Janina Ochojska - niebo to inni






14. NIE WOLNO ZOSTAWIĆ ICH TĘSKNOTY



Kiedy narodził się pomysł organizowania pielgrzymek Polaków z Kazachstanu? To jedno z tych waszych przedsięwzięć, które cieszą się największym poparciem społeczeństwa.

W czasie jednego ze spotkań z mieszkającymi tam Polakami zapytałam: „Powiedzcie, czego najbardziej Wam potrzeba?” I wtedy siedzące w pierwszym rzędzie starsze panie westchnęły i odpowiedziały: „Kostioła!” Marzyły, żeby choć raz w życiu pomodlić się w prawdziwym kościele! Właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł z pielgrzymką. Rozważałyśmy z Olą, która koordynuje naszą pomoc na Wschód, różne warianty, ostatecznie jednak uznałyśmy, że najlepszy będzie okres Świąt Bożego Narodzenia ze względu na ich rodzinny charakter. Było dla nas oczywiste, że nie może to być pielgrzymka autokarowa. Ale skąd wziąć samolot? I za co go wynająć? W grę wchodziły cztery przeloty. Zwróciliśmy się do prezydenta Wałęsy i premiera Oleksego z prośbą o pomoc. Reakcja była natychmiastowa - obie kancelarie podzieliły się kosztami po połowie i w grudniu 1995 roku przyleciała do Polski pierwsza kilkudziesięcioosobowa grupa pielgrzymów. Nawiasem mówiąc, w następnym roku nie poszło już tak łatwo: rząd premiera Cimoszewicza odmówił użyczenia samolotu. Na dodatek zrobił to w ostatniej chwili. Nie było wyjścia, musieliśmy ogłosić publicznie, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji, i podać wysokość kwoty, którą trzeba zebrać. Odzew był nieprawdopodobny: w ciągu dwóch dni zebraliśmy sumę, która wystarczyła na sfinansowanie dwóch pielgrzymek! To pokazało, że ludzie uważają, iż ta akcja jest potrzebna.
Samolot, który wówczas wynajęliśmy od prywatnego przewoźnika, nie wytrzymywał porównania z rządowym. W dodatku nie sprzyjała nam pogoda: była okropna śnieżyca, w drodze powrotnej lecieliśmy pod wiatr i zabrakło paliwa. Musieliśmy lądować w Moskwie i do Krakowa, zamiast o czternastej, dotarliśmy około czwartej nad ranem. Normalnie o tej porze lotnisko w Balicach jest zamknięte. To, że personel lotniska czekał na nasz przylot, że czekały autobusy, które miały zabrać pielgrzymów do miasta, też świadczy o tym, z jak ogromną sympatią odnoszono się do naszej akcji.
Mówię tu o pieniądzach, bo ten temat stale przy okazji pielgrzymek powraca. Dziennikarze pytają, czy to nie za duży wydatek, czy nie lepiej przeznaczyć te pieniądze na inny cel. A to naprawdę są niewielkie sumy w porównaniu z tym, co przyjazd do Polski znaczy dla tych ludzi! Nam po prostu nie wolno zostawić ich tęsknoty bez odzewu.

Kim są pielgrzymi? Po sposobie, w jaki są ubrani, widać, że pochodzą z różnych środowisk.

W naszych pielgrzymkach biorą udział najstarsi Polacy mieszkający w Kazachstanie, autentyczni zesłańcy, którzy w latach trzydziestych lub czterdziestych przeszli gehennę osiedlenia się tam i walki o przeżycie. Ludzie ci są przeważnie w bardzo podeszłym wieku, żyją z mizernych rent i emerytur, mieszkają w dużych miastach i maleńkich wioseczkach, do których trudno dojechać. Repatriacji prawdopodobnie nie doczekają, ich marzeniem jest choć raz zobaczyć Polskę, zanim umrą.
Ci, którzy ich przyjmują, bardzo ten fakt przeżywają. Dzwonią do nas na przykład, żeby zapytać, co dać pod choinkę. Dostajemy potem listy z podziękowaniami za to, że dzięki nam mogli przeżyć święta z niezwykłym gościem i że po raz pierwszy w życiu dodatkowe nakrycie, jakie co roku stawiali na stole, nie było puste. Zawsze zgłasza się dużo więcej rodzin, niż my możemy przywieźć pielgrzymów. Zgłaszają się ludzie młodzi i starzy, zamożni i biedni, ministrowie i kierowcy, wielopokoleniowe rodziny i samotne rencistki, które chciałyby wspólnie z kimś spędzić święta.

