1. SFORMUŁOWANIE ZADANIA
"Kamieniem węgielnym metody naukowej jest postulat obiektywności
przyrody" ("
La pierre angulaire de la méthode scientifique est le
postulat de l'objectivité de la nature") - pisze Jacques Monod w
swej
słynnej książce
Le Hasard et la
Necessité (Przypadek i konieczność).
Następnie stwierdza on, że bogactwo przedkartezjańskiej i
przedgalileuszowskiej myśli filozoficznej "wymagało jeszcze surowej
cenzury ustawionej przez postulat obiektywności" ("il fallait encore
l'austére censure posée par le postulat d'objectivité").
Trzeba sobie wyraźnie uświadomić, że w obu tych zdaniach zawarte są dwa
postulaty, z których jeden dotyczy przedmiotu badania, drugi zaś
skierowany jest do badacza. Po pierwsze, jeśli nasze badanie ma mieć w
ogóle sens, trzeba oczywiście zakładać realną egzystencję tego, co
zamierzamy badać. Po drugie jednak, trzeba też postawić pewne wymagania
badaczowi, a wcale niełatwo jest je sformułować. Gdyby było inaczej,
nie potrzebowałbym pisać tej książki.
Kiedy się bowiem takie wymagania stawia, zakłada się z góry pewien
pogląd teoriopoznawczy, który wprawdzie komuś myślącemu tak jak biolog
wydaje się oczywisty, ale który akceptują bynajmniej nie wszyscy
myśliciele o humanistycznej orientacji. Jest to założenie, że wszelkie
ludzkie poznanie zasadza się na procesie oddziaływania wzajemnego, w
którym człowiek, jako całkiem realny i aktywny system żywy oraz jako
poznający subiekt, [Od tego miejsca używać będę naturalnego po
polsku "podmiotu", "podmiotowego" i "podmiotowości", zachowując jednak
przymiotnik "subiektywny" we wspomnianym przez autora lekko
pejoratywnym sensie. Utrzymuję natomiast termin "obiekt" i pochodne, ze
względu na sens nadawany przez autora formułom o obiektywności oraz
obecność w wywodzie terminu Gegenstand, przedmiot - przyp. tłum.]
zmaga się z danymi równie realnego świata zewnętrznego, które stanowią
obiekt jego poznania.
Pochodzenie obu słów: "subiekt" i "obiekt" jest osobliwe i po części
wprowadza w błąd; o ich niejasności świadczy wymiana znaczeń, jaka
dokonała się pomiędzy nimi od czasów scholastyki. W języku angielskim
subject jest i dziś jeszcze używany nieraz w sensie niemieckiego
"obiektu", na przykład przy określaniu doświadczalnego zwierzęcia lub
osoby poddanej eksperymentowi [por. polski subiekt w sklepie - przyp.
tłum.]. W naszym języku słowo "subiekt" oznacza według Podręcznego
Słownika Filozoficznego Eislera "istotę przeżywającą, przedstawiającą,
myślącą i chcącą, w przeciwieństwie do obiektów przeżywania, poznania,
działania". Subiectum oznacza w dosłownym przekładzie "to, co rzucone
pod spód" w sensie pierwotnego podłoża, na którym wznosi się nasz cały
świat: podmiot. Leibniz utożsamia podmiot z l'ame meme, z samą duszą.
Wszystko, czego w ogóle umiemy doświadczać, przeto wszystko też, co
wiemy o otaczającej nas rzeczywistości pozapodmiotowej, opiera się na
przeżyciach tego podmiotu; wszelkie nasze myślenie i chcenie także.
Refleksyjne rozpoznanie własnego bycia, ujęte przez Descartes'a w
słowach
cogito ergo sum,
nadal stanowi najmniej wątpliwe z wszelkiego
poznania, mimo fałszywych, subiektywnie-idealistycznych wniosków, które
z niego wyciągnięto, a których obalaniu poświącona jest znaczna część
tej książki.
Poznawanie, myślenie i chcenie, i nawet poprzedzające je postrzeganie,
są to czynności. Zdumiewa, że nasz niemiecki język, tak skądinąd
subtelny, gdy chodzi o wszelkie głębokie powiązania psychologiczne, nie
znalazł lepszego niż
Subjekt
określenia dla czegoś najbardziej
aktywnego i najbardziej teraźniejszego pod słońcem -
participium
perfecti, imiesłów czasu przeszłego, na dodatek bierny i
nijakiego
rodzaju!
A jak to się dzieje, że oto ze słowa Subjekt, które oznacza podłoże
wszelkiego przeżywania, poznania i wiedzy, wywodzi się przymiotnik
"subiektywny", w Wielkim Leksykonie Brockhausa opatrzony znaczeniem
"uprzedzonego, pełnego przesądów, zależnego od przypadkowych ocen"? I
skąd się bierze najoczywiściej przeciwstawna i komplementarna wobec
takiej deprecjacji tego, co subiektywne, wysoka ocena, jaką nasz język
potoczny przypisuje znaczeniu słów "obiektywny" i synonimicznego
"rzeczowy"?
Przenikanie tych ocen do języka potocznego dowodzi popularności opinii
łatwej do określenia, choć na ogół na pewno nie poprzedzonej refleksją
o stosunku pomiędzy poznającym podmiotem i obiektem jego poznania.
Każdy z nas przekonuje się bez trudu, że obok poznawania zewnętrznych
stosunków rzeczowych odbywają się w nim inne jeszcze procesy, że
wymieniają się bardzo rozmaite stany jego własnego Ja i że w
przeżywaniu przeplata się to, co wewnętrznie i to, co zewnętrznie
uwarunkowane. Każdy z nas nauczył się w pewnym stopniu uwzględniać i
kompensować wpływ, jaki stany wewnętrzne wywierają na poznawanie przez
nas danych z zewnątrz. Zimą, po dłuższym pobycie na dworze, wchodzę do
pokoju i przykładam dłoń do policzka mego wnuka. Zrazu zdaje mi się, że
dziecko gorączkuje; ani przez moment jednak nie sądzę, by zachorowało,
ponieważ obeznany jestem ze zmiennością w percypowaniu ciepłoty, która
zależy od własnej temperatury badającej dłoni.
To powszednie zdarzenie jest dobrym przykładem pewnej zdolności, która
ma podstawowe znaczenie dla poznawania przez nas rzeczywistości
pozapodmiotowej. Zbliża ona nasze poznanie do bytu w sobie przez to, że
uwzględnia w kalkulacji procesy i stany wewnątrz przeżywającego
subiektu. Ilekroć uda się nam ustalić, że jakiś cząstkowy fenomen w
naszym przeżywaniu wywodzi się z wewnętrznych, "podmiotowych" procesów
lub stanów i wyłączyć go z obserwacji rzeczywistości pozapodmiotowej,
tylekroć zbliżamy się w poznawaniu o drobny kroczek do tego, co
istnieje niezależnie od naszego poznania.
Tylko tak właśnie postępując wytwarzamy sobie obraz "obiektywnej"
rzeczywistości. Rozczłonkowany na obiekty, złożony z rzeczy, świat
przez nas przeżywany powstaje wszak dopiero dzięki temu, że
abstrahujemy od tego, co "podmiotowe" i przypadkowe. Koniec końców,
wierzyć w rzeczywistość rzeczy pozwala nam niechybnie owa stałość, z
jaką pewne oddziaływania z zewnątrz wyłaniają się w naszym przeżywaniu
- zawsze równoczesne i wedle tej samej reguły powiązane ze sobą pomimo
całej zmienności warunków postrzegania oraz wewnętrznych stanów naszego
Ja. To właśnie ich niepodatność na wpływ podmiotowości i przypadku
powoduje, że uznajemy grupy fenomenów tego rodzaju za rezultat czegoś,
co dane jest rzeczywiście i istnieje niezależnie od tego, czy jest w
ogóle poznawane, i co potrafimy rozpoznać ponownie jako ten sam obiekt
akurat po tych właściwych mu sposobach oddziaływania, po
"właściwościach". Dlatego tę abstrahującą czynność nazywam
obiektyzowaniem, [Tak tłumaczę objektivieren i Objektivation, które
należało odróżnić w przekładzie od obiektywizowania i obiektywizacji -
przyp. tłum.] zaś dokonywany przez nią akt poznawczy - "obiektyzacją".
Wśród filozofów myślących abiologicznie rozpowszechniony jest błędny
pogląd, jakoby bylibyśmy w stanie uwolnić się od wszelkich osobistych,
subiektywnych, jednostronnych zapatrywań, uprzedzeń, afektów itd. i
wznieść na poziom sądów i ocen powszechnie ważnych samą tylko "wolą
obiektywności".
Aby się móc na to zdobyć, potrzebny jest przyrodoznawczy wgląd w
procesy poznawcze wewnątrz poznającego podmiotu. Proces poznawania i
właściwości obiektu poznania można badać tylko równocześnie. "
The
object of knowledge and the instrument of knowledge cannot legitimately
be separated, but must be taken together as one whole"
["Przedmiotu
wiedzy nie można prawomocnie oddzielić od jej narzędzia, oba trzeba
traktować łącznie jako jedną całość" - przyp. tłum.] - pisze P. W.
Bridgman w artykule teoriopoznawczym o stanowisku Nielsa Bohra.
