Janina Ochojska - niebo to inni
9. MAMY PIERWSZĄ CIĘŻARÓWKĘ!
Jak to się stało, że w październiku 1992 znalazłaś się w Bośni?
We wrześniu tego roku znów pojechałam do Francji odwiedzić przyjaciół.
Od półtora roku trwała wojna w byłej Jugosławii i właśnie zaczęły
wychodzić na jaw pierwsze okrutne zbrodnie popełnione w jej trakcie.
Ujawniono wtedy między innymi fakt istnienia serbskich obozów
koncentracyjnych. EquiLibre pierwsze konwoje z pomocą wysłała tam już
w 1991 roku, natomiast w 1992 postanowiła zorganizować akcję
„Schronienie dla 1000 dzieci”, polegającą na tym, że francuskie rodziny
miały przyjąć na pewien czas dzieci wraz z matkami (lub krewnymi, pod
których opieką pozostawały) przywiezione z obozów dla uchodźców w Bośni.
Jak wyglądała ta akcja od strony organizacyjnej?
Najpierw do Bośni pojechali przedstawiciele EquiLibre, odwiedzili
kilkanaście obozów i sporządzili listy osób, które zgodziły się i mogły
wyjechać. Nie obyło się tu bez dramatów. Wyjechać mogli oczywiście
tylko ci, którzy mieli paszporty, a wielu spośród uchodźców nie
posiadało dokumentów, bo albo zaginęły, albo zostały im odebrane. Część
matek chciała wysłać dzieci samodzielnie w bezpieczne miejsce, a w
obozach oczekiwać na wiadomości o mężach. To również nie było możliwe -
musiały wyjechać z dziećmi. Bardzo ważną sprawą było
jednoznaczne ustalenie związków pokrewieństwa. Nie można było sobie
pozwolić na najmniejszą pomyłkę, żeby nie pojawił się zarzut usiłowania
wywiezienia dzieci w celu nielegalnej adopcji. Trzeba pamiętać, że na
świecie panuje ogromny „głód dzieci”, który powoduje, że istnieje coś w
rodzaju „przemysłu adopcyjnego”.
Z kolei we Francji trzeba było przygotować miejsca dla
przyjeżdżających. Po konferencji prasowej i informacji w mediach
odbierałam w lyońskim biurze EquiLibre setki telefonów od rodzin
gotowych włączyć się w naszą akcję, pytałam o ich sytuację materialną,
o to, na jak długo są w stanie przyjąć matkę z dzieckiem (lub
kilkorgiem dzieci), co mogą im zaproponować, i tak dalej. W sumie
zgłosiło się wtedy do nas około 30 000 rodzin! Deklarowały najczęściej
gotowość przyjęcia dwóch - ale czasem trzech, a nawet czterech - osób
na okres roku (zakładano, że wojna do tego czasu się skończy...).
Wszystkie te dane wprowadzaliśmy do komputera. Potem trzeba było
dokonać wyboru; chodziło między innymi o to, żeby osoby przywiezione z
obozów w Bośni nie zostały zbytnio rozproszone. Wybranym rodzinom
trzeba było udzielić finansowego wsparcia, bo przecież koszty
utrzymania nowych domowników były niemałe.
Następna faza to bezpośrednie przygotowania do wyjazdu. Trzeba było
zapewnić dostateczną ilość żywności, naczyń i środków czystości na całą
drogę z Bośni do Francji. Część ciężarówek w konwoju miała zawieźć
pomoc do szpitala w Mostarze i do obozów dla uchodźców w Zenicy, ale
część musiała wyjechać z Bośni nie rozładowana.
W miarę jak prace przygotowawcze zbliżały się do końca i coraz więcej
współpracowników szykowało się do wyjazdu, zaczynałam żałować, że nie
zgłosiłam się do konwoju. Po jednej z cotygodniowych Mszy dla EquiLibre
podeszłam do Alaina i poprosiłam: „Weź mnie ze sobą”. Żachnął się: „No
co ty?! Nie wiesz, jak tam jest niebezpiecznie?” Ale przez następne dni
chodziłam i nudziłam: „Weź mnie. Przydam ci się. Znam rosyjski, znam
polski, a bośniacki to coś pośredniego między rosyjskim a polskim”. I w
końcu go przekonałam. Nie przeczuwałam jeszcze wtedy, że ta decyzja
zmieni moje życie.
Pojechałaś nie z jakichś innych powodów, tylko dlatego, że było Ci żal zostać?
Tak, to chyba przeważyło. Chciałam przeżyć to samo, co ludzie, z
którymi pracowałam, zobaczyć owoce swojej pracy. Niektórzy z nich byli
już w Bośni kilkakrotnie, opowiadali, co nas tam może spotkać. Trochę
się bałam, ale w końcu ciekawość zwyciężyła. Wiedziałam już, jak
przygotowuje się konwój, a teraz chciałam wiedzieć, jakie przeszkody
trzeba pokonać po drodze i co się dzieje, kiedy pomoc dotrze do celu.
Już w trakcie konwoju zrodziła się myśl, że powinniśmy w Polsce zrobić
jakąś większą akcję na rzecz innego kraju i sami zawieźć zebrane dary.
Lapierre'owie, u których mieszkałam, znakomicie mnie wyekwipowali.
Kupili mi na drogę śpiwór i aparat fotograficzny. Kiedy już spakowałam
się i zniosłam rzeczy na dół, zrobiłam sobie przed ich domem zdjęcie na
tle jesiennego drzewa. Ta fotografia symbolizuje dla mnie zamknięcie
kolejnego etapu w mojej biografii - koniec życia w sumie spokojnego i
beztroskiego, pełnego poszukiwań, ale często jeszcze dość chaotycznych,
mało dojrzałych. Liście na drzewie pożółkły, niektóre opadły... A ja
stoję spakowana, bo - jadę na wojnę. Zaczyna się coś nowego, nieznanego,
niebezpiecznego...
