Janina Ochojska - niebo to inni






11. KTO OBLEGA SARAJEWO?



Mimo że piątemu konwojowi nie udało się wjechać do Sarajewa, byliście zdecydowani nadal pomagać temu miastu.

Przez pewien czas przedostanie się do Sarajewa nie było możliwe. Do kolejnego konwoju przygotowywaliśmy się cztery miesiące. Wspólnie z Radiem Zet zorganizowaliśmy akcję: „Piecyk dla rodziny w Sarajewie”. Za pieniądze, które zebraliśmy, kupiliśmy ponad 600 piecyków. Spotkała mnie wtedy zresztą bardzo miła niespodzianka: ksiądz, który przyszedł po kolędzie do mojego warszawskiego mieszkania, w pewnym momencie... wyciągnął kopertę, wręczył mi i powiedział, że to na naszą akcję. Suma, jaka w niej była, wystarczyła na zakup trzech piecyków.
Postanowiliśmy, że przedrzemy się do Sarajewa od wschodu, zostawiając część darów w Belgradzie. To był jeden z najtrudniejszych konwojów. Na granicy węgierskiej zrobiłam dużą awanturę, bo celnicy uznali, że piecyki to nie jest pomoc humanitarna. W takich sytuacjach szybko puszczają mi nerwy. Krzyczałam, kłóciłam się i w końcu nas odprawiono. W drodze do Pale jechaliśmy przez ogromny śnieg; w ciągu dwóch dni zrobiliśmy zaledwie sto kilometrów. Ciężarówki zsuwały się z drogi, rwały się łańcuchy na kołach. W samym Pale cztery dni czekaliśmy na mrozie na pozwolenie wjazdu do Sarajewa. Spotkaliśmy się wtedy z żoną Radovana Karadżicia (osobiście odpowiedzialnego za ostrzał stolicy Bośni), szefową serbskiego Czerwonego Krzyża, która przekonywała nas, żebyśmy zrezygnowali z dalszej jazdy i zostawili dary pod jej opieką. Obiecywała, że jak sytuacja się uspokoi, zawiozą je do Sarajewa, w co, naturalnie, nikt nie wierzył. Rozładowaliśmy tylko te rzeczy, które od początku były przeznaczone dla Serbów - część w domu dziecka pod Pale, a część w Czerwonym Krzyżu. Że to ostatnie miejsce było niepewne, przekonaliśmy się już nazajutrz, widząc serbskich żołnierzy paradujących w przywiezionych przez nas adidasach...

Czy w takich sytuacjach nie rodziła się pokusa zrezygnowania z wysiłków, szukania miejsc bezpieczniejszych, pewniejszych?

Część uczestników chciała od razu zawrócić. Na szczęście byli z nami kierowcy ciężarówek użyczonych bezpłatnie przez LOT, którzy już nie pierwszy raz jechali w konwoju i wiedzieli, że czasem trzeba cierpliwie poczekać. Na jedną noc udostępniono nam pokoje w hotelu i tam przez długie godziny dyskutowaliśmy, co dalej robić. Po burzliwych rozmowach podjęliśmy decyzję, że jeśli następnego dnia rano nie dostaniemy zezwolenia, zawrócimy. Modliłam się w łóżku, żeby przyszła pozytywna odpowiedź, bo nie wyobrażałam sobie, żebyśmy będąc tak blisko, mieli się wycofać. I dostaliśmy zgodę. Byliśmy pierwszym konwojem, który dotarł do Sarajewa po kilkumiesięcznej przerwie!
W czasie tego konwoju poznałam w Sarajewie pewną dziewczynkę. Po placu, gdzie stały nasze ciężarówki, stale kręciły się jakieś dzieci, które o coś prosiły albo po prostu przyglądały się temu, co robimy. Jedna z dziewczynek nie odstępowała mnie na krok. Kiedy wyjeżdżałam, podarowałam jej na pamiątkę psa-przytulankę. Rozpłakała się, rzuciła mi się na szyję. Przyjechał wtedy po nas samochód UNHCR-u, który miał nam pomóc wydostać się z miasta, ponieważ ostrzał bardzo się nasilił. A ta dziewczynka biegła za nami i machała! Zaczęłam się strasznie bać, że coś jej się stanie. Na szczęście w końcu zatrzymała się. Do dziś mam w pamięci ten obraz i własne przerażenie, że nieumyślnie mogłam przyczynić się do jej śmierci. Okazało się jednak, że był to początek dłuższej znajomości. Ilekroć przyjeżdżałam do Sarajewa, spotykałyśmy się w tym samym miejscu. Ja coś jej przywoziłam, ona zapraszała mnie do swojego domu, nigdy jednak jej nie odwiedziłam, bo zawsze wypadało coś ważniejszego. Podczas trzynastego konwoju, w listopadzie 1994 (pamiętnego dla mnie, bo miałam wtedy wypadek), nocowaliśmy przed wjazdem do Sarajewa na parkingu w Pazariciu. Rano obudziło mnie pukanie w szybę. Patrzę, a to moja znajoma dziewczynka! Uciekała razem z matką z Sarajewa do Splitu, zobaczyła nasze samochody i zaczęła mnie szukać. A kiedy podała mi karteczkę z adresem, zbaraniałam. Okazało się, że moja wierna towarzyszka jest... chłopcem i ma na imię Boris. Napisałam potem pod ten adres, ale odpowiedzi nie było. Kto wie, czy udało im się dotrzeć do Splitu.

Zanim wyjechał konwój z piecykami, w grudniu 1993 roku zostałaś kobietą Europy. Kto przyznaje ten tytuł?