Wymagania obiektywności, wyrażonego z taką emfazą przez Monoda, nigdy
nie potrafimy spełnić całkowicie, lecz zawsze w tej tylko mierze, w
jakiej udaje się nam jako przyrodnikom zyskać wgląd w oddziaływanie
wzajemne poznającego podmiotu i poznawanego obiektu.
Postulat tak jasno sformułowany przez Bridgmana wskazuje drogę nauce,
która zmierza do zrozumienia w sposób naturalny człowieka i jego
zdolności poznawczych. Będę się starał pokazać, w którym punkcie tej
drogi jesteśmy teraz z naszymi skromnymi wiadomościami. Ludzka zdolność
poznawcza będzie tu rozpatrywana tak jak inne zdolności powstałe w toku
filogenezy i służące zachowaniu gatunku: jako funkcja realnego systemu,
powstałego w naturalny sposób i pozostającego we wzajemnym
oddziaływaniu z równie realnym światem zewnętrznym.
W podstawowym dla naszych roztrząsań założeniu, że poznającemu
podmiotowi i poznawanemu obiektowi przysługuje rzeczywiste bycie tego
samego rodzaju, tkwi niewypowiedziane założenie drugie, równie ważne:
jesteśmy przekonani, że wszystko, co się odbija w naszym podmiotowym
przeżyciu, jest jak najściślej splecione z procesami fizjologicznymi,
które można badać obiektywnie, że na nich się zasadza i że jest wręcz z
nimi, w tajemniczy sposób, identyczne. Bynajmniej nie wszyscy
filozofowie podzielają to stanowisko wobec tak zwanego problemu ciała i
duszy, nam jednak wydaje się ono naturalne: również prostaczek mówiąc,
że jego przyjaciel X właśnie wszedł do pokoju, nie ma z pewnością na
myśli ani przeżywającego podmiotu przyjaciela, ani jego poddającej się
obiektywnemu badaniu cielesności, lecz najzupełniej niedwuznacznie
jedność obojga. Toteż całkiem samo przez się zrozumiałe wydaje mi się
postępowanie badawcze, w którym owe procesy fizjologiczne, będące w
aspekcie obiektywnym wprowadzaniem i gromadzeniem w żywym systemie
ludzkim informacji o świecie zewnętrznym, rozpatruje się ręka w rękę z
tamtymi podmiotowymi zdarzeniami, które przeżywamy w sobie jako
poznawanie i wiedzę. Przeświadczenie o jedności żywego i przeżywającego
podmiotu uprawnia nas do traktowania fizjologii i fenomenologii jako
równoprawnych źródeł wiedzy.
Działalność badawcza, która przyjmuje te założenia wyjściowe, musi
nieuchronnie zmierzać równocześnie do dwóch celów. Musi ona starać się
o sformułowanie teorii poznania opartej na biologicznej i
filogenetycznej znajomości człowieka i równocześnie o zaprojektowanie
wizerunku człowieka odpowiadającego tej teorii. Oznacza to, że usiłuje
się uczynić ducha ludzkiego przedmiotem obserwacji przyrodoznawczych,
co jest przedsięwzięciem, które wielu humanistom wyda się co najmniej
przekroczeniem kompetencji przyrodoznawstwa, "biologizmem", jeśli nie
wręcz bluźnierstwem. Na to wypada odrzec, że wgląd w układ działania
funkcji fizjologicznych, uzyskany na drodze przyrodoznawczej, nie
uchybia walorom zdolności wyższych, dla których te funkcje są podstawą.
Tuszę, iż także antropologom filozoficznej proweniencji, niechętnym
wobec biologii i filogenezy, potrafię przedstawić, jak niepowtarzalne
okazują się swoiste ludzkie właściwości i zdolności człowieka właśnie
wówczas, gdy patrzy się na nie okiem przyrodnika jako na produkt
naturalnego procesu stwarzania. Temu celowi służy niniejsza książka.
Przyrodoznawczej obserwacji poznającego przedmiotu należy się domagać
nie tylko z racji, które mogą wynikać z wymagania obiektyzacji naszego
poznania. Trzeba się tego domagać kategorycznie również ze względów
praktycznych i, przede wszystkim, etycznych.
Istotę tego, co nazywamy ludzkim duchem, stanowi owa ponadindywidualna
jednia poznania, umiejętności i chcenia, która wyłania się z
człowieczego uzdolnienia do kumulacji wiedzy przekazywanej tradycją.
Wszelako ta najwyższa jednia też jest i pozostaje żywym systemem,
którego fundamentem i podstawą konstrukcji są prostsze zdolności tego,
co żywe. I choć ta systemowa jednia wznosi się niebotycznie ponad
wszystkie inne nam znane, to przecież dzieli z nimi nieuniknione
przeznaczenie: jak wszelkie systemy żywe, również duch człowieczy, a
wraz z nim kultura ludzka, podlega zakłóceniom. I on, i ona mogą
zachorzeć. Tak przeto przyrodniczego wizerunku człowieka domaga się nie
tylko badacz, lecz także - z innych powodów, ale jeszcze usilniej -
lekarz.
Oswald Spengler rozpoznał pierwszy, że kultury zawsze upadają i giną
osiągnąwszy stadium rozwojowe kultury wysokiej. Jako historyk sądził,
że winę za rozkład każdej kultury wysokiej, z naszą włącznie, ponosi
nieuchronna "logika czasu" i niepowstrzymywalny proces starzenia się.
Kiedy się jednak obserwuje objawy upadku naszej własnej kultury, teraz
o wiele wyraźniejsze, okiem etologa-komparatysty i lekarza, to nawet
mimo niskiego stanu aktualnej wiedzy widać szereg zakłóceń, których
patologiczny charakter jest oczywisty.
Rozpatrzenie objawów chorobowych w naszej kulturze potrzebne jest nie
tylko dlatego, że ciągle jeszcze istnieje nadzieja, iż uda się znaleźć
na czas możliwości terapii, lecz również ze względu na metodykę
wszelkich badań podstawowych: zakłócenie patologiczne bowiem nie jest
wcale przeszkodą w badaniu dotkniętego nim systemu, jest ono nader
często kluczem do zrozumienia układu działania tego systemu. Historia
medycyny podaje wiele tego przykładów, w fizjologii zaś celowe
wytwarzanie zakłóceń jest jedną z utartych i owocnych metod poznania.
W pierwszym projekcie tej książki objawom upadku naszej kultury,
"chorobom ludzkiego ducha", poświęcony był jeden rozdział, ostatni.
Jest zapewne symptomem nadmiernej zmienności, której poddana jest
dzisiaj ludzkość, że ja sam zmuszony byłem zrewidować w przeciągu
niewielu lat ocenę ważności, jaką przypisywałem tym chorobowym objawom.
W rezultacie z rozdziału zrobił się cały tom. O rozszerzeniu zadania,
jakie sobie postawiłem, zdecydował również niespodziewanie wielki
oddźwięk, który wzbudziła krótka praca pod tytułem
Die acht Todsünden
der zivillisierten Menschheit (Osiem grzechów głównych
cywilizowanej
ludzkości), będąca moim wkładem do księgi pamiątkowej z okazju
jubileuszu przyjaciela, Edwarda Baumgartena.
2. TEORIOPOZNAWCZA POSTAWA PRZYRODNIKA, CZYLI «REALIZM HIPOTETYCZNY»
Człowiek jest dla przyrodnika istotą żywą, która swoje właściwości i
zdolności, z wybitnymi uzdolnieniami poznawczymi włącznie, zawdzięcza
ewolucji, owemu poprzez eony trwającemu stawaniu się, w którego toku
wszystkie organizmy zmagały się z danymi z rzeczywistości i, jak
zwykliśmy mówić, przystosowywały się do nich. Ten filogenetyczny tok
zdarzeń jest procesem poznawczym, gdyż wszelkie
"przystosowanie do" określonej danej z rzeczywistości zewnętrznej
oznacza pobranie przez system organiczny pewnej dozy "informacji o" tej
danej.
Również w toku rozwoju budowy cielesnej, w morfogenezie, powstają
obrazy zewnętrznego świata: płetwy i ruchy ryb odwzorowują w swych
formach hydrodynamiczne właściwości wody, które ta posiada niezależnie
od obecności bądź nieobecności w niej wiosłujących płetw. Oko jest, jak
to słusznie dostrzegł Goethe, odwzorowaniem słońca oraz właściwości
fizycznych przysługujących światłu niezależnie od tego, czy jakieś oczy
je widzą. Również zachowanie się zwierząt i ludzi stanowi obraz
środowiska w tej mierze, w jakiej jest do niego przystosowane.
Organizacja narządów zmysłowych i centralnego systemu nerwowego
["Systemu" zamiast przyjętego u nas "układu" używam ze względu na
rolę terminu w koncepcji Lorenza ,,teorii systemów" - przyp. tłum.]
pozwala żywym istotom uzyskiwać wiadomości o określonych, relewantnych
dla nich danych zewnętrznego świata i odpowiadać na nie w sposób
sprzyjający utrzymaniu się przy życiu. Również prymitywna reakcja
zbaczania u pantofelka, Paramaecium, który natknąwszy się na przeszkodę
odpływa najpierw troszkę do tyłu, aby potem znów popłynąć w przód w
innym, wyznaczonym przez przypadek, kierunku - "wie" coś w dosłownym
znaczeniu "obiektywnego" o świecie zewnętrznym.
