu, tak jak równowartościowe pręty wikliny w zaplatanym koszu, lecz są, całkiem przeciwnie, nader różnej wartości i pozostają wobec siebie w stosunku już to bardzo ścisłego, już to bardzo luźnego oddziaływania i zależności wzajemnej. Trzeba było pamiętać o tych powiązaniach już w niniejszym rozdziale, ponieważ odgrywają one pewną rolę także na poziomie przedludzkim. W rozdziale następnym, który traktuje o integracji owych wszystkich funkcji w jeden system wyższego rzędu, konieczne będzie ponownie o nich wspomnieć; powtórzenia są nieuniknione.

Drugi podrozdział traktuje o osiągnięciach percepcji postaci. Wszelkie postrzeganie stałości - barw, rozmiarów, kierunku i kształtu - jest abstrahowaniem w tej mierze, w jakiej wyłącza z procesu uzyskiwania wiedzy akcydentalne formy i rodzaje danych bodźcowych, obiektyzacją zaś o tyle, o ile zawsze w ten sam sposób donosi o właściwościach przysługujących stale przedmiotom, niezależnie od przypadkowo występujących warunków percepcji. Możność oddzielania tego, co esencjalne, od tego, co akcydentalne zasadza się na procesach zmysłowych i nerwowych, które, niedostępne naszej samoobserwacji i racjonalnej kontroli, są jednak w sensie funkcjonalnym najzupełniej podobne wyliczeniom i wnioskowaniu rozumu. Tego rodzaju nieświadome procesy przeliczeniowe nazywamy za Egonem Brunswikiem racjomorficznymi.

Już zwierzęta na niskim stosunkowo szczeblu są w posiadaniu aparatów przeliczeniowych, które tego dokonują. Aparaty te powstawały w filogenezie zawsze w służbie umiejętności rozpoznawania jednostkowych przedmiotów jako tożsamych w rozmaitych warunkach. Najwyżej ukształtowane z tych "komputerów" potrafią też jednak wydobywać właściwości, które jako wspólne i istotne cechy gatunkowe przysługują wielu jednostkowym rzeczom.

Abstrahująca funkcja postrzegania postaci stanowi nie tylko onto- i filogenetycznie warunek wstępny dla wytworzenia się myślenia pojęciowego, lecz pozostaje w nim nadal jako nieodzowna funkcja składowa.

Zachowanie rozumiejące, temat trzeciego podrozdziału, zdefiniowane jest jako sensowne, w znaczeniu utrzymania gatunku, rozwiązywanie problemu, które dokonuje się dzięki osiągnięciom, omówionym w rozdziale I. 3, mechanizmów dostarczających informacji. Spośród mechanizmów dostarczających informacji chwilowej najważniejsze są te, które orientują w przestrzeni, z nich zaś z kolei, u wyższych kręgowców, mechanizmy optyczne. U zdecydowanej większości kręgowców ocena paralaktycznego przesunięcia obrazów na siatkówce przy ruchu własnym służy orientacji z grubsza i wymijaniu przeszkód. Obuoczne wypatrywanie służy pierwotnie lokalizacji przyszłej zdobyczy. Tylko tam, gdzie organizmowi potrzebne jest bardzo dokładne umiejscowienie nieożywionych przedmiotów w środowisku, posługuje się on w tym celu obuocznym wypatrywaniem. Im bogatsza jest struktura przestrzenna obszaru życiowego, tym dokładniejsza musi być orientacja w przestrzeni. Zwierzętom przydennym oraz drzewołazom potrzebna jest dokładniejsza orientacja niż unoszącym się w wodzie oraz zdolnym do lotu stworzeniom. Najwyższe, jak powiedziano, wymagania stawia umiejętnościom orientacyjnym wspinaczka po gałęziach drzew przy użyciu rąk chwytnych.