Wspólnota Europejska wyróżnia w ten sposób kobiety, których działalność przyczynia się do integracji naszego kontynentu. Dla mnie najważniejsze było to, że byłam pierwszą osobą, której przyznano ten tytuł za działalność humanitarną. W trakcie prezentacji swojej osoby w Brukseli powiedziałam, iż jestem dumna, że Polska z kraju otrzymującego pomoc staje się krajem udzielającym pomocy. I że właśnie pomoc jest najlepszą drogą do integracji, ponieważ sprzyja tworzeniu się więzi między ludźmi z różnych krajów, niezależnie od tego, co dzieje się na poziomie polityki i ekonomii. W dzień przed ogłoszeniem wyników podczas uroczystej kolacji podsłuchałam przypadkiem rozmowę dwóch pań, z których jedna twierdziła, że absolutnie nie można drugi rok z rzędu dać tej nagrody komuś z Europy Wschodniej (rok wcześniej laureatką była Czeszka z Karty 77), bo to może zniechęcić fundatorów. Wróciłam do hotelu uspokojona, że już nikt nie będzie niczego ode mnie chciał. Od początku zresztą nie bardzo wierzyłam, że cokolwiek tam zdziałam, ten świat eleganckich i wpływowych kobiet trochę mnie peszył. Było już dobrze po północy, kiedy zapukała do mnie dziennikarka „Gazety Wyborczej” i oznajmiła, że wybrano mnie. Musiały być jednak jakieś poważne różnice zdań między tymi, którzy podjęli decyzję, bo kiedy na drugi dzień wręczano mi tę nagrodę (była to nagroda honorowa, nie wiązały się z nią żadne pieniądze), pani, która była głównym organizatorem całego przedsięwzięcia, nawet mi nie pogratulowała.
Ten tytuł bardzo się przydał. Dzięki niemu stałam się rzeczywiście znana, moja działalność wzbudziła zainteresowanie społeczeństwa i mediów, co procentowało przy organizowaniu kolejnych konwojów. W kilka dni po powrocie z Brukseli wystąpiłam w programie „Godzina szczerości”, który wspominam miło przede wszystkim dlatego, że pierwszy raz w życiu spotkali się tam moi przyjaciele ze wszystkich środowisk, które były dla mnie ważne: od profesora Sobocińskiego ze Świebodzina po Alaina, który specjalnie na tę okazję przyleciał z Francji. (Nawiasem mówiąc, audycję tę umówiono ze mną w listopadzie, kiedy jeszcze kobietą Europy nie byłam.) W maju 1994 roku otrzymałam - wraz z Jackiem Kuroniem - przyznawany przez „Tygodnik Powszechny” Medal Świętego Jerzego. Szczerze mówiąc, cieszyłam się z niego bardziej niż z tytułu kobiety Europy, było to bowiem wyróżnienie od ludzi, których znałam i podziwiałam.

Jerzy Turowicz powiedział wtedy, że smok, z którym walczysz (bo każdy laureat Medalu walczy z jakimś smokiem), to - bezradność.

Wielu ludzi zmagało się wówczas z tym smokiem. Chodziło nie tylko o Bośnię, ale także o to, co działo się u nas. Jacek Kuroń też zmagał się z bezradnością, bo ludzie tracili wiarę w to, że zmiany w Polsce idą ku lepszemu. Mój wybór padł na byłą Jugosławię, bo było oczywiste, że to największa tragedia na naszym kontynencie od czasu II wojny. Ale w 1994 roku wysłaliśmy też dwa pierwsze konwoje do Kazachstanu. Prowadziliśmy już Centrum Pomocy dla Uchodźców, istniał program Edukacji Humanitarnej. A oprócz tego polska EquiLibre, do której wciąż należałam, kontynuowała to wszystko, czym zajmowała się wcześniej: rozdawanie leków, pomoc szpitalom, domom dziecka.

W czasie uroczystości wręczenia Medalu Jacek Kuroń powiedział o Tobie i Tomku Wilku: „To dzieło wyrasta z ich miłości (...). Oni sobie tego nie powiedzieli, ale są nierozerwalni. Ja nawet mówiłem: słuchajcie, nie wolno tak. Was powinno być w tym konwoju dwoje, a jesteście jedno”.

Jacek przesadził.

To nie było wielkiego uczucia?

Byliśmy z Tomkiem nierozerwalni w tym sensie, że tej pracy nie dało się wykonywać w pojedynkę. Stale byliśmy razem - w biurze, na konwojach. Właściwie trochę mu „matkowałam”, gdyż Tomek w tragicznych okolicznościach stracił całą rodzinę. Z drugiej strony, ja - choć postrzega się mnie jako osobę samodzielną i energiczną - w działaniu bardzo potrzebuję wsparcia innych osób, ścisłej współpracy. Temu, co robiliśmy, trzeba było poświęcić się całkowicie. Tomek zawalił nawet studia; studiował zaocznie prawo.

W wypadku, który zdarzył się podczas trzynastego konwoju, omal razem nie zginęliście.