Objecere oznacza rzucać
coś naprzeciw: obiekt jest czymś, co rzucone jest naprzeciw naszemu
posuwaniu się w przód, czymś nieprzenikliwym, na co się natykamy.
Paramaecium "wie" o
obiekcie tyle tylko, że nie pozwala on na dalszy
ruch w dotychczasowym kierunku. To "poznanie" wytrzymuje krytykę,
której możemy je poddać operując naszym znacznie bardziej złożonym i
bogatszym w szczegóły obrazem świata. Potrafilibyśmy wprawdzie doradzić
nieraz zwierzątku kierunki korzystniejsze, niż obierany przez nie na
chybił trafił, ale to, co zwierzątko "wie" - wie najzupełniej słusznie:
dalej na wprost płynąć faktycznie już się nie da!
Wszystko, co my, ludzie, wiemy o realnym świecie, w którym żyjemy,
zawdzięczamy powstałym w toku filogenezy aparatom zdobywania
informacji, donoszącym to, co relewantne; wprawdzie o wiele bardziej
złożone niż tamte, za których sprawą następuje u pantofelka reakcja
ucieczki, są one jednak zbudowane wedle tych samych zasad. O niczym, co
może być przedmiotem przyrodoznawstwa, nie dowiedzieliśmy się inną niż
ta właśnie drogą.
Wynika z tego przekonanie, że ludzkie uzdolnienia do poznawania
rzeczywistości oceniamy inaczej, niż to czynili dotąd epistemologowie.
Co się tyczy nadziei na zrozumienie sensu i ostatecznych wartości tego
świata - jesteśmy nader skromni. Niezachwianie natomiast obstajemy przy
przeświadczeniu, że wszystko, co nam donosi nasz aparat poznawczy
odpowiada rzeczywistym danym ze świata pozapodmiotowego.
Ta postawa teoriopoznawcza wynika z wiedzy, że nasz aparat poznawczy
sam jest rzeczą z realnej rzeczywistości - rzeczą, która swą obecną
formę otrzymała w toku zmagań i przystosowywania się do rzeczy równie
rzeczywistych. Na tej wiedzy zasadza się nasze przeświadczenie, iż
wszystkiemu, co nam oznajmia nasz aparat poznawczy o rzeczywistości
zewnętrznej, odpowiada coś rzeczywistego. "Okulary" naszych form
myślenia i oglądu [Naoczności - w terminologii Kaniowskiej
wprowadzonej przekładem R. Ingardena - przyp. tłum.], jak
przyczynowość, substancjalność, przestrzeń i czas, są funkcjami
organizacji neurosensorycznej, która powstała w służbie zachowania
gatunku. Inaczej przeto niż przyjmują idealiści transcendentalni, przez
okulary te oglądamy nie jakąś nieprzewidywalną karykaturę bytu w sobie,
nie pozostającą w żadnym, choćby chwiejnym stosunku analogii,
"obrazowania" do rzeczywistości, lecz rzeczywisty obraz tejże, co
prawda uproszczony w sposób jaskrawie utylitarny: "narząd" rozwinął się
u nas dla tych jedynie aspektów tego, co istnieje-w-sobie, do których
ustosunkować się w sposób celowy w sensie zachowania gatunku było dla
naszego rodzaju sprawą tak żywotną, że dostateczne ciśnienie selekcji
sprawiło, iż ukształtował się ten szczególny aparat poznania. Sprawność
naszego aparatu poznawczego podobna jest w tym względzie do wiedzy,
jaką o istocie swoich ofiar ma nieokrzesany, pierwotny łowca fok czy
wielorybów: wie on mianowicie to tylko, co wpływa praktycznie na jego
interesy. Wszelako ta odrobina wiedzy, na którą zezwala nam organizacja
naszych narządów zmysłowych i systemu nerwowego zdała egzamin eonów!
Pokąd jej starcza... wolno nam jej zaufać. Albowiem trzeba nam
oczywiście przyjąć, że to, co istnieje-w-sobie, ma jeszcze wiele innych
aspektów, te jednak dla nas, którzy jesteśmy właściwie barbarzyńskimi
łowcami fok, nie mają żywotnego znaczenia. Nie posiadamy dla nich
"żadnego narządu", ponieważ w rozwoju naszego gatunku nie było przymusu
przystosowania się do nich. Jesteśmy oczywiście głusi na wszystkie,
liczne "długości fal", na które nasz "odbiornik" nie jest nastrojony -
i nie wiemy, nie możemy wiedzieć, ile ich jest. Jesteśmy "ograniczeni"
w dosłownym i w przenośnym sensie słowa.
Jestem przyrodnikiem i lekarzem. Już za młodu było dla mnie jasne, że
przyrodnik winien w interesie obiektywności znać mechanizmy fizjo- i
psychologiczne, które nam, ludziom, dostarczają doświadczeń. Winien je
znać z tych samych powodów, dla których biolog winien dokładnie znać
swój mikroskop i jego wydolność optyczną: aby ustrzec się uznania za
właściwość towarzyszącą obserwowanej rzeczy czegoś, co w rzeczywistości
polega jedynie na ograniczeniach w wydolności instrumentu, jak wówczas
na przykład, gdy piękne, tęczowe obrzeża, którymi nie całkiem
achromatyczny obiektyw otacza każdy obserwowany obiekt, uważa się za
swoistą ozdobę badanego żyjątka. Goethe, jak wiadomo, popełnił
analogiczny błąd, gdy nie rozpoznał, że jakości barwne są wytworem
naszego aparatu percepcyjnego, lecz uznał je za fizykalne właściwości
towarzyszące światłu. W podrozdziale o stałości barw będzie jeszcze o
tym szerzej mowa.
Przedłożone tutaj w krótkości zapatrywania na stosunek pomiędzy
poznającym podmiotem i poznawaną rzeczywistością wyrobiłem sobie, jako
się rzekło, we wczesnej młodości, mniej więcej w latach trzydziestych,
zaś mój nauczyciel Karol Bühler umocnił mnie w tym, by uważać je nie
tylko za oczywiste, lecz również za pospólną własność wszystkich
naukowo myślących ludzi. O tej oczywistości jestem i dziś jeszcze
przekonany - i inni także. Tak na przykład Karol Popper notuje w swej
książce
The Logic of Scientific
Discovery w sposób osobliwie zdawkowy:
"
The thing in itself is unknowable:
we can only know its appearances
which are to be understood - as pointed out by Kant - as resulting from
the thing in itself, and from our own perceiving apparatus. Thus the
appearances result from a kind of interaction between the things in
themselves and ourselves." (Rzecz w sobie jest niepoznawalna:
możemy
poznać jedynie jej zjawiska, które - jak to
pokazał Kant - należy pojmować jako wynikające z rzeczy w sobie i z
naszego własnego aparatu percepcyjnego. Tak więc zjawiska są rezultatem
pewnego rodzaju oddziaływania wzajemnego pomiędzy rzeczami w sobie i
nami samymi.") Donald Campbell w pracy
Evolutionary Epistemology
wyłożył nader przekonywająco, jak i w jaki sposób do zrozumienia
aparatu percepcyjnego, czyli, w moim języku, aparatu światoobrazu,
potrzebna jest znajomość jego filogenetycznego powstania. Od Campbella
pochodzi też określenie tej formy teorii poznania jako "hipotetycznego
realizmu". Aprobatę dla tej epistemologii wyraził wprost sam Max
Planck, który napisał mi, iż wielce go usatysfakcjonowało, że można
dojść do tak zgodnych poglądów o stosunku świata fenomenalnego do
realnego, wychodząc, jak on i ja, z tak różnych pól indukcyjnych.
3. HIPOTETYCZNY REALIZM I TRANSCENDENTALNY IDEALIZM
Niemal aż do chwili, kiedy los zrządził, że zostaliśmy wraz z Edwardem
Baumgartenem powołani na katedrę Immanuela Kanta w Królewcu jako
ostatni jego następcy, hołdowałem poglądowi, do którego mogłyby kogoś
zwodniczo nakłonić także wyżej cytowane zdania Karola Poppera. Sądziłem
mianowicie, że wolno postawić bez dyskusji znak równania pomiędzy tym,
co ja nazywałem "aparatem światoobrazu", Popper zaś
perceiving
apparatus, a pojęciem, które Kant wiąże z określeniem
"aprioryczne".
Jest to niestety pogląd fałszywy. Dla transcendentalnego idealisty
Kanta nie zachodzi żaden stosunek odpowiedniości pomiędzy rzeczą w
sobie - na ogół wymienianą tylko w liczbie pojedynczej - a formą, w
jakiej dopuszczają do pojawienia się jej w naszym doświadczeniu nasze
aprioryczne formy oglądu i kategorie myślenia. Dla Kanta przeżywanie
nie jest w ogóle obrazowaniem rzeczywistości, choćby najbardziej
karykaturalnym i sprymitywizowanym. Wie on wprawdzie, że formy
wszelkiego możliwego dla nas doświadczenia określone są strukturami
przeżywającego podmiotu, nie zaś przeżywanego obiektu, nie uważa
jednak, że budowa perceiving apparatus mogłaby mieć coś wspólnego z
rzeczywistością.