Jechałam w małym busie wraz z innymi osobami, które stanowić miały
obsługę autobusów jadących w konwoju powrotnym. Pamiętam dobrze moment,
kiedy zobaczyłam pierwsze oznaki wojny - stanowiska obrony
przeciwlotniczej w okolicy Šibeniku w Chorwacji. Choć do obszaru
bezpośrednich działań wojennych było stąd jeszcze daleko, serce we mnie zadrżało i zaczęłam
się rozglądać po twarzach towarzyszy podróży. Uderzył mnie - i udzielił
mi się - ich spokój, opanowanie. Pamiętam też pierwszy wjazd do
Sarajewa. Ogromne wrażenie robił - wielokrotnie fotografowany i
pokazywany na całym świecie - zrujnowany budynek gazety „Oslobodjenie”.
To był nowoczesny wieżowiec, więc nie rozsypał się jak inne budynki;
mimo poważnych zniszczeń, jego okaleczony i wypalony korpus wciąż
sterczał w górę. Jednak najbardziej przygnębiający był widok obozów w
Zenicy. W klasach i salach gimnastycznych ludzie „mieszkali” na
materacach. Na jedną rodzinę, niezależnie od tego, ile liczyła osób,
przypadał jeden materac. Wszędzie wisiało pranie, gdzieniegdzie
poustawiane były kuchenki, na których kobiety przygotowywały skromne
posiłki. Panował nieopisany gwar, ludzie krzyczeli, dzieci płakały.
Jak sobie radziłaś jako tłumaczka?
Okazało się, że moje obietnice nie były na wyrost, rozumiałam bośniacki
całkiem dobrze. Moje zadanie polegało na ostatecznym zweryfikowaniu
listy osób, które miały wyjechać jednym z autobusów, oraz ustaleniu w
administracji miasta ostatnich szczegółów operacji. Wcześnie rano mój
autobus zabierał wyjeżdżających z dwu wskazanych obozów; ostatnią noc
spędziłam więc w jednym z nich. Leżałam w śpiworze na brzegu materaca
obok rodziny, która zgodziła się zrobić mi trochę miejsca. Spałam
niewiele. Słuchałam opowieści kobiet o tym, skąd uciekły, dlaczego
wyjeżdżają lub dlaczego zostają, odpowiadałam też na ich pytania o
możliwość interwencji z zewnątrz i zakończenia wojny.
To były muzułmanki?
Przeważnie, choć były też wśród nich Serbki, które wyszły za
muzułmanów. To, co zresztą generalnie uderzyło mnie w obozach, to
przemieszanie wszystkich nacji, które były wówczas w stanie
wojny. Bośniacy, Chorwaci, Serbowie żyli tam ze sobą w zgodzie, dzieci
wspólnie się uczyły i bawiły... Trzeba pamiętać, że to był moment,
kiedy rozpętała się autentyczna wojna „wszystkich ze wszystkimi”,
dopiero później zaczęły się taktyczne sojusze. Z drugiej strony,
nienawiść narodowa nie była jeszcze wtedy tak silna, bo wiedza o
zbrodniach wojennych była stosunkowo mała.
Wspominałaś o dramatach, z jakimi mieli do czynienia ci, którzy
sporządzali listy wyjeżdżających. Czy Ty nie miałaś podobnych
doświadczeń?
To, co zobaczyłam o czwartej rano, stojąc na stopniach autobusu, było
wstrząsające. Wyjeżdżające kobiety z dziećmi odprowadzał tłum ludzi.
Byli wśród nich mężczyźni, którzy przedostali się specjalnie z obszaru,
gdzie trwały walki, żeby pożegnać się z najbliższymi. Niektóre osoby
próbowały rozpaczliwie wedrzeć się do autobusu, choć wiedziały, że nie
możemy zabrać nikogo, kogo nie ma na liście. Czułam się strasznie,
zmuszona odmówić tym ludziom wstępu; widziałam w ich oczach ogromne
pragnienie, by uciec jak najdalej, zostawić za sobą koszmar, uratować
siebie i bliskich... Ale nie wolno nam było zgodzić się na żaden
wyjątek, bo w ten sposób narazilibyśmy całą akcję. Zresztą na
najbliższym posterunku i tak wyrzucono by ich z autobusu, może nawet
rozstrzelano. Kiedy autobus w końcu ruszył, podniósł się straszny płacz
zarówno na zewnątrz, jak wewnątrz. Kobiety, które zabraliśmy,
rozpaczały, bo nie wiedziały, kiedy wrócą i czy będą miały do kogo
wrócić.
W „moim” autobusie jechało ponad 40 osób, w tym cztery mamy z
niemowlętami. O szóstej podjechaliśmy po przydział żywności, pieluch i
innych potrzebnych rzeczy. Mimo iż wszystko zdawało się dopięte na
ostatni guzik, w trakcie okazywało się, że o czymś jeszcze nie pomyśleliśmy. Nie zabraliśmy na
przykład podgrzewaczy do butelek. Podgrzewaliśmy je więc w autobusie
tam, gdzie nawiew wydmuchuje gorące powietrze na przednią szybę. Droga
do Splitu była bardzo ciężka. Nie jechaliśmy zwykłą trasą, lecz
przebijaliśmy się przez góry tak zwaną Drogą Zbawienia. Niektóre
autobusy grzęzły w błocie. Kontrole były długie i szczegółowe. Dzieci
nudziły się, próbowaliśmy je zabawiać. Musieliśmy bardzo racjonalnie
gospodarować żywnością, żeby starczyło jej na całą drogę. Pamiętam
dobrze jeden z posiłków. Kiedy rozdzieliliśmy już racje, wyciągnęliśmy
kiełbasę i zaczęliśmy robić kanapki dla siebie, zauważyliśmy, że
kobiety uważnie się nam przyglądają, a z ich oczu wyczytać można było
jednoznaczne pragnienie... „To wieprzowina”, powiedział ktoś z nas,
chcąc uzasadnić, dlaczego ich nie częstujemy. Mimo że były
muzułmankami, gestami dały nam znać, że to nic nie szkodzi. No i tego
dnia poszliśmy spać nieco głodniejsi, ale za to bogatsi o nowe
doświadczenie.