Konwoje do Sarajewa stawały się coraz bardziej niebezpieczne. Po wjechaniu na terytorium Bośni wszyscy obowiązkowo musieli założyć kamizelki kuloodporne i hełmy. Muzułmanie zdobyli wprawdzie wzgórza Igman, przez które prowadziła droga do miasta, ale ostatnie dwa kilometry zjazdu były odsłonięte i tam można było dostać się pod ostrzał Serbów. Dojechaliśmy na Igman o trzeciej po południu. Musieliśmy czekać do zapadnięcia zmroku; z góry widać było, jak przy drodze, którą mieliśmy za kilka godzin jechać, wybuchają pociski. Razem z nami czekało szereg innych samochodów. Jeździły wtedy do Sarajewa również konwoje komercyjne: za przywiezienie tony żywności lub drewna można było dostać trzysta marek! Wielu ludzi ryzykowało, żeby zarobić te pieniądze.
Zjechaliśmy nocą bez świateł, białe boki ciężarówek zapaćkaliśmy błotem, żeby nie były zanadto widoczne. Po bokach drogi z trudem dostrzec można było prymitywne osłony wzniesione przez Bośniaków z wraków samochodów, zwalonych drzew, płotów. Mieliśmy szczęście, nikt do nas nie strzelał. Na dole okazało się jednak, że nie mamy pozwolenia na wjazd do Sarajewa. Konwój zatrzymał się przed szpitalem w Hrasnicy. Otaczał nas krajobraz prawdziwie księżycowy: domy zrujnowane lub poprute kulami, niemal we wszystkich oknach były folie zamiast szyb. Noce były najbardziej niebezpieczne. Słychać było serie z broni maszynowej, rzadziej moździerze, czasem odzywały się działka przeciwlotnicze, wyposażone w pociski rozpryskowe. Na myśl o tym, co taki pocisk może zrobić z człowiekiem, cierpła skóra... Rano przejechaliśmy w - jak się nam wydawało - spokojniejsze miejsce, do Sokolovici. Tu domy były porządniejsze, przypominały okres prosperity, jaki przeżywała ta okolica podczas olimpiady. Jednak bieda była taka jak wszędzie - otoczył nas tłum umorusanych dzieci, żebrzących o jedzenie. W sklepach najłatwiej było o wódkę i papierosy.
Pojechałam z Tomkiem do Sarajewa, żeby załatwić formalności. Nie było nas trzy dni; zdobyliśmy pozwolenie, ale nie mogliśmy z kolei wydostać się z miasta. Przez ten czas walki przybliżyły się do miejsca, gdzie stały nasze ciężarówki, i oczekiwanie stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Nastroje w konwoju były burzowe... Ostatecznie udało nam się podjechać w pobliże lotniska i tam rozładować dary w bazie Merhametu. W drogę powrotną znów wyruszyliśmy wieczorem, ze zgaszonymi światłami. Nasz samochód jechał pierwszy, Tomek prowadził, obok niego siedział Izet - przewodnik, którego zabraliśmy w Pazariciu. Druga w szeregu była furgonetka, którą jechali Grzegorz Bek i dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” Michał Okoński. W pewnym momencie zobaczyłam oślepiający błysk: przed naszym samochodem wybuchł pocisk. Sam wybuch nie uszkodził wprawdzie auta, ale silny podmuch przesunął je i zaczęło nas ściągać w stronę przepaści. Izet wołał: „Desno! Desno!”, co znaczy: „W prawo!”, ale Tomek nie był już w stanie wyprowadzić auta na drogę.
Znałam dobrze tę górę i wiedziałam, gdzie spadamy. Pomyślałam tylko, że to już koniec i że szkoda... Samochód koziołkował, zdążyłam jeszcze przeżegnać się w myślach. Jednakże gdzieś po piętnastu metrach auto gwałtownie stanęło. Otwarta maska zatrzymała je na półce skalnej. Tomka i Izeta wyrzuciło na zewnątrz przez okna. Pod nami było jeszcze pięćdziesiąt metrów... Usłyszałam głos Tomka wołającego, żebym wyłączyła silnik. Przesunęłam się do przodu i przekręciłam kluczyk. Pomyślałam wtedy, że pewnie nikt nie zauważył, jak spadaliśmy, bo przecież było ciemno, a mieliśmy jechać w odległości stu metrów jeden od drugiego. Ale Tomek jechał na tym odcinku dość wolno i Grzegorz z Michałem widzieli, co się stało. Zrobili wówczas to, czego w żadnym wypadku nie wolno im było zrobić: zatrzymali się. Zanim wjechaliśmy do Bośni, odbyła się odprawa, na której informowaliśmy, jak należy się zachować w przypadku tego rodzaju zdarzeń. Jeżeli jakiś samochód zostanie uszkodzony, a nie ma możliwości zabrania jego pasażerów od razu z drogi (przy czym może to zrobić tylko ostatni pojazd w konwoju), to należy jechać dalej i wrócić po nich dopiero wówczas, gdy reszta znajdzie bezpieczne miejsce na postój. Oni jednak stanęli, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób narażają cały konwój.
Na szczęście ciężarówkę, która jechała za nimi, prowadził „weteran” konwojów do Bośni, Darek Płatek z LOT-u. Podjechał i zapytał, czemu stoją. „Janka spadła!” „No to spier...ajcie!”, zawołał Darek i wyrzucił przez okno ręcznik, żeby wiedzieć, gdzie nas szukać. Wszystko odbyło się tak szybko, że pozostałe auta w konwoju w ogóle nie zauważyły, że coś się stało. Jechały zresztą pod silnym ostrzałem. Dopiero gdy stanęły przy najbliższym posterunku, Darek, który wcześniej zabronił podawać tę informację przez radio, powiedział wszystkim, że mieliśmy wypadek. Zaraz też chciał jechać z powrotem karetką, która tam stała, ale ponieważ ostrzał trwał, nie było to możliwe. Kiedy podbiegł do żołnierzy i wymienił moje imię, jeden z nich zrobił gest naśladujący człowieka poruszającego się o kulach...

Co działo się w tym czasie z wami?

Auto leżało na boku, podwoziem w stronę przepaści. Tomek wyciągnął mnie przez dach; pamiętam tylko, że prosiłam, by odnalazł kule. Leżałam uczepiona jakiejś skałki i bałam się, że osunę się w dół. W końcu straciłam przytomność. Ocknęłam się, kiedy pakowano mnie do śpiwora. Wyszło po nas z Hrasnicy wojsko bośniackie. Znieśli mnie w dół w tym śpiworze, Tomek i Izet zeszli o własnych siłach. Wszyscy byliśmy w szoku. Tomek miał stłuczoną rękę i zadrapania na twarzy, Izet też był lekko pokiereszowany i narzekał, że boli go żebro. Mimo iż wyrzuciło ich z auta, nie ucierpieli tak bardzo, bo mieli na sobie kamizelki. Ja kamizelki nie miałam, była dla mnie za ciężka. Bardzo się potłukłam, głowę i całe ciało miałam obolałe, bałam się o kręgosłup. W Hrasnicy zaniesiono nas do szpitala polowego i zrobiono zdjęcia rentgenowskie. Na szczęście nie miałam żadnego złamania. W tym szpitalu znaleźli nas Darek i Grzegorz, którzy przyszli pieszo przez góry.
Na drugi dzień zostaliśmy wypisani. Niestety, z powodu ostrzału nie mógł po nas przyjechać żaden samochód. Chłopcy nieśli mnie przez góry na noszach zrobionych z dwóch kijów i śpiwora. Kiedy dotarliśmy na posterunek, czekała już na nas gorąca herbata, a na mnie - auto wyściełane kocami.

Wiadomość o Twoim wypadku dotarła do Polski dość późno.

Nie chcieliśmy wzbudzać niepotrzebnej paniki. W konwoju było trzech zaufanych dziennikarzy, z łatwością więc zablokowaliśmy informacje. Dopiero z Czech wysłaliśmy komunikat o tym, co się stało. Po powrocie do kraju Michał napisał reportaż, który zatytułował Nadgodziny Pana Boga.

Wspomniałaś o tym, iż zatrzymując się po waszym wypadku, Grzegorz i Michał złamałi zasadę obowiązującą w konwoju. Jakich innych zasad musieli przestrzegać uczestnicy?

Przed wyjazdem nie wolno było zbyt wiele jeść i należało się wypróżnić, bo zdarzało się, że w czasie ostrzału ktoś, ze zdenerwowania... Jechało się w kamizelkach kuloodpornych, z ustaloną prędkością i w umówionej kolejności. W razie ostrzału należało jak najszybciej opuścić pole zagrożenia. Podczas odpraw na posterunkach (tzw. checkpointach) nie wolno było wysiadać z samochodów. Nawet na pójście za potrzebą trzeba było mieć zgodę kierownictwa. Nie wolno było robić zdjęć. Na ewentualne pozdrowienia należało odpowiadać neutralnie - otwartą dłonią (Bośniacy pozdrawiali się zamkniętą pięścią, Serbowie - trzema wzniesionymi palcami). W czasie postoju nie wolno było schodzić z asfaltu - pobocza mogły być zaminowane. Nie wolno też było podnosić niczego z ziemi, bo nawet długopis mógł być miną-pułapką.

Był to ostatni konwój zorganizowany przez Ciebie w ramach EquiLibre. Dlaczego?