Jak dokonujecie wyboru?

Nie decyduje na pewno sytuacja materialna danej osoby czy rodziny. Skromne święta bywają równie piękne jak te, które upływają przy obficie zastawionym stole. Wybór jest trudny. Czasem decyduje wrażenie, jakie odniesiemy podczas rozmowy telefonicznej: czy dana osoba rzeczywiście chce zrobić coś dla kogoś czy przede wszystkim dla samej siebie. Czasem - liczba zgłoszeń z danej miejscowości, bowiem z powodów praktycznych nie możemy rozwozić pielgrzymów w zbyt wiele miejsc. Czasem wreszcie - prozaiczne rzeczy, jak obecność windy czy łatwy dostęp do środków komunikacji miejskiej. Ale nie ma rady: przy podejmowaniu decyzji zawsze kogoś „skrzywdzimy”.
Zdarzają się podczas pielgrzymek sytuacje niezwykłe: odnajdują się krewni i znajomi. Rodziny, które od dziesięcioleci nie miały ze sobą kontaktu, zaczynają do siebie pisać, zapraszać - czy nawet sprowadzać - swoich bliskich do Polski.

Jak wygląda organizacja takiej pielgrzymki?

Przygotowania trzeba zacząć w pierwszej połowie roku. Podanie o samolot składamy już w maju, a i tak decyzja przychodzi niemal w ostatniej chwili. Równocześnie wysyłamy do Kazachstanu informację o tym, kto może wziąć udział w naszej pielgrzymce. Muszą to być autentyczni zesłańcy, a przy tym osoby, które nigdy w Polsce nie były. Staramy się też, aby byli to ludzie, którzy nie mają w Polsce rodziny.

Dlaczego? Dopiero co mówiłaś o tym, że dzięki wam odnajdują się krewni...

Co innego, gdy krewni czy znajomi odnajdują się przypadkiem: ktoś obejrzy w telewizji relację z pielgrzymki i nagle w grupie pielgrzymów kogoś rozpozna. Ale zdarzały się historie, że przyjeżdżający porozumiewali się z rodziną w kraju (nas o tym nie informując) i krewni wychodzili po nich na lotnisko, by zabrać ich do siebie. Na to nie możemy się zgodzić, bo byłoby to nie fair wobec tych, którzy spodziewają się, że spędzą z daną osobą święta. Mieliśmy sytuację, gdy córka przyszła na lotnisko po matkę i wpadła w histerię, gdy się dowiedziała, że nie może jej ze sobą zabrać. W końcu ustąpiliśmy, ale rodzina, która czekała na tę panią, miała do nas pretensje: „Czemu nie sprawdziliście tego wcześniej?” Dlatego teraz mówimy wprost: nie organizujemy darmowych przewozów dla członków rodzin, tylko pielgrzymki.

Ale przecież w ten sposób odcinacie możliwość spotkania bliskich z Kazachstanu tym, których nie stać na oplacenie krewnym podróży do Polski!