U ryb, które wypatrują obiekty w środowisku, proces orientacji optycznej poprzedza ukierunkowaną motorykę. Na wyższym poziomie analogon tego układu odnajdujemy u ssaków. Dzięki dłuższemu "optycznemu obmacywaniu" przestrzeni uzyskują one dokładne rozeznanie co do wszystkich jej danych i potem z miejsca rozwiązują problem. "Działanie wewnętrzne" odbywa się prawdopodobnie "w wyobrażeniu", tzn. w przestrzeni reprezentowanej modelowo wewnątrz centralnego systemu nerwowego. Wszelkie myślenie ludzkie można ująć jako takie "działanie na próbę w przestrzeni wyobrażonej", rozgrywające się tylko w centralnym systemie nerwowym. Przemawiają za takim poglądem prawidłowości ludzkiego języka wykryte już przez Porziga i ostatnio przez Chomsky'ego, Hoppa i innych.

Podrozdział czwarty traktuje o związkach pomiędzy rozeznaniem a uczeniem się. Wszędzie tam, gdzie zbieranie informacji przestrzennych poprzedza w czasie działanie, muszą wchodzić w grę zdolności pamięciowe. Duże ilości informacji nabytej przez uczenie się są zwłaszcza potrzebne przy bardziej skomplikowanych osiągnięciach w zachowaniu rozumiejącym.

Na odwrót, nie ma chyba ani jednej takiej formy uczenia się, by procesem nauki nie sterowało już od samego początku rozeznanie przestrzenne; również pozbawione doświadczenia zwierzę nigdy nie działa w problematycznej sytuacji w sposób zupełnie nieukierunkowany, lecz zawsze steruje nim przestrzenna informacja chwilowa.

Bywa wreszcie, że głęboko wpojone, wyuczone sposoby zachowania uniemożliwiają rozwiązanie z rozeznaniem jakiegoś nowo postawionego problemu. Są na to przykłady również w dziejach nauki.

W piątym podrozdziale mowa jest o ruchu dowolnym. Stanowi on motoryczny korelat mechanizmów sensorycznych, które dostarczają informacji przestrzennej przy zachowaniu eksploratywnym. Uzyskiwanemu rozeznaniu towarzyszą po stronie motorycznej ubogie jedynie możliwości skutecznego oddziaływania. Aby zgodnie z rozeznaniem ustosunkować się do warunków przestrzennych, potrzebne są odpowiednie możliwości motoryczne, w braku których rozeznanie pozbawione jest sensownych dla utrzymania gatunku skutków. W toku filogenezy ulepszenia w rozeznaniu przestrzennym następowały w zgodnym rytmie z motorycznymi. I reprezentacja przestrzeni, i zdolność przystosowawcza motoryki pozostają u rozmaitych form zwierzęcych w ścisłym związku z wymaganiami, jakie stwarza przestrzenna struktura obszaru życiowego. Są one niskie w biotopach słabo ustrukturowanych (pełne morze, step), bardzo wysokie zaś w biotopach o bogatej strukturze (rafy koralowe, góry, korony drzew). Przystosowywanie motoryki, krok po kroku, do wyższych wymagań polega na rozdzielaniu ruchów lokomocyjnych na coraz mniejsze odcinki, będące do dyspozycji niezależnie jeden od drugiego. Minimum separabile pojedynczo aktywowanych elementów ruchowych jest najmniejsze przy tzw. ruchu dowolnym. Elementy te są dzięki procesom nauki łączone w pożądanej formie w tak zwany ruch dobrze opanowany (motor skills w rozumieniu H. Harlowa). Wartość ruchu dobrze opanowanego dla utrzymania gatunku polega najpierw na szybkości jego przebiegu, którego nie opóźniają czasy reakcji. W służbie zachowania eksploratywnego ruchowi dowolnemu przypada nowa ważna funkcja, jako że wytwarzane przez ten ruch reaferencje dostarczają informacji o danych przestrzennych. Wskutek tego narządy wykonawcze, w których najwięcej jest dowolności w ruchach (palec wskazujący, wargi) mają największe reprezentujące je powierzchnie sensoryczne w sensorycznym zakręcie środkowym tylnym dominującej półkuli. Również jako narzędzie naśladowania (podrozdział siódmy) ruch dowolny uzyskuje nową funkcję, która podobnie jak uprzednio omawiane należy do warunków wstępnych myślenia pojęciowego. Szósty podrozdział traktuje o zachowaniu z ciekawości. Jest sporo zwierząt, dla których każdy nieznany przedmiot stanowi wielką atrakcję; zastosują one wówczas wobec takiego przedmiotu wszystkie bez mała, jeden zaraz po drugim, wzorce ruchowe, jakimi dysponują. Tempo wymiany wskazuje, że tych poszczególnych sposobów poruszania się nie aktywują wtedy te same motywacje, co w "przypadkach serio". Jakoż zachowanie eksploratywne jest natychmiast wyłączane, gdy nagle wzbierze motywacja "właściwa". Jest ono możliwe tylko w "odprężonym polu". Apetencja przy zachowaniu eksploratywnym jest nakierowana wprost na sytuacje, w których aktywność zwierzęcia może mu przynieść wiedzę; wyraża to określenie "z ciekawości" [Neugier - "żądza nowości" (przyp. tłum.]. Również wówczas, gdy zwierzę wypróbuje na nieznanym obiekcie sposoby zachowania z określonego zakresu funkcjonalnego, na przykład, zdobywania pożywienia, nie znaczy to, że chce mu się jeść: chce się ono przekonać doświadczalnie, czy ów przedmiot jest zasadniczo jadalny. Wartość zachowania eksploratywnego dla utrzymania gatunku polega na zdobywaniu wiedzy rzeczowej [o rzeczach jako o rzeczach - przyp. tłum.].