Od pewnego czasu narastał konflikt między mną a Alainem. Pierwsze nieporozumienia pojawiły się przy okazji akcji „Mir Sada”; miałam wiele zastrzeżeń do organizacji tego przedsięwzięcia i napisałam o tym Alainowi w raporcie. On z kolei uważał, że nie powinniśmy jeździć do Belgradu i Kosowa, chciał też, żeby do niego należała decyzja, kiedy który konwój wyjedzie. Ja domagałam się większej samodzielności. Mieliśmy już swoje zobowiązania w kraju, umawialiśmy się ze sponsorami na określone terminy, sterowanie tym z Lyonu zaczynało być uciążliwe. Chciałam też, aby dostrzegano, że pomoc, którą przywozimy, pochodzi z Polski, a nie z Francji. Alain mówił, że chodzi mi o reklamę, a nie pomaganie ludziom. Odpowiedziałam: „A tobie o co chodzi? Przecież wozisz ze sobą dziennikarzy i wszędzie trąbisz, że to pomoc francuska!” A dla nas było bardzo ważne, żeby ci, wśród których prowadzimy zbiórki, mieli poczucie, że to ma jakieś oddźwięk. Ponadto szyld francuski wcale nie ułatwiał nam zbierania pieniędzy; wyobrażano sobie, że jesteśmy finansowani z zagranicy i w związku z tym nie potrzebujemy takiego wsparcia jak inne organizacje. No cóż, nasze temperamenty nie przyczyniały się do złagodzenia napięć... W trakcie trzynastego konwoju spotkaliśmy się z Alainem na terenie Bośni i wtedy kazał nam zerwać z samochodów nalepki EquiLibre. Francuzi ogłosili bowiem, że na razie zawieszają pomoc dla Sarajewa. Był to sygnał, że nasze drogi nieuchronnie się rozchodzą. Oficjalnie rozstaliśmy się w grudniu 1994 roku. Wtedy powstała Polska Akcja Humanitarna.
Pomimo konfliktu rozstanie było przyjazne. Choć statut pozwalał Alainowi na zatrzymanie całego majątku, wszystkie pieniądze, które zgromadziliśmy na kontach w Warszawie, Toruniu i Łodzi, zostały przekazane Akcji. Podobnie wyposażenie biur. Na konferencji prasowej powiedzieliśmy, że usamodzielnienie się to kolejny etap rozwoju. Zasług Alaina dla Polski nie sposób przecenić. Trzeba pamiętać, że EquiLibre niezależnie od całej pomocy, jaką tu przywiozła, zainspirowała powstanie dwóch innych organizacji humanitarnych: Towarzystwa Solidarnej Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy Obywatelskiej im. Anny Fiszerowej (gdzie działa Bogdana). Do dziś istnieje też Polska Fundacja EquiLibre; podobnie jak tamte, ma swą siedzibę w Krakowie.

Dokąd pojechał pierwszy konwój Polskiej Akcji Humanitarnej?

Naturalnie - do Sarajewa. Nie był to jednak konwój z darami, ale... z prezydentami [śmiech]. I tak naprawdę to nie był konwój, tylko przelot. W związku z tym, że zbliżał się tysięczny dzień oblężenia miasta, prezydent Sarajewa Tarik Kupusović zaprosił prezydentów wszystkich miast, które organizowały pomoc dla jego mieszkańców, do odwiedzenia stolicy Bośni w styczniu 1995. Z Polski zaproszono osiem miast; pojechali prezydenci lub przedstawiciele władz Gdańska, Łodzi, Piły (gdzie zorganizowano akcję „Tramwaj dla Sarajewa”), Torunia, Warszawy i Wrocławia. My pomogliśmy ten wyjazd zorganizować. Po raz drugi pojechał wtedy z nami Marek Edelman. Okazało się, że byliśmy jedyną delegacją, która nie przyjechała z pustymi rękami: przywieźliśmy dwa przenośne zestawy EKG i respirator dziecięcy, których zakup został sfinansowany przez zaproszone miasta.
Sarajewo stało się głównym punktem, do którego docierała nasza pomoc. Mieliśmy coraz więcej przyjaciół. Jeździłam tam na Wielkanoc i na Sylwestra; jakoś nie potrafiłam wtedy spędzać świąt w Polsce. Od września 1995 zaczęliśmy też regularnie dostarczać pomoc do Tuzli. Były to bardzo trudne konwoje, ponieważ nie można było korzystać z normalnych dróg. Jechaliśmy lasami, często błądziliśmy, baliśmy się, że wpadniemy na serbskie posterunki. Podczas pierwszego z tych konwojów staliśmy przed Tuzlą, czekając, aż Bośniacy skończą rutynową kontrolę naszych ciężarówek. Trwało to dosyć długo, zaczynaliśmy się już niecierpliwić. Jednak opieszałość żołnierzy uratowała nam życie. Kiedy tam czekaliśmy, przyszła wiadomość, że dwie ciężarówki, które przepuścili wcześniej, zostały spalone... Pokazali nam inną drogę, jeszcze bardziej niebezpieczną od tych, którymi do tej pory jechaliśmy. Podziwiam kierowców, którzy wtedy z nami byli. W dole po bokach drogi widzieliśmy ciężarówki, które się z niej osunęły. W pewnym momencie wjechaliśmy w skalną grotę i miałam ochotę zawrócić konwój, wydawało mi się bowiem, że droga zaraz się urwie. Okazało się jednak, że był to tunel, przebity w pośpiechu, nie wykończony, ale przejezdny. Podczas innego konwoju - w lutym 1996 - utknęliśmy po drodze z Tuzli do Sarajewa: trzy dni staliśmy w olbrzymim śniegu i w końcu wyciągnęli nas stamtąd żołnierze IFOR-u, Pakistańczycy.

Jak udawało wam się w tym czasie wysyłać kilka konwojów rocznie? Przecież zainteresowanie wojną w Bośni malało.

Wciąż nie mieliśmy problemów z zebraniem darów. Mieliśmy natomiast problemy z ciężarówkami. Trudne warunki jazdy i czekające kierowców niebezpieczeństwa, a przede wszystkim niepewność, czy wszystkie samochody powrócą, sprawiały, że trzeba było bardziej intensywnie szukać sponsorów. Bardzo pomógł nam wtedy LOT, to właściwie dzięki niemu te najtrudniejsze konwoje do Bośni w ogóle doszły do skutku. Kiedy mieliśmy już obietnicę, że LOT da nam dwie ciężarówki, łatwiej było namówić inne firmy.

A jak oceniasz waszą pomoc na tle tego, co docierało do Bośni w tamtym czasie?

Trudno się porównywać z gigantami... Mieliśmy tę satysfakcję, że dysponując dużo skromniejszymi środkami, dostarczaliśmy pomoc, która była zauważana i której - co może ważniejsze - nie rozkradano. Tego, co przywoziliśmy, nie było może wiele w stosunku do potrzeb, ale przynajmniej mieliśmy kontrolę nad tym, co się z tym dzieje. Transporty wielkich organizacji humanitarnych były okradane systemowo: przez bośniackie wojsko, urzędników różnych szczebli, bardziej przedsiębiorczych cywilów.
Na początku trochę mnie oburzało, że giganci nie troszczą się o to, co dzieje się z ich darami, a także że wydają mnóstwo pieniędzy na diety, noclegi, rozbudowaną administrację. Później zdałam sobie sprawę, że dzięki takim „rozrzutnym” organizacjom wielu ludzi w Bośni znajdowało zatrudnienie - byli tłumaczami, przewodnikami, kierowcami - i zarabiało pieniądze pozwalające utrzymać rodziny. Na nas nie dało się nic zarobić.

