Janina Ochojska - niebo to inni
10. DEMONY WOJNY
Mimo wszystko ta wasza determinacja, by pomagać obu stronom konfliktu,
może robić wrażenie prowokacji. W czasie II wojny światowej nikomu nie
przyszłoby do głowy wysyłać pomoc na przykład do bombardowanego Berlina.
Braliśmy w Belgradzie udział w antywojennej manifestacji, w której
uczestniczyły wdowy po poległych w walkach żołnierzach. Poznaliśmy
środowisko serbskiej opozycji. Większość z nas postrzega wojnę
czarno-biało: są źli i dobrzy, ci, którzy napadli, i ci, którzy się
bronią, agresorzy i ofiary. To oczywiście prawda: zawsze jest ktoś, kto
wojnę rozpoczął. Ale jest też prawdą, że przebieg wojny zadaje kłam tak
ostrym, kategorycznym podziałom. Ofiary - podobnie jak prześladowcy -
są po obu stronach. Nawet jeżeli rachunek doznanych win i wyrządzonych
krzywd wypada zdecydowanie gorzej dla jednej ze stron, to i tak po obu
trzeba szukać ludzi, którym należy pomóc.
We wrześniu 1993 roku ponownie pojechaliśmy z konwojem do Belgradu,
żeby zawieźć pomoc do zaprzyjaźnionego z nami szpitala. Znów powrócił
problem: pomagać Serbom czy nie? Szpitalom brakowało leków i urządzeń
medycznych, bo wprowadzono embargo na dostawy do Serbii. Zobaczyłam w
tym szpitalu dziewczynkę, która miała wodogłowie i potrzebowała aparatu
umożliwiającego spływanie płynu mózgowego do kręgosłupa; bez niego jej
główka po prostu by się rozpękła. Po powrocie do Polski szybko załatwiliśmy
dwa takie aparaty. Pojechały w
następnym konwoju. Przeżyliśmy potworne upokorzenia na granicy
serbskiej, ja nawet dostałam w twarz od jednego z żołnierzy, ale
aparaty dotarły na miejsce. Dziewczynka, dla której były przeznaczone,
zmarła po kilku dniach, lecz jej aparat dostało inne dziecko.
Ten następny konwój był zresztą pod tym względem szczególny. Serbowie w
Pale nie chcieli nam wydać zezwolenia na przejazd na stronę bośniacką i
straszyli ostrzałem na drodze. Bośniacy w Sarajewie rewidowali nasze
bagaże i samochody, mając żal, że część darów zostawiliśmy Serbom. I
jednym, i drugim tłumaczyliśmy, że nie jesteśmy związani z żadną ze
stron konfliktu, a naszym obowiązkiem jest docieranie z pomocą do
wszystkich pokrzywdzonych. Nawet jeżeli ktoś z nich stracił kogoś
bliskiego i stało się to w sposób szczególnie okrutny, nie może
zapominać o identycznym cierpieniu, jakiego doznają ci po drugiej
stronie.
Brzmi to szlachetnie, ale wydaje mi się nieco naiwne.
Dlaczego?
Bo człowiek, który cierpi, zwłaszcza z powodu tragedii, która
dotknęła jego najbliższych, ma prawo być „niesprawiedliwy”. Do tego
dołącza się jeszcze propaganda i sposób, w jaki przedstawia ona
przeciwników. Przypomnę znane słowa Kiplinga: „Kiedy wybucha wojna,
pierwszą ofiarą jest prawda”.
No dobrze, więc co w takim razie robić? Zgodzić się na tę
„niesprawiedliwość”? Takim osobom jak my łatwiej jest chyba odgrywać
rolę kogoś, kto tę prawdę przywróci do życia. W znajdujących się pod
Belgradem obozach dla serbskich uchodźców z Krajiny rozmawiałam z
ludźmi, którzy przeszli przez piekło cierpień. Zdobyłam ich zaufanie,
wysłuchując opowieści o domach, które musieli porzucić, o najbliższych, którzy
stracili życie lub zaginęli bez wieści. Zapytałam ich, czy wiedzą, co
przeszli Bośniacy wypędzeni przez Serbów ze Srebrenicy. Powiedziałam
im, że pomagam również tamtym i że tamci są w takiej samej sytuacji jak
oni.
I myślisz, że taką prawdę można przyjąć, kiedy pamięć o doznanych
krzywdach jest wciąż świeża?