Nie jesteśmy bez serca i na pewno każdą tego typu sprawę będziemy rozpatrywać indywidualnie. Zdarzyło się, że sami zabiegaliśmy, by w pielgrzymce pojechał ktoś, kto właściwie nie miał do tego prawa, ale w Polsce czekała nań ciężko chora bliska osoba. Nie możemy się natomiast zgodzić na to, żeby coś odbywało się za naszymi plecami (w końcu to my zapraszamy tych ludzi i my za nich odpowiadamy!) i żeby sprawiać zawód rodzinom, które nam zaufały i włączyły się w naszą akcję.
W tworzeniu listy uczestników pomaga nam Związek Polaków w Kazachstanie. Staramy się kontrolować jej powstawanie, tak aby ludzie nie trafiali na nią „po uważaniu” (była na przykład taka tendencja, żeby zapisywać tylko członków Związku) i by zachowywano równowagę między mieszkańcami dużych miast i prowincji. Kiedy lista jest gotowa, wysyłamy imienne zaproszenia dla wszystkich uczestników i opłacamy wyrobienie paszportów; władze kazachskie poszły nam na rękę i możemy w poszczególnych okręgach, z których zabieramy pielgrzymów, składać w urzędach zaproszenia zbiorowe. Robimy to wszystko, nie mając jeszcze pewności, że samolot będzie i ile ostatecznie trzeba za niego zapłacić. Ale inaczej się nie da.

Sama pielgrzymka trwa dwa tygodnie. Co się w tym czasie dzieje?

Pielgrzymka przylatuje 19 grudnia. Program wspólny obejmuje trzy dni. Najpierw pielgrzymi spędzają dwa dni w Krakowie, gdzie między innymi przyjmuje ich Urząd Miasta i Ksiądz Kardynał. Potem jadą na Jasną Górę, gdzie są gośćmi ojców paulinów. Jest to chyba najbardziej wzruszający moment pielgrzymki, wielu jej uczestników modli się w kaplicy Cudownego Obrazu długie godziny. Następnie rozjeżdżają się do „swoich” rodzin, by pod koniec pobytu spotkać się w Warszawie. Tam zwykle jest opłatek z Księdzem Prymasem, spotkanie z premierem lub innym przedstawicielem władz i spotkanie we Wspólnocie Polskiej, która bardzo nam pomaga. 2 stycznia odlatują do Kazachstanu.
W Krakowie mają dzień poświęcony na indywidualne zwiedzanie miasta. Zgłasza się wtedy bardzo dużo wolontariuszy chcących im towarzyszyć. Ponieważ uczestnicy pielgrzymki wyglądają charakterystycznie, mają też specjalne plakietki, ludzie zagadują ich, pozdrawiają, zapraszają na obiad, na kawę, wciskają do rąk kupione naprędce prezenty. Nieraz w relacjach prasowych wyczuwam ton pewnej rezerwy wobec tego typu odruchów, ale dla mnie owe reakcje są wspaniałe.

Ja wyczuwam nie tylko rezerwę, ale wręcz źle maskowaną pogardę. No bo jeżeli dziennikarka pisze o „starowinkach w chuścinach”, całujących ze łzami w oczach pierścień Prymasa, albo zastanawia się, czy to nie jest zbyt „kosztowna wycieczka”, to widać, że zupełnie inne emocje w niej grają.

Słowo „wycieczka” szczególnie mnie irytuje. Przyjeżdżają do nas ludzie, których przeżyć nie da się opisać. Bo jak opisać strach dziecka w czasie wywózki? Jak opisać przerażenie ludzi, których po długiej podróży pociągiem wysadzono w gołym stepie? Jak opisać życie kogoś, kto przez ponad dwadzieścia lat mieszkał w lepiance, zmagając się z głodem i chorobami? Ci ludzie nie zwiedzają Polski. Przyjeżdżają tu, żeby się modlić w miejscach, o których słyszeli od rodziców czy dziadków i do których zawsze tęsknili. Spędzają święta otoczeni serdeczną atmosferą, ludzką życzliwością i bezinteresownością. Wiesz, o czym sobie opowiadają, kiedy wreszcie spotkają się przed odlotem? Mówią o tych, u których mieszkali, oraz wyliczają, w ilu byli kościołach i jak te kościoły wyglądały. Można sobie z tego żartować, ironizować, ale tylko wtedy, kiedy się nie wie, jakie były losy tych ludzi i jaką rolę w ich życiu odgrywała i odgrywa wiara. Dla niektórych pielgrzymka jest okazją do uporządkowania swoich spraw z Bogiem. Kiedyś w Krakowie, w czasie jednego z nabożeństw podszedł do mnie mężczyzna i zapytał, gdzie jest konfesjonał, bo nie spowiadał się od sześćdziesięciu lat!