W
Prolegomenach pisze on w §
11: "Gdyby kto miał choćby najmniejsze
wątpliwości co do tego, że przestrzeń i czas są określeniami
przysługującymi nie rzeczom samym w sobie, lecz samemu tylko ich
stosunkowi do zmysłowości, to rad bym wiedzieć, w jaki sposób można
uznać, że jest możliwe wiedzieć
a
priori, a więc przed wszelkim
zaznajomieniem się z rzeczami, mianowicie, zanim jeszcze są one nam
dane, jaką musi być ich naoczność, a to wszak właśnie zachodzi tutaj z
przestrzenią i czasem." [I. Kant,
Prolegomena
do wszelkiej przyszłej
metafizyki, która będzie mogła występować jako nauka, przekład
Benedykta Bornsteina, w oprac. Janiny Suchorzewskiej, Warszawa 1960, s.
48 i 49.] Kant był najwyraźniej przeświadczony, że przyrodnicza
odpowiedź na to pytanie jest pryncypialnie niemożliwa. W fakcie, iż
formy oglądu i kategorie myślenia nie są ukształtowane przez
doświadczenia indywidualne, jak to sądzili empiryści, na przykład Hume
i inni, Kant widział nieuchronnie najzupełniej przekonywający dowód, że
są one "koniecznością myślenia" i że tym samym w ogóle nie "powstały"
we właściwym sensie, lecz właśnie są dane
a priori.
Niedostępna wielkiemu myślicielowi była ta odpowiedź na zacytowane
wyżej pytanie, która dla biologa obeznanego z faktami ewolucji jest tak
oczywista. Głosi ona: organizacja narządów zmysłowych i nerwów,
umożliwiająca żywej istocie orientację w świecie, powstała
filogenetycznie w zmaganiach i przystosowaniach do tychże realnych
danych, które organizacja ta pozwala nam przeżywać oglądowo jako
przestrzeń fenomenalną. Dla indywiduum jest więc ona "aprioryczna" o
tyle, że obecna jest przed wszelkim doświadczeniem i że musi już być
obecna, aby doświadczenie stało się możliwe. Wszelako funkcja tej
organizacji jest uwarunkowana historycznie i nie jest koniecznością
myślenia, mogą też występować inne rozwiązania: pantofelkowi na
przykład wystarcza, by tak rzec, jednowymiarowy "ogląd przestrzeni".
Jak wiele wymiarów ma "przestrzeń w sobie" - tego wiedzieć nie możemy.
Badania fizjologiczne ukazały, jakie mechanizmy, poddające się
przyrodniczemu studium, są miarodajne dla oglądowej percepcji
trójwymiarowej przestrzeni "Euklidesowej". Erich v. Holst przebadał jak
najdokładniej zdolności narządów zmysłowych i systemu nerwowego, które
z danych zmysłowych dostarczanych przez siatkówki oraz z doniesień o
nastawieniu kierunku i ostrości obu oczu wyliczają wielkość i oddalenie
widzianych przedmiotów, dając nam w ten sposób możność percypowania
głębi przestrzeni widzenia. W podobny sposób, w innym obszarze
zmysłowym oglądowy obraz przestrzeni zarysowują dla nas doniesienia
ciałek dotykowych oraz tak zwanego "czucia głębokiego", które informują
nas o każdorazowym położeniu ciała i jego członków w przestrzeni.
Błędnik, czyli - ucho wewnętrzne, ze swoją łagiewką i kanałami
półkolistymi rozmieszczonymi w trzech wzajemnie prostopadłych
płaszczyznach, powiadamia nas, gdzie jest góra i w jakim kierunku
działają na nas przyspieszenia w ruchach obrotowych. Niepojęte wydaje
mi się przyjmować, iżby te wszystkie narządy, których powstanie służyło
w tak oczywisty sposób zachowaniu gatunku i przystosowaniu się do
danych realnych, oraz ich zdolności nie miały nic wspólnego z naszą
aprioryczną formą oglądu przestrzeni. Przeciwnie, wydaje mi się samo
przez się zrozumiałe, że leżą one u podstaw oglądowej formy
trójwymiarowej przestrzeni "Euklidesowej" i że wręcz są w pewnym sensie
tą formą oglądu. Wiemy od matematyków, że możliwe myślowo są inne,
wyżej wymiarowe rodzaje przestrzeni, znawcy zaś teorii względności i
fizycy wykazują, że istnieją co najmniej cztery wymiary przestrzeni.
Przeżywać w oglądzie potrafimy jednak tylko tę prostszą wersję, którą
wnosi w doświadczenie nasza swoista gatunkowo organizacja narządów
zmysłowych i systemu nerwowego.
To, co przedstawiłem tutaj na przykładach związków zachodzących
pomiędzy fizjologicznym aparatem percypowania przestrzeni i
przestrzenią fenomenalną człowieka dotyczy,
mutatis mutandis, również
stosunku pomiędzy wszelkimi wrodzonymi nam formami możliwego
doświadczenia i danymi pozapodmiotowej rzeczywistości, które dzięki nim
możemy przeżywać. Na przykład z formą naoczności czasu jest podobnie
jak z formą przestrzeni; fizjolog i tutaj zna mechanizmy, które jako
"wewnętrzne zegary" określają bieg czasu przeżywany przez nas
fenomenalnie.
Dla dążącego do obiektywności badacza szczególnie interesujące są te
osiągnięcia naszej percepcji, które pozwalają nam przeżywać jakości
towarzyszące stale pewnym danym ze środowiska. Jeśli jakiś określony
przedmiot, na przykład kartkę papieru, widzimy w najrozmaitszym
oświetleniu jako tak samo "biały", choć długości fal odbitych od niego
mogą być, zależnie od barwy padającego światła, całkiem różne, to
polega to na funkcji pewnego nader skomplikowanego aparatu
fizjologicznego, który z barwy oświetlenia i barwy odbitej wylicza
towarzyszącą stale obiektowi właściwość zwaną przez nas wprost barwą
tego przedmiotu.
Inne mechanizmy nerwowe umożliwiają nam postrzeganie przestrzennej
formy przedmiotu jako takiej samej przy obserwacji z różnych stron,
aczkolwiek obraz rzutowany na siatkówkę przybiera formy bardzo różne.
Inne znów mechanizmy sprawiają, że jesteśmy w stanie doznawać
tożsamości rozmiarów jakiegoś obiektu z różnych odległości, aczkolwiek
wielkość obrazu na siatkówce jest za każdym razem inna itd., itd.
Wszelkie zdolności fizjologiczne, na których polegają te tzw. fenomeny
stałości są dlatego tak interesujące dla teorii poznania, ponieważ
pozostają w ścisłej analogii do omawianej już zdolności świadomego,
rozumnego obiektyzowania. Tak jak człowiek w przytoczonym przeze mnie
przykładzie bierze w rachubę temperaturę percypującej dłoni i w ten
sposób "podmiotowe" postrzeżenie "rozgorączkowany" sprowadza do
"bardziej obiektywnej" skali, tak też "ustalająca" percepcja barwy
przedmiotu pomija chwilową barwę oświetlenia, aby wykryć swoistą dla
obiektu właściwość odbicia. Te procesy rozgrywające się w naszej
percepcji i najzupełniej niedostępne samoobserwacji podobne są
świadomej abstrakcji i obiektywizacji również i w tym, że umożliwiają
nam, całkiem jak tamte, ponowne rozpoznawanie określonych danych z
naszego środowiska jako "rzeczy" czy obiektów. Przystosowanie kilku
mechanizmów fizjologicznych do tego jednego wyczynu przyczynia się do
utwierdzenia nas w przeświadczeniu o realności zewnętrznego świata.
Nie pojmuję, jak można powątpiewać, że poza fenomenami, które
przekazują tak liczne i niezależnie od siebie pracujące aparaty,
podobne godnym zaufania, niezależnym i zgodnym świadkom, faktycznie
tkwią te same pozapodmiotowe realia! Jak to mawiał we Fryburgu filozof
Szilasi z lapidarną siłą wyrazu, wymuszoną kiepską znajomością
niemczyzny: "Nie ma jednej rzeczy w sobie, jest dużo rzeczy w nich."
Porównując wiele różnych aparatów fizjologicznych, które nam, ludziom,
pozwalają przeżywać otaczający świat, można też z drugiej strony
porównać te aparaty, które u różnych gatunków zwierząt "wnoszą w
doświadczenie" relewantne dla każdego gatunku dane ze środowiska.
Zrozumiałe jest, że w różnorodnych formach zwierzęcych te "aparaty
światoobrazu" bardzo się od siebie różnią. Nie tylko są w rozmaitym
stopniu zróżnicowane, zależnie od swego poziomu rozwoju, i odwzorowują
różne ilości szczegółów środowiska; różne formy zwierzęce są też
"zainteresowane" bardzo różnymi aspektami pozapodmiotowych realiów.
Dla pszczoły miodnej ważna jest stałość barw, ponieważ musi ona być w
stanie rozpoznać określony gatunek kwiatów według stale mu
towarzyszącej barwy przedmiotowej; dla kota, który poluje w mroku,
barwa jest całkiem irrelewantna - kotu potrzebne jest dobre widzenie
ruchu; sowa musi umieć dokładnie zlokalizować akustycznie szelest myszy
itd., itp.