Wojna stwarza podziały, których wcześniej nie było. Wspominałam o tym,
że w obozie w Zenicy, gdzie byłam w 1992 roku, widziałem bawiące się
wspólnie dzieci bośniackie, chorwackie, serbskie. Wojna szalała w
najlepsze, a koczujący tam ludzie zachowywali się tak, jakby różnice
etniczne nie miały znaczenia. Z drugiej strony spotkałam tam też
mężczyznę, inwalidę wojennego, który stracił całą rodzinę. Został tylko
on i jedno dziecko, z którym chciał wyjechać. Nie wiem, co czuł. W
wielu ludziach strach albo rezygnacja mogły brać górę nad nienawiścią.
Myślę jednak, że to nie zwalnia nas z podejmowania prób uświadomienia
ludziom, że ten, w którym widzą wroga, też zasługuje na współczucie. Że
sprawca ich cierpień nie jest sam od nich wolny. Kiedy pojawi się
współczucie i zrozumienie dla drugiej strony, przestaje istnieć problem
„wroga”. Trudno nazwać wrogiem kogoś, komu się współczuje.
W ankiecie miesięcznika „Znak” napisałaś wręcz, że miłość do
wroga nie istnieje. Czy to nie herezja?
Miłość do wroga nie istnieje w tym sensie, że kiedy pojawia się miłość,
wróg nie jest już wrogiem. Staje się bratem w cierpieniu. Miłość jest
sposobem na „zlikwidowanie” wroga.
Ale człowiek ma w zasięgu ręki prostsze sposoby... I chętnie po nie sięga.
„Przepis” na miłość nieprzyjaciół wydaje się łatwy. Muszę jednak
przyznać się do pewnej bezradności: rzeczywistość wojny - takiej jak w
Bośni czy w Czeczenii - częściej przeczy jakimkolwiek „przepisom”, niż
je potwierdza. Ci, którzy rozpętują wojny, potrzebują „wroga” i znajdą
go za wszelką cenę.
Poznałam w Tuzli Izę - Polkę, która wyszła za Chorwata. Iza
zaprowadziła mnie na plac, gdzie od serbskiego pocisku, który trafił w
kawiarnię, zginęło 71 młodych ludzi. Na ścianie domu, przed którym
mieściła się ta kawiarnia, wisiały klepsydry informujące między innymi
o tym, że wśród ofiar byli i muzułmanie, i prawosławni, i katolicy.
Różnica wyznań nie przeszkadzała im we wspólnym piciu kawy, w rozmowach
i żartach. Nie byli dla siebie przeciwnikami. Chcieli być razem, tak
jak byli zawsze, i razem zginęli.
Kiedy
tak stałam, w milczeniu odczytując ich nazwiska i wiek,
pomyślałam, że to ich „zjednoczenie w śmierci” jest symboliczne. Często
- zwłaszcza na początku - mówiło się, że konflikty w byłej Jugosławii
mają podłoże religijne. To nieprawda. W Sarajewie czy w Tuzli w
najtrudniejszym czasie ludzie różnych wyznań żyli obok siebie,
pomagając sobie nawzajem. Mieszkająca w Sarajewie Polka opowiadała mi,
że gdziekolwiek udawała się po pomoc - czy to była gmina żydowska czy
meczet, parafia katolicka czy prawosławna - nikt jej nie odmówił. Znam
szereg mieszanych małżeństw, których wojna nie rozbiła. Iza, o której
wspomniałam, mieszkała w bloku, gdzie było wiele takich rodzin:
Chorwatki ożenione z Serbami, Bośniaczki, które wyszły za Chorwatów.
Urodziła drugą córkę, kiedy wojska jugosłowiańskie zdobywały Tuzle.
Ponieważ dziewczynka miała anemię, Iza zdecydowała się wyjechać z
dziećmi do Polski. Nie było to łatwe, a mimo to zapowiedziała sąsiadom,
że wrócą, jak tylko dziewczynki nabiorą trochę ciała. I wróciły, choć
rodzina w Polsce starała się Izę zatrzymać. Sąsiedzi na ich powrót
rozwinęli przed blokiem czerwony dywan...
Symboliczna była postawa
kardynała Kuharicia z Zagrzebia, który bardzo
ostro potępił zbrodnie popełniane przez własny naród i konsekwentnie
modlił się za wszystkie ofiary wojny.
Nie wszyscy duchowni zachowywali się tak wspaniale jak kardynał
Kuharić czy kardynał Pulić z Sarajewa. Z ust chrześcijan można było
usłyszeć, że to kolejna krucjata. Podobne nastroje panowały po stronie
muzułmańskiej.