Czy zwyczaje, jakie wiążą się u nas ze świętami Bożego Narodzenia, są dla nich oczywiste?

Wszystkie osoby, które przyjmowały u siebie pielgrzymów, prosiliśmy o to, by starały się zachować tradycyjny charakter wigilii. Dla większości z uczestników pielgrzymki - zwłaszcza mieszkańców miast - są to zwyczaje zapomniane, znane niemal wyłącznie z opowiadań. Niektórzy pamiętają dawne wigilie, bardzo skromne, w czasie których łamano się chlebem, zresztą w tajemnicy, w obawie przed represjami. Inni do dziś urządzają kolację wigilijną, ale z oczywistych względów nie ma ona tak uroczystego charakteru jak u nas. Trzeba też pamiętać, że w Kazachstanie nie ma choinek...

Z równie żywą reakcją, jak pomysł organizowania pomocy dla Polaków w Kazachstanie, spotkała się też idea wysłania konwoju do Czeczenii.

Do organizowania pomocy dla Czeczenii „zmusiło” nas społeczeństwo. Wojna rosyjsko-czeczeńska, która wybuchła w roku 1994, wzbudziła w Polakach uczucie solidarności: mały kraj opierał się - tak jak kiedyś Polska - wielkiej Rosji. Oczywiście było to uproszczenie, problem Czeczenii był i jest dużo bardziej złożony. Niemniej ludzie dzwonili do nas i pytali, co zamierzamy zrobić. W styczniu 1995 roku ogłosiliśmy zbiórkę i bardzo szybko zebraliśmy trzy ciężarówki darów. Konwój wyjechał w lutym i był jedynym konwojem z pomocą humanitarną, któremu udało się w tym czasie wjechać do samej Czeczenii; inne rozładowywane były w Inguszetii i w Osetii. W ten sposób udało się spełnić jedno z naszych podstawowych założeń: żeby docierać bezpośrednio do potrzebujących.
Nasze ciężarówki rozładowaliśmy w szpitalu rejonowym w Szali, dokąd przeniesiony został szpital miejski z odległej o 25 kilometrów stolicy Czeczenii, Groznego. Co ciekawe, dyrektorem tej placówki był Rosjanin, który zdecydował się nie opuszczać szpitala mimo bombardowań; dwa tygodnie przed naszym przyjazdem bomba zniszczyła tam porodówkę. Z powodu bombardowań zresztą w samym szpitalu leżało niewielu ludzi; większość przychodziła na badania i wracała na noc do domu. Ponieważ pierwotnie planowaliśmy dotrzeć do Groznego (niestety, rosyjskie posterunki zawróciły nas z drogi), więc zanim rozładowaliśmy dary w Szali, zrobiliśmy rozpoznanie, gdzie najlepiej je zostawić. I Czeczeńcy wskazali nam właśnie ów szpital prowadzony przez Rosjanina, podkreślając, że to człowiek godny zaufania!

O konwoju zrobiło się głośno w momencie, gdy w drodze powrotnej Rosjanie zatrzymali was na granicy czeczeńsko-dagestańskiej.