Właśnie wobec ogromnej rozmaitości tych wszystkich aparatur
światoobrazu najgłębszego znaczenia nabiera fakt następujący: w tej
mierze, w jakiej doniesienia tych aparatur odnoszą się do tej samej
danej środowiska, nie są one nigdy ze sobą sprzeczne. Również
wspomniana już reakcja zbaczania u pantofelka odwzorowuje, jak
zaznaczyłem, "obiektywną" daną zewnętrznego świata, która w podobny
sposób przedstawia się w naszym nieporównanie bardziej zróżnicowanym
światoobrazie.
Porównywalny z powyższym przypadek, w którym prostsza i prymitywniejsza
zwierzęca norma reagowania zmaga się z tą samą najwidoczniej realnością
co bardziej zróżnicowany ludzki aparat światoobrazu, stanowią:
uzdolnienie do wykształcenia reakcji warunkowych, występujące
najwyraźniej już dość wcześnie w filogenezie zwierząt, oraz
specyficznie ludzka forma myślowa - przyczynowość. Oba można ujmować
jako przystosowanie do faktu, że przy wszelkich procesach "przemiany
dynamicznej" [Vorgänge der Kraftverwandlung - autor, jak wynika z
późniejszych wywodów, ma na myśli każdy proces, w którym odbywa się
przekształcenie formy bądź tylko transfer energii - przyp. tłum.]
zachowuje się jakaś określona czasowa kolejność zdarzeń, co pozwala
organizmowi wykorzystywać wcześniejsze z nich jako niezawodne
wskaźniki, że należy się spodziewać późniejszych. W innym kontekście
będę musiał powrócić potem do analogii pomiędzy reakcją warunkową i
przyczynowością (patrz VI.6 i n.).
Zgodność pomiędzy reprezentacjami świata zewnętrznego, jakich
dostarczają różnorodne aparatury światoobrazu rozmaitych istot żywych,
wymaga wyjaśnienia. Niepojęte wydaje mi się chcieć znaleźć inne niż to,
że wszystkie, w tak różnorodny sposób odmienne, formy możliwego
doświadczenia odnoszą się do tej samej rzeczywistości pozapodmiotowej.
"Jeśli uczestnicy naszej dyskusji - powiedziałem kiedyś późną nocą na
"poprawinach" w Hotelu Parkowym w Królewcu, po posiedzeniu Towarzystwa
im. Kanta - zgadzają się, że teraz stoi tu na stole pięć szklanek wina,
w takim razie nie potrafię zrozumieć, jak ktoś może poszukiwać dla tego
innego wyjaśnienia niż to, że cokolwiek skrywa się poza zjawiskiem
«szklanka wina», to faktycznie owo coś obecne jest w liczbie pięciu."
Konsekwentny neokantysta odpowiedziałby na to rozumowanie, że znajomość
faktów fizykalnych łącznie z uznaniem ich realności stanowi przesłankę
dla naszego poglądu, iż zyskujemy określone przedstawienia za
pośrednictwem aparatu światoobrazu, o którym również zakładamy, że jest
fizykalny i realny. Wszelako jedno i drugie należy do "fizykalnego
światoobrazu", który zdaniem transcendentalnego idealizmu wcale nie
jest obrazem świata, toteż nasza próba, żeby udowodnić jedno drugim
podobna jest metodzie Münchhausena, który sam siebie wyciąga z bagna za
własny harcap.
Ten argument nie wytrzymuje krytyki. Uproszczona dydaktyczna
prezentacja może wywoływać wrażenie, jakoby pierwszy krok w
postępowaniu przyrodoznawczym polegał na założeniu fizykalnej
realności. Kiedy się na przykład zamierza wyjaśnić osiągnięcia w
widzeniu barw, zaczyna się na ogół od fizykalnej natury światła i
kontinuum długości fal, aby dopiero potem przejść do procesów
fizjologicznych, które z tego kontinuum robią dyskretny zbiór jakości.
Tok myślowy, którym prowadzi się w ten sposób ucznia, nie odpowiada
bynajmniej drodze, po której posuwało się poznanie przyrodoznawcze. Na
tej drodze punktem wyjścia jest, jak zawsze, przeżycie podmiotowe,
naiwne postrzeganie barw i dopiero w dalszym ciągu dochodzi się do
poznania, że w świetle słonecznym, które można rozłożyć pryzmatem,
zawarte są wszystkie barwy tęczy. Bez mechanizmów fizjologicznych,
które dzielą ilościowe kontinuum długości fal na pasma różnie
przeżywanych jakości, fizycy nigdy by nie zauważyli, że zachodzi
związek pomiędzy długością fali i kątem załamania światła przez
pryzmat. Kiedy fizyk, badacz pozapodmiotowego, nauczył się to rozumieć,
przyszła znów kolej na badacza poznającego podmiotu: Wilhelm Ostwald,
fizjolog percepcji, odkrył aparat przeliczeniowy stałości barw i
rozpoznał jego znaczenie dla zachowania gatunku. W ten sposób
zdemaskował on sprzeczność pomiędzy Newtonowską i Goethańską nauką o
barwach jako problem pozorny.
Ten tok poznania, kiedy nasza wiedza o świetle i o percypowaniu go
przez nas rozwija się krok po kroku i tak, że jedna wspiera drugą,
stanowi dobry przykład postępowania obiektyzującego przyrodnika, który
stara się spełnić wspomniany wcześniej postulat Bridgmana. Twierdzę, że
postępowanie to podobne jest nie metodzie legendarnego łgarza
(ciągnięcie za własny harcap pomyślane było jako symbol błędnego koła),
lecz zdążaniu solidnego piechura, który ostrożnie stawia nogę przed
nogą. Pomiędzy krokiem jednej i krokiem drugiej nogi zachodzi stosunek
wzajemnego wsparcia, który w przyrodoznawstwie nazywa się "zasadą
wzajemnego naświetlania" (
principle
of mutual elucidation). Kiedy się
za jednym razem skierowuje wzrok na nasz aparat światoobrazu, za drugim
zaś na rzeczy, które aparat ten źle czy dobrze odwzorowuje, i kiedy za
każdym razem, mimo odmiennego kierunku spojrzenia, osiąga się wyniki
wzajemnie się oświetlające, to jest to fakt możliwy do wyjaśnienia
jedynie na podstawie założenia realizmu hipotetycznego, mianowicie
założenia, że wszelkie poznanie polega na wzajemnym oddziaływaniu
poznającego podmiotu i poznawanego obiektu, obu na równi rzeczywistych.
Co więcej, dopiero taki fakt upoważnia do przyznania temu założeniu
charakteru hipotezy, co, jak wiadomo, uprawnione jest jedynie wtedy,
gdy zachodzi możliwość, że dalsze badanie zwiększy prawdopodobieństwo
założonego. Ilekroć drobny przyrost wiedzy o naszym aparacie
światoobrazu daje jako zdobycz nową drobną korekturę obrazu
pozapodmiotowej realności, jaki aparat ten nakreśla, ilekroć,
odwrotnie, drobny postęp naszej wiedzy o bycie w sobie pozwala nam
przedsięwziąć nową krytykę naszego perceiving apparatus, tylekroć
przybywa nam praw, by uważać za słuszną naszą teorię poznania, której
naturalności nie wolno mieszać z naiwnością.
4. IDEALIZM JAKO PRZESZKODA W BADANIACH
Idealizm w sensie utartej definicji jest to pogląd teoriopoznawczy,
który przyjmuje, że świat zewnętrzny nie istnieje niezależnie od
wszelkiej świadomości, lecz jedynie jako przedmiot możliwego
doświadczenia. Krytyczny lub transcendentalny idealizm Immanuela Kanta
nie podpada pod to pojęcie. Jak wiadomo, przyjmuje on rzeczywistość
będącą bytem w sobie, poza zasięgiem wszelkiego możliwego
doświadczenia. Nic z tego, co mam do powiedzenia o tamującym poznanie
oddziaływaniu idealizmu nie odnosi się do Kanta. Jego teza o absolutnej
niepoznawalności rzeczy w sobie nie przeszkodziła jeszcze nikomu
zastanawiać się nad stosunkiem pomiędzy światem fenomenalnym i realnym,
chciałbym nawet wyrazić heretyckie podejrzenie, że sam Kant, mniej
konsekwentny, ale o wiele roztropniejszy niż neokantyści, nie był w
najgłębszej głębi swego wielkiego serca tak całkiem przeświadczony o
nieistnieniu żadnych stosunków pomiędzy tymi dwoma światami. W
przeciwnym razie, jakimże sposobem gwiaździste niebo ponad nim - wedle
tamtego założenia należące przecież wyłącznie do obojętnego wobec
wartości "fizykalnego światoobrazu" - wywoływałoby wciąż na nowo taki
sam jego podziw jak moralne prawo w nim?