Do Splitu dotarliśmy wieczorem następnego dnia. Nocowaliśmy w olbrzymim
holu ośrodka sportowego - blisko 1300 osób (w tym 1070 kobiet i
dzieci). Było to o tyle niezwykłe, że przez szklane ściany widzieliśmy
ludzi kąpiących się w basenie. Tu tłum uchodźców koczujących na
materacach, a tam - normalne życie. O spaniu oczywiście nie było mowy.
Ciągle ktoś czegoś potrzebował - albo pomocy medycznej, albo zwyczajnej
uspokajającej rozmowy. Rano czekał na nas prom. Wsiadanie znów było
bardzo dramatyczne, bo wejście na pokład oznaczało dla ludzi, których
wieźliśmy, ostateczne rozstanie z ziemią, na której się urodzili i
żyli. Niektóre kobiety rozpaczały i chciały wracać. Kiedy prom wreszcie
odbił od brzegu i wszyscy jako tako się poukładali, położyłam się na
pokładzie i - po trzech nie przespanych nocach - zasnęłam jak kamień w
pełnym słońcu. Obudziłam się z twarzą czerwoną jak burak.
Po południu
prom przybił do Ankony. Było to jak przejście do innego
świata. Czekały na nas piękne autobusy z napisami „EquiLibre”,
eleganccy kierowcy w jednakowych białych kurtkach... Po posiłku
załadowaliśmy się do autobusów i pomknęliśmy w stronę Francji. Jedyny
dłuższy postój w drodze do Lyonu przygotowano w Chamonix. Miasto bardzo
się postarało, urządziło uroczyste powitanie, przygotowało poczęstunek.
Ale było też coś, co mnie wówczas zabolało: obok stanowisk z jedzeniem
ustawiono namioty z używaną odzieżą. Ludzie, którzy z nami jechali, tak
naprawdę nie potrzebowali jeszcze ubrań, nie mieli też za bardzo gdzie
upychać swoich zapasów. Z drugiej strony ta potrzeba gromadzenia „na
później” była u nich bardzo silna, związana z lękiem, w jakim żyli
przez ostatnie miesiące. Było oczywiste, że po prostu rzucą się na te
rzeczy. Zaczęło się grzebanie, przebieranie - przy akompaniamencie
płaczu oszołomionych lub znużonych dzieci i na oczach mieszkańców
miasta. Ten zgrzyt uświadomił mi, że pomoc, która przychodzi w
niewłaściwym momencie, również może człowieka upokorzyć. Powitanie w
Lyonie było już wolne od zgrzytów.
Co działo się dalej z ludźmi, którzy z wami przyjechali? Jak
porozumiewały się z nimi francuskie rodziny? Czy nie było konfliktów?
Ludzi rozwieźliśmy do miejscowości, w których mieli zamieszkać.
Towarzyszyłam grupie, która pojechała do Rennes. EquiLibre zatrudniła
na pewien czas kilku bośniackich uchodźców znających francuski w
charakterze tłumaczy dyżurujących przy telefonie. Dzieci poszły do
szkół, kobiety uczyły się języka i mogły podjąć legalną pracę.
Wyrobienie odpowiednich zezwoleń trochę trwało, konieczne też były
kompletne badania medyczne. W większości przypadków stosunki między
gośćmi i gospodarzami układały się bardzo dobrze, mimo różnic w stylu
życia. Trzeba pamiętać, że często do rodzin inteligenckich, należących
do klasy średniej, trafiali ludzie ze wsi, słabo
wykształceni, nie znający wielu udogodnień, które dla nas są czymś
oczywistym. Zdarzały się rodziny, które po roku nie chciały już mieć u
siebie przybyszów z Bośni. Jednak większość rodzin sama pomagała w
przedłużeniu pobytu swoich gości. Uchodźcy, których przywieźliśmy,
wrócili bowiem do kraju nie po roku, ale dopiero po dwóch, trzech
latach.
Jak oceniłabyś tę akcję z perspektywy czasu?
Była znakomicie przygotowana i przeprowadzona, ale... nie powinno się
czegoś takiego robić.
Dlaczego?!
Pamiętam, że kiedy wyjeżdżaliśmy z Francji z konwojem, który miał
przywieźć te kobiety i dzieci, UNHCR (Wysoki Komisariat ONZ ds.
Uchodźców) wydał oświadczenie, że nie popiera tej akcji, ponieważ nie
powinno się skłaniać ludzi do opuszczania rodzinnej ziemi. Dotykamy tu
kwestii niezwykle delikatnej. Bo z jednej strony EquiLibre z pewnością
wielu z tych ludzi uratowała życie. Zenicę wielokrotnie bombardowano,
obozy, z których ich zabraliśmy, zostały ostrzelane albo zlikwidowane.