Dostać się na teren Czeczenii nie było łatwo; mój znajomy z UNHCR-u poradził mi, żebyśmy pojechali przez Dagestan. Mimo że Rosjanie właśnie w tych dniach zabronili tamtejszym władzom wydawać zezwolenia na przekraczanie granicy z Czeczenią, nam jeszcze udało się zdobyć odpowiednią pieczątkę; mieliśmy szczęście, bo urzędnik, który nam ją przybił, stacjonował kiedyś jako radziecki żołnierz w Legnicy... Wjechaliśmy więc do Czeczenii legalnie, trochę na skutek niedopatrzenia rosyjskich służb granicznych. Myślę, że właśnie z powodu owego niedopatrzenia w powrotnej drodze Rosjanie zatrzymali nas i zaczęli nam robić trudności. Przez pięć dni mieszkaliśmy w wiosce Gerzel, czekając na specjalną przepustkę, którą trzeba było załatwiać aż w Moskwie. Mieszkańcy przyjmowali nas bardzo serdecznie, przygotowywali banię, żebyśmy mogli się wykąpać, częstowali czeczeńskimi specjałami: baraniną, kluskami w ostrym, czosnkowym sosie.
Tymczasem zacięte walki, które toczyły się w tym rejonie, przybliżały się coraz bardziej. Widzieliśmy, że Rosjanie zaczęli się okopywać i budować zasieki. W pierwszych dniach pozwalali nam jeszcze robić zakupy po stronie dagestańskiej, potem już całkiem zamknęli granicę. Przez telefony satelitarne, które mieli dziennikarze „Trójki” i „Zetki”, kontaktowaliśmy się z polską ambasadą w Moskwie i polskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych, prosząc o interwencję. Bardzo zabolał mnie wtedy brak zaufania polskich władz. Zarówno ambasada, jak MSZ uwierzyły Rosjanom, iż nie mieliśmy odpowiednich dokumentów i wjechaliśmy do Czeczenii nielegalnie, i nie starały się dowiedzieć, jak było naprawdę. Pojawiły się nawet zarzuty, że przewoziliśmy broń, ale nikt nie pofatygował się sprawdzić, czy są na to jakieś dowody. W końcu przechodziliśmy przez kilka kontroli! Załatwienie przepustki opóźniło też wypadające akurat w tym czasie Święto Armii Czerwonej.
Piątego dnia obudziły nas strzały. Mieszkańcy wioski namawiali nas, żebyśmy uciekali w góry, ale ja wiedziałam, że jeśli to zrobimy, zostaniemy w Czeczenii przynajmniej przez następne dwa miesiące. Mieliśmy ponadto informację, że leci już do nas polski konsul z jakimś glejtem umożliwiającym wyjazd. Postanowiliśmy podjechać ciężarówkami pod samą granicę i stanąć gdzieś, gdzie najłatwiej będzie ją przekroczyć. Rosjanie chcieli, żebyśmy zatrzymali się w pobliżu mostu, ale - nie wiem, czy to było przeczucie, czy Opatrzność - wybraliśmy inne miejsce. Gdybyśmy stanęli tam, gdzie chcieli Rosjanie, to nie wiadomo, czy wyszlibyśmy z tego cało. Most bowiem został wysadzony.
Wystawiliśmy dwie „czujki” z radiotelefonami, żeby dały od razu znać, gdyby konsul się pojawił, a ja co chwilę jeździłam na posterunek pytać, czy jest już jakaś wiadomość. Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta, wokół słychać było strzały. Darek Płatek, żeby zająć czymś podenerwowanych kierowców, kazał im zamiatać teren wokół samochodów... Powołując się na wszystkie konwencje międzynarodowe, jakie tylko przyszły mi do głowy, usiłowałam zmusić żołnierzy rosyjskich, by nas wypuścili, zanim walki jeszcze się przybliżą. Oni tylko machali rękami, dając mi do zrozumienia, gdzie mają te konwencje. Twierdzili, że powinniśmy zawrócić i pojechać przez Groźny do Inguszetii. My jednak wiedzieliśmy, że ta droga jest zablokowana. W końcu podjechał do nas jeden z rosyjskich wojskowych i zapytał, kto tu jest szefem. Powiedziałam, że ja. „W takim razie zabieram panią na spotkanie z ważną osobistością w Chasawjurcie” (po stronie dagestańskiej).
Brzmiało to dość tajemniczo, nic więcej jednak nie można było z niego wyciągnąć. Wahaliśmy się, czy mam jechać, czy lepiej poczekać, w końcu jednak pojechałam; towarzyszyły mi jeszcze dwie osoby. Widać było, że ten wojskowy nie jest z tamtych stron; co jakiś czas zatrzymywał samochód i pytał o drogę. Ilekroć wysiadał, mówił kierowcy, że w razie gdybyśmy próbowali uciekać, może do nas strzelać. W pewnym momencie zaczęłam żałować, że zgodziłam się pojechać. A nuż chodziło im o to, żeby nas rozdzielić i strachem zmusić do rezygnacji z wyjazdu?
Okazało się jednak, że „ważną osobistością” był polski konsul, na którego czekaliśmy. Kiedy przyjechaliśmy z nim na granicę, nasz konwój właśnie mijał rosyjski posterunek. Gdy następnego dnia wyjeżdżaliśmy z Chasawjurtu, radio podało, że w Gerzelu toczą się właśnie zacięte walki...