To prawda. Widziałam w Belgradzie budowę cerkwi mającej symbolizować
związek państwa serbskiego z prawosławiem. Wznoszono tę świątynię za
ogromne pieniądze w czasie, gdy w mieście wszystkiego brakowało. Po co?
Żeby przypominała o konieczności obrony chrześcijańskiej Europy przed
islamem. Wielu przywódców religijnych nie potrafiło oprzeć się zakusom
polityków. Religia stała się ważnym elementem indoktrynacji. Jedna ze
znajomych z Sarajewa opowiadała mi o metamorfozie, jaką przeszedł jej
syn na trzymiesięcznym szkoleniu wojskowym. Był zwykłym młodym chłopcem
wychowanym w tradycji islamu, ale bynajmniej nie fanatykiem. Z wojska
wrócił z Koranem w ręku, zasypując matkę cytatami i głosząc konieczność
budowy państwa muzułmańskiego. Straszny serbski plan czystek etnicznych
też zawierał ten element „wojny religijnej”, umiejętnie zastosowany.
Wielkanoc 1994 roku spędzałam w Sarajewie, uczestniczyłam w Mszy
rezurekcyjnej w tamtejszej katedrze. Towarzyszył mi przyjaciel,
żołnierz bośniackiej armii rządowej, muzułmanin. Byłam bardzo zdziwiona
tym, że aktywnie uczestniczył w liturgii, modląc się razem z innymi
wiernymi. Kiedy zapytałam go o to po Mszy, odpowiedział, że w jego
rodzinie są także prawosławni i katolicy i że tradycją w jego domu jest
uczestniczenie we wszystkich wielkich świętach obchodzonych przez
członków rodziny. Tacy ludzie są nadzieją na pokój. Znamienne, że w
raportach Tadeusza Mazowieckiego z byłej Jugosławii bardzo często
pojawiało się przekonanie, że to właśnie
ludzie wierzący mogą i powinni dopomóc w zakończeniu tego konfliktu.
Kiedy obserwowałem konflikt na Bałkanach, przypominały mi się słowa
Starego Testamentu, że „nasz Pan jest Bogiem, który niszczy wojny”.
Wydawało się z początku, że tę wojnę też uda się „zniszczyć”.
Przekonaliśmy się jednak (który to już raz?), jak bardzo trudne jest
wprowadzanie pokoju metodami politycznymi. Jeżeli ktoś wyznaje kult
nagiej siły i faktów dokonanych, a my chcemy go powstrzymać za pomocą
przedłużających się negocjacji, to po prostu dajemy mu czas, by jeszcze
urósł w siłę, a wojny i tak nie unikniemy.
Tego nigdy nie wiadomo na pewno. O tym, że Kosowo jest punktem zapalnym,
wiedziano już od dawna. Konflikt narastał co najmniej od dziesięciu
lat, kiedy to Serbia odebrała Kosowu autonomię i wprowadziła tam stan
wojenny. Kiedy byłam w Kosowie w roku 1993 (zawieźliśmy wtedy pomoc do
Prisztiny, do domu prowadzonego przez Stowarzyszenie Matki Teresy z
Kalkuty), z rozmów z ludźmi wynikało niedwuznacznie, że niebawem tam
również „coś się stanie”. Może te naloty sześć lat później nie byłyby
potrzebne, gdyby problem Kosowa zaczęto rozwiązywać wcześniej i
bardziej zdecydowanie? Ale wówczas nikt się tym nie interesował, bo
trwała wojna w Bośni. Może to znów naiwność, lecz sądzę, że wojnom
najlepiej zapobiega umacnianie demokracji i rozwiązywanie trudnych
spraw na drodze rozmów.
To są, jeśli tak można rzec, „środki ubogie” polityki.
Ale lepszych rzeczywiście nie mamy. Nawet jeśli mówi się czasem o
wojnie koniecznej czy sprawiedliwej, to rozumiemy, że są to tylko próby
oszacowania, co jest tak zwanym mniejszym złem. Ale mniejsze zło zawsze
pozostaje złem.
Są jeszcze środki ekonomiczne.
Wojna też jest przedsięwzięciem ekonomicznym i to na wielką skalę.
Nigdy nie wiemy tak do końca, jakie interesy kryją się za
poszczególnymi konfliktami. Dla ludzi, którzy na wojnie dobrze
zarabiają, ofiary nie są ważne, nie wzrusza ich widok ginących dzieci i
spalonych domów. Można by też wiele mówić o niemoralności polityki, o
tym na przykład, że politycy, którzy prowadzą rokowania, nie
ograniczają się do negocjacji, ale potrafią na bankiecie pić wódkę czy
żartować ze zbrodniarzami wojennymi i nie widzą w tym niczego
niestosownego.