We Francji przez długi czas mogli żyć w poczuciu bezpieczeństwa, ich
dzieci chodziły do normalnej, dobrze wyposażonej szkoły, odżywiały się
regularnie. Niektórzy z nich zarobili trochę pieniędzy, które na pewno
bardzo się przydały po powrocie. Nie można też zanegować znaczenia,
jakie akcja miała dla uświadomienia francuskiemu społeczeństwu problemu
byłej Jugosławii; dla poszczególnych francuskich rodzin było to
doświadczenie, które wiele je nauczyło.
Z drugiej jednak strony, sensowniejsze byłoby chyba przewiezienie tych
matek i dzieci gdzieś bliżej, na przykład do Słowenii, aby dystans
pomiędzy krajem pobytu a ojczyzną był mniejszy. Tymczasem uchodźcy
zostali przeniesieni do świata, który nie
przypominał ich własnego, rozbudzał w nich pewne nadzieje i pragnienia.
Myślę, że większość z nich - zarówno dzieci, jak dorosłych - była
psychicznie w bardzo trudnej sytuacji. Odległość potęgowała też
problemy praktyczne - w przypadku zgonów, ślubów, poważnych chorób czy
nagłych wyjazdów. Niektóre matki decydowały się na wyjazd, kiedy z
Bośni docierała wiadomość o śmierci kogoś bliskiego; większość
zabierała dzieci ze sobą. Zorganizowanie im szybkiego powrotu nie było
sprawą łatwą. Z kolei część dziewczyn, które w chwili przyjazdu miały
16 czy 17 lat, powychodziła za mąż i została we Francji. Były też
pojedyncze zgony.
Losy ludzkie są zawsze pogmatwane i nieprzewidywalne. Dlatego dobrze
jest jak najmniej w nie ingerować. Ale to wszystko można powiedzieć z
perspektywy czasu. Jadąc do Bośni, myśleliśmy tylko o jednym: uratować
tym ludziom życie!
Po załatwieniu wszystkich spraw we Francji pojechałam z Alainem do
Genewy, gdzie spotkaliśmy się z Tadeuszem Mazowieckim, który był
wówczas specjalnym sprawozdawcą Komisji Praw Człowieka ONZ. Było to po
opublikowaniu przez niego wstrząsającego raportu o obozach w Trnopolju
i Mitrovicy. Opowiedzieliśmy mu o naszej akcji, a ja wspomniałam, że
może udałoby się zrobić coś podobnego, choć na mniejszą skalę, w Polsce
- na przykład przywieźć uchodźców przetrzymywanych w obozie w
Trnopolju, gdzie sytuacja była szczególnie dramatyczna (brakowało tam
nawet wody, bo studnie zatruto, wrzucając do nich ciała pomordowanych).
Sprawa rychło stała się nieaktualna, bo Serbowie pod naciskiem opinii
międzynarodowej zlikwidowali obóz, część ludzi wywożąc w inne miejsce,
a część rozpuszczając.
Jeszcze w grudniu tego roku wyjechał z Polski pierwszy konwój do
Sarajewa. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie udało się zebrać
dary, którymi załadowano dwanaście ciężarówek?
Kiedy wróciłam do Polski i opowiadałam znajomym, że chcę, abyśmy sami
przygotowali konwój z darami dla Bośni, większość pukała się w czoło.
Byłam z Alainem na spotkaniu z premier Hanną Suchocką, ale niczego
konkretnego nie załatwiliśmy. Pani premier poinformowała nas, że Polska
zgłosiła gotowość przyjęcia pewnej grupy uchodźców z Bośni, i
rzeczywiście w jakiś czas później specjalnym pociągiem przyjechało
około tysiąca uchodźców, których rozmieszczono na południu Polski.
Ja jednak myślałam wyłącznie o konwoju. Piotr Nowina-Konopka umówił
mnie więc na spotkanie z Kostkiem Gebertem z „Gazety Wyborczej”, który
pisywał przejmujące teksty na temat wojny w byłej Jugosławii. Kiedy
zjawiłam się rano w redakcji, Kostek przedstawił mi swoją znajomą,
która po przeczytaniu jego reportaży przyszła zapytać, co konkretnie
może zrobić dla ludzi w Sarajewie, skoro bezczynność, jak pisał, jest
popieraniem zbrodni. Była to Magda Grodzka. Wymieniłyśmy adresy i
numery telefonów. Przekonywałam wtedy Kostka, że polska EquiLibre jest
w stanie taki konwój zorganizować. Obiecał, że napisze o tym, umówił
mnie też z dziennikarzem „Trójki” Tomkiem Kowalczewskim, który jeździł
z Tadeuszem Mazowieckim do Bośni.
Jeszcze tego samego dnia w prowadzonej przez Tomka audycji na żywo
opowiadałam o EquiLibre i o tym, co widziałam w Bośni, podkreślając, że
pojechałam tam z ludźmi, którzy wcześniej przyjeżdżali z konwojami do
naszego kraju. Powiedziałam, że teraz na nas kolej i że nie wyobrażam
sobie, żeby z Polski nie pojechał konwój z pomocą dla Sarajewa. Pod
koniec programu Tomek poprosił mnie o podanie numeru telefonu, pod
który mogliby zgłaszać się chętni. Zaskoczyło mnie to, więc podałam
numer Magdy, licząc, że tuż po zakończeniu audycji zdołam ją uprzedzić.
Ale nie mogłam się już dodzwonić... Pełna niepokoju pojechałam do niej
natychmiast taksówką. Powitała mnie rozpromieniona: „Janka, mamy
pierwszą ciężarówkę!” Do późnej nocy Magda odbierała telefony.
Parę stów o pani Magdzie...