W pewnym momencie pojawił się projekt odbudowy szkoły w Sarajewie. Jak do tego doszło?

Pomysł narodził się w 1996 roku, kiedy kończyliśmy zawożenie darów do Bośni, bo po zawarciu porozumienia w Dayton doraźna pomoc powoli przestawała być potrzebna. Widzieliśmy, że szereg państw, bogatszych i biedniejszych, podjęło podobną inicjatywę - od Japonii i Szwecji począwszy, a na (przykładowo) Malezji skończywszy. Udało nam się zainteresować tą ideą grono wpływowych osób w Polsce, w maju 1997 roku powstał Komitet Odbudowy Szkoły w Bośni, któremu przewodniczył Tadeusz Mazowiecki. Jeszcze w czasie trwania działań wojennych upatrzyliśmy sobie szkołę, którą postanowiliśmy otoczyć szczególną opieką - znajdowała się ona w dzielnicy Stary Grad. Zawoziliśmy tam przybory szkolne, ławki, krzesła, tablice. Budynek szkolny był całkowicie zrujnowany i lekcje odbywały się w zaadaptowanej na ten cel starej willi. Niestety, zanim zdążyliśmy zebrać odpowiednie środki, odbudową tej szkoły zajęli się Norwegowie. Szukaliśmy więc dalej i trafiliśmy na szkołę w dzielnicy Dobrinja. Znajdowała się ona blisko miejsca, gdzie przebiegała linia frontu, dlatego została poważnie zniszczona. Przed wojną chodziło do niej 2600 dzieci; teraz uczyło się ich przeszło 800 - w pomieszczeniach sklepowych, mieszkaniach, piwnicach. Były to dzieci bośniackie, chorwackie i serbskie.
Niestety, pomysł odbudowy szkoły w Sarajewie zabrała powódź w Polsce latem 1997 roku. Potrzeby w kraju były tak ogromne, że musieliśmy wstrzymać wszystkie inne akcje. Nie pojechały wtedy między innymi konwoje do Kazachstanu i do Czeczenii. Zbiegiem okoliczności, kiedy byliśmy już na terenach dotkniętych powodzią, telewizja wyemitowała zrobiony dużo wcześniej film o szkole w Sarajewie i naszych zamierzeniach. Możesz się domyślać, jak to zostało przyjęte... Jest, niestety, tak, że własna tragedia przyćmiewa inne tragedie. I to mnie nawet nie dziwi, ale zaskoczyły mnie emocje, jakie towarzyszyły pretensjom pod naszym adresem. Zdarzały się telefony z wyzwiskami...
Do pomysłu odbudowy wróciliśmy w roku następnym. W tym czasie jednak budynek szkoły, który leżał na linii rozgraniczenia między dwiema częściami państwa bośniackiego: Federacją Muzułmańsko-Chorwacką i Republiką Serbską, został zajęty przez Serbów. Interwencja IFOR-u doprowadziła do ich usunięcia, ale i tak nie można było na razie rozpocząć prac i wyglądało na to, że w ogóle nieprędko będzie to możliwe. Uznaliśmy, że trzeba od nowa zacząć poszukiwania. Znaleźliśmy kolejny zniszczony budynek i przystąpiliśmy do sporządzania dokumentacji. Dosłownie w dniu, w którym otrzymaliśmy wstępny kosztorys, wybuchła wojna w Kosowie... Wobec nowych potrzeb i piętrzących się przeszkód podjęliśmy decyzję, że nie będziemy kontynuować tego projektu. Zebrane środki - nieco ponad 100 tysięcy marek - przeznaczyliśmy na wyposażenie szkoły w Dobrinji.

Czy zainteresowanie, jakie towarzyszyło zbiórce darów dla uchodźców z Kosowa w 1999 roku, można porównać z odzewem na Twój apel o pomoc dla Bośni siedem lat wcześniej?

Różnica była ogromna - widać, jak wielka zmiana dokonała się w stosunku społeczeństwa do tego rodzaju akcji. Wtedy też było wspaniale, ale zaangażowanie nie było jeszcze tak powszechne. Tym razem po naszym apelu zgłosiło się mnóstwo ludzi gotowych ofiarować swój czas, firm proponujących konkretne produkty, bardzo dużo osób pytało o numer konta (w ciągu miesiąca wpłynęło na nie 300 tysięcy dolarów!). Zbiórka darów przebiegła bardzo sprawnie.
Dużo czasu zajęło nam natomiast zdobycie informacji, jakich zezwoleń potrzebujemy, i wybór partnera, który odebrałby i rozdzielił nasze dary na miejscu. Kilka dni poświęciliśmy na przykład na to, żeby się dowiedzieć, co to jest dokument T-1, którego wymagano od nas w kilku krajach tranzytowych; okazało się, iż chodzi o gwarancję celną - oświadczenie banku, że dysponujemy środkami, by zapłacić cło od wartości towaru, jaki wieźliśmy, gdyby taka konieczność zaistniała. A mieliśmy tego towaru za 123 tysiące dolarów! Musieliśmy na naszym koncie zablokować ogromne sumy pieniędzy - zarówno za pierwszy, jak za drugi konwój, który wyjechał dwa tygodnie później. Procedura odblokowania zajęła trzy miesiące. Żądanie tego dokumentu było o tyle absurdalne, że my żadnego cła nie płaciliśmy.

Czym jeszcze przygotowanie tego konwoju różniło się od poprzednich?

Tym na przykład, że nie musieliśmy wcale dzwonić i prosić o ciężarówki - chętni zgłaszali się sami. Nowością było też to, że musieliśmy koordynować pracę 150 punktów, gdzie zbierano dary. Nigdy wcześniej nie byliśmy aż w tylu miejscach naraz! Wreszcie, zadziwiająca była różnorodność form zbiórek. Zbierano dla nas przez Internet, na pokazie mody, na koncertach „Perfectu”, na balu zorganizowanym przez AWF w Warszawie i w czasie meczu oldboyów Widzewa i Legii. Teatr „Bagatela” z Krakowa przekazał nam dochód z jednego spektaklu. „Trójka” licytowała pisanki przygotowane przez Jacka Kuronia. „Gazeta Wyborcza” wydrukowała specjalny dodatek i z każdego egzemplarza 10 groszy szło na nasze konto. Zbierały dla nas oddziały „Gazety”, szkoły, harcerze, rozmaite mniejsze organizacje. Wielu ochotników włączyło się w naszą akcję zbierania darów przed supermarketami.

Czy potrafiłabyś powiedzieć, ile osób pracowalo dla was w tych dniach?

Tego nie wiem. Z pewnością jednak ich liczbę należy liczyć już nie w setkach, jak dawniej, ale w tysiącach.

Wspomniałaś, że długo szukaliście partnera, który odebrałby wasz konwój w Albanii. Na kogo w końcu się zdecydowaliście?

Wybraliśmy międzynarodową operację „Arcobaleno” („Tęcza”), która zaoferowała nam bezpłatne miejsca na promie z Bari do Durres oraz ochronę konwoju na terytorium Albanii. Operację tę finansowała Unia Europejska, a koordynowało włoskie wojsko. Dzięki temu, że tak pieczołowicie kompletowaliśmy dokumenty, konwój dojechał bez problemów. Część konwojów innych organizacji została po drodze zatrzymana, bo nie miały wspomnianej gwarancji T-1 albo świadectwa badań fitosanitarnych (stwierdzającego, że wieziona żywność spełnia określone normy) czy informacji o pochodzeniu leków. Nie wszyscy wiedzieli też o odrębnych przepisach wprowadzonych przez poszczególne kraje. Mogłoby się wydawać, że konwoje z pomocą humanitarną mają wszędzie otwartą drogę i mogą zawieźć, co chcą. Tak nie jest. One również podlegają przepisom i ścisłej kontroli.

Drugi konwój, który wyjechał 29 kwietnia, miał już jednak pewne kłopoty...

Ale nie na trasie, lecz w samej Albanii, która z dniem l maja wprowadziła nowe przepisy celne; ogłoszono tę zmianę zresztą dopiero 5 maja. W nowym rozporządzeniu na liście artykułów, które mogła wwozić pomoc humanitarna, nie było środków czystości, pieluch i witamin. A my akurat wieźliśmy tego mnóstwo. Na przykład ciężarówka, którą jechał Jurek Owsiak, była wypełniona witaminami, strzykawkami i środkami opatrunkowymi. Co więcej, tej nocy, kiedy nasz konwój przeprawiał się promem przez Adriatyk, Albania zerwała współpracę z „Arcobaleno”. Rozpoczęły się rozmowy, i to na najwyższym szczeblu - interweniował sam premier Włoch.

Dlaczego Albańczycy utrudniali pomoc, skoro równocześnie dramatycznie o nią apelowali wobec wzmożonego naplywu uchodźców?

Albańscy urzędnicy zorientowali się, że do kraju wpływa strumień darów, a oni nic z tego nie mają. Niewiele brakowało, a doprowadziliby do tragedii - gros pomocy popłynęłoby do Macedonii, a uchodźcy w Albanii przymieraliby głodem. Po dwu dniach oczekiwania podjęto wreszcie decyzje. Część darów rozładowaliśmy w Durres, a trzy ciężarówki (w tym tę sfinansowaną przez Wielką Orkiestrę) przepuszczono w głąb kraju i dary trafiły bezpośrednio do obozów. Kolejne konwoje musiały już jednak rozładowywać dary w magazynach „Arcobaleno” w Durres, skąd zabierały je ciężarówki tej organizacji. Co się z nimi dalej działo, śledzili nasi przedstawiciele. Może psychologicznie nie dawało to takiej satysfakcji, jak wtedy, gdy zawoziliśmy pomoc bezpośrednio do celu, ale miało tę dobrą stronę, że na bardzo trudnych drogach albańskich małe ciężarówki „Tęczy” radziły sobie lepiej niż nasze „olbrzymy”. O polityce władz albańskich w tym czasie - utrudniającej dostarczanie pomocy - można by jeszcze wiele mówić. Opinia publiczna nie wie na przykład, że działające w Albanii międzynarodowe organizacje humanitarne musiały słono płacić za dzierżawę terenów, na których tworzyły obozy dla uchodźców z Kosowa. Władze pozwalały rozładowywać dary tylko tym organizacjom, które się w Albanii zarejestrowały - a procedura rejestracji była żmudna i bardzo kosztowna. W dodatku ich działalność została opodatkowana. Mówię o tym, żeby uzmysłowić dramatyczność sytuacji, w jakiej nieraz znajdują się ci, którzy dostarczają pomoc. Z jednej strony - ludzie, którzy umierają z głodu, zimna i chorób, z drugiej - władze, które mnożą trudności. Z tym samym problemem zetknęliśmy się potem w Serbii, gdzie serbskie władze utrudniały wpuszczenie transportów z darami dla serbskich uchodźców z Kosowa.

Przy okazji konwojów z pomocą dla Kosowian zrodził się nowy pomysł...

Widzieliśmy w Albanii tłumy włoskich wolontariuszy, którzy budowali obozy, prowadzili punkty medyczne, magazyny, przedszkola, wydawali jedzenie... Do naszego biura w Warszawie zgłaszało się w tym czasie dużo młodych ludzi, którzy podczas wakacji chcieli też w ten sposób pracować. A my mogliśmy ich tylko kierować do zagranicznych organizacji. Uznaliśmy, że czas najwyższy przejść do kolejnego etapu pomagania - stworzyć własną misję w Kosowie.
Przygotowujemy dwie grupy wolontariuszy, którzy mogliby w przyszłości pracować w takiej misji. Jedną stanowić mają ochotnicy wykonujący proste prace, jak rozładunek i rozdzielanie żywności i ubrań; wbrew pozorom, takich osób najbardziej misjom brakuje. Drugą - ochotnicy posiadający określone umiejętności przydatne w danym miejscu (lekarze, pielęgniarki, elektrycy, hydraulicy itp.). Wolontariusze z obu grup odbędą praktyki w ramach misji innych organizacji (np. UNHCR czy Lekarze Świata) albo przejdą szkolenie w kraju.
Równocześnie w Kosowie są dwaj nasi przedstawiciele, którzy mają tam stworzyć biuro, przygotować zadania dla wolontariuszy, przedstawić nasze projekty dużym organizacjom międzynarodowym, które mogłyby je sfinansować. Te „giganty” dysponują ogromnymi środkami, ale wspierają inwestycje głównie w dużych miastach, ponieważ nie mają przedstawicielstw w terenie. My wybraliśmy południowe Kosowo - gminy Kačanik (zamieszkaną przez Albańczyków) i Štrpce (enklawa serbska) - ponieważ tam stacjonują żołnierze polskiego KFOR-u. Zaprosiliśmy do współpracy różne polskie organizacje pozarządowe, ponieważ misja podejmować ma działania w najróżniejszych dziedzinach. Chcemy na przykład pomóc w odbudowie szkół, domów kultury, stworzyć świetlice, które miałyby „ściągać” dzieci z ulicy i zachęcać je do kontynuowania nauki. Jest to pomysł przetestowany już w wielu krajach, również przez nas - prowadzimy taką świetlicę w Łodzi. Chcemy, aby w tych świetlicach dzieci, oprócz odrabiania lekcji i zabaw, uczyły się języka angielskiego i pracy z komputerem.

Chcecie instalować komputery tam, gdzie dzieciom brakuje zeszytów?

Te dzieci mają za sobą okropne przeżycia. Wiele z nich nie chce się uczyć, bo nie widzi sensu nauki. Muszą mieć coś, co je zaciekawi i pomoże zapomnieć o wojennym koszmarze.
A dlaczego komputery? Pamiętaj, że w pomocy humanitarnej, tak jak w każdej innej dziedzinie, dużą rolę odgrywają mody. Dziś łatwiej zdobyć środki na wyposażenie pracowni komputerowej niż na dożywianie dzieci. Można się z tego powodu oburzać czy gorszyć, ale moim zdaniem trzeba z takich możliwości korzystać, zwłaszcza jeśli to ma sens, bo jest dla dzieci atrakcyjne.

Chciałbym, żebyś powiedziała coś więcej o kierowcach, którzy z wami jeżdżą. Ich postacie pojawiają się sporadycznie w Twojej opowieści, ale można odnieść wrażenie, że to ludzie wyjątkowi: odważni, przytomni, opanowani, gotowi narazić życie. Czy rzeczywiście wszyscy są bohaterami?

To są typowi „bohaterowie drugiego planu”. O nas, którzy organizujemy pomoc, mówi się w mediach, robi się nam zdjęcia. Ich prawie nie widać, a przecież od ich postawy zależy powodzenie konwoju. Jeżdżą z nami z różnych powodów. Jedni trafiają do nas, bo uważają, że trzeba jechać, a inni, bo ich firma dała samochód, a oni zgodzili się go poprowadzić. Są i tacy, którymi kieruje ciekawość, chęć przeżycia „męskiej przygody”. Co ciekawe jednak, kiedy wjeżdżaliśmy na przykład do Bośni, u niemal wszystkich budziło się poczucie misji i przekonanie, że warto było zaryzykować.
Prezes mleczarni w Turku podarował nam na trzynasty konwój auto wypełnione produktami jego firmy. Pojechał nim ten z zakładowych kierowców, który najbardziej bał się prezesowi odmówić. Spróbuj sobie wyobrazić tego człowieka: urodził się w Turku, ożenił się w Turku, pracował w Turku i nigdy właściwie poza Turek nie wyjeżdżał. I nagle ten mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna po raz pierwszy w życiu opuszcza Polskę (specjalnie z tej okazji wyrobiono mu paszport) i jedzie do kraju ogarniętego wojną, nie mając zupełnie pojęcia o tym, co się tam dzieje i co go czeka po drodze. Po odprawie przed wjazdem do Bośni - kiedy przeważnie „straszymy”, żeby przygotować ludzi na najgorsze - oświadczyliśmy, że kto chce, może się jeszcze wycofać. Byłam niemal pewna, że „Turek” - tak go nazywaliśmy - z ulgą się zgłosi. Ale pomyliłam się. Może bał się zostać sam, może nie wiedział, jak po powrocie wytłumaczyłby swoją decyzję znajomym, a może nie chciał porzucić powierzonej mu furgonetki? W każdym razie pojechał. Było widać, że wszystko w nim się kotłuje. W odróżnieniu od innych wcale nie ukrywał swego strachu. To było zresztą ujmujące, że nie udawał, nie zgrywał „twardziela”. Kiedy wjechaliśmy na Igman i widać było, że Serbowie ostrzeliwują dalszy odcinek drogi, „Jeżu”, doświadczony kierowca, zapytał „Turka”, czy nie chciałby zostać tu i na nas poczekać. I „Turek” powiedział wtedy, że nie zostanie.
Szczerze mówiąc, podziwiałam tego człowieka. Znalazł się w konwoju przypadkiem, nigdy nie marzył o awanturniczym życiu. Bał się bardzo. Co w nim zwyciężyło ten strach? Trudno powiedzieć. Ale to jego zmaganie z samym sobą było piękne. I widać było, już w powrotnej drodze, jak ta decyzja, by być w konwoju do końca, bardzo go odmieniła. To właśnie jego samochód zabrał mnie po wypadku z posterunku, dokąd koledzy przynieśli mnie przez góry na noszach. „Turek” sam uprzątnął z auta wszystkie rzeczy, sam rozłożył koce, żeby było mi wygodnie, i sam to auto poprowadził, choć wcześniej na tym odcinku jechałby pewnie skulony obok kierowcy. Widać było, że przeżył coś, co dało mu poczucie własnej wartości.

Według księdza Tischnera lęk przed śmiercią nie jest największym lękiem. O wiele większym lękiem napełnia czlowieka możliwość utraty honoru.

Myślę, że w „Turku” było to zmaganie. U innych te lęki nieraz się kumulowały i potem wychodziły na jaw w postaci nagłych wybuchów złości. A u niego wszystko rozegrało się na naszych oczach. I to w taki sposób, że nie było w tym histerii, paniki, zarażania innych własnym niepokojem. Raczej nas tym swoim lękiem i zmaganiem z nim jednoczył.
Muszę wspomnieć o jeszcze jednym elemencie: fakt, że w naszych konwojach przyjeżdżali kierowcy, którzy zostawiali rodzinę i bezpieczną pracę, ryzykowali i nie dostawali za to pieniędzy, był dla ludzi, do których docieraliśmy, czymś symbolicznym. Skoro komuś chciało się ryzykować i jechać taki kawał drogi, to znaczy, że jest nadzieja...

Jak radziłaś sobie w sytuacjach, gdy kierowcy zaczynali się buntować albo kiedy zwyczajnie puszczały im nerwy?

Bywały trudne chwile... Ale wiesz, ja często byłam jedyną kobietą w konwoju. Miało się swoje sposoby [śmiech]. Myślę, że najbardziej przekonujące było to, iż starałam się im zawsze mówić prawdę. A także to, że nie oczekiwałam żadnych przywilejów, na przykład z powodu niepełnosprawności. Jak ktoś burczał, że z konwoju robi się „prywatna wycieczka pani Ochojskiej”, to robiło mu się głupio, kiedy wieczorem myłam się w lodowatej wodzie i kładłam spać na ziemi albo na paletach razem z innymi. W trudnych momentach mogłam liczyć na doświadczonych kierowców. Takich jak Darek Płatek z LOT-u, który jeździł z nami do Bośni, Serbii i Czeczenii. Darek to typ „macho”, silny facet, były komandos, którego życie nie głaskało po głowie. Kiedy konwój natrafiał na przeszkodę i długie godziny oczekiwania powodowały, że kierowcy zaczynali narzekać i rozglądać się za alkoholem, Darek wyszukiwał im najróżniejsze zajęcia, byle tylko nie dopuścić do rozprzężenia.

Dużo się pije na konwojach?

Obowiązuje zakaz picia. Kierowcy podpisują wręcz deklarację, że nie będą pili. W praktyce alkohol załatwia jednak różne problemy. Jest kwestia integracji zespołu: czasem wypity wspólnie kieliszek pomaga przełamać bariery. W końcu w konwoju jadą obcy sobie ludzie, w dodatku z różnych środowisk. Jest problem stresu. Jedzie się przez tereny ogarnięte wojną... To oczywiste, że w czasie jazdy obowiązuje prohibicja. Ale kiedy konwój dotrze już do celu, potrzeba rozładowania napięcia bywa ogromna. No i powód nie najmniej ważny - w zimowych konwojach herbata „z prądem” pomaga się rozgrzać.
Jednoczy nie tylko kieliszek. O wiele ważniejsza jest na przykład nocna jazda samochodem (a na terenach objętych wojną często trzeba było się przemieszczać po zmierzchu) czy wspólny nocleg. Snuje się wtedy długie opowieści o rodzinie, pracy, swoim dotychczasowym życiu. Latem śpi się na karimatach pod gołym niebem albo - kiedy mży - pod ciężarówkami. Zimą - w szoferkach. W drodze powrotnej można się rozłożyć na pace. Namiotów nie zabieramy, bo tylko niepotrzebnie obciążałyby samochód, a każdorazowe składanie i rozkładanie ich zajmowałoby zbyt wiele czasu. W ogóle na konwój zabiera się bardzo mało bagażu, oddzielając to, co w razie niebezpieczeństwa można będzie porzucić, od tego, co niezbędne.
Rolę jednoczącą spełniają wspólne posiłki, na które jednak nie zawsze jest czas. „Na ciepło” jada się tylko w trakcie dłuższych postojów na granicach.

Czym się żywicie? Słyszałem, że z puszek i pakietów potrafisz wyczarować cuda.

Moją specjalnością - zwłaszcza w konwojach zimowych - była „ulepszona” zupa yum-yum. Kupiony w sklepie pakiet, który wystarczyłoby tylko zalać wrzątkiem, wzbogacałam konserwą tyrolską, czosnkiem i żółtym serem. Latem i jesienią robiłam leczo. W Metković, na granicy chorwacko-bośniackiej, gdzie czekaliśmy na odprawę, kupowałam na targu świeże pomidory, paprykę, cebulę. Jedliśmy je z makaronem albo z ryżem. Ale nie co dzień bywało takie święto. Najczęściej jadło się chleb z kabanosem, konserwy, ser topiony (najpopularniejsze jedzenie w konwoju), dżemy, czekoladę i wypijało mnóstwo kawy. Często posiłek spożywało się w czasie jazdy bo nie było czasu na postój. Każdy z kierowców miał w szoferce palnik gazowy i garnuszek.

Czy ten tryb życia nie wpływał na Twoje zdrowie? Nie „odzywał się” kręgosłup, ramiona, łokcie?

Bywało, że dokuczały mi ramiona. Radziłam sobie w ten sposób, że w czasie jazdy opierałam łokieć na oknie - wtedy ręka jest „odwiedziona” i ramię odpoczywa. Czasem moja niepełnosprawność stawała się atutem. Kiedy na posterunkach okazywało się, że konwój prowadzi osoba poruszająca się o kulach, robiło to wrażenie.
Najbardziej dawały mi się we znaki problemy z myciem. Kiedyś w Sarajewie ktoś podarował mi butelkę wody, a ja czułam się tak okropnie brudna, że „zmarnowałam” ją na mycie głowy. Najprzyjemniejsze momenty w czasie powrotów to była kąpiel w morzu lub jeziorze.

A jak radzili sobie dziennikarze? Czy na przykład włączali się w to, co robiliście, czy interesowało ich tylko zebranie „materiału”?

Jedni się włączali, inni nie. Nie oczekiwaliśmy tego od nich. Dla nas ważne było, aby pokazali prawdziwy obraz kraju, do którego jechaliśmy, i aby w swoich relacjach poświęcili trochę uwagi samemu konwojowi. Zdarzało się, że ktoś po powrocie z konwoju pisał reportaż z Bośni i nie wspominał słowem o tym, jak się tam znalazł i że dociera tam polska pomoc. A dla nas bardzo ważne jest, żeby ludzie wiedzieli, jak wygląda konwój; że na przykład staramy się, aby koszt samego przejazdu był jak najmniejszy, i dlatego nie nocujemy w hotelach, tylko w samochodach (albo pod samochodami), jemy to, co zabraliśmy z Polski, a na granicach wykłócamy się o opłaty, które celnicy usiłują na nas wymusić. Zdaję sobie sprawę, że opisanie życia w oblężonym Sarajewie jest o wiele ważniejsze niż pisanie o samym konwoju. Ale z drugiej strony konwoje są przecież naszą odpowiedzią na to, co się dzieje w byłej Jugosławii czy Czeczenii. One są po to, by nie pożarł nas właśnie smok bezradności. Większość dziennikarzy to rozumiała.

Nocowali tak jak wy czy w hotelach?

Ponieważ mieli diety, na trasie na ogół nocowali w hotelach. Miało to tę dobrą stronę, że mogliśmy korzystać z normalnych łazienek; nikt nigdy nam nie odmówił wstępu do swego pokoju.

A jak oceniasz ich przygotowanie?

Z tym bywa różnie. Zwykle jest tak, że pierwszym konwojom do jakiegoś miejsca towarzyszą dziennikarze gazet ogólnopolskich, którzy wiedzą, dokąd jadą, znają tło i przebieg danego konfliktu. Jak to się mówi - „odrobili lekcje”, a jeżeli nie zdążyli odrobić, to przynajmniej zabierają je ze sobą. Kiedy organizujemy trzeci czy czwarty konwój, zainteresowanie mediów ogólnopolskich jest oczywiście mniejsze. Uznaliśmy więc, że na te konwoje będziemy zapraszać dziennikarzy gazet regionalnych. Jest to dla nas o tyle istotne, że wzięcie dziennikarza czy fotoreportera danej gazety wiąże się na ogół z włączeniem tego tytułu w zbiórkę darów lub przynajmniej akcję informacyjną; nie bierzemy dziennikarzy „za darmo” [śmiech]. Niestety, tu niekiedy zdarzały się i zdarzają sytuacje żenujące. Dziennikarz dużego dziennika regionalnego zapytał mnie kiedyś: „Słuchaj, kto właściwie oblega to Sarajewo?”