Człowiekowi nieobciążonemu filozoficznie całkiem opaczna wydaje się
opinia, że najzwyczajniejsze przedmioty z naszego otoczenia uzyskują
realność tylko dzięki przeżywaniu ich przez nas. Każdy zdrowy człowiek
wierzy, że meble stoją w jego sypialni również wtedy, gdy on sam
wyszedł już z pokoju. Przyrodnik, który wie o ewolucji, jest stanowczo
przeświadczony o rzeczywistości zewnętrznego świata: słońce świeciło
oczywiście już od eonów, nim znalazły się widzące je oczy. To co tkwi
poza naszymi formami oglądu przestrzeni, czy też twierdzenia o
zachowaniu, które dostępne są nam w doświadczeniu w formie kategorii
przyczynowości, egzystowały, być może, wiecznie, czymkolwiek by
wieczność być mogła. Przedstawiać sobie, że cały ten ogrom, cała ta,
być może, nieskończoność, dopiero dzięki temu otrzymywać mają realność,
że jętka ludzka coś z nich dostrzega, wydaje się komuś związanemu z
przyrodą nie tylko czymś nie do pojęcia, lecz wręcz bluźnierstwem, przy
czym "związany z przyrodą" może być równie dobrze chłop, jak biolog.
Niepomiernie zdumiewa wobec takich faktów, że przez całe stulecia
najroztropniejsi z ludzi, zwłaszcza wszyscy rzeczywiście wielcy
filozofowie, z Platonem na czele, byli idealistami z pełnym
przekonaniem i to w najściślejszym, uprzednio zdefiniowanym znaczeniu.
Nam wszystkim, zwłaszcza nam Niemcom, od dzieciństwa, każdym słowem
naszych nauczycieli i naszych wielkich poetów, wpajano zasadnicze
nastawienie platońsko-idealistyczne tak gruntownie, że jest ono dla nas
samo przez się zrozumiałe. Kiedy mu się jednak raz wreszcie do głębi
zdziwić, wówczas narzuca się pytanie, jakież to powody mogły sprawić,
że takie mnóstwo ludzi poważnie i usilnie ubiegających się o poznanie
widziało stosunek pomiędzy światem fenomenalnym i realnym najzupełniej
opacznie.
Chciałbym poważyć się na próbę wyjaśnienia, jak zrodził się ten
paradoks. Odkrycie własnego Ja, początek refleksji, musiało być w
dziejach ludzkiego myślenia cezurą historyczną. Nie bez racji określono
człowieka jako istotę myślącą refleksyjnie. Zrozumienie, że człowiek
sam jest zwierciadłem, w którym i przez które dokonuje się odwzorowanie
rzeczywistości, wywarło, co łatwo pojąć, dogłębny wpływ na wszystkie
inne ludzkie funkcje poznawcze: wszystkie one razem znalazły się na
wyższej płaszczyźnie integracji. Również obiektyzacja, o której była
mowa uprzednio i która jest wstępną przesłanką wszelkiej nauki, stała
się możliwa dopiero dzięki temu zrozumieniu.
Temu największemu z odkryć, jakich dokonał człowiek w dziejach swego
ducha, towarzyszył trop w trop największy i najbardziej brzemienny w
skutki błąd: zwątpienie o realności świata zewnętrznego. Może być, że
to właśnie wielkość odkrycia, wstrząs, jaki spowodowało, kazały naszym
przodkom zwątpić o tym, co najbardziej oczywiste.
Cogito ergo sum,
myślę, więc jestem - to jest pewność. Któż jednak może wiedzieć, kto -
dowieść, że przeżywany przez nas wielobarwny świat też jest
rzeczywistością? Bywa, że sny są równie wielobarwne i bogate w
szczegóły, które śniącemu wydają się przekonywającym świadectwem
rzeczywistości. Jest więc może świat snem tylko?
(późniejszy komentarz Lorenza) "Myślę
więc
jestem" to spopularyzowany
przekład sentencji Descartes'a. Nawet amerykańskie czasopismo
satyryczne "New Yorker" zamieściło niedawno rysunek, na którym
olbrzymi komputer wprawia w osłupienie swych konstruktorów wypisując
na taśmie cogito ergo sum.
Ściśle jednak biorąc kartezjańskie cogito
należy przekładać jako "wątpię", nie jako "myślę". Wielkiego kroku
dokonywanego przez dziecko mówiące po raz pierwszy "ja", kroku, który
można by określić jako uczłowieczenie ontogenetyczne, nie należy
bynajmniej utożsamiać z procesem, który ma na myśli Descartes. Dziecko
nie mówi sum cogitans, lecz
"nie chcę" albo "jestem głodny". Descartes
podaje w wątpliwość właśnie fundamentalne przeżycia "Ja" wyrażone w
tych zdaniach, dla niego pewne jest tylko, że wątpi. Z zajmowanego tu
przez nas stanowiska hipotetycznego realizmu nonsensem jest powątpiewać
o nieodpartych danych, które znajdujemy w naszym przeżywaniu "Ja".
Wolfgang Metzger ukuł pojęcie czegoś przeżyciowo "zastanego" (das
erlebnismässig Vorgefundene), co po prostu "jest tu" i czego
tutaj
bycie ani nie wymaga "wyjaśnienia", ani też nie podlega wątpliwościom.
Owo coś przeżywanego jako pierwotne stanowi primum datum, podstawę
nie tylko wszystkiego, co znajdujemy w sobie w refleksji i o czym
traktuje fenomenologia oraz znaczna część filozofii. Przeciwnie, jest
też ono praźródłem wszelkiej naszej wiedzy pośredniej o otaczającym,
realnym świecie, nazwanej przez Donalda Campbella wiedzą "dystalną". O
tym właśnie zwykł zapominać niejeden naukowiec pseudo-obiektywista.
Termin "dystalny" pochodzi z anatomii i oznacza "oddalony od środka
ciała", świetnie więc pasuje w sensie przenośnym do tego, co ma na
myśli Campbell.
Kiedy więc cytując Descartes'a - przyznaję: w zwulgaryzowanej wersji -
zgadzam się, że wiedza o naszym własnym przeżywaniu jest bezpośrednia i
niepowątpiewalna, nie należy tego bynajmniej interpretować w tym
sensie, jakoby wszelka inna, pośrednia i "dystalną" wiedza była
niepewna, jak to z różnym naciskiem twierdzą filozofowie nie-realiści.
Jedynym konsekwentnie nierealistycznym światopoglądem jest solipsyzm.
|
Człowiekowi, który dopiero co obudził się z omrocza bezrefleksyjnego,
"zwierzęcego" realizmu, rozważania tego rodzaju narzucały się z
pewnością z przemożną siłą. Zrozumiałe jest, że ogarnięty takimi
wątpliwościami odwracał swe zainteresowania od świata zewnętrznego i
koncentrował je wyłącznie na świeżo odkrytym świecie wewnętrznym. Tak
czynili w większości filozofowie starej Grecji i przyrodoznawstwo
tamtej epoki, które poczęło już obiecująco kiełkować, musiało uschnąć.
Jeśli spojrzenie ku wnętrzu mogło bezpośrednio dostrzec najgłębsze
prawdy, podczas gdy skierowane na zewnątrz było w stanie, w najlepszym
razie, ukazać prawidłowości jakiejś chimery, jakiegoś snu - to, zaiste,
któż chciałby się zajmować przewlekłym i mozolnym badaniem zewnętrznego
świata, który w dodatku jawił się pod niejednym względem tak
nieatrakcyjny?
I oto powstała nauka zajmująca się niemal wyłącznie podmiotem ludzkim,
prawidłowościami oglądu myślenia i czucia tego podmiotu. Paradoksalnym
skutkiem prymatu przyznanego tym procesom, w których wszak uczestniczą
też funkcje ludzkiego aparatu światoobrazu, była zamiana miejsc obrazu
i rzeczywistości: obrazy rzeczy rysowane przez nasz
perceiving
apparatus uważano za rzeczywistość, natomiast rzeczy prawdziwe
za
niedoskonałe i przemijające cienie doskonałych i nieprzemijających
idei.
Idealia sunt realia ante rem
- to, co ogólne, jest
rzeczywistością przed rzeczą szczególną. "Idea psa", z której tak
ślicznie pokpiwał Christian Morgenstern, ma dla idealisty rangę bytu w
sobie, któremu przysługuje wyższa realność niż jakiemukolwiek żywemu
psu czy nawet ogółowi wszystkich żywych psów.
Sądzę, że wyjaśnienia tego paradoksu należy się dopatrywać w
antropomorfizacji procesu tworzenia: kiedy, powiedzmy, stolarz wytwarza
stół, wtedy faktycznie idea stołu jest obecna, nim jeszcze otrzyma swe
urzeczywistnienie w postaci realnego stołu i jest od niego doskonalsza,
gdyż na przykład nie ma w niej dziur po sękach, których planujący
rzemieślnik na pewno nie wyobraża sobie z góry, podobnie jak nie
wyobraża też sobie, że mu się niechcący poślizgnie hebel. Idea jest też
bardziej nieprzemijająca niż realny sprzęt, gdy ten bowiem zeżrą
korniki lub połamią dzieci, ona może dzięki naprawie starego lub
sporządzeniu nowego stołu zyskać nowe urzeczywistnienie.
Wszelako pies, podobnie jak ogromna większość rzeczy w naszym
uniwersum, nie został bynajmniej zaprojektowany przez planującego
człowieka. Idea psa, którą nosimy w głowie, jest abstraktem, któryśmy
za pomocą naszych narządów zmysłowych i systemu nerwowego wydobyli z
naszego doświadczenia z bardzo wielu realnymi psami. Niemalże już nie
uświadamiamy sobie cóż to za niewiarygodny paradoks uważać realną daną
za obraz czegoś, co w rzeczywistości jest jej obrazem. My, Niemcy,
jesteśmy ze wszystkich narodów świata najgłębiej przepojeni Platońskim
idealizmem: "Wszystko, co mija, jest-li przyrównaniem"; (Goethe, Faust)
- mógł orzec największy nasz poeta - i nikt mu nie zaprzeczył.