Magda Grodzka pojawiła się u Kostka nieprzypadkowo. To niezwykła osoba,
całe życie aktywna, z bardzo bogatą biografią. Kiedy wybuchła wojna,
zaangażowała się w działalność podziemia, ratowała żydowskie dzieci, a
jednocześnie studiowała medycynę na tajnych kompletach. W tym czasie
zmarła jej matka, a ojciec musiał opuścić kraj, wezwany przez rząd
emigracyjny. Magda wpadła w trakcie łapanki, siedziała na Pawiaku,
potem pojechała w transporcie do Majdanka. Uciekła z rampy obozu,
wróciła do Warszawy, walczyła w powstaniu. Dosłużyła się stopnia
porucznika. Po klęsce powstania przeszła przez sześć obozów, w końcu
trafiła do armii Andersa i znalazła się w Anglii. Tam wyszła za mąż i
urodziła dwoje dzieci. Prowadziła prywatny żłobek, pracowała w domu
dziecka u Olgi Małkowskiej. Do Polski wrócić nie mogła, a ponieważ
klimat Anglii był szkodliwy dla młodszego dziecka, przeniosła się z
rodziną do Kanady.
W Kanadzie ciężko zachorowała, groził jej paraliż i utrata wzroku. Gdy
choroba ustąpiła, zapisała się na kurs fryzjerski, żeby usprawnić palce
(normalna rehabilitacja kosztowała zbyt dużo). Pracowała jako
fryzjerka, salowa, nocna pielęgniarka, odbierała porody, opiekowała się
narkomanami i alkoholikami. Gdy w 1970 roku trafiła jej się wygrana na
loterii, przyjechała po raz pierwszy do Polski. Na stałe przeniosła się
tu pięć lat później. Początkowo uczyła języka angielskiego, ale ta
praca nie bardzo ją cieszyła. Ktoś skontaktował ją z rodziną mającą
autystyczne dziecko i rozpaczliwie poszukującą pomocy. W Polsce w tym
czasie autyzm uznawano za zaburzenie rzadkie i nieuleczalne. Kontakt z
dzieckiem nie reagującym na otoczenie, pogrążonym we własnym świecie, a
równocześnie bardzo cierpiącym, zafascynował Magdę. Całą energię
poświęciła odtąd leczeniu takich właśnie dzieci. Zaczęła od terapii w
domach rodzinnych, potem pracowała w specjalnie do tego celu
stworzonych ośrodkach. Była niezwykłym
terapeutą. W 1992 roku przeszła na emeryturę i... trafiła do EquiLibre.
W mieszkaniu Magdy i jej męża Krzysztofa było pierwsze nasze biuro i
jednocześnie magazyn. Z początku przychodzili tam głównie indywidualni
ofiarodawcy, przynosili mnóstwo różnych rzeczy, które Krzysztof
pieczołowicie segregował. Kiedy jednak odezwali się przedsiębiorcy
(otrzymaliśmy wtedy na przykład dużą partię nowych koców), trzeba było
szybko postarać się o coś bardziej funkcjonalnego. Od prezydenta
Warszawy dostaliśmy mały pokoik na Miodowej, z Francji faks,
kserokopiarkę i dwa biurka. Pomieszczenia do magazynowania dała parafia
z ulicy Gdańskiej i I Społeczne Liceum Krysi Starczewskiej. Tak powstał
warszawski oddział Polskiej Fundacji EquiLibre.
To był dla mnie szalony czas. Do Torunia wpadałam tylko wyprać ubrania
i zabrać to, co niezbędne. W Warszawie pomieszkiwałam kątem u różnych
znajomych. Byłam tak zaabsorbowana przygotowaniami do konwoju, że
zapomniałam o zbliżającym się Bożym Narodzeniu. Wigilię spędziłam w stolicy. Nie
mogłam wrócić do Torunia, bo konwój miał wyruszyć w drugi dzień świąt.
Pamiętam, że byłam sama, w cudzym mieszkaniu, siedziałam nad kromką
czerstwego chleba i pomidorem (bo nie zdążyłam zrobić zakupów) i płakałam.
Z samotności, niepewności, zmęczenia...
Co sprawiło, że reakcja na Twój apel była tak szybka?
Myślę, że w Polakach była wtedy ogromna potrzeba zrobienia czegoś dla
Bośni i ja - całkiem zresztą niechcący - poruszyłam ostatni kamyczek,
żeby lawina pomocy wreszcie ruszyła. Poczucie bezradności wobec tego,
co się tam działo, a zarazem przekonanie, że jednak trzeba jakoś
zadziałać, były - pamiętam to dobrze z rozmów - powszechne.
Trochę tak, jak to opisywał Herbert w wierszu „Węgrom”:
„Stoimy na granicy / nazywanej rozsądkiem / i w pożar się patrzymy...”
Cały konwój został przygotowany siłami wolontariuszy. Pierwsi pojawili
się już nazajutrz po moim apelu. Wśród nich - Tomek Wilk, który został
z nami przez następne cztery lata. Pracowaliśmy do późnej nocy, wciąż w
takim poczuciu, że to w jakimś stopniu dzieje się ponad nami...
Któregoś dnia przyszedł na przykład mężczyzna cały w złocie - pod
rozpiętą koszulą dyndał łańcuch, na palcu błyszczał sygnet, na
przegubie drogi zegarek - i mówi: „Mam dwie ciężarówki Renault Magnum”.
Trzeba wiedzieć, że Renault Magnum to taki wóz, który ma nawet ekspres
do kawy w szoferce. Nie mogłam uwierzyć, ale gość dał nam te
ciężarówki. Facet, który zrobił pieniądze na pirackich nagraniach!