Ponieważ u istot obdarzonych ciekawością zaprogramowanie zachowań daje się w szerokim zakresie modyfikować, istotom tym potrzebna jest motoryka, która wraz ze swymi narządami byłaby równie wielostronna w zastosowaniach. Zwierzęta tego typu są morfologicznie niewyspecjalizowanymi euryfagami; często też są kosmopolitami. U większości zwierząt zachowanie z ciekawości, podobnie jak ściśle z nim związana zabawa, cechuje wyłącznie osobniki młode. U człowieka ciekawość utrzymuje się przez całe życie dzięki retardacji rozwoju i częściowej neotenii, tzn. dzięki spowolnieniu procesu wzrostu i trwałemu przyhamowaniu rozwoju w stadium młodzieńczym.

Rzeczowe badanie będące funkcją zachowania z ciekawości daje w efekcie obiektyzację szczególnego rodzaju. Dzięki temu, że organizm obejmuje w końcu zasięgiem eksploracji również własne ciało, obiektyzacja dosięga jeszcze wyższego poziomu integracji: kiedy zachowująca się badawczo małpa człekokształtna postrzega równocześnie własną coś ujmującą dłoń oraz ujmowany przedmiot jako rzeczy z realnego świata zewnętrznego, wówczas ujmowanie jako działalność staje się bliskie pojmowaniu, wiedza zaś o esencjalnych właściwościach ujmowanej rzeczy - pojęciu.

Omówione w siódmym podrozdziale naśladowanie nie jest, ściśle biorąc, żadną samoistną funkcją poznawczą. Uwarunkowane jest ono dysponowaniem przez organizm ruchami dowolnymi i ich reaferencjami. Samo ze swej strony stanowi warunek powstania przekazywalnej tradycją mowy. U małp człekoształtnych autentyczne naśladowanie złożonych procesów ruchowych występuje tylko w formie zapowiedniej, najlepiej ukształtowane jest u człowieka oraz, rzecz osobliwa, u ptaków, w tym jednak przypadku ogranicza się do emisji głosowych. Niektóre ptaki mają z przyrodzenia wzorzec akustyczny, który pod kontrolą słuchu, tzn. korzystając z reaferencji akustycznych, przekładają na motorykę śpiewu. U człowieka akt naśladowania inicjują, jak się zdaje, procesy kinestetyczne. Ten fenomenologiczny tylko fakt wyczerpuje bez mała wszystko, co potrafimy powiedzieć o mechanizmie fizjologicznym naśladownictwa u ludzi. Metoda prób i błędów odgrywa tutaj bardzo małą rolę. I człowiek, i ptak objawiają apetencję do naśladowania i oddają się temu zajęciu bez względu na cel, wyłącznie dla samej przyjemności działania. Aby przełożyć na motorykę coś, co się widzi lub słyszy, niezbędny jest nader złożony aparat fizjologiczny, takie zaś powstają w świecie organicznym tylko pod bardzo mocnym naciskiem określonej funkcji, ważnej dla zachowania gatunku. Oczywiste jest, na czym polega ta funkcja naśladowania u człowieka; u ptaka jest ona wciąż jeszcze zagadką, zwłaszcza, że nie służy mu do komunikowania sygnałów.