Wróciliście do Polski w glorii bohaterów. Chyba żaden wasz powrót nie wzbudził takiego zainteresowania jak tamten.

Zależało nam na tym, żeby go nagłośnić, bo chcieliśmy zdementować wszystkie błędne doniesienia na nasz temat. Miłe było to, że prócz dziennikarzy przyszło mnóstwo ludzi, którzy witali nas kwiatami.
Chcieliśmy oczywiście zaraz wysłać następny konwój, ale wezwano nas do MSZ-u i odczytano decyzję ambasady rosyjskiej, że PAH nie dostanie zezwolenia na wjazd do Czeczenii. Dziennikarze dowiedzieli się skądś, że zostaliśmy umieszczeni na „czarnej liście” KGB. Na dwa lata nasze kontakty z Czeczenią zostały „zamrożone”. W maju 1997 do Groznego poleciała (nie bez trudności) Ola, żeby zrobić rozpoznanie. Nawiązała wtedy kontakt z Rodzinnym Domem Dziecka, który stworzyła pani Hadjeżat Gatajewa. Ta niezwykła osoba, która straciła w czasie wojny własną rodzinę, a podczas walk o Grozny wyróżniła się jako sanitariuszka wyjątkową ofiarnością, pozbierała z ulicy błąkające się dzieci czeczeńskie i rosyjskie w wieku 2 do 15 lat i urządziła im dom w dwóch zniszczonych mieszkaniach. Dzieci spały na wojskowych pryczach, nie miały stołów ani porządnych krzeseł, nierzadko głodowały. Przygotowaliśmy dla nich komplety ubrań według podanych rozmiarów, kupiliśmy meble, naczynia, koce, pościel... Niestety, dary te nigdy do nich nie dotarły.

Dlaczego?

Mimo ponawianych prób, nie otrzymaliśmy pozwolenia na wjazd do Czeczenii. Nie zawieźliśmy więc także 15 wózków inwalidzkich, które zakupiliśmy dla tamtejszego Stowarzyszenia Inwalidów Wojennych za pieniądze otrzymane od Zbigniewa Herberta (trafiły tam okrężną drogą). Od szpitali w Groznym mieliśmy zamówienia na konkretne leki, środki medyczne i sprzęt. Błagano nas na przykład o środki znieczulające potrzebne przy amputacjach. Nawet dzieci, które wskutek wejścia na minę straciły rękę lub nogę, operować musiano „na żywca”! Przedstawiliśmy rosyjskiemu ministerstwu zdrowia bardzo szczegółową listę leków, jakie zamierzaliśmy zawieźć do Czeczenii, z dokładnymi opisami (przygotowywałyśmy ją z Olą przez dwa tygodnie, niczym innym się w tym czasie nie zajmując). I ministerstwo zakwestionowało tę listę właśnie z tego powodu, że znalazły się na niej środki uśmierzające ból... Usunęliśmy je więc, licząc, że może w ten sposób ocalimy pozostałe leki. Znalazł się jednak kolejny pretekst do zakwestionowania listy i chociaż Ola osobiście pojechała do Moskwy, żeby to wyjaśnić, cała sprawa upadła.
Pomaganie Czeczenii było i jest niezwykle trudne. To kraj bardzo zniszczony - tak pod względem materialnym, jak moralnym. Wiele międzynarodowych organizacji zajmujących się pomocą wycofało się stamtąd w momencie, gdy zaczęły się porwania.