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, ten pierwszy konwój to było czyste
wariactwo. Ciężarówki nie były ubezpieczone, nie mieliśmy kamizelek
kuloodpornych ani hełmów, łączność radiowa szwankowała. Nie
pamiętaliśmy o tym, żeby ciężarówki bardziej obciążyć z przodu, a mniej
z tyłu. Ja pojechałam własnym wozem jako pilot, ale pożal się Boże
takiego pilota! Kiedy ciężarówki wyprzedzały mnie przy wjeździe pod
górę, darłam się przez radio, że nie wolno. Nie wiedziałam, że powinnam
w odpowiednim czasie odskoczyć i zrobić im miejsce, żeby mogły się
rozpędzić. Mieliśmy też pewne braki w dokumentach; tu na szczęście
pomogły polskie placówki dyplomatyczne. Od kogo jednak mieliśmy się
dowiedzieć, jakie zezwolenia są wymagane na poszczególnych przejściach?
Nikt przed nami nie wybrał się z Polski w taką drogę i w takim
charakterze.
Cokolwiek by mówić, Nowy Rok powitaliście w Sarajewie!
Byliśmy umówieni z konwojem francuskiej EquiLibre w Rijece. To była
bardzo przyjemna chwila: kiedy wjeżdżaliśmy na plac, Francuzi
przywitali nas oklaskami. Zrobiło wrażenie to, że
prowadziliśmy aż tyle ciężarówek. Potem razem pojechaliśmy na przystań
promów w Pagu, bo droga wzdłuż Adriatyku nie była przejezdna z powodu
walk. Okazało się, że na Nowy Rok do Sarajewa jadą też konwoje z innych
krajów. Pamiętam taki moment, kiedy zjeżdżaliśmy z dosyć stromej góry i
widać było w dole przed nami sznur kilkudziesięciu pojazdów. Pomyślałam
sobie, iż to wspaniale, że my, Polacy, też tu jesteśmy!
Prom podwiózł nas w okolice Splitu. Mimo iż droga była trudna,
oblodzona, 30 grudnia dotarliśmy do Zenicy. Alain zebrał wtedy
wszystkich i powiedział, że jeżeli ktoś nie chce jechać do Sarajewa,
może się jeszcze wycofać. Opowiadał o sytuacji w mieście, o ostrzale, o
tym, jak wyglądają kontrole. Przestrzegł, że może być tak, iż któraś
ciężarówka nie zostanie do Sarajewa wpuszczona. Mieliśmy w naszej
grupie jednego człowieka, który był trochę takim „złym duchem” konwoju,
bo stale podsycał obawy pozostałych, ale on zdecydował się zostać
jeszcze w Splicie; myślę, że sam bardzo się bał i nie umiał sobie z tym
poradzić inaczej, jak próbując „obdzielić” swoim lękiem innych.
(Nawiasem mówiąc, po powrocie do kraju opowiadał w jednej z lokalnych
telewizji o tym, co widział w... Sarajewie). W Zenicy z naszych
kierowców nie wycofał się nikt. Co więcej, dopędził nas tam ostatni z
naszych samochodów, ofiarowany przez „Chemobudowę”, który zepsuł się
jeszcze w Polsce i całą drogę przejechał samodzielnie. Nocowaliśmy
wtedy na podłodze w opuszczonej szkole, włożywszy na siebie wszystkie
ubrania, jakie tylko mieliśmy, a i tak o czwartej rano obudziło nas
przenikliwe zimno.
Z Zenicy do Sarajewa jest sześćdziesiąt kilometrów. Na ten krótki w
sumie odcinek byliśmy przygotowani o tyle lepiej od pozostałych, że
mieliśmy łańcuchy na koła, o których inne ekipy nie pomyślały. O
czwartej po południu 31 grudnia zatrzymali nas tuż przed Sarajewem
serbscy żołnierze i skierowali na jakąś boczną drogę, na której mieliśmy czekać do następnego
dnia. Noc sylwestrową spędziliśmy więc pod miastem. Było potwornie
zimno; kiedy wreszcie zasnęłam, rękaw przymarzł mi do szyby. W
autobusie francuskim odprawiono Mszę. Byliśmy zmęczeni i drogą, i
niepewnością, czy w ogóle pozwolą nam wjechać do miasta. Było widać i
słychać, że Sarajewo jest ostrzeliwane. Stres i zimno sprawiły, że
część dziennikarzy, którzy nam towarzyszyli, postanowiła urządzić
imprezę. Kilku wyszło do Serbów, by się z nimi napić. Jeden dziennikarz
upił się tak bardzo, że wziął serbski automat i zaczął z niego strzelać
w powietrze. Wspominam tę noc jako koszmar, choć rozumiem, że niektórym
po prostu puszczały nerwy. Z drugiej strony miała ona dla mnie wymiar
symboliczny: czekaliśmy z ciężarówkami wypełnionymi darami, patrząc,
jak na miasto spadają pociski...
Ruszyliśmy następnego dnia rano. Część ciężarówek rozładowaliśmy w
magazynach EquiLibre i Czerwonego Krzyża, a część w Merhamecie -
charytatywnej organizacji muzułmańskiej. Zarówno dziennikarze, jak
kierowcy mieli czas na to, żeby na własną rękę rozejrzeć się po
mieście, musieli jednak wcześniej wysłuchać instrukcji, jak się po nim
poruszać. Na przykład przez ulice trzeba było przechodzić, kryjąc się
za barykadami, żeby nie zostać trafionym przez któregoś ze snajperów
czatujących na wzgórzach. Generalna zasada: patrz na mieszkańców i rób
to, co oni. Jeżeli biegną, ty też biegnij, jeżeli gdzieś nie
przechodzą, ty też się tam nie pchaj.