(późniejszy komentarz Lorenza)
Sprzeczny z tą
krytyką idealizmu
Goethego może się wydać fakt, że za
motto mej książki obrałem cytat z Zahmen
Xenien (Ksenii Łagodnych):
"Gdyby nie miało w słońcu udziału/ Nigdy by słońca oko nie ujrzało." We
wprowadzeniu do swej nauki o barwach daje Goethe inną jeszcze wersję:
"Gdyby nie miało w słońcu udziału/ oko - czyż byśmy światło ujrzeć
mogli?" Trochę wcześniej powiada: "Oko zawdzięcza swe istnienie
światłu. Z obojętnych pomocniczych narządów zwierzęcych światło
powołuje do istnienia narząd dla siebie, który by mu był podobny, i w
ten sposób oko ukształciło się od światła i dla światła, aby
zewnętrznemu światłu wewnętrzne wyszło naprzeciw." [Bildete sich am
Lichte; am oznacza tu zarazem "na wzór"
i "pod wpływem", jak czasem polskie "na" i "po" (uczył się na
przykładzie, uczył się, po sobie) - przyp. tłum.] Cóż za
niewiarygodne pomieszanie genialnego zaiste wejrzenia i najzupełniej
opacznej interpretacji faktów. Goethe-wizjoner pojmuje w pełni i bez
reszty fakt dopasowania organizmu i środowiska, ale Goethe-typolog nie
potrafi zrozumieć, choć często zdaje się być już blisko, istoty procesu
przystosowania. W ten sposób dochodzi do niepojętej niemal
sprzeczności, która tkwi w tym, że Goethe, wykazujący tak głębokie
zrozumienie dla dynamiki dziania się w przyrodzie (wspomnijmy choćby
"Moc wiecznie w ruchu, pożytecznie stwórczą" albo "Niezmienny trwając,
niewolnikiem jestem" i wiele podobnych) nie ma wcale oczu dla faktu, że
to życie samo jest tym, co stwórcze i że nie za sprawą jakiejś
przed-ustawnej harmonii wewnętrzne światło świeci w odpowiedzi
zewnętrznemu.
My wiemy, że oczy powstały w toku przystosowywania się, krok po kroku,
do fizycznej rzeczywistości światła. Istnieją też jednak
korespondencje pomiędzy zewnętrznym i wewnętrznym, o których nie sposób
twierdzić bez dyskusji, że wytworzył je proces przystosowania.
Istnieją ludzkie doznania wartościujące, które bezspornie korespondują
z wielkim stawaniem się świata organizmów. Ewolucjonistyczne
wyjaśnienie tej odpowiedniości brzmi jednak dość nieprzekonywająco i
sztucznie. Polega ona na tym, że każdy normalny człowiek doznaje jako
najwyższą wartość właśnie to, co organiczne stawanie się zawsze czyni,
przerabiając mniej uporządkowane i prawdopodobniejsze na bardziej
uporządkowane i mniej prawdopodobne. Proces ten jest w doznaniu nas
wszystkich wytwarzaniem wartości. Skala wartości "niższe - wyższe"
stosuje się zupełnie tak samo do gatunków zwierzęcych, kultur i
tworzonych przez człowieka dzieł sztuki. Zgodność pomiędzy naszym
doznawaniem wartości i twórczym dzianiem się, które dokonuje się we
wszystkim, co żywe, mogłaby polegać na tym, że określone procesy,
czynne w całym świecie organizmów, w człowieku jako istocie zdolnej
myśleć refleksyjnie budzą się do świadomości. Doznawać, myśleć i być
stanowiłoby pod tym względem jedno i sąd wartościujący ugruntowany
doznaniem byłby wówczas aprioryczny we właściwym sensie kantowskim, to
znaczy konieczny myślowo dla każdej istoty zdolnej do świadomej
refleksji. Wyjaśnienie alternatywne przyjmuje, że człowiek ma gotowy
wrodzony mechanizm wywoławczy, powstały filogenetycznie, który sprawia,
że godne wyróżnienia wydaje się ludziom to, co uporządkowane. Założenie
to, jak zaznaczono, wygląda dość sztucznie.
Podkreślamy, że przyjęcie aprioryczności ludzkich sądów wartościujących
nie ma nic wspólnego z założeniem pozanaturalnych czynników
witalistycznych. Przypuściwszy tę aprioryczność trzeba uznać, że
czyste dzieło sztuki, które człowiek tworzy niezależnie
od rozważań o jego celowości dla zachowania gatunku, jest
materializacją wartości apriorycznych. Dzieło sztuki, wraz ze
znamionującą je wartością, byłoby więc faktycznie metaforą procesu
stwórczego: dla nietrwałej gliny czy marmuru posągu, dla płótna i
farby obrazu założone pryncypium stwórcze nie jest immanentne, mieszka
ono li tylko w artyście, który dzieło stworzył. Żywy organizm jest
wprawdzie tak nietrwały jak dzieło sztuki, ale nie artysta go
stworzył, lecz w nim samym tkwiące pryncypium lub, jeśli kto zechce,
stwórca immanentny swemu stworzeniu. Istota żywa nie jest metaforą
czegokolwiek, jest sama rzeczywistością, która wie. W założeniu, jakoby
istota żywa była tylko metaforą Nieprzemijalnego tkwi błąd
antropomorfizacji procesu stwórczego, omawiany na tej stronie.
|
Jeszcze po dziś dzień nie została bynajmniej przezwyciężona
przeszkoda,
jaką stała się dla wszelkiego ludzkiego dążenia do poznania, ufność
wobec doświadczenia wewnętrznego i nieufność wobec wszystkiego, co
zewnętrzne. Wszyscy wybitni filozofowie aż do czasów najnowszych byli
idealistami. Nowoczesne przyrodoznawstwo zainicjował Galileusz; nie
otrzymało ono żadnej istotnej pomocy ze strony filozofii, powstało z
nowych zarodków, nie zaś dzięki jakiemuś wskrzeszeniu zgasłej nauki
przyrodniczej starożytności. Nowe przyrodoznawstwo nie dbało o to, co
stworzyły humaniora, te zaś z premedytacją ignorowały nową naukę. Tak
oto dokonał się rozdział "fakultetów". "Kiedy raz nastąpi rozdział
kulturowy - pisze C. P. Snow w książce
The two Cultures - wszystkie
siły społeczne działają nie w kierunku złagodzenia go, lecz
usztywnienia." ("
Once a cultural
divide gets established, all the
social forces operate to make it not less rigid, but more so.")
Jedną z tych sił społecznych jest wzajemna pogarda. Tak na przykład mój
kolega w Królewcu, neokantysta Kurt Leider, nazywał kategorycznie
wszelkie przyrodoznawstwo "szczytem dogmatycznej głupoty", natomiast
mój nauczyciel, Oskar Heinroth, definiował wszelką filozofię jako
"patologicznie jałowe zatrudnianie uzdolnień danych człowiekowi, by
poznawał przyrodę".
Również ci filozofowie i przyrodnicy, którzy nie myślą o sobie wzajem
tak bez reszty źle i, być może, nawet się poważają, nie oczekują jednak
od drugiego fakultetu żadnego przyrostu wiedzy przydatnego w ich
własnej pracy. Nie czują się przeto zobowiązani chociażby do
orientowania się na bieżąco w tym, co się dzieje na innym fakultecie.
W ten sposób wyrósł mur graniczny będący przeszkodą dla postępu
ludzkiego poznania właśnie w tym kierunku, w którym postęp ten byłby
najpotrzebniejszy - w postulowanym przez Bridgmana kierunku
obiektyzującego badania oddziaływania wzajemnego pomiędzy poznającym
podmiotem i poznawanym obiektem. Nikogo nie interesowały i przez długi
czas nie były w ogóle badane naturalne stosunki pomiędzy człowiekiem i
światem, w którym człowiek żyje.
Psychologia zapisała chlubną kartę w swoich dziejach, gdy pierwsza
podjęła wysiłek, by zburzyć niedobry mur pomiędzy przyrodoznawstwem i
humanistyką. Starali się o to na przełomie stuleci zwłaszcza
psychologowie postaci, niestety z niedostatecznymi zrazu, w braku
wystarczającej znajomości teorii ewolucji, środkami. Wśród przyrodników
w ścisłym sensie Max Planck był tym, który jako jeden z pierwszych
poważył się dokonać wyłomu od strony najbardziej bazaltowej z nauk
przyrodniczych, fizyki, ku najbardziej bazaltowej z dyscyplin
filozoficznych, teorii poznania. Posiadał gruntowną znajomość rozumowań
Kanta, gdy dokonywał rewolucyjnego czynu, traktując kategorię
przyczynowości, w opinii transcendentalnego idealizmu aprioryczną i
konieczną w myśleniu, jako postawioną przez ludzi hipotezę: kiedy nie
potrafiła już uporządkować faktów wypracowanych eksperymentalnie,
odłożył ją po prostu na bok i zastąpił rachunkiem prawdopodobieństwa.