Jednak kiedy wybuchła kolejna wojna, zaczęliście przygotowania do wysłania konwoju, i otrzymaliście zgodę na wjazd do Inguszetii. Czy stanowisko władz rosyjskich się zmieniło?

Na zezwolenie czekaliśmy trzy miesiące. Formalnie nie ma przeszkód, żeby jeździć w te rejony z pomocą. Istnieje jedynie dekret wyznaczający ostateczną odprawę celną darów albo we Władykaukazie w Osetii, albo w Machaczkale w Dagestanie. Nasz konwój stał we Władykaukazie prawie tydzień. To, że w końcu dotarliśmy do celu, zawdzięczamy determinacji kierowców, którzy powiedzieli, że będą czekać tak długo, jak będzie trzeba, byle tylko osobiście mogli zawieźć dary uchodźcom w Inguszetii.

Przyleciałaś do Inguszetii samolotem. Czym się zajmowałaś, czekając na przyjazd konwoju?

Byłam w kilkunastu miejscach, gdzie przebywają uchodźcy - zarówno w obozach namiotowych urządzonych przez tamtejszą administrację, jak u ludzi koczujących w opustoszałych kołchozach, zamkniętych fabrykach, nie wykończonych domach, wagonach kolejowych. Licząca 350 tysięcy mieszkańców Inguszetia przyjęła w ostatnich miesiącach blisko 300 tysięcy uchodźców! Miejsce w obozach, gdzie warunki są najlepsze (można powiedzieć, że kto dostał tam miejsce, wygrał los na loterii), znalazło kilkadziesiąt tysięcy osób. Reszta mieszka u rodzin albo w miejscach, o których wspomniałam. Pomoc dociera do nich sporadycznie, raz na dwa tygodnie dostają trochę mąki, kaszy i grochu. Wodę trzeba dowozić. Brakuje lekarstw, środków czystości, ciepłych ubrań.
Odwiedzanie uchodźców jest bardzo przygnębiającym doświadczeniem. Widzisz blade, wychudzone dzieci biegające boso po betonie, bawiące się wyciętymi z brudnego kartonu figurkami lub siedzące w kącie z oczami pełnymi lęku, małe dzieci przywiązane do rur w ścianie, żeby nie zginęły, nie przeziębiły się lub nie poparzyły (pośrodku pomieszczenia umieszcza się gorącą cegłę lub metalową spiralę do ogrzewania), ciężko chorych na grypę czy gruźlicę leżących na prymitywnych posłaniach. Ludzie opowiadają o swoich nieszczęściach (nie spotkałam nikogo, kto by nie stracił kogoś bliskiego na wojnie; byłam świadkiem, jak pewnej kobiecie przyniesiono z Groznego wiadomość o zamordowaniu jedenastu krewnych!), o tym, że dzieci budzą się w nocy z krzykiem, o tym, że z braku miejsca sypiać trzeba na zmianę. Widzisz i wiesz to wszystko - i masz tylko trzy ciężarówki darów... Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie autentycznej bezradności. Przychodziły do mnie kobiety z dziećmi, płakały, całowały po rękach, prosiły, a ja miałam już tylko puste samochody.
Rozmiar tej tragedii jest ogromny. Jedna dziewczynka wywiozła z Groznego spisaną przez siebie listę 91 osób - krewnych, sąsiadów, znajomych, koleżanek ze szkoły - które zostały tam zamordowane. Taka współczesna Anna Frank... Ale najbardziej przerażające jest osamotnienie tych ludzi. Wiele osób mówiło mi: „Powiedzcie światu, że nie jesteśmy terrerorystami!” Myślą, że świat nie zna prawdy o tej wojnie i dlatego nie przychodzi im z pomocą. A świat wie - tylko nic nie robi.