l stycznia był zresztą dniem dość spokojnym. Uczestnicy konwojów, które
w tym dniu wjechały do miasta, zostali zaproszeni na spotkanie z
przedstawicielami trzech wyznań chrześcijańskich oraz muzułmanów i
żydów. Spotkanie odbywało się w kinie, gdzie było ciemno i nie działało
nagłośnienie; jedyne światło dawały świece i latarki. Atmosfera jak w
katakumbach, ale przyszło mnóstwo ludzi. Odczytano wspólną deklarację
pokoju i jedności wszystkich mieszkańców Sarajewa niezależnie od
wyznawanej religii. Potem Alain opowiadał o konwojach, które
przyjechały, ale wymieniając rozmaite kraje,
zapomniał o Polsce. Wmaszerowałam więc na scenę i powiedziałam, że jest
też konwój z Polski, że mamy dwanaście ciężarówek z darami, że to nasz
pierwszy raz i że będziemy jeszcze przyjeżdżać. I ciekawa rzecz - przy
okazji następnych konwojów do Sarajewa ciągle spotykałam ludzi, którzy
pamiętali mnie z tamtego wieczoru w ciemnym kinie.
Wracałam z tego spotkania z Wojtkiem Tochmanem, dziennikarzem „Gazety
Wyborczej”, i zabłądziliśmy. Na miejsce noclegu odprowadziła nas grupa
młodych ludzi, na którą natknęliśmy się w jednej z bram.
Charakterystyczne dla ówczesnego Sarajewa było to, że po zmroku ludzie
zbierali się w bramach, na podwórzach, żeby spędzać czas razem. Na
noclegu znów było straszliwie zimno, woda do mycia w beczce zamarzła.
Wstaliśmy bardzo wcześnie, zmarznięci i głodni, bo większość z nas
zostawiła swoje racje ludziom, których spotkaliśmy.
Odpowiadając na ankietę „Człowiek, któremu nie pomogłam”, opisalaś w
„Tygodniku Powszechnym” dramatyczne zdarzenie, które miało miejsce
podczas tego wyjazdu. Znalazło się tam między innymi poruszające
wyznanie: „Im więcej konwojów i im więcej zawiezionej pomocy, tym
paradoksalnie więcej konkretnych ludzi, którym nie mogliśmy pomóc...”
Chwila wyjazdu to najtrudniejszy moment każdego konwoju. Jak wytrzymać
spojrzenia ludzi, którzy zostają, gdy my wracamy do swoich bezpiecznych
i ciepłych domów?
Kiedy weszłam na plac przed budynkiem, gdzie mieściły się magazyny EquiLibre,
podszedł do mnie jeden z dziennikarzy
i powiedział: „Janka, dobrze,
że jesteś! Jest tu pewna pani, która chce
z nami wyjechać”. Rzeczywiście, w autobusie siedziała kobieta z
8-9-letnim chłopcem i dwiema walizkami. Jak tylko dowiedziała się, kim
jestem, zaczęła błagać mnie, żebyśmy ją zabrali, mówiła, że nie będzie
żadnego problemu, pokazywała papiery,
które według niej uprawniały ją do wyjazdu. Od początku wiedziałam, że
nie możemy jej wziąć. Na posterunku pozostała lista osób, które
wjechały w konwoju, i ta lista będzie drobiazgowo sprawdzana.
Tłumaczyłam, że Serbowie na pewno jej nie wypuszczą, że mogą nawet
rozstrzelać ją i jej dziecko. Odpowiedziała, że się nie boi.
Wyobrażałam sobie potem, że czekając na mnie, przygotowywała już
argumenty, którymi zamierzała mnie skłonić do wyrażenia zgody. Byłam
zła na tego dziennikarza, bo obudził w niej nadzieję, której nie
mogliśmy spełnić. Taki „dobry uczynek” mógł i ją, i nas drogo
kosztować. Gdyby chociaż nie siedziała w tym autobusie, wszystko byłoby
może łatwiejsze. A tak musieliśmy wynieść jej walizki...
Napisałaś: „Zostawiliśmy ją na placyku z grupką innych osób, które
przyszły z tą samą nadzieją”.
Do dziś nie potrafię opowiadać o tym spokojnie. Zrobiłam to, co
powinnam była zrobić. Alain nawet nakrzyczał na mnie przez radio, kiedy
mu powiedziałam o tej kobiecie, bo myślał, że chcę jej ustąpić. A
jednak jakiś wyrzut pozostaje. Kilka dni później pocisk z moździerza
trafił w Sarajewie w kolejkę po wodę. Może ona tam była? Może był tam
jej syn? Czy przeżyli tę wojnę?
Determinacja ludzi, którzy chcieli opuścić Sarajewo, była ogromna. W
czasie wojny wymieniła się tam jedna trzecia ludności! Zdarzało się, że
jadąc do Sarajewa, mijaliśmy na drodze autobusy wypełnione do granic
możliwości. Nie było to bezpieczne z uwagi na ostrzał i dlatego
większość ludzi opuszczała miasto piechotą. W pewnym momencie
przygotowywana była nawet akcja wyjazdu z Sarajewa 6 tysięcy
mieszkańców. Władze bośniackie ostatecznie nie wyraziły na to zgody,
uważając, że byłaby to „czystka etniczna” dokonana własnymi rękami.
Zawsze wydawało mi się, że gdyby wojna wybuchła tam,
gdzie ja bym się znajdowała, to po prostu uciekłabym w jakieś miejsce,
gdzie nic by mi nie zagrażało. Ale wojna nie wygląda w ten sposób.
Większość ludzi rzeczywiście chce uciekać, żeby ratować życie swoje i
swoich bliskich, ale bardzo często nie mogą tego zrobić. Prawo do
szukania sobie bezpiecznego schronienia zostaje człowiekowi odebrane.