Powiedziałbym jednak, że o ile nasza świadomość potrafi w jakimś
stopniu „pogodzić się” z tym, iż wojny będą zawsze, o tyle poraża nas
niezmienne barbarzyństwo wojen, to, że scenariusze okrucieństwa się
powtarzają. Wydawało się, że gdzie jak gdzie, ale w Europie czystki
etniczne, obozy koncentracyjne albo masowe i zaplanowane gwałty są nie
do pomyślenia po tym, co działo się tu pół wieku temu.
Okazało się, że się myliliśmy. Zresztą trzeba pamiętać, iż konflikt na
Bałkanach wybuchł między innymi dlatego, że nie zagoiły się rany zadane
podczas tamtej wojny.
Barbarzyństwo, z jakim mamy dziś do czynienia, jest rzeczywiście
porażające. Ale teraz trzeba postawić pytanie: czy mam pozwolić, żeby
te obrazy okrucieństwa odebrały mi nadzieję? Mnie i ludziom, którzy
czekają tam na pomoc? Kiedy trwała wojna w Bośni, zorganizowaliśmy
akcję w polskich szkołach, w ramach której dzieci przygotowywały paczki
dla swoich bośniackich rówieśników. W tej akcji nie było najważniejsze
to, żeby przesłać jakąś ilość towarów, choć oczywiście one były bardzo
potrzebne. Istotniejsze było to, żeby ci, którzy te paczki
przygotowywali, poczuli, że od nich coś zależy, że oni też mogą mieć
wpływ na to, co się dzieje. Że pracują na rzecz pokoju.
Że każdy gest solidarności jest gestem przeciw wojnie, która jest
totalną niesolidarnością.
Nieraz na spotkaniach w szkołach młodzież pyta mnie: „Co możemy
zrobić?” A ja odpowiadam pytaniem: „A co wy wiecie o konflikcie w
Bośni? w Kosowie? w Czeczenii? Dowiedzcie się, zainteresujcie”.
Nieobojętność to pierwszy krok w stronę pokoju.
Przełamaniu
obojętności służyła akcja, którą wymyślił Alain - nazywała się „Mir
Sada”, czyli „Pokój Teraz”. Chodziło o to, żeby z
całej Europy przywieźć do Sarajewa jak największą liczbę „świadków”,
ludzi, którzy - narażając własne życie - po prostu usiedliby na ulicach
miasta i przez samą obecność w tym miejscu stanowiliby swego rodzaju
„argument” na rzecz pokoju. Wyobrażaliśmy sobie, że jeżeli w Sarajewie
pojawi się nagle sto tysięcy osób z różnych krajów naszego kontynentu -
w tym politycy, dziennikarze, wybitne jednostki - snajperzy będą
musieli zaprzestać ostrzału i terroryzowania mieszkańców miasta.
Włączyliśmy się w tę akcję bardzo chętnie, tym bardziej że
przygotowywaliśmy kolejny duży konwój do Bośni. Akcja składała się z
trzech części. Po pierwsze, rozesłaliśmy apel o pokój, który podpisała
imponująca liczba znanych osobistości. Do apelu dołączona była
informacja o organizowanym konwoju i propozycja wzięcia w nim udziału w
charakterze „świadka”. To był element drugi: zgromadzenie jak
największej liczby „świadków” o znanych nazwiskach. Wysłaliśmy
zaproszenia do wszystkich klubów parlamentarnych, odpowiedzieli jednak
głównie członkowie Unii Demokratycznej. Pojechali z nami między innymi
Zbigniew Bujak, Marek Edelman, Stanisław Handzlik, Jacek Kuroń, Adam
Michnik, Henryk Wujec, Stanisław Wyganowski. Wiele znanych osób - jak
Jurek Owsiak - włączyło się w zbiórkę darów i pieniędzy. Wreszcie
trzecia część akcji polegała na zorganizowaniu konwoju ludzi już nie „z
pierwszych stron gazet”, którzy również zdecydowali się zostać
„świadkami” i wyruszyli za nami prywatnymi samochodami, wioząc
przygotowane przez siebie paczki dla mieszkańców Sarajewa. Tych osób
było około stu pięćdziesięciu.