Jest nader prawdopodobne, że bez dogłębnej znajomości Kanta Planckowi
nie udałoby się dokonać tego wyłomu, nie mniej rewolucyjnego
teoriopoznawczo niż fizykalnie. Wnioski teoriopoznawcze, które
wyciągnął Max Planck, odpowiadają w zupełności, wedle jego własnych
słów, reprezentowanym tutaj poglądom hipotetycznego realizmu,
podzielanym przez wielu innych wielkich fizyków oraz, jak powiedziano,
także przez Bridgmana.
W odwrotnym kierunku, od filozofii ku przyrodoznawstwu, wyłomu w
wielkim murze udało się dokonać kilku myślicielom dopiero w ostatnim,
jak się zdaje, okresie. Dzisiaj znajdzie się już także wśród
"autentycznych" filozofów takich, którzy pod pojęciem obiektyzacji
rozumieją dokładnie to samo, co przyrodnicy i którzy również człowieka
rozpatrują z tego samego co przyrodnicy stanowiska. Wymienię Karola
Poppera i jego oba dzieła -
The
Logic of Scientific Discovery oraz
Objective Knowledge -
następnie Donalda Campbella z książką
Evolutionary
Epistemology
oraz Waltera Roberta Cortiego i jego
Genetische
Philosophie.
Ja sam dopiero w późnym okresie życia zrozumiałem, że ludzką kulturę i
ducha można badać pytaniami i metodyką przyrodoznawstwa - można i
trzeba. Wyłączanie wszelkiego momentu kulturowego z kręgu moich
zainteresowań należy uznać za przejaw respektu dla tradycyjnego
rozdziału fakultetów, gdyż innymi aspektami duchowości interesowałem
się już w młodym wieku. Tak więc wcześnie, jako się rzekło, rozpoznałem
nieodzowność "teorii poznania jako znajomości aparatów", zwłaszcza że w
etologii wiedza o ograniczeniach wydolności własnego aparatu
percepcyjnego jest bardziej jeszcze nieodzowna niż w innych dziedzinach
biologii.
Choć zatem wcześnie zająłem przemyślane stanowisko teoriopoznawcze i
choć było dla mnie jasne, że również człowiek posiada wrodzone normy
zachowania dostępne pytaniom i metodyce przyrodoznawstwa, w dążeniach
poznawczych powstrzymywałem się skrupulatnie od zajmowania się tymi
specyficznie ludzkimi właściwościami i zdolnościami, których struktury
wznoszą się na płaszczyźnie kulturowej.
Na koniec przeciw temu ograniczeniu zbuntował się we mnie lekarz.
(późniejszy komentarz Lorenza) Jest,
być może,
zaskakujące, że w
kontekście zagadnień etologii porównawczej mowa tu, tak na pozór
znienacka, o problemach naukowych medycyny. Jednakże obie nauki są jak
najściślej związane ze sobą. Historycznie etologia porównawcza zaczęła
się od tego, że błędne funkcjonowanie wrodzonych sposobów zachowania
zwróciło uwagę badaczy na ich fizjologiczną naturę. Kiedy, dla
przykładu, obserwujemy przebieg jakiegoś wrodzonego sposobu zachowania
w normalnych dla danego gatunku zwierzęcego warunkach życia na
swobodzie - niech to będzie wilk zakopujący w bezpiecznym miejscu
kawał łupu - wówczas o fizjologii tego procesu nie dowiadujemy się
zgoła niczego. Kiedy natomiast widzimy jak młody jamnik zanosi kość w
kąt przyzwoitego pokoju, tam wykonuje bez skutku ruchy kopania,
kładzie kość na miejscu niewykopanego dołka i następnie starannie,
posługując się nosem jak szufelką zasypuje kość nie istniejącą ziemią,
wówczas dowiadujemy się przy tym o fakcie jak najbardziej godnym
uwagi, mianowicie że ten ciąg sposobów zachowania jest wrodzony jako
całość i że nie sterują nim dodatkowe bodźce.
W podobny sposób zjawisko patologiczne stanowi najważniejsze źródło
naszej wiedzy o "normalnym" procesie fizjologicznym. Ten sam stosunek
wzajemnego naświetlania, który zachodzi w całej ogólności pomiędzy
fizjologią i patologią, istnieje też pomiędzy fizjologią i patologią
zachowania, innymi słowy pomiędzy etologią porównawczą i psychiatrią.
W dalszych rozdziałach, a zwłaszcza w następnym tomie będę musiał
kilkakrotnie do tych spraw powracać.
Słowo Shöpfung
(tworzenie-czerpanie) już we wczesnym okresie średnim
języka górnoniemieckiego (Hochdeutsch)
rozszczepia się, jak nas poucza
filolog, na schaffen = łac. creare (tworzyć) i schöpfen = łac. haurire
(czerpać). Znaczenie schaffen
pokrywa się ze znaczeniem starego
górnoniemieckiego scaffon =
sprawiać. Zatem w schöpfen
tkwi jednak
również znaczenie "stwarzać".
|
Postępujący upadek naszej kultury ma w sposób tak oczywisty charakter
patologiczny, nosi tak oczywiste cechy choroby ludzkiego ducha, że w
rezultacie trzeba kategorycznie domagać się, by kultura i duch poddane
zostały badaniom, w których pytania zadawać się będzie tak, jak pytają
nauki lekarskie. Przesłanką wstępną każdej próby, by rozregulowanej
całości systemowej przywrócić jej funkcję, jest wgląd w układ działania
tej całości. Minimalna jest nadzieja, by mogło się udać przywrócenie
porządku w systemie bez kauzalnego zrozumienia zarówno jego normalnej
funkcji, jak też jej zakłócenia. Z drugiej natomiast strony, co także
już zaznaczyłem, właśnie zakłócenia wskazują nam niejednokrotnie drogę
do przyczynowego zrozumienia normalnego, zdrowego działania.
Większość chorób ducha i zakłóceń, stawiających pod znakiem zapytania
dalsze trwanie naszej kultury, dotyczy etycznego i moralnego zachowania
się człowieka. Aby znaleźć stosowne przeciwdziałania, potrzebny jest
przyrodoznawczy wgląd w przyczyny tych patologicznych zjawisk, co
wymaga przebicia muru, rozdzielającego przyrodoznawstwo od humanistyki,
i to przebicia w miejscu, które bronione jest przez obie strony:
przyrodnicy, jak wiadomo, zwykli powstrzymywać się od wszelkich sądów
wartościujących, natomiast humaniści są we wszystkich kwestiach
aksjologicznych pod silnym wpływem idealistycznego poglądu, że
cokolwiek daje się wyjaśnić przyrodniczo, musi być ipso facto obojętne
wobec wartości. Obie zatem strony umacniają niedobry mur właśnie w tym
miejscu, gdzie bezzwłocznie należałoby go zwalić. W obozie filozofów za
bluźnierstwo uważa się wyrażenie banalnej prawdy, że również człowiek,
jak wszystkie istoty żywe, wyposażony jest w sposoby zachowania nabyte
w toku filogenezy i ustalone dziedzicznie. Z drugiej strony, wielu
przyrodników okazuje niezrozumienie i lekceważenie niemal otwarte, gdy
ktoś rozpoczyna badania tak, jak tego wymaga przedmiot etologii, od
obserwacji i opisu, zamiast ograniczać się do definiowania operacyjnego
i metodyki eksperymentalnej, jedynie ponoć "ścisłych" i "naukowych"
wedle dzisiaj modnego poglądu. Żadnemu z tych myślicieli nie przychodzi
do głowy, że Jan Kepler i Izaak Newton prawa władające gwiaździstym
niebem nad nami znaleźli bez żadnych eksperymentów, wyłącznie na
podstawie obserwacji i opisu; tym bardziej obca była im myśl, iż tymi
wfaśnie skromnymi metodami można by ewentualnie odkryć również inne
prawo, które niedostępne dla eksperymentu w wyższym jeszcze stopniu niż
prawo grawitacji, rządzi w nas samych, w naszym etycznym i moralnym
zachowaniu. Tak więc drogę do samopoznania człowieka ciągle jeszcze
przegradza twardy mur. Niewielu, zbyt niewielu pracuje przy rozbiórce
przeszkody. Wprawdzie stopniowo wzrasta ich liczba i, wraz z
przeświadczeniem, że od wyniku ich poczynań zależy dola i niedola
ludzkości, również gorliwość.
Nie ma powodu, by wątpić, że prawda ostatecznie zwycięży, ale zatrważa
pytanie, czy zwycięży na czas.
I dziś jeszcze realista patrzy tylko na zewnątrz nieświadom, że sam
jest zwierciadłem. I dziś jeszcze idealista patrzy tylko w zwierciadło
i do realnego świata zewnętrznego odwraca się plecami. Kierunek
patrzenia nie pozwala obu im zobaczyć, że zwierciadło ma
niezwierciadlaną stronę odwrotną, tę, która stawia je w jednym rzędzie
z odzwierciedlanymi rzeczami realnymi: aparat fizjologiczny, którego
sprawą jest poznawać świat rzeczywisty, sam jest nie mniej rzeczywisty
od świata. O odwrotnej stronie zwierciadła traktuje niniejsza książka.