Wiem jednak, że przy okazji drugiego konwoju udało wam się wydostać kogoś z Sarajewa.
Pojechał z nami jako kierowca brat Polki, która wyszła za muzułmanina i
mieszkała w Sarajewie od 20 lat. Kiedy zobaczył, w jakich warunkach
żyje jej rodzina, chciał ją natychmiast wywieźć. Niestety, nie było to
możliwe. Żeby ją stamtąd wyciągnąć, musieliśmy uruchomić kontakty na
najwyższym szczeblu. Prezydent Lech Wałęsa w ciągu trzech dni przyznał
tej pani polskie obywatelstwo, którego przed laty się zrzekła, mieliśmy
więc dla niej polski paszport. W samym Sarajewie konieczna była
interwencja Tadeusza Mazowieckiego. Opuściła Bośnię jednak nie z
konwojem, lecz samolotem misji ONZ.
Jak szybko przygotowano drugi konwój?
Wysyłając pierwszy, nie myśleliśmy wcale o tym, że zorganizujemy
następne. To, co zobaczyliśmy w Sarajewie, przekonało nas jednak, że
musimy kontynuować tę działalność. Zresztą takie były też oczekiwania.
Na przykład Bolek Surówka, wójt gminy Lubień, który pojechał w
pierwszym konwoju jako kierowca, po powrocie spotykał się z dziećmi w
szkołach i one samorzutnie urządziły zbiórkę darów i zobligowały go,
żeby wziął samochód i pojechał raz jeszcze. W drugim konwoju, który
wyruszył pod koniec lutego 1993 roku, pojechały cztery ciężarówki.
Prowadził go Tomek Wilk, ja zostałam w kraju.
Scenariusz był podobny: w Rijece nasze ciężarówki dołączyły do konwoju
francuskiego i razem z nim wjechały do Sarajewa.
W powrotnej drodze konwój został ostrzelany.
Pierwszy jechał samochód francuski. Kula, która w niego trafiła, nikogo
nie zraniła, stłukła tylko kierowcy okulary i wyszła przez przednią
szybę. Drugi w szeregu był volkswagen wspomnianego Bolka Surówki. Kula
trafiła Bolka w prawy łokieć, przeszła przez całą rękę i wyszła w
nadgarstku. Staszek Gacek, który prowadził wówczas ten samochód,
wyskakując z szoferki, dostał odłamkami w obojczyk i w brodę. Ułożyli
się za kołami, gdyż wiadomo było, że snajperzy celują tak, by kule
przechodziły rykoszetem na drugą stronę. Koledzy, którzy widzieli ich z
daleka, myśleli z początku, że volkswagen złapał gumę. Konwój stanął.
Ci, którzy jechali w ostatnich samochodach, nie mieli pojęcia, że to z
powodu ostrzału. Z jednej z ciężarówek wysiadła Chantal Godinot i kiedy
zapalała papierosa, żeby podać go kierowcy, snajper strzelił jej prosto
w czoło.
Wszystko to rozegrało się bardzo blisko bazy ONZ. Jednak żołnierze,
którzy tam stacjonowali, zamiast jakoś zareagować - na przykład rzucić
świece dymne, które utrudniłyby celowanie - pochowali się w swoich
wozach i czekali. Świece rzucili dopiero wówczas, kiedy wszystko już
się uspokoiło. Bolka przewieziono do amerykańskiego szpitala wojskowego
i tam natychmiastowa operacja uratowała mu rękę. Następnie specjalnym
samolotem poleciał ze Staszkiem do szpitala w Paryżu, gdzie zszyto mu
pojedyncze nerwy. Nie odzyskał pełnej władzy w dłoni, ale może rzeźbić
- robi świątki, krzyże i w ten sposób sam rehabilituje tę rękę. Krótko
po operacji Bolek powiedział mi, że pojechałby jeszcze raz...
Śmierć Chantal była dla nas wszystkich ogromnym wstrząsem. Chantal
związała się z EquiLibre w 1989 roku i wykonywała pracę niesłychanie
żmudną i mało efektowną - zajmowała się sortowaniem leków. Ona i
wolontariusze, którymi kierowała, pracowali w olbrzymiej fabrycznej
hali, gdzie latem panował nieznośny upał, a zimą trzeba było zakładać
kożuchy i rękawiczki. Wiele z tych leków trafiało później do Polski.
Była jedną z tych osób, których się nie fotografuje i o których się nie
pisze, lecz bez których niemożliwe byłoby wysłanie jakiejkolwiek
pomocy. Nigdy przedtem nie brała udziału w konwoju. Tym razem ubłagała
Alaina, by zabrał ją ze sobą...
Śmierć Chantal nie powstrzymała was jednak przed dalszym wysyłaniem pomocy.
Było oczywiste, że jeżeli się wycofamy, to w pewnym sensie przyznamy rację tym, którzy do niej strzelali. Trzeci konwój - w marcu 1993 - pojechał jednak nie do Sarajewa, ale do Belgradu i do obozu w Smederevskiej Palance. Pojawiły się wówczas głosy, że nie powinniśmy wspierać Serbów, tym bardziej po tym, co się stało. My jednak nie mieliśmy wątpliwości, że trzeba docierać do wszystkich, którzy ucierpieli w wyniku wojny. Nasze konwoje były Konwojami Pokoju - taką nazwę nadała im francuska EquiLibre. Jak doprowadzić do pokoju, jeżeli w drugiej stronie widzieć się będzie samo zło? Do dziś - jako Polska Akcja Humanitarna - trzymamy się tej zasady: pomoc należy się wszystkim, którzy ucierpieli nie z własnej winy..