Ósmy i ostatni podrozdział traktuje o tradycji, tzn. o przekazywaniu z pokolenia na pokolenie wiedzy nabywanej osobniczo. Znajomość określonego obiektu bywa przekazywana już wśród ptaków i niższych ssaków, małpy zaś przekazują sobie nawet umiejętności motoryczne, "techniki". W każdym takim przypadku możliwość przekazu wiedzy zawisła od tego, czy jest właśnie do dyspozycji obiekt, którego ta wiedza dotyczy. Dopiero myślenie pojęciowe i mowa ludzka, wytwarzając symbole nie związane, uniezależniają przekazywanie wiedzy zawartej w tradycji od obecności obiektu. Niezależność taka stanowi warunek gromadzenia wiedzy i przekazywania w ten sposób nagromadzonej, co potrafi jedynie człowiek.

Żadna z ośmiu omawianych zdolności nie jest właściwa wyłącznie człowiekowi, ale też nie ma wśród nich ani jednej, w której by nie przewyższał on wszystkich innych istot żywych. Podobnie nie ma też wśród nich ani jednej, bez której współdziałania możliwa byłaby swoista tylko człowiekowi zdolność pojęciowego myślenia i mowy. Wreszcie, z wyjątkiem naśladowania specyficznego dla człowieka typu, każda z tych zdolności powstała wcześniej, nie zaś dopiero w służbie i pod ciśnieniem selekcyjnym owej zbiorczej funkcji myślenia pojęciowego i mowy. Każdej z nich właściwe są odrębne osiągnięcia, do których dostosowane są jej pierwotne właściwości funkcjonalne. Tym więc bardziej zadziwia zintegrowanie tych zdolności w nadrzędną całość systemową, którą spośród wszelkich uprzednio istniejących systemów żywych wyodrębnia rozziew bez mała równie wielki jak ów, co oddziela życie od materii nieorganicznej.

Ten rozdział jest sercem książki. Lorenz napisał ją by udowodnić, że człowiek nie może niczego pomyśleć czego nie umożliwiłby mu jego powstały wcześniej w toku ewolucji mózg. Psyche, dusza człowieka, ma podłoże językowe bo myślimy słowami, a pojęcia są pochodnymi działania struktur nerwowych jakie powstały w mózgu z połączenia prostych całostek funkcjonalnych znajdujących się u zwierząt niższych. Język, (a zatem duszę), otrzymaliśmy dzięki ewolucji. Duch ludzki (czyli kultura, o czym w następnym rozdziale) powstał tą samą drogą... Tym więc bardziej zadziwia zintegrowanie tych zdolności w nadrzędną całość systemową, którą spośród wszelkich uprzednio istniejących systemów żywych wyodrębnia rozziew bez mała równie wielki jak ów, co oddziela życie od materii nieorganicznej.

Chapeau bas, Konradzie, jesteś wielki - to nie żart, i mimo, że prawie we wszystkich ważnych punktach się mylisz to jednak wykazałeś rzecz fundamentalną: dusza człowieka ma naturę materialną.

A teraz po kolei.

Lorenz jest prawdziwym naukowcem, prawdziwym uczonym (systemowcem) i prawdziwym filozofem, jednak jego znajomość systemów dwuliniowych jest czysto praktyczna - nie rozumie, że nie można stosować indukcji i dedukcji równocześnie: nie da się udowodnić, że system wyższy jest sumą systemów niżej zorganizowanych. W rozumowaniu indukcyjnym możemy jedynie wskazać jakie systemy składowe są niezbędne aby mogła zaistnieć strukturalna baza języka, ale pojęcie dowodu jest tutaj nieporozumieniem. Całostki strukturalne są niezbędne ale nie gwarantują sukcesu. Ewolucja może doprowadzić do powstania języka ale nie musi. Tak się składa, że nasi kosmiczni bracia twierdzą, iż w przypadku naszej Ziemi język zawdzięczamy im, bo manipulacje genetyczne jakim nas poddawali przez setki tysięcy lat niesłychanie przyspieszyły naszą "ewolucję". W dodatku różne cywilizacje uczyły nas swoich odmiennych języków, przez to mamy na Ziemi grupy ludzi mówiące językami o zupełnie różnej strukturze.

