Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Cios zadany przez rząd rosyjski unii kościelnej stanowił obok upadku powstania listopadowego drugi wstrząs duszy polskiej, bo dla wielu przyczyn uważaliśmy sprawę unii za naszą polską sprawę narodową nie mniej, niż za kościelną ogólnokatolicką.
Ponieważ tym razem obszerniej będzie mowa o sprawach unickich, a niejedno byłoby niezrozumiałe bez wiadomości, czym się unia różni od prawosławia, pomimo podobieństwa obrządku, trzeba najpierw zwrócić uwagę na tę stronę przedmiotu. Jak wiemy z poprzednich rozdziałów, unia brzeska potrzebowała półtora stulecia, zanim przyjęła się w całym państwie polskim. Szerzyła się z wolna, lecz stale, bez żadnego przymusu ze strony rządów polskich. Społeczeństwo zaś polskie wdało się w tą sprawę o tyle, że bardzo wiele polskiej młodzieży duchownej przechodziło na obrządek słowiański, ażeby unia nie upadła z braku powołań kapłańskich pośród Rusinów. Nie mając wyboru, przyjmowano do seminariów alumnów ruskich o bardzo niskim poziomie umysłowym i nie chcących się uczyć. Kto wśród duchowieństwa parafialnego unickiego był lepiej wychowany, inteligentniejszy i ciekawszy książki, to wszystko byli Polacy z drobnej szlachty. Podobnie było u Bazylianów. Można powiedzieć, że unią nie tylko kierowali Polacy, ale też Polacy ją podtrzymywali i utrzymywali, chociaż znajdowali się w mniejszości.
Różne eparchie prawosławne w różnych czasach przechodziły na unię i nie w jednakowy sposób przyswajały sobie zwyczaje Kościoła katolickiego (zwłaszcza w tzw. nabożeństwach dodatkowych, których w prawosławiu całkiem nie ma). Uporządkowało się to wszystko i wyrównało na synodzie zamojskim za Augusta II Sasa. Odtąd w państwie polskim schizmy całkiem nie było.
Kościół unicki obrządku słowiańskiego rządził się w Polsce sam według prawa kościelnego czyli kanonicznego, tak samo, jak Kościół obrządku łacińskiego, gdy tymczasem prawosławie poddawało się zawsze władzy świeckiej. W Rosji spadła Cerkiew do roli narzędzia władz państwowych. Głową prawosławia był z dawien dawna car. Za panowania Piotra, zwanego Wielkim (1696-1725) nastąpiło nowe urządzenie Cerkwi według niemieckich wzorów protestanckich. Wtenczas dopiero zaprowadzono dla popów schizmatyckich przymus abecadła. Naczelną zaś administrację Cerkwi powierzył car Piotr gronu nazwanemu "synodem", bo tak zwały się w Niemczech władze protestanckie. Moskiewskiemu synodowi dodano tytuł "świątobliwego". Był to urząd zupełnie zależny od cara, a złożony nie tylko z duchownych, lecz również z osób świeckich, według nominacji carskiej. Działo się to w r. 1721, a odtąd zależność Cerkwi od każdego carskiego skinienia powiększała się z czasem coraz bardziej. Następowały potem caryce i one także były głową Cerkwi w Rosji.
Różnica dogmatyczna zachodzi tylko jedna, ta mianowicie, że prawosławie przeczy pochodzeniu Ducha Świętego także od Syna. Dogmat ten stanowi jeden z najtrudniejszych rozdziałów teologii i tylko uczeni teolodzy mogą tu zabierać głos. Czyż świeccy zdają sobie sprawę z tego? Czy rolnik lub mieszczanin, chudopachołek czy arystokrata, lub bankier po tej lub tamtej stronie myślą kiedy o tym dogmacie i czy na nim opiera się istna przepaść cywilizacyjna pomiędzy Polską i Rusią prawosławną? Przepaść ta istniałaby jednako, choćby nawet prawosławie przyjęło dogmat katolicki o pochodzeniu trzeciej Osoby Boskiej. Różnicę widoczną dla każdego stanowi coś innego - tu papież, a tam car. U nas Ojciec św. nie pyta żadnego monarchy, jak ma nauczać i Kościołem rządzić, a prawda religijna i moralność katolicka są wyższe ponad wszystkie rządy. W prawosławiu car czuwa nad tym, żeby sprawy religijne służyły polityce, żeby Cerkiew pochwalała wszystko, co rząd przedsięweźmie. W schizmie nie godzi się roztrząsać postanowień władz rządowych, bo urząd ma władzę od cara, a car jest głową Kościoła i w ten sposób z najmniejszej opozycji robi się jakby bunt przeciw Bogu samemu. A zatem w prawosławiu nie było nigdy godności obywatelskiej, tylko niewola duchowa, której jedynym obowiązkiem było ślepe posłuszeństwo rządom, jako obowiązek religijny. Duchowieństwo, używane do posług politycznych, otrzymujące zlecenia od władzy świeckiej, lekceważy skutkiem tego samą religię i upada nieprawdopodobnie nisko.
Są różnice w administrowaniu Sakramentów świętych. W tym dziale życia religijnego zmieniała się nieraz praktyka prawosławna. Nas tu obchodzi stan rzeczy z lat 1820-1850, jak te sprawy wyglądały na prowincji, po parafiach wiejskich i małomiasteczkowych; to zaś znajdujemy opisane szczegółowo przez jednego z prześladowanych unitów, w pamiętnikach ks. Grzegorza Micewicza.
W prawosławiu chrzci się przez zanurzenie w wodzie; samo polanie głowy wodą im nie wystarcza. Przy bierzmowaniu pop nie namaszcza wielkim palcem prawej ręki, lecz używa do tego pędzelka. Komunikanty starają się konsekrować jak najrzadziej, a jak największą ilość od jednego razu. Komunikanty dla chorych mają być zakonserwowane w Wielki Czwartek w takiej ilości, żeby wystarczyły na cały rok - są specjalne przepisy, co robić, żeby się nie psuły. Przy udzielaniu Sakramentu małżeństwa nowożeńcy nie przysięgają sobie wzajemnie. Lekceważony bywa sakrament pokuty. Oto, co się działo około r. 1830 w mieście Kamieńcu Litewskim, w którym przez kilka lat kwaterował oddział wojskowy. Powtórzymy dosłownie, co napisał ks. Micewicz. Był tam wówczas proboszczem unickim, a choć żołnierze byli prawosławni (Rosjanie), komenderujący major wprowadzał ich do cerkwi, chociaż katolickiej, bo podobieństwo obrządku (a zwłaszcza ten sam język liturgiczny) starczyło mu za wszystko.
"Ci żołnierze co roku schodzili się na spowiedź wielkanocną do mojej cerkwi, gdzie pułkowy kapelan Cytowicz spowiadał ich nie po jednemu, ale po ośmiu naraz i więcej, oto w ten sposób: Penitenci stali koło niego jeden przy drugim, a on sparty na pulpicie, słuchał ich zeznań, które oni, schyliwszy głowy, każdy z osobna dopełniał. I jakiż tu jest sekret? kiedy wyznania jednego muszą słyszeć wszyscy, nawet pomimo woli... Takie spowiedzie odbywały się corocznie przez lat kilka w mojej cerkwi, w obecności nie tylko całego pospólstwa, ale także wobec wszystkich oficerów batalionu od majora do najniższych stopni. Gdyby taka spowiedź uważana była za niegodziwą, kapelan nie odważyłby się na nią wobec tylu świadków, jeśli nie przez skrupuł sumienia, to przez obawę donosu i odpowiedzialności. Zresztą oto drugi dowód, że w prawosławnej cerkwi nie zachowuje się sekretu u spowiedzi: Klerycy przed otrzymaniem święcenia na kapłanów muszą się spowiadać u spowiednika, którego sam biskup naznacza i ten spowiednik, wysłuchawszy onych spowiedzi, obowiązany jest donieść temuż biskupowi o każdym z kleryków, z jakich się grzechów spowiadał".
Jakkolwiek w schizmie i w unii nabożeństwo odbywa się w tym samym języku, mianowicie w starożytnym bułgarskim (narzecza macedońskiego), który nazywany bywa z tego powodu po prostu słowiańskim językiem cerkiewnym, i niemało jest liturgii całkowicie takiej samej, jednakże również niemało jest różnic. Unici przejęli od łacinników nabożeństwa dodatkowe, to znaczy to wszystko, co w kościele odbywa się w języku ludowym (więc w Polsce po polsku), mianowicie kazania (schizma nie uznaje kaznodziejstwa), litanie, nowenny, śpiew ludu, nabożeństwo majowe itp. Przejęli też święto Bożego Ciała, nieznane w prawosławiu. Nie ma w prawosławiu cichej mszy świętej. Nie ma w ich cerkwiach organów, ani orkiestr, dzwonków, ławek. Nie ma bocznych ołtarzy; wielki zaś ołtarz odgrodzony jest od ludu całą ścianą, którą okrywa się obrazami, ikonami i od tego jej nazwa: ikonostas. Poza tę ścianę wolno przejść tylko carowi lub jego reprezentantowi, jako najwyższej głowie Cerkwi i stąd drzwi w ikonostasie zwą się carskimi wrotami. Nadto zachodzą jeszcze różnice obrządkowe w rozmaitych drobiazgach, które nie mają znaczenia.
Położenie unitów w zaborze rosyjskim było przykre (często męczeńskie) już od czasów Katarzyny. Pogorszyło się jeszcze bardziej po upadku powstania r. 1832, bo odtąd prześladowano ich księży pod pozorem, że dopomogli w powstaniu; a w Rzymie można się było zasłonić tym bardziej wymówką, że tu chodzi tylko o względy polityczne. Obywatelom polskim odjęto prawa kolatorskie, tj. prawo przedstawiania biskupom kandydatów na probostwo (bo oczywiście nie przedstawialiby odstępców). Co więcej, Siemaszko wystąpił z wnioskiem, żeby prześladowanie rozszerzyć teraz na obrządek łaciński i poznosić na Rusi i Litwie łacińskie klasztory. Car zgodził się na to i natychmiast w r. 1833 zamknięto naraz dwieście klasztorów łacińskich. Również klasztory Bazylianek były prześladowane bez litości. Z Wilna wywieziono cztery ostatnie do monasteru w Wolnianach, a wileński klasztor radził Siemaszko obrócić na areszty. Wolniańskie zakonnice okazały się również twarde w wierze; zresztą żadna z nich nie umiała nawet czytać ksiąg cerkiewnych, a wszystkie siedem były za stare, żeby się uczyć czegoś nowego. Pozwożono tam tedy z różnych monasterów prawosławnych aż 12 "czernic". Ostatecznie w r. 1840 pozostało na całej Rusi ledwie sześć klasztorów żeńskich.
Car mianował Siemaszkę władyką (biskupem) litewskiej eparchii, on zaś wyszukał na sufraganów trzech takich, którzy zobowiązali się na piśmie, że w każdej chwili, gdy otrzymają rozkaz, przejdą na schizmę (Łużyński, Żarski, Zubko). W roku 1834 ustanowiono "tajny komitet do spraw unickich", a w Moskwie wydrukowano półtora tysiąca mszałów i śpiewników, które porozsyłano na unickie plebanie. Siemaszko zaczął wyszukiwać księży unickich, którzy by zdradzili wiarę i owczarnie sobie powierzone. W roku 1834 miał ich zaledwie dziewięciu, lecz jakże szybko miała ta liczba wzrastać! Działał gwałtem i podstępem. Stu trzydziestu proboszczów oddalił od razu, a potem rok po roku zamykał po kilkadziesiąt cerkwi, gdzie nie chciano odprawiać nabożeństwa po schizmatycku. Sam zaprowadził od razu takie nabożeństwa w swej katedrze, w sławnych o sto mil dookoła Żyrowicach, dokąd schodziło się na odpusty po kilkadziesiąt tysięcy pielgrzymów. Katedra ta jest budowlą wielką, wspaniałą, a koło niej, jakby osobne miasteczko, stały domy rozmaitych zakładów i fundacji katolickich słowiańskiego obrządku. Wszystko to zagarnęła schizma. Skasował też Siemaszko sławną tamtejszą orkiestrę katedralną, bo w schizmatyckich cerkwiach dozwolone są tylko śpiewy.
Śmielsza stała się cała akcja przeciw unii, gdy przeszedł na schizmę drugi wielki zdrajca, władyka unicki orszański, Łużyński. W porozumieniu z petersburskim komitetem do spraw unii wydał on w r. 1834 rozkaz, żeby nie obchodzić już więcej święta Bożego Ciała. Natrafił jednak na opór metropolity unickiego Bałhaka. Był to starzec już niedołężny i do rządów całą prowincją kościelną niezdatny, często nie wiedzący dobrze, co się dzieje; ale katolik był z niego stanowczy i póki on żył, rząd nieraz nie mógł pokonać przeszkód, które niespodzianie spotykała działalność Siemaszki.
Wówczas jeszcze rząd nie śmiałby targnąć się na osobę samego metropolity, ale zabrano się do jego koadiutora, którym był k. Eliasz Andruszkiewicz. Był to Polak, łacinnik z rodu, jeden z tych, którzy umyślnie przechodzili na obrządek wschodni, żeby podtrzymywać unię, żeby nie dopuścić do pomniejszenia liczby parafii unickich. Wstąpił tedy do Bazylianów w 20 roku życia, studia wyższe odbył w Uniwersytecie Wileńskim, a święcenia kapłańskie otrzymał w słynnym miejscu odpustowym na Wołyniu, w Poczajowie. Tam go też zostawiono, jako profesora w seminarium i w gimnazjum. Następnie był dyrektorem gimnazjum utrzymywanego przez Bazylianów w Humaniu; lecz w r. 1832 zakład ten został przed rząd zamknięty. Wtedy metropolita Bułhak powołał go na swego koadiutora.
Tego więc kapłana usunął gubernator z otoczenia metropolity, wywiózł i umieścił na przymusowy pobyt w monasterze onufryjowskim, jeszcze wówczas unickim. Apostata Łużyński, który tymczasem otrzymał od rządu znaczniejsze biskupstwo w Witebsku, próbował użyć pośrednictwa matki ks. Andruszkiewicza, bawiącej podówczas także w Witebsku. Obiecywał "złote góry, dostojeństwa, spełnienie wszelkich życzeń i ambicji ks. Eliasza, byleby tylko dał żądaną drobnostkę: podpis na zjednoczenie z panującą Cerkwią". Ale spotkał się z odpowiedzią twardą: "Jedności (z katolicyzmem), jakibykolwiek los mnie spotkał, dla najpochlebniejszych obietnic nie tylko biskupich, ale nawet monarchów świata nie zmienię". I dodał jeszcze aluzję do biskupa odstępcy: "O życzliwych katolickiemu Kościołowi zwierzchników i czulszych trzodzie chrześcijańskiej pasterzy, w codziennych modłach moich i w czasie zbliżenia się do podnóżków Pańskich ołtarzy, błagam i proszę w pokorze". Chciał ks. Andruszkiewicz powrócić do obrządku łacińskiego, ale "Bazylianie błagali go, żeby w tak ciężkich dla nich czasach nie opuszczał szeregów duchowieństwa unickiego". Pozostał przeto przy wschodnim obrządku i wkrótce sam został przełożonym onufryjskicgo klasztoru.
Niespodziewanie aresztowano go tam we wrześniu 1836 r. i wywieziono do gubernatora w Witebsku, i następnie do apostaty Łużyńskiego. Następnego zaś dnia wojsko otoczyło klasztor i cerkiew, i spędzono przemocą lud z całej parafii. Nie mogąc dostać kluczy do cerkwi, bramę wywalono, parafian bagnetami wpędzono do środka i kazano podnieść ręce; pop schizmatycki przywieziony z wojskiem, odczytywał tymczasem rotę przysięgi i wysłano potem do władz raport o "dobrowolnym" tej parafii przejściu na schizmę. Takich "nawróceń" miały się odtąd dokonywać dziesiątki.
Gdy namowy i groźby w Witebsku wobec 14 innych kapłanów również nie skutkowały, zaczęto wozić ks. Andruszkiewicza od monasteru do monasteru, a w jakich warunkach sam opowiedział:
"Strudzony nagłą podróżą, odbywaną dniami i nocą, wrzucony do jednego z najlichszych klasztorów, w pożyczonej koszuli, okryty ranami nagle mi się po całym ciele okazującymi, zaledwiem tyle pięciokrotną prośbą miłosierdzia wyżebrał u pasterza (władyki Łużyńskiego), że mi pozwolił o własnym koszcie leczyć się i żyć w mieście Witebsku. Po wyczerpanych wszelkich, jakie mieć mogłem, szczupłych z prac moich zapasach i zaciągnionym długu, zupełnie zniszczony wśród wielu nabytych cierpień, zupełnie na zdrowiu zrujnowany, za rozkazem pasterskim o wiorst 30 od Witebska do taludińskiego bazyliańskiego odjechałem klasztoru".
Potem wabiono go znów obietnicą mitry opackiej, wreszcie wydano polecenie samemu Siemaszce, by okazał, czy umie nawracać. Ten pozyskał siostrę i szwagra ks. Eliasza, którzy doradzali mu przyjąć dary i zaszczyty, a potem kazał sobie przywieźć go do Petersburga. Gdy nie skutkowały obietnice dostojeństw, osadził wiernego wyznawcę unii w szczuplutkiej celce, w której musiał przez trzy miesiące przymierać głodem, bo mu zatrzymano nawet te 25 kopiejek dziennie, które miał z urzędu przeznaczone na pożywienie. Pisał wtenczas do krewnych: "sądzicie, że jestem nieszczęśliwym, okazujecie mi współczucie, ale ja szczęśliwszy jestem od tych, którzy dostojeństwem okryci, w dostatku i zbytkach żyją". A do Siemaszki wystosował list, w którym mieszczą się słowa warte zaiste, by je ryć w kamieniu: "Jeżeli najłaskawszy samowładny monarcha wolę swą wyrazi w rzeczach zmierzających do doczesnego dobra ludów berłu jego podległych... w rzeczach wiary sam nie zechce decydować dowolnie, ale je poddaje pod sąd sumienia... Nie mogę się na co innego, idąc za głosem sumienia, zgłosić i zgodzić, jak tylko na to, abym niezmiennie przetrwał do końca życia w rzymskokatolickim wyznaniu moim". Doskonale określił granice władzy świeckiej a duchownej i przypomniał, że unia jest wyznaniem tak samo rzymskokatolickim, jak obrządek łaciński i tylko obrządkowo od niego się różni, lecz nie wyznaniowo.
Odtąd znęcano się nad nim jeszcze bardziej. Urządzono mu "zsyłkę" przez 14 klasztorów, a w każdym żądano podpisu pod prawosławie. A wszystkie te podróże odbywać musiał "na drągach", tj. na wozie drążkowym, bez jakiegokolwiek wymoszczenia. "Włóczono mnie - pisze w pamiętnikach. O. Andruszkiewicz - w tył i naprzód w dni kilka przerzucano z drągów jednych na drugie mnie i ruchomości moje, goniono niby zbrodniarza, jak zająca z sieci do sieci. Żydyczyn, Poddębice, Łuck, Krzemieniec, Tryhury zwiedziłem, znajdując równe wszędzie pokusy i podobne traktowanie. Z tego ostatniego miejsca po Nowym Roku 1839 ciągnąłem się do Lubaru, zaległszy chory w Połonnem... Stąd jeszcze przeznaczony do prawosławnego monasteru, o którym gdzie, jaki jest, tyle wiem, ile o dniu ostatniej mojej godziny".
Krewni namawiali znowu, by ustąpił. Odpowiada im w te słowa: "Ja nie tylko się cieszę, ale i chlubię udziałem moim; za najpochlebniejsze świata tego widoki i obietnice, bezrozumnie mnie kuszących, nigdy się nie zmienię. Gdy nie chcecie z Bogiem wiecznie być w niebie, bądźcie z ludźmi miłującymi świat i jego dobra szczęśliwi, nie mieszając mego ducha i mego pokoju. Ja ufam Bogu i pogróżek się wcale nie boję: Bóg mój wszystko moje. Nie wdzięczcie się do macochy, oderwanej cerkwi wschodniej. Jesteśmy dziećmi świętego powszechnego i jedynego tylko prawdziwego Kościoła i uczniami Jezusa Chrystusa; nie troszcie się o mój los doczesny, nie wiem, czy jutra z pewnością dosiągnąć mogący. Ten, który mnie stworzył na służbę swoją świętą, jednego z najniegodniejszych mnie powołał, teraz z jedynej dobroci i miłosierdzia na tym doświadczenia kamieniu postawił i obdarza łaską mnie swoją. Spodziewam się że nie zapomni o potrzebach tego, który w nim całą swą ufność i nadzieję położył. Jeśliby nawet los mój chciał (Bóg) porównać z Łazarzem, czego bym się miał spodziewać, uczy mnie wiara".
Przebył ciężką chorobę, po czym zawieziono go do Żytomierza przed gubernatora i ponowne namowy, i obietnice, a gdy znów bezskuteczne, wywieziono go w r. 1839 do Nowogrodu Siewierskiego, gdzie przebywał więziony przez kilka miesięcy w schizmatyckim monasterze, żywiony czarnym ościstym chlebem, okryty łachmanami, o głodzie i chłodzie, doznając najgorszej brutalności i grubiaństw. Pamiętniki jego zawierają o tym wspomnienia wprost przeraźliwe, ale też ile mieści się w nich wzniosłości, gdy opisuje swe spotkania z Siemaszką i z Zubkiem, i przytacza argumentacje swoje przeciwko odstępcom!
Szczęśliwsza była co do osoby swego biskupa diecezja unicka chełmska. "Cierniowa była droga życiowa unickich biskupów chełmskich. Wobec ciemnoty ludu i braku religijnego uświadomienia oraz obsadzenia parafii przez kapłanów, pozbawionych należytego zaopatrzenia materialnego, nieraz nieuków nieokrzesanych, nie świecących przykładem w życiu prywatnym, ciężar wyłącznej odpowiedzialności spadał na barki pasterza diecezji. Władze hojnie szafowały obietnicami, wynagradzały popierających zamierzenia rządowe biskupów, przybierając groźną postawę wobec opornych. Pierwszym administratorem diecezji chełmskiej, wystawionym na ciężkie próby życiowe, był biskup Szumborski".
Filip Szumborski urodził się jeszcze w wolnej Polsce, w r. 1771 i składał śluby zakonne u Bazylianów jeszcze przed drugim rozbiorem w r. 1790. Lata całe bywał nauczycielem po zamożnych dworach szlacheckich, aż w r. 1811 powołany został na sekretarza przez ówczesnego biskupa chełmskiego, Ciechanowskiego. W roku 1814 został wybrany na wizytatora Bazylianów i spełniał ten urząd przez cztery lata. Potem w r. 1825 otrzymał nominację na prałata archidiakona kapituły chełmskiej. Od roku 1827 był wikarym generalnym diecezji, konsekrowany w końcu na biskupa w r. 1830. Liczył wtedy już 59 lat. Przyszło mu wkrótce bronić unii.
W kwietniu 1836 r. nadszedł reskrypt od rządu, żeby wszystkie cerkwie w całej eparchii, poczynając od katedralnej, urządzić "na sposób cerkwi wschodnich". Wtedy znalazł biskup dzielnego doradcę i pomocnika w osobie ks. prałata Pawła Szymańskiego, profesora Uniwersytetu Warszawskiego i akademii duchownej w Warszawie. Ten ułożył memoriał przeciwko zmianom i pozbierał podpisy duchowieństwa całej diecezji tak, że biskup miał się na czym oprzeć wobec rządu. W memoriale użyto nawet wyrażeń ostrych, np. "Cała mac Najjaśniejszego Pana nie starłaby plamy sumienia, zaciągnionej lekceważeniem władzy Papieża". Kiedy w r. 1839 gubernator lubelski chciał obrócić na prawosławie kościół i klasztor Bazylianów, znajdujące się w twierdzy w Zamościu, projektu tego nie udało się przeprowadzić z powodu sprzeciwu biskupa Szumborskiego. Ale nie zdołał biskup przeszkodzić stawianiu na początek w cerkwiach ikonostasów i carskich wrót. Zmuszono też biskupa, że oddalił ze stanowiska oficjała ks. Halickiego, który był wielkim obrońcą unii, a przyjął wskazanego mu przez rząd ks. Hryniewieckiego.
Ale sprzeciwił się stanowczo, gdy zażądano, żeby wysyłał alumnów seminarium chełmskiego na dalsze studia do prawosławnej akademii duchownej w Kijowie. Wtedy rząd ze swej strony zakazał katolickiej akademii w Warszawie, żeby tam nie przyjmować całkiem kleryków chełmskich. Biskupa zaś Szumborskiego wezwano w r. 1840 do Petersburga. Nietrudno było przewidzieć, że będą go tam zmuszać do apostazji, więc wymówił się złym stanem zdrowia od tej podróży; ale naciskano go tak silnie i dokuczliwie, iż wreszcie wybrał się w tę drogę. Wziął z sobą ks. Szymańskiego i przybyli do Petersburga razem z początkiem sierpnia 1841 r. Niebawem, bo już 13 października zmuszono do wyjazdu tego obrońcę unii, a najlepszego osobistego przyjaciela władyki. W 12 dni potem miał biskup Szumborski odwiedziny... Siemaszki. Na wszystkie pokusy i groźby odpowiadał biskup bardzo wyraźnie: "Prędzej i łatwiej zrobicie ze mnie drugiego Jozafata, niżeli błagoczestywego", co znaczyło, że gotów naśladować męczennika św. Jozafata Kuncewicza, a nie ustąpi w żadnej sprawie zasadniczej. Ustępstwa w drobiazgach nie zadowoliły rządu, np. żeby mszał pozostawał stale przez całą mszę na lewej stronie ołtarza.
Jak zaś umiał unii bronić, świadczy fakt, gdy oddanego rządowi prowincjała Bazylianów, Billewicza, skłonili zakonnicy do ustąpienia, a wybrali na jego miejsce ks. Michała Dąbrowskiego. Stało się to na zebraniu w klasztorze chełmskim, odbytym w obecności biskupa. O tę sprawę stoczyła się zacięta walka. Wszystkie władze rządowe oświadczały raz po raz, że tylko Billewicza będzie się uznawało nadal prowincjałem, aż biskup ugiął się i usuniętego przywrócił. Ale w piśmie swoim do Bazylianów nie tylko zaznaczył wyraźnie, że robi to "w myśl zarządzenia komisji rządowej", ale zakończył pismo cytatem z ewangelii o doktorach w Zakonie i faryzeuszach, którzy rozsiedli się na stolicy Mojżeszowej. Bardzo się tym poczuł dotknięty namiestnik Królestwa Kongresowego, generał Paskiewicz; w liście do gubernatora lubelskiego zwrócił uwagę, że takiego porównania można użyć tylko o władzy nieprawowitej. Odtąd też tym bardziej miano ks. Szumborskiego na uwadze, na oku i na... celu.
Nie bez moralnego wpływu tego biskupa i niektórych kanoników powstał z początkiem r. 1840 w Chełmie wśród kleryków seminarium unickiego tajny związek, którego członkowie składali przysięgę, że nie opuszczą unii mimo prześladowań. Jakoś jednak się to wydało, a namiestnik Paskiewicz kazał dwóch kleryków oddać do wojska, jednego osadzić w areszcie na trzy miesiące, a wszystkich wykreślić z listy osób duchownych i poddać na dwa lata pod nadzór policyjny.
Iluż kapłanów cierpiało wówczas prześladowanie za przywiązanie do unii, iluż zasłużyło sobie najzupełniej na to, by ich uważać za męczenników! Tu możemy wymienić ledwie najwybitniejszych. Należał też do nich niewątpliwie ks. Ignacy Sołtanowski, także Polak. Pozostawił i on również pamiętniki, a "napisane czystą polszczyzną, stylem przedziwnej prostoty i wzniosłości". Urodził się w r. 1800 w powiecie słonimskim z drobnej szlachty polskiej i był chrzczony i nawet bierzmowany w obrządku łacińskim. Ojciec jego był rotmistrzem wojsk polskich. Mały Ignaś stał się w piątym roku życia zupełnym sierotą i wtenczas zajął się nim okoliczny pop unicki, Rusin. Przez 12 lat trzymał sierotę u siebie, używając do posług domowych, a nie nauczył go nawet czytać ni pisać. Mając lat 17, uciekł od swego "dobrodzieja" do Bazylianów w Leszczu (w Pińszczyźnie), także na służącego, ale przynajmniej przy kościele. Ci zakonnicy zajęli się jednak jego losem, uczyli i dali mu, co sami mieli najlepszego, tj. przysposobili go do nowicjatu bazyliańskiego. W zakonie przybrał imię Jonasz. Przechodził wszystkie stopnie. Rok 1837 zastał go na nowo w klasztorze w Leszczu na stanowisku kaznodziei, a zarazem - gospodarza klasztoru.
Tam zastał go rozkaz, by usunąć z cerkwi organy i wszystkie ołtarze boczne. Wierny kapłan nie poczynił żadnych odmian. Kazano mu stawić się przed sąd odstępcy, prowincjała Żarskiego w Bytemiu. Ten kazał mu i drugiemu jeszcze unicie odprawić przed sobą mszę świętą według rosyjskiego mszału. Odmówili obaj. Przesiedzieli za to zamknięci przez pięć dni o chlebie i wodzie. Towarzysza ks. Sołtanowskiego skazał Siemaszko, żeby zdjąć z niego kapłaństwo i oddać do wojska na prostego żołnierza. Szkoda, że ks. Sołtanowski zapomniał jego nazwiska.
On zaś sam rozchorowawszy się, przez trzy miesiące leżał "bez czucia i pamięci". Ledwie mógł się ruszyć, zaczęto go wozić po monasterach prawosławnych, podobnie jak ks. Andruszkiewicza i również z wymyślnymi dokuczliwościami. Przysyłał do niego Siemaszko z pokusami, ale zyskał taką tylko odpowiedź: "Niech lepiej zginę, aniżeli mam stać się wiarołomcą i odstępcą od Kościoła boskoapostolskiego!" