Janina Ochojska - niebo to inni
12. DAWAĆ DOBRE DARY
Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o organizowaniu pomocy. Ale proponuję,
byśmy podeszli do tego tematu od nieco innej strony. Bo kiedy pojawia
się problem naszych powinności względem potrzebujących, to pierwsze
pytanie, jakie na ogół pada, brzmi: czy dawać jałmużnę ludziom
proszącym o nią na ulicy, na dworcu lub pod kościołem?
Uważam, że nie powinniśmy dawać jałmużny, kiedy nie wiemy, dlaczego
dany człowiek zwraca się do nas z prośbą o pieniądze. Czyli kiedy nic o
nim nie wiemy, nie znamy jego sytuacji, nie mamy pewności, co się
stanie z pieniędzmi, które mu damy, i czy pieniądze są rzeczywiście
tym, czego najbardziej potrzebuje.
Zdarza się na przykład, że codziennie w drodze do pracy mijamy tego
samego żebrzącego człowieka. Rozmawiając z nim samym lub z innymi na
jego temat, możemy dowiedzieć się, co spowodowało, że znalazł się w
takim położeniu. Może to być na przykład samotna matka, która nie ma
pracy albo ma pracę bardzo słabo płatną, a odzyskała mieszkanie po
mężu-alkoholiku i musi spłacić ogromne długi, których tamten narobił.
Zdesperowana, nie widząc innej szansy, postanowiła żebrać. Albo może to
być niepełnosprawny, który ma wprawdzie jakieś dochody, ale nie
starczają one na kupno porządnego, elektrycznego wózka, o jakim marzy,
a innego sposobu zdobycia pieniędzy nie znalazł. Wiemy coś o tych ludziach, możemy więc
dać im trochę pieniędzy albo - jeszcze lepiej - skierować ich czy nawet
zaprowadzić tam, gdzie mogą uzyskać skuteczniejszą pomoc.
Natomiast uważam, że ryzykowne jest dawanie na ulicy pieniędzy
przypadkowym osobom, które żebrzą. Wiem, i z własnego doświadczenia, i
z doświadczenia tych, którzy zajmują się na przykład osobami
bezdomnymi, że dla wielu ludzi żebranie to po prostu sposób na łatwe
życie. Żebrzą, bo nie chcą pracować albo dlatego, że tu „zarobek” jest
lepszy. Dziewczyny, które proszą na dworcu o pieniądze „na powrót do
domu”, potrafią nieraz zebrać i 100 złotych dziennie. W ciągu miesiąca
mogą w ten sposób „zarobić” więcej niż przyzwoitą pensję! Jeżeli nie
chcemy wspierać cwaniactwa, jeżeli chcemy naprawdę pomóc komuś
bezdomnemu i będącemu w potrzebie, to lepiej skontaktować go z
organizacją, która tym się profesjonalnie zajmuje. Taka organizacja
zawsze może sprawdzić, czy rzeczywiście dana osoba potrzebuje pomocy i
co w pierwszej kolejności trzeba dla niej zrobić.
Ale nawet jeżeli wiemy, że możemy zostać oszukani, to przejść obok
kogoś wyciągającego rękę i patrzącego nam błagalnie w oczy jest po
prostu bardzo trudno.
Może się zdarzyć, że na trasie, którą przemierzam z pracy do domu,
żebrze, powiedzmy, pięć osób. Mam pięć złotych, zrobię dobry uczynek...
Powstaje problem: komu dać? Która z tych osób naprawdę jest w
potrzebie? Może ten gość wcale nie zbiera na operację, tylko na butelkę
wódki? Może ta pani, która tak na oko nie wydaje się biedna, od wczoraj
nic nie jadła? Ludzie stoją z różnymi napisami i te napisy zmieniają
się zależnie od mody. Gdy wybuchła wojna w Bośni, to wkrótce pojawiły
się dzieci z kartkami: „Jestem sierotą z Bośni”. Mój kolega zagadnął
raz takie dziecko po bośniacku, chcąc się dowiedzieć, skąd dokładnie pochodzi.
Nie zrozumiało go, uciekło. Gdy
wybuchła wojna w Czeczenii, zaroiło się od „czeczeńskich” kobiet,
które w trakcie walk straciły mężów. Ludzie dawali im pieniądze, nie
pytając, jak dały radę same przebyć tak długą drogę... Co jakiś czas
przypominają o sobie nosiciele HIV... Oczywiście, wśród tych ludzi są
tacy, którzy rzeczywiście przeżyli jakiś dramat, stracili najbliższych,
są uchodźcami, żebrzą, bo nikt nie da im pracy. Ale znaczna część z
nich to po prostu naciągacze, którzy wiedzą, czym poruszyć nasze
sumienie, jak skłonić nas, byśmy sięgnęli do kieszeni.
Ludzie, którzy żebrzą, wiedzą w zasadzie, gdzie można zjeść bezpłatny
posiłek, gdzie można się przespać, wykąpać, zmienić ubranie, zostać
zbadanym przez lekarza. A jeżeli nawet do niektórych z nich nie dotarły
jeszcze takie informacje, to o wiele lepiej zamiast dawać pieniądze
przypadkowej osobie, wesprzeć na przykład bezpłatne pisemko rozdawane
bezdomnym, które o tych sprawach informuje. Jeżeli ludzie wiedzą, gdzie
zwrócić się o pomoc, gdzie mogą przenocować, gdzie ktoś zaproponuje im
jakieś zajęcie, może nawet stałą pracę, a nie idą tam, to jest to ich
wybór. Na dworcach pełno jest ludzi bezdomnych z wyboru. Zapytani,
mówią, że nie mają dokąd pójść. Owszem, nie mają domu w normalnym tego
słowa sensie. Ale są schroniska, które ich przyjmą i będą starały się o
nich zadbać. Ci ludzie jednak nie chcą opuścić dworca, bo - jak mówi
siostra Małgorzata Chmielewska - tam mają łatwe życie: nikt ich nie
kontroluje, nikt niczego od nich nie wymaga, a z łatwością zbiorą tam
tyle pieniędzy, ile trzeba, żeby coś zjeść i się upić. W schronisku
natomiast jest obowiązek pracy i zakaz picia.
Zobaczyłam kiedyś stojącą pod murem trzęsącą się staruszkę, która
wyciągała rękę po pieniądze. Zatrzymałam samochód, wysiadłam. Co się
okazało? Była to młoda Rumunka, tak owinięta chustką, żeby nie widać
było twarzy. Sprytna dziewczyna wiedziała dokładnie, co zrobić, żeby
wzruszyć ludzi.
Czy to znaczy, że odruch serca jest złym doradcą? Z dwojga złego może
lepiej dać i naciągaczowi, i komuś, kto jest w autentycznej potrzebie,
niż nie dać żadnemu z nich?
Odruch to tylko odruch. Najczęściej ludzie dają żebrzącym pieniądze,
żeby uspokoić sumienie. Rzucają pieniądz i nie martwią się, co dalej. A
może niejeden raz ten pieniądz wydany zostanie na taki cel, że gdyby
tylko o tym wiedzieli, oburzyliby się i na pewno go nie dali? Może ten
żebrzący kupi sobie wieczorem butelkę wódki, a rano znajdą go przy
drodze zamarzniętego na śmierć? Może ten, kto żebrze, jest przez kogoś
wykorzystywany? Może jest w rozpaczliwej sytuacji, w której trzeba
czegoś więcej niż tylko paru groszy rzuconych „dla świętego spokoju”?
Taka bezmyślna, uliczna „jałmużna” nie jest, w moim przekonaniu, żadną
pomocą. Wzrusza nas (albo przeraża) czyjś widok - na przykład
rumuńskiej matki z umorusanym dzieckiem - i pojawia się odruch: dam.
Ale robię to nie dla tego człowieka, który żebrze, lecz - dla siebie,
żeby uciszyć wyrzuty sumienia. A czasem z lęku: dam, może się odczepi.
Nie zastanawiam się, co stanie się z tym człowiekiem. Czy jego życie do
końca ma tak wyglądać? Czy musi szukać pomocy w sposób tak
upokarzający? A jeżeli jest cwaniakiem, to czy mam go utwierdzać w tym
cwaniactwie? Może się okazać, że ta rumuńska kobieta klęczy na zimnie
wcale nie ze swoim dzieckiem, tylko „przydzielonym”. Spotykałam taką
kobietę na Nowym Świecie - codziennie miała inne dziecko. Z kolei dając
pieniądze żebrzącym dzieciom, milcząco przyzwalamy na ich
wykorzystywanie.
U ludzi wierzących skrupuły biorą się też stąd, że przecież nawet w
takim cwaniaku również jest Chrystus. Chrystus, który powiedzial: „Daj
temu, kto cię prosi...” Czy pamiętając o tym, mogę tak po prostu minąć
żebrzącego?
W moim przekonaniu samo danie pieniędzy bez okazania zainteresowania
jest właśnie zlekceważeniem Chrystusa w tym człowieku.
Nie bójmy się zapytać, dowiedzieć, kim ten ktoś jest, dlaczego żebrze,
czy nie jest głodny. Może lepiej temu, kto zapukał do naszych drzwi,
zaproponować coś do zjedzenia, zamiast od razu sięgać po portmonetkę.
Może on w rzeczywistości potrzebuje zupełnie innej pomocy niż ta, o
którą prosi? Może boi się pójść po zasiłek, może ma tak niską rentę, że
przymiera głodem, może ktoś go okradł lub stale okrada? Nie wchodzimy w
ludzki dramat, tylko załatwiamy jego problem za pomocą paru złotych.
Przypomina mi się, co mówi Katechizm, odnosząc te słowa między innymi
do jałmużny: „Dobra intencja (np. pomoc bliźniemu) nie czyni ani
dobrym, ani słusznym zachowania, które samo w sobie jest
nieuporządkowane...”
Jest dla mnie coś głęboko niemoralnego w tym, że uspokajam swoje
sumienie, nie zastanawiając się równocześnie, jakie mogą być skutki
mojego postępowania. Łatwo zdobyte pieniądze to ogromna pokusa.
Upewniając takiego człowieka, że jego dotychczasowy tryb życia jest
właściwy, bo przynosi mu profity, będę działał przeciw niemu.
W dawaniu jałmużny na ulicy bardzo istotny jest aspekt wychowawczy:
dziecko widzi, że biednym trzeba pomagać, że ktoś prosi, a my
odpowiadamy na prośbę. Czy należy z tego zrezygnować i czy jeżeli z
tego zrezygnujemy, nie ukształtujemy w dzieciach niewrażliwości na
potrzeby innych?
Zawsze bezpieczniej jest wtedy dać chleb zamiast pieniędzy. Jeżeli
ktoś, kto żebrze, czyni tak z głodu, nie wyrzuci kanapki. Oczywiście,
dzieci mogą być czasem świadkami przykrej sceny, gdy żebrzący odepchnie
jedzenie, rzuci nim ze złością, nawet
zacznie głośno przeklinać i domagać się pieniędzy. Trudno, będzie to
dla nich bolesne, ale dzięki temu nauczą się odróżniać prawdziwą biedę
od fałszywej, potrzebującego od naciągacza.
Najlepszą szkołą wrażliwości jest dla dziecka włączenie się w pomoc
organizowaną przy parafii lub w ramach jakiejś instytucji. Albo
odwiedzanie konkretnych chorych, niepełnosprawnych, potrzebujących
opieki. Słowem - wolontariat, coś, czego u nas jeszcze się nie uczy i
nie propaguje. Nasze szkoły nie nawiązują tego rodzaju kontaktów i nie
wychowują do wolontariatu. Wiele osób nawet nie wie, co to znaczy. I
nie wie, że na przykład jedenasto- czy dwunastoletnia dziewczynka może
uratować komuś życie! Bo będzie odwiedzać dzieci z porażeniem mózgowym
i wraz z nimi wykonywać proste ćwiczenia, które tym dzieciom pomogą
osiągnąć większą sprawność, a co za tym idzie - otworzą przed nimi
szansę na bardziej normalne (i w efekcie - dłuższe i szczęśliwsze)
życie. Takiej pracy znalazłoby się w każdej miejscowości w Polsce
mnóstwo.
Jednym z istotnych problemów, jakie się tu pojawiają, jest nasza
niewiedza o tym, jak można skutecznie pomóc. Wiemy niewiele o
organizacjach pozarządowych, które daną pomoc świadczą, nie wiemy,
które z nich działają w naszym mieście ani jakie są ich możliwości.
Tego powinno się uczyć w szkole: uczeń powinien wiedzieć, co to jest
pomoc społeczna, gdzie może się zwrócić jego rodzina w razie, gdyby
pojawiły się problemy, powinien umieć odpowiednio skierować osobę
bezrobotną, niepełnosprawną, bezdomną, a nawet powinien wiedzieć, jak
zorganizować akcję pomocy. Ludzie w Polsce nie znają swoich praw, nie
wiedzą, czego mogą się domagać od urzędników, jakie wydatki mogą
odliczyć od podatku, itd. Kompetentna informacja czy pomoc w
załatwieniu określonej sprawy może być nieraz większym darem niż
wręczenie jakiejś sumy pieniędzy - może dać człowiekowi nadzieję,
perspektywę wyjścia z trudnej sytuacji.
To zresztą jedna z zasadniczych zmian w sposobie pomagania, jakie
dokonały się w naszym stuleciu.
Dawniej wyglądało to w ten sposób, że ludzie zamożni poświęcali część
swoich dochodów na wspieranie biednych, na przykład kształcenie
chłopskich synów, opiekę nad wdowami i sierotami itd. Ta pomoc szła
często do konkretnej rodziny, którą taki szczodry pan czy pani znali
osobiście i interesowali się jej losem. Dziś ludzie zamożni, owszem,
nadal istnieją, ale mają na ogół - że tak powiem - inne
zainteresowania. Przepaść między światem potrzebujących a tych, którzy
mają środki, by te potrzeby zaspokoić, pogłębiła się na tyle, że musiał
pojawić się pośrednik. Takim pośrednikiem są organizacje pozarządowe.
Trzeba pamiętać, że to nie są tylko struktury, ale konkretni ludzie,
nieraz bardzo ofiarni, pracujący za symboliczne wynagrodzenie albo w
ogóle bez. I że działają oni właśnie dzięki temu, że ktoś dał im tamte
pięć złotych, wierząc, że oni najlepiej je wydadzą. Z tych
pięciozłotówek robią się nieraz sumy, z pomocą których można naprawdę
wiele zdziałać: dojechać z darami do Czeczenii, przyjąć Polaków z
Kazachstanu, zorganizować dożywianie dzieci w szkołach. Te same pięć
złotych dane nie wiadomo komu nie wiadomo na co znika w próżni. Takich
zgubionych pięciozłotówek jest mnóstwo...
Czy nie idealizujesz zbytnio tej zorganizowanej pomocy?
Oczywiście, tu znów strzec się trzeba naiwności. Nie każdy, kto machnie
mi przed nosem puszką i identyfikatorem albo pięknie zredagowanym
pismem z prośbą o pomoc, jest godzien zaufania. Ponieważ było już
szereg sytuacji, kiedy rozmaitym fikcyjnym fundacjom dobroczynnym
udawało się naciągać ludzi czy nawet
firmy na spore sumy, także i tu trzeba zainteresować się, kim jest ten,
kto prosi, jakie są dowody jego działalności, czy potrafi się
rozliczyć, itd. Mamy prawo wiedzieć - i nie wstydźmy się tego! - na co
zostaną przeznaczone pieniądze, które dajemy. Nie dla zaspokojenia
naszej ciekawości czy zapewnienia sobie dobrego samopoczucia, ale
dlatego, żeby nie przyczyniać się do czyjejś demoralizacji.
Dla Ciebie kryterium decydującym o wartości pomocy jest jej
skuteczność. I to skuteczność widziana od strony tego, który coś
otrzymuje: ważne jest, aby otrzymał to, czego naprawdę potrzebuje. Ale
dla tego, kto daje, „skuteczniejsze” moralnie może być właśnie to, że
daje coś bezpośrednio drugiej osobie, a nie za pośrednictwem
organizacji. Nie boisz się, że konsekwencją odchodzenia od jałmużny
„bezpośredniej” może być jeszcze większa obojętność na problemy
społeczne?
Ależ ja do niczego podobnego nie zachęcam! To, że zwracam uwagę na
niebezpieczeństwa dawania pieniędzy na ulicy i zalety jałmużny
ofiarowanej „pośrednio” - poprzez organizacje odpowiednio do tego
przygotowane - nie oznacza bynajmniej, iż mamy z pomocy bezpośredniej
zrezygnować. Przeciwnie, to, że będziemy udzielać pomocy skutecznej,
konkretnej, że nasz dar nie będzie zmarnowany czy użyty niewłaściwie,
powinno jeszcze wzmocnić naszą wrażliwość na potrzeby innych,
szczególnie tych, którzy żyją w naszym otoczeniu. Miałam kiedyś dyżur w
Radiu Zet i zadzwonił pewien pan, który zaczął opowiadać, że pani
Ochojska to ma wielkie plany i chce wysyłać konwoje na cały świat, a
przecież powinna się zająć na przykład taką babcią, która co rano
grzebie w śmietniku przed jego domem. „Ja? - zdziwiłam się. - Przecież
to pan ją widzi. Przecież to pan może z nią porozmawiać i na przykład
umówić się z sąsiadami, żeby codziennie jedna rodzina przygotowała dla
niej chociaż talerz zupy. Jeżeli znajdzie się siedem takich rodzin, nie
będzie musiała w tym śmietniku grzebać”.
Danie pięciu złotych anonimowej osobie - powtórzę - niczego nie
załatwia. To gest, którym odsuwam od siebie problemy takich ludzi.
Więcej - umacniam barierę między mną a nimi.
Jałmużna to nie tylko pieniądze, to również konkretne rzeczy, które
mogę komuś ofiarować.
Dając konkretne rzeczy, również trzeba myśleć o tym, by nie tworzyć
barier między dającym a obdarowanym. Generalna zasada wydaje się
oczywista: nie wolno dawać rzeczy brudnych i zniszczonych. Zdawałoby
się, że każdy powinien to rozumieć, a jednak doświadczenia organizacji
zbierających dary są w tym względzie dość przygnębiające. Zbiórki
odzieży są nadal traktowane przez część osób jako okazja do opróżnienia
szaf z tego, co tam zalega. Osoby, które przynoszą takie stare,
zniszczone rzeczy, nie zdają sobie chyba sprawy, jak ogromny kłopot
sprawiają tym, którzy taką zbiórkę prowadzą. Nie wyślemy przecież komuś
podartego płaszcza ani pomiętej koszuli z brudnym kołnierzykiem. Jeżeli
wysyłamy ubrania do obozu dla uchodźców, to muszą one być w takim
stanie, żeby ten, kto je otrzyma, mógł je od razu na siebie włożyć. Czy
mamy środki i czas, by to wszystko naprawić, wyprać i wyprasować? Na
ogół nie. I dlatego my przestaliśmy już w zasadzie zbierać używaną
odzież, gdyż było to niezwykle czasochłonne i kosztowne (bo trzeba było
płacić za utylizację tego, co nie nadawało się do wysyłki), a rezultaty
nie równoważyły włożonego wysiłku. Bywały zbiórki, po których 30
procent ubrań nadawało się tylko do utylizacji!
Podobnie ma się rzecz z produktami spożywczymi i środkami czystości.
Zawsze sprawdzamy, czy żywność nie jest przeterminowana. Tu również
działa prawo czyszczenia szaf (tyle że kuchennych). Na jedną z ostatnich
akcji ktoś przyniósł herbatę
z 1985 roku. Rekord pobiło mydło z... 1962 roku! Nie wiem, co myślał
człowiek, który przyniósł taki „dar”. Czy czuł satysfakcję z tego, co
zrobił? Czy wierzył, że rzeczywiście kogoś w ten sposób uszczęśliwi?
Nie rozumiem tego.
Inną bardzo ważną zasadą jest nieprzyjmowanie zamkniętych paczek. Zanim
cokolwiek weźmiemy, musimy to otworzyć. Nie możemy przekazać pod naszym
szyldem czegoś, czego nie sprawdziliśmy. W paczkach niekiedy są bardzo
porządne rzeczy, starannie poukładane, ale czasem kryją się tam
„niespodzianki”, w rodzaju tych, o których mówiłam wcześniej.
Zastanawiam się, czy ci ludzie wysłaliby taką paczkę komuś, kogo
znaliby osobiście?
Czy tego rodzaju problemy mieliście także przy wspomnianej zbiórce na
Kosowian w 1999 roku? I co na przykład działo się wówczas, gdy ktoś
zebrał dla was dary, nie uprzedziwszy was o tym?
Jeżeli ktoś samorzutnie zrobił zbiórkę używanych ubrań i chciał je nam
ofiarować, kierowaliśmy go pod inny adres. Woleliśmy, gdy dana
instytucja czy organizacja ustaliła z nami wcześniej, co będzie
zbierała i jak ma to dostarczyć. Na przykład, kiedy z jakąś szkołą
umówiliśmy się, że będzie zbierać wyłącznie proszki do prania i
przytulanki, i poinformowaliśmy ją, jak należy taką zbiórkę
przeprowadzić, to mieliśmy pewność, że dostaniemy stamtąd wypełnione po
brzegi, dobrze zapakowane i opisane kartony z jednym i drugim.
Jest
to strasznie ważne, zwłaszcza kiedy koordynuje się zbiórkę z tak
wielu punktów! Jeżeli karton jest porządnie opisany (rodzaj produktu,
ilość sztuk, waga, orientacyjna wartość), to nie trzeba go już
rozpakowywać w głównym magazynie, tylko od razu przekłada się go na
konkretną paletę, gdzie stoją inne kartony z tą samą zawartością.
Ogromnym utrapieniem są natomiast kartony, które zawierają na przykład
dwie maskotki, dwie puszki rybne, cztery konserwy mięsne, trochę
proszku, używane buty, bieliznę... Wtedy obowiązek sortowania i
liczenia spada na tych, którzy nie powinni już sobie tym zaprzątać
głowy. Najgorzej, gdy takie kartony przychodzą od kogoś, kto dawał
słowo honoru, że przeprowadzi zbiórkę zgodnie z naszymi oczekiwaniami,
a potem tłumaczy się: „No bo ludzie przynieśli...” Zasady są proste:
nie zbieramy wszystkiego, nie zbieramy byle czego i dokładnie opisujemy
paczki.
Są organizacje, które zbierają niemal wyłącznie pieniądze i potem
kupują potrzebne rzeczy. Dlaczego wy wciąż trzymacie się formuły
zbiórek, mimo że jest ona mniej efektywna, a pochłania więcej energii?
Nasza „pozycja” jest taka, że moglibyśmy bez trudu pozyskać kilkunastu
sponsorów i zorganizować konwój wyłącznie w oparciu o środki pochodzące
od nich. Ale przecież nie o to chodzi! Czyj to byłby konwój?
Przedsiębiorców? A my mamy przekonanie, że to powinny być konwoje nas
wszystkich.
Jednak taki konwój można by wtedy przygotować znacznie szybciej. Nie
trzeba by się martwić, że w którejś paczce ktoś znajdzie brudną
bieliznę albo niejadalną konserwę. W końcu w pomaganiu liczy się przede
wszystkim skuteczność...
Ale wtedy nasza praca byłaby pozbawiona społecznego poparcia, zawisłaby
w próżni. Nie jest tajemnicą, że część naszego społeczeństwa - i to
może nawet wcale nie mała - nie popiera akcji wysyłania pomocy do
innych krajów. A jeżeli nawet popiera akcje dla Bośni czy Kosowa, to
już nie dla Afganistanu czy Czeczenii. Przy takiej formule, jaka jest
obecnie, możemy powiedzieć: „Wysyłamy tyle, ile ludzie chcieli dać”.
Każda akcja jest odbiciem wrażliwości społeczeństwa na dany problem -
my dajemy sygnał i czekamy, jaka będzie reakcja. Nikt
nie może nam zarzucić, że coś komuś odbieramy, że „wyciągamy” pieniądze
z Polski.
Dla mnie osobiście jest to niezwykle istotne - i stanowi powód do dumy
- że wiozę pomoc od społeczeństwa polskiego. To przecież nie PAH
pomaga, tylko ludzie, którzy do nas przychodzą lub przysyłają nam
pieniądze! Oczywiście korzystamy bardzo często z ofiarności firm, ale
ważne jest, żeby towarzyszyła jej zawsze ofiarność konkretnych osób.
Wrażliwość producentów jest pochodną wrażliwości całego społeczeństwa.
Zresztą współpraca z firmami nie zawsze wygląda tak różowo, jak mogłoby
się wydawać. Czasem ktoś próbuje nas oszukać i przywozi towar o
krótszym terminie ważności, niż obiecywał. Zasadniczo nie przyjmujemy
czegoś, co nie ma przynajmniej trzymiesięcznego terminu ważności, chyba
że są to środki opatrunkowe czy higieniczne, o których wiemy, że będą
jeszcze przez długi czas do użycia. Zdarzają się producenci czy
hurtownicy, którzy chcąc wyczyścić swoje magazyny, przywożą nam nowe
rzeczy wymieszane ze starymi czy zniszczonymi. Dostaliśmy kiedyś pięć
ton puszek rybnych. Bardzo się ucieszyliśmy, bo w byłej Jugosławii było
duże zapotrzebowanie na ryby. Niestety, okazało się, że w
poszczególnych zgrzewkach obok dobrych konserw były też
przeterminowane. Musieliśmy rozrywać każdą zgrzewkę. Pięć ton!
Wyobrażasz to sobie?! Kiedy skończyliśmy segregowanie, zadzwoniliśmy do
ofiarodawców i poprosiliśmy, żeby zabrali to, co nie nadawało się do
wysłania.
Zauważyłem, że wielu ludzi drażni podkreślanie, iż zbieracie tylko
rzeczy nowe. Pamiętam wypowiedź pewnego pana, wyglądającego bardzo
skromnie, który na spotkaniu z Tobą mówił, że chciałby włączyć się w
pomoc, ale sam sobie niczego nowego od dawna nie kupił, bo go po prostu
nie stać. To, czym się może podzielić, jest używane, choć jeszcze w
dobrym stanie.
To jest kwestia bardzo delikatna, bo trzeba mieć na względzie zarówno
uczucia tego, który coś przynosi, jak i tego, komu pomoc zawieziemy. W
oczach tej pierwszej osoby używane buty czy koszula są jeszcze w dobrym
stanie i ten ktoś na pewno by w nich chodził, bo to jego buty i jego
koszula. Emocje tego, który takie buty by dostał, mogłyby być całkiem
inne; mógłby się poczuć urażony, że ofiarowuje mu się rzecz starą,
schodzoną. Ludzie, do których wysyłamy pomoc, są tacy sami jak my: też
wolelibyśmy dostać coś nowego, nie używanego. Sama nie mam nic
przeciwko rzeczom używanym, nawet lubię nosić odzież „z drugiej ręki”,
ale muszę uszanować odczucia innych, które mogą być różne od moich.
Byłoby dobrze, żeby powstała u nas sieć punktów, gdzie ludzie mogliby
przynosić wszystko, co tylko by chcieli, nawet stare i zniszczone
ubrania. Pracujący w tych punktach wolontariusze segregowaliby te
rzeczy; część oddawałoby się do fabryk jako surowce wtórne, a resztę
prało i sortowało według płci i rozmiaru. Są niekiedy takie sytuacje,
że mamy konkretne zamówienie, np. potrzebowaliśmy ubrań dla 47 dzieci w
Czeczenii. Gdybyśmy zorganizowali dla nich specjalną zbiórkę, to można
założyć, że dostalibyśmy i męskie marynarki, i kobiece płaszcze, a
między tym trochę rzeczy, które rzeczywiście nadawałyby się do wysyłki.
A tak, gdyby istniały punkty, o których mówię, można by od razu
skompletować to, co potrzebne. W takich punktach mogliby też zaopatrzyć
się w odpowiednią odzież ludzie wychodzący z więzienia czy bezdomni,
którzy nieraz w paczce z pomocy społecznej otrzymują dobre ubrania,
tyle że... nie w ich rozmiarze.
Czasem
kiedy ktoś przynosi na akcję coś, o co nie prosimy, ale jest to
w dobrym stanie, mówimy: „To są ładne ubrania, lecz my ubrań Polakom z
Kazachstanu nie wysyłamy. Moglibyśmy je dać na przykład uchodźcom,
którzy są w Polsce”. Niektórzy mówią: „Zgoda”, a niektórzy zabierają te
rzeczy z powrotem, bo chodziło im tylko o Polaków z Kazachstanu. Ważne
jest, żeby otwarcie stawiać sprawę, bo w ten sposób też wychowujemy
ludzi do odpowiedzialnego pomagania.
Mam wrażenie, że tym, w jaki sposób ludzie angażują się w pomoc, rządzą
pewne stereotypy. Głównie - stereotypy dotyczące tych, do których pomoc
ma dotrzeć. Ale nie tylko. Myślę, że są pewne społeczne wyobrażenia na
temat tego, jak pomoc ma wyglądać, i to, co robicie, polega na zmaganiu
się z tymi wyobrażeniami.
Co się dzieje, kiedy ludzie usłyszą, że organizujemy zbiórkę darów dla
Polaków na Wschodzie? Przynoszą stare ubrania i stare książki. W ich
świadomość najmocniej wryło się to, że tam nie ma polskich książek. Nie
zastanawiają się już nad tym, że to nie mogą być jakiekolwiek książki,
że potrzeba przede wszystkim literatury pięknej i książek edukacyjnych,
że dzieciom przydałyby się przybory szkolne i ciepły posiłek. Mieliśmy
już kilka razy ochotę wycofać się z tych zbiórek, ale uznaliśmy, że
aspekt edukacyjny też jest ważny, a każda tego rodzaju akcja uświadamia
pewnej grupie ludzi, co naprawdę jest potrzebne Polakom, którzy tam
mieszkają.
Dla mnie pomoc to dzielenie się. A dzielenie się to takie dawanie,
które nie upokarza. Gdybym dostała starą spódnicę albo buty oblepione
zaschniętym błotem, to nawet gdybym była bardzo biedna, poczułabym się
upokorzona. Powiem wręcz, że zła pomoc niszczy tych, których
obdarowuje. To znaczy - niszczy w nich poczucie własnej wartości. Bo jak
poczułby się ktoś, kto z nowego, czystego pokrowca wyjąłby brudny,
spleśniały namiot? Wyłowiliśmy taki „dar” w trakcie zbiórki dla
uchodźców z Kosowa...
Nieprawdopodobne!
Podam jeszcze jeden przykład. Zadzwoniła do nas kiedyś pani, która
wśród Polonii w swoim kraju (mniejsza o to, w jakim) zorganizowała
zbiórkę darów dla powodzian. Chciała, żebyśmy te dary
odebrali, a dokładniej - żebyśmy sprowadzili je do Polski na własny
koszt. Było to wbrew naszym zasadom, ale w końcu ulegliśmy, bo ta pani
wielokrotnie zapewniała nas, że ma rzeczy nowe lub w dobrym stanie, a
ponadto jakby to wyglądało, gdyby pomoc Polonii nie została w ojczyźnie
przyjęta. Kiedy dary znalazły się w końcu na lotnisku w Warszawie,
okazało się, że nowe, ładne ubrania wymieszane są ze starymi butami i
zasikanymi materacami. Całość przesyłki należało poddać dezynfekcji.
Skąd wziąć na to pieniądze? Skąd wziąć pieniądze na utylizację tego, co
brudne i zniszczone? Postanowiliśmy odesłać „dary” tam, skąd przyszły.
Pani była oburzona. Negocjacje ciągnęły się tygodniami. Ostatecznie
wszystko zostało w Polsce - część wybraliśmy, większość została
zutylizowana (do dziś mamy w komputerze dossier całej sprawy pod
tytułem „Los daros utylizados”). Wyobraź sobie: tu szaleje powódź,
ludzie nie mają co jeść i gdzie spać, a my tracimy czas z powodu
czyjejś bezmyślności! W dodatku nadużyto nie tylko naszego zaufania,
ale również zaufania tych, którzy na ową zbiórkę przynieśli rzeczy
nowe, pełnowartościowe.
Dodam od razu, że mamy też znakomite doświadczenia współpracy z
Polonią. Dzięki kontaktom z Ireną Bellert z Montrealu (niesamowity
życiorys: stalinowskie więzienie, potem studia w słynnym Massachusetts
Institute of Technology, wreszcie - wybitna językoznawczyni...) Polonia
kanadyjska finansuje pomoc dla trzech polskich szkół na Litwie.
Powiedziałaś: pomoc, która upokarza, nie jest pomocą. Podobnie chyba -
pomoc, która uzależnia.
Dlatego każdy program Polskiej Akcji Humanitarnej jest dwuetapowy. W
pierwszym etapie chodzi o to, by zaradzić najpilniejszym potrzebom. W
drugim - by dać środowiskom otrzymującym pomoc możliwość
uniezależnienia się od Akcji.
Najpierw ryba, potem wędka.
Taką strategię stosowaliśmy wobec powodzian i stosujemy na przykład
wobec uchodźców w Polsce czy powracających do swych domów mieszkańców
Kosowa. Ten drugi etap jest oczywiście trudniejszy, bo wymaga większych
środków, ale jest konieczny, jeżeli nasza pomoc ma mieć sens.
Czy były takie sytuacje, w których „nie trafiliście” z pomocą? Kiedy
miałaś poczucie, że właściwie oczekiwania tych, do których dotarliście,
i wasze wyobrażenia o ich sytuacji rozminęły się ze sobą?
Przed każdą akcją zdobywamy informacje o sytuacji ludzi, do których się
udajemy. Dlatego wpadki - choć nieuniknione - wynikają przede wszystkim
z wydarzeń od nas niezależnych. Kiedy silny ostrzał uniemożliwił nam
dojazd do Sarajewa i musieliśmy rozładowywać się na przedmieściach,
miałam wątpliwości, czy dary trafią do potrzebujących, czy nie zostaną
sprzeniewierzone przez lokalnych urzędników Merhametu. Ale co miałam
zrobić? Dalej jechać się nie dało, wrócić z ładunkiem też (to był ten
trzynasty konwój z przejazdem przez Igman), musieliśmy więc zaufać
ludziom, którzy na oko zaufania nie budzili.
Mogę natomiast powiedzieć, że najtrudniej pomaga się ludziom, którzy
nie mają nadziei. Nie takim, których wprawdzie spotkało nieszczęście,
ale wcześniej czy później powrócą do normalnego życia na przyzwoitym
poziomie, lecz takim, którzy już się poddali, którzy od dłuższego czasu
żyją z uczuciem rezygnacji i nie widzą przed sobą nadziei na zmianę.
Jak oceniasz ofiarność Polaków, stopień zaangażowania w rozmaite akcje
pomocy? Mówiliśmy tu o zjawiskach negatywnych, wynikających z braku
wyobraźni czy wrażliwości, ale przecież w sumie nie jest tak źle.
Powiedziałabym, że jest bardzo dobrze, chociaż nie ma co wpadać w
samouwielbienie. Gdyby policzyć wszystkie środki, jakie zebrano
społecznie w ostatnich dziesięciu latach na rozmaite akcje - od tak
spektakularnych jak Orkiestra Jurka Owsiaka, świece Caritasu czy nasze
konwoje po rozmaite mniejsze zbiórki, na przykład na sfinansowanie
czyjejś operacji - to otrzymalibyśmy kwoty, od których mogłoby się nam
zakręcić w głowie. Rola Jurka Owsiaka jest tu nie do przecenienia, bo
to chyba on przede wszystkim uświadomił milionom ludzi, że siła
pojedynczej złotówki wrzuconej do puszki jest ogromna i że dla każdego
- zamożniejszego i mniej zamożnego - jest miejsce w Orkiestrze. Bardzo
dobrym pomysłem - i nawet trochę im zazdroszczę - jest też wigilijna
akcja Caritasu: ofiarodawca otrzymuje świecę, która ma mu przypominać,
że jest problem i że on może uczestniczyć w jego rozwiązaniu.
Sektor pozarządowy w Polsce działa właściwie dzięki prywatnym
ofiarodawcom, udział państwa jest tu ciągle niewielki. To jest coś
niezwykle budującego, choć mam też poczucie, że bardzo łatwo można ten
entuzjazm i zaufanie do organizacji takich jak nasza zmarnować. Jeżeli
jakiś dziennikarz w oparciu o kilka odosobnionych przypadków puszcza w
obieg hasło: „Fundacje kradną”, to automatycznie wpływa to na obniżenie
społecznego zaufania. Trzeba piętnować tych, którzy nadużywają ludzkiej
ofiarności lub starają się „doić” budżet państwa pod pozorem
pożytecznej społecznie działalności, ale trzeba to robić w taki sposób,
żeby nie cierpiał na tym cały sektor pomocy. Człowiekowi - o czym już
mówiliśmy - nie chce się na ogół sprawdzać, kim jest ten, kto prosi go
o pieniądze. Jeżeli słyszy, że fundacje kradną, to przyjmuje odruchowo,
że wszystkie kradną, i nie kwapi się do wyciągnięcia portfela.
Musimy być krystalicznie czyści. Dlatego tak ważne jest, żeby
publicznie rozliczać się ze środków, które się zebrało. To nie jest
łatwe, bo nie stać nas na wykupienie stron w gazetach, gdzie można by
opublikować dane, ile zebraliśmy i co się z tym stało. Organizujemy co
jakiś czas konferencje prasowe, na których
informujemy o tych sprawach; od dziennikarzy zależy, czy napiszą o tym,
czy nie. Czasem uda się gdzieś bezpłatnie umieścić podziękowania.
Rozliczenie niektórych akcji jest dostępne w Internecie.
Jawność sprzyja rozsądnemu gospodarowaniu środkami, które się zebrało.
Chodzi o to, by ze złotówki, którą ktoś dał na nasze cele, na koszty
własne zużyć jak najmniej. Staramy się minimalizować koszty pomocy
bezpośredniej; na przykład organizacja konwoju (paliwo, opłaty
graniczne, żywność dla ekipy i kierowców itd.) nie powinna kosztować
więcej niż 5-10 % wartości zawożonych darów.
Przyjdzie czas, że proszenie będzie coraz trudniejsze...
Nie będzie można na przykład otrzymać bezpłatnej powierzchni reklamowej
lub bezpłatnego czasu na antenie. Będzie tak jak na Zachodzie, gdzie
duże organizacje humanitarne płacą za reklamy (mniej niż inni, ale
jednak) i w ogóle wydają spore sumy, zabiegając o to, żeby się nimi
interesowano. Nas pewnie też to czeka. Dlatego dążymy do tego, żeby
stworzyć fundusz stały, zabezpieczający naszą działalność. Chodzi o tak
zwany endowment - organizacja posiada w banku określoną sumę i z
procentów od tej sumy finansuje swoją działalność.
Powiedziałaś, że o tym, jak organizować akcje pomocy, powinno uczyć się
w szkolach. Mogłoby się wydawać, że właściwie wiadomo, co robić - trzeba
znaleźć pomieszczenia, transport, ludzi i dotrzeć do mediów lub w inny
sposób akcję rozpropagować. Czego tu się jeszcze uczyć?
Konkretnych problemów jest całe mnóstwo; wspomniałam dotychczas tylko o
niektórych. Bardzo ważne jest, po pierwsze, rozpoznanie potrzeb tych,
którym chcemy pomóc - wszystko jedno, czy pomagamy komuś z sąsiedztwa,
czy wysyłamy pomoc na inny
kontynent. Kiedy tego zabraknie, pomoc może rzeczywiście okazać się
chybiona, czyli tak naprawdę - nie będzie pomocą. Ktoś dostanie górę
ubrań, a nie będzie miał co jeść i gdzie spać. Ktoś dostanie zupy w
proszku, a nie będzie miał wody, żeby je przygotować. Ważne jest też,
aby określić, które potrzeby są najpilniejsze, oraz skoordynować własne
działania z działaniami innych. Czasem trzeba się nawet trochę
„spóźnić” z pomocą po to, by była ona skuteczniejsza. Jeżeli wysyłamy
pomoc za granicę, warto wiedzieć, czy to, co chcemy zawieźć, nie
zostanie po drodze oclone, a jeżeli tak, to w jakiej wysokości.
Organizując akcję pomocy, najlepiej ogłosić listę konkretnych rzeczy,
jakich potrzebujemy, i zaznaczyć, że zbieramy tylko to i nic innego.
Jak wyglądały na przykład zbiórki, które organizowaliśmy przed
supermarketami? Wywieszaliśmy listę zbieranych produktów, ulotki
zawierające tę samą listę rozdawali wolontariusze, wewnątrz sklepów o
całej akcji informowano przez megafon, a na półkach, gdzie leżały owe
produkty, umieszczono specjalne oznaczenia. I ludzie przy okazji
zakupów przedświątecznych kupowali to, o co prosiliśmy: ryż, mąkę,
cukier, olej w puszkach, zupy, środki czystości itd. Czasem ktoś
wrzucił do naszych koszy jeszcze konserwę czy słodycze, ale na ogół
dostawaliśmy to, o co nam chodziło. Jeżeli na tym pierwszym etapie
zbierania darów nie ma bałaganu, to potem na kolejnych wszystko idzie o
wiele sprawniej. Oczywiście przy każdej okazji warto zbierać pieniądze.
Myślę, że bardzo istotny jest też sposób, w jaki akcja zostanie
zakończona, czy ludzie, którzy się w nią włączyli, będą mieli poczucie,
że to było coś sensownego. Mówiłaś już o potrzebie rozliczenia się...
Jest oczywiste, że jeżeli ludzie naocznie przekonają się, iż
uczestniczyli w czymś, co się powiodło, chętniej włączą się w podobną
akcję następnym razem. Sukces Jurka w dużym stopniu na tym się
opiera, że ludzie widzą, jakie są owoce Orkiestry. Ktoś, dajmy na to, z
Bydgoszczy widzi Jolę czy Władka, którzy tam zbierali pieniądze, w
studiu w Warszawie i wie, że w tym worku, który oni przywieźli, jest
też jego pięć złotych. A potem widzi w szpitalu sprzęt z naklejonym
czerwonym serduszkiem i ma poczucie, że on też do tego sprzętu coś
dołożył. Oczywiście idealną sytuacją byłoby, gdyby akcja została
rzetelnie przedstawiona w mediach - od początku do końca. Ale na to nie
ma co liczyć i nawet takie organizacje jak PAH, które z większością
mediów mają dobre układy, nie oczekują, że te wyczerpująco przedstawią
rezultaty ich działań. Trzeba więc przygotowywać własne materiały
informacyjne i wysyłać je do większych ofiarodawców. Staramy się też
wysyłać podziękowania do wszystkich, którzy wpłacają jakąś sumę na
nasze konto, bo to na ogół procentuje kolejnymi wpłatami. Czasem ludzie
odpisują, żeby już nie przysyłać im podziękowań, tylko zużyć te
pieniądze na pomoc.
Myślę, że jest pewnym problemem to, iż w mediach ludzie na ogół
napotykają informacje o organizowanych akcjach i zbiórkach, natomiast
nie otrzymują informacji zwrotnej - jak się one zakończyły. W „Gazecie
Wyborczej” jest na przykład świetnie prowadzona rubryka „Czy możemy
pomóc?”, gdzie umieszczane są zweryfikowane ogłoszenia różnych
organizacji i osób prywatnych poszukujących wsparcia. Mnie osobiście
bardzo by interesowało, jakie były efekty opublikowania takiego
ogłoszenia. Czy tym, którzy prosili o pomoc, udało się zebrać potrzebne
środki? Czy operacja, na którą zbierali, doszła do skutku i czy się
udała? A może się zawiedli, bo nie było żadnego odzewu? Myślę, że wiele
osób czytających tego rodzaju prośby zadaje sobie podobne pytania. Mamy
naturalną potrzebę dowiedzenia się, co stało się z tym, co komuś
daliśmy, czy ten dar się nie zmarnował i czy nie jest potrzebna jeszcze
jakaś pomoc. Trudno byłoby mi namawiać którąkolwiek gazetę, żeby
stworzyła takie specjalne „pomocowe” strony, ale
myślę, że to byłoby dobre rozwiązanie. Może uda się zrobić coś takiego
w Internecie?
Czasem słyszę zarzut, że za dużo pokazujemy się w mediach. Nie podoba
się na przykład to, że na konwoje czy do samolotów lecących do
Kazachstanu zabieramy dziennikarzy. Nikt nie zapyta, po co to robimy.
Świadectwo dziennikarzy jest bardzo ważne, bo pochodzi z zewnątrz, nie
od nas samych. Nie wymagamy od nich, żeby pisali to, co my chcemy, i
tak, jak nam się podoba.
A co robicie, kiedy ktoś zwraca się do was indywidualnie? Kiedy prosi o
pomoc w konkretnej życiowej sprawie?
Ludzie zwracają się do nas z rozmaitymi prośbami: o zapłacenie czynszu,
sfinansowanie leczenia, pieniądze na jedzenie czy zakup lekarstw. Czasem
proszą o interwencje w urzędzie. Co możemy zrobić? Po pierwsze, nie
mamy pieniędzy na taką pomoc - zbieramy środki na ściśle określone
cele. Po drugie, nie mamy możliwości sprawdzenia, jaka jest rzeczywista
sytuacja tych ludzi. Muszą im pomóc organizacje, które działają w ich
otoczeniu. Może PCK, może Caritas... Wysyłając odpowiedź, podajemy
odpowiednie adresy.
I to wszystko?
Dla mnie osobiście jest to zawsze bardzo trudna sytuacja. Mam
świadomość, że pisząc na marginesie takiego listu: „Odpowiedzieć
odmownie”, przekreślam czyjąś nadzieję. Ale innego rozwiązania nie
widzę. Pomoc ma rozmaite szczeble, dotyczy różnych obszarów. Działając
na kilku wybranych, z konieczności nie wchodzi się w pozostałe. Trzeba
pogodzić się z tym, że nie pomoże się wszystkim, że ktoś odejdzie
zawiedziony.
W jakich dziedzinach w Polsce najbardziej potrzebna jest dziś zorganizowana pomoc?
Jest szereg takich dziedzin, w których potrzebna jest nie tylko pomoc
finansowa, ale również zaangażowanie wolontariuszy, a nawet określone
zmiany strukturalne. Takiej wielorakiej pomocy potrzebują na przykład
tereny dotknięte największym bezrobociem, jak chociażby Suwalszczyzna.
Sama pomoc społeczna tam nie wystarczy, potrzebne są działania na
większą skalę, które stworzyłyby ludziom warunki godnego życia.
Potrzebują oni też pomocy psychologicznej, ponieważ dla wielu z nich
sytuacja braku pracy i w związku z tym braku nadziei trwa już zbyt
długo - kolejne pokolenia uzależniły się od pomocy państwa, skąpej, bo
skąpej, ale zawsze jakiejś.
Inną dziedziną, gdzie potrzeby są ogromne, jest finansowanie
skomplikowanych operacji. Świadomość, że w Polsce na operacje pewnego
typu mogą dziś liczyć tylko dzieci z zamożnych lub bardziej
przedsiębiorczych rodzin, jest dla mnie okropna. Nie może być tak, że
rodzice sami zbierają pieniądze na operację swego dziecka, że składają
grosz do grosza, a czas ucieka i ucieka też coś ważnego, co mogliby
temu dziecku ofiarować zamiast niepokoju, w jakim żyją. Nie może być
tak, że jednym uda się na czas zebrać potrzebną sumę, a innym nie i w
związku z tym ich dziecko musi umrzeć lub żyć, bardzo cierpiąc. Jest to
dla mnie głęboko niesprawiedliwe, ale tego żadne fundacje nie załatwią,
tu zadziałać może tylko państwo.
Jest wreszcie dziedzina, która nas, PAH, bardzo interesuje:
przygotowanie do pomagania. Nasz program edukacji humanitarnej, z
którym wchodzimy do szkół, ma uwrażliwić dzieci i młodzież na problemy
innych, a równocześnie nie pozostawiać ich z poczuciem bezradności.
Trzeba im pokazać, w jaki sposób mogą włączyć się w pomoc organizowaną
przez innych, jak sami mogą się zorganizować i co to właściwie znaczy -
pomagać. Trzeba ich poinformować, gdzie należy się udać z określonym
problemem, jak na własnym terenie szukać organizacji
pozarządowych itd. Głównym celem tego programu jest uświadomienie
ludziom ich siły, tego, że od nich naprawdę wiele zależy i że jeżeli
rzeczywiście chcą komuś pomóc, to mogą to zrobić. Ludzi paraliżuje
nieraz poczucie bezsilności, przekonanie, że nic się nie da zrobić. A
to nieprawda.
Czy to wszystko, o czym mówiliśmy, można jeszcze nazwać jałmużną?
Może nie wszystko, ale większość tych działań na pewno. W końcu chodzi
tu o „dawanie dobrych darów”.
I o „praktykowanie sprawiedliwości”; tym w końcu jest
jałmużna według nauki Kościoła.
Jałmużna naszych czasów jest zorganizowana, skuteczna. Czy to źle? Czy to źle, że pomoc nie dociera od jednej osoby do drugiej, ale od tysięcy do setek tysięcy? Stoimy przed tak olbrzymimi wyzwaniami, że „praktykowanie sprawiedliwości” też musi się odbywać w odpowiedniej skali.