Muszę powiedzieć, że byliśmy jedyną grupą, która wówczas - w sierpniu
1993 roku - przyjechała do Bośni z darami. Z innych krajów przybyli
sami „świadkowie” - w sumie kilka tysięcy osób. Kiedy dotarliśmy do
Splitu i połączyliśmy się z konwojami z innych krajów, okazało się, że
na terenach, przez które trzeba było przejechać w drodze do Sarajewa,
wybuchły walki. Mimo długotrwałych rokowań z UNPROFOR-em, nie udało się
uzyskać gwarancji bezpiecznego przejazdu „świadków”; potem negocjowano
więc już tylko wpuszczenie ciężarówek.
To właśnie wtedy - w czasie oczekiwania na wjazd - zrobiono zdjęcia,
które wywołały sensację...
Koczowaliśmy na jednym z placów w Splicie. Panował trudny do zniesienia
upał, spaliśmy w bardzo prymitywnych warunkach, sami przygotowywaliśmy
posiłki. Z dnia na dzień rosło zniecierpliwienie - tak uczestników, jak
towarzyszących nam dziennikarzy. Ci ostatni, przekonani, że dalej nie
pojedziemy, zaczęli rozglądać się za jakimkolwiek „materiałem”.
Sfotografowano Adama Michnika z butelką piwa, Jacka Kuronia gaszącego
pragnienie winem z wodą... Oliwy do ognia dolał Jarosław Kaczyński,
który nie jechał z nami w konwoju, nocował w hotelu i tylko na krótko
pojawił się na placu w Splicie, ale po powrocie do kraju opowiadał o
nas niestworzone rzeczy. Wyglądało to tak, jakby uczestnicy konwoju
pojechali w nim tylko po to, żeby pić alkohol. Nie interesowano się
tym, w jak trudnych warunkach oczekiwaliśmy na decyzję, nie doceniono
poświęcenia tych ludzi. Zrobiono im w ten sposób wielką krzywdę. Gdyby
ciężarówki dotarły do Sarajewa, sprawy zapewne by nie było. A tak
pojawił się temat zastępczy...
Czy jakimś „świadkom” udało się przedostać do stolicy Bośni?
Zakazu wjazdu jako takiego nie było, można było jechać dalej na własne
ryzyko. My również mogliśmy to zrobić. Tyle że wtedy narażalibyśmy
tych, którzy z nami jechali, a ponadto sprawilibyśmy kłopot żołnierzom
sił międzynarodowych, którzy tak czy owak musieliby nas ochraniać.
Zdecydowałam, że skoro nie ma nawet minimalnych gwarancji
bezpieczeństwa, nie jedziemy. Okazało się, że była to słuszna decyzja.
Jeden autobus ze „świadkami” (chyba z Belgii) przedarł się do Sarajewa.
Walki w okolicach miasta nasiliły się jednak tak bardzo, że musiano
potem organizować dla nich powrót samolotem.
Gdyby nasz konwój dojechał do Sarajewa, niewątpliwe pomogłoby to nam w
organizowaniu następnych. Myślę, że jeszcze większa liczba ludzi
przekonałaby się, jak ważną - także prestiżowo - sprawą jest stały
udział Polaków w tego rodzaju pomocy. Cała akcja miała jednak przede
wszystkim głęboki sens moralny. O tym najpiękniej powiedział Marek
Edelman: „Trzeba być ze słabymi, bitymi, nawet wtedy, gdy nie można im
pomóc. Trzeba ich trzymać za rękę, jak umierającego”.
To wspaniałe slowa. Z drugiej strony właśnie przy okazji tragedii
Sarajewa doszło w następnych latach do swoistego sparodiowania tego
poczucia więzi z ofiarami wojny, którego wyrazem byla akcja „Mir Sada”.
Konstanty Gebert pisał, że rozwinęła się tam swoista „subkultura
»dawania świadectwa i moralnej solidarności z cierpiącymi”, że z
całego świata zaczęto przyjeżdżać do tego miasta niczym na safari...
Można to było zobaczyć w filmie 'Aleja snajperów': w pancernych samochodach, pod eskortą wojska, jeździli po ostrzeliwanym mieście ludzie, którzy - jak się wyraził Kostek - chcieli „mieć Sarajewo w życiorysie”. Przyjeżdżali znani politycy, osobistości ze świata kultury - i nic dla niego nie robili, choć niektórzy z nich mogli mieć wpływ na przykład na to, żeby wokół Sarajewa stworzyć strefę zdemilitaryzowaną. Akcja „Pokój Teraz” była pomysłem bardzo ryzykownym, ale jednak obliczonym na określony efekt - miała przynieść miastu ulgę.