W tym zakresie Lorenz jest ofiarą Noama Chomsky'ego. Gdyby znał prace B.L. Whorfa może nie popełniłby tego błędu, ale teoria uniwersalizmu językowego Chomsky'ego, będąca teorią wysnutą z wielu obserwacji a nie poddana sprawdzeniu, otumaniła cały świat, gdyż wygląda jak dobra teoria. Odkrycie i prace Whorfa przekreśliły uniwersalizm Chomsky'ego, ale z jednym martwym, choć genialnym oponentem, Chomsky się nie liczy. Ostatnio Daniel Everett, który spędził dwadzieścia lat wśród plemienia Pirahã pokazał, że ich język nie podlega zasadom uniwersalizmu i jest językiem wytworzonym kulturowo przez samo plemię, ale kto by się liczył z jednym Everettem...

Język Pirahã jest bardzo interesujący, bo nie posiada liczebników (kobiety nie potrafią powiedzieć ile posiadają dzieci), ani nie ma określeń dla kolorów, ma za to określenia dla niewidzialnych ludzi i ich oddziaływań - Pirahã wiedzą kto to są duchy. Ta uwaga może być dobrym wstępem do zdania sobie sprawy, że język jako taki umożliwia określenie rzeczy, stanów i działań niefizycznych. Język umożliwia przejście ewolucji na poziom racjonalnie rzecz biorąc niematerialny. Język umożliwia racjonalizację irracjonalności! Naukowiec Lorenz na pewno by się z tym nie zgodził, ale zasady systemowe są nieubłagane: na poziomie rozumu nie da się sensownie mówić o pojęciach wykraczających poza materialistyczną naukę. Duszy (psyche) nie da się umieścić pod mikroskopem naukowej logiki, dusza tak pojęta jest systemem wyżej zorganizowanym i może się o niej wypowiadać jedynie Lorenz-systemowiec lub Lorenz-filozof. Filozofowanie możliwe jest dzięki strukturom materialnym, ale tego nie da się wyjaśnić materialistom i Lorenz-naukowiec powinien o tym wiedzieć.

Od chwili wejścia prymatów na poziom języka zaczęła się ich ewolucja w wyższym wymiarze - materialnie rzecz biorąc ewolucja się zakończyła (choć zmiany w genomie zachodzą), ale kulturowo trwa dalej. Dla Lorenza-naukowca pewnie niepojęte może być jak Pirahã mogli wytworzyć pojęcie dla ducha skoro nikt z zewnątrz im o tym nie powiedział. Czyżby wiedzieli coś o materii o czym nie wiedzą materialistyczni naukowcy? Zwróćmy uwagę, że o duchach można mówić jako o stworzeniach z "materii subtelnej", o fenomenie kulturowym lub o fenomenie religijnym; o tych dwóch ostatnich powiem w komentarzu do następnego rozdziału. Tu chciałbym poruszyć sprawę widzenia duchów przez Pirahã - no bo przecież oni ich widzieli - któż mógłby im o tym powiedzieć. Nasi naukowcy negują istnienie wszystkiego czego nie doświadczą sami lub czego nie podadzą do wiadomości ich wielce utytułowani koledzy. Naukowcy wierzą tyko tym, którzy coś odkryją sami. Czy brak wiary to naukowa cnota czy jedynie (jak to mówi Lorenz) niezdolność do fulguracji?

Nasi kosmiczni starsi bracia mówią nam dużo o materii subtelnej czyli o tych formach materii, których jeszcze nie odkryliśmy. Niestety Lorenz-filozof i Lorenz-systemowiec nie przyjmują do wiadomości istnienia takiej materii jak również obcych cywilizacji. Lorenz jest tylko solidnym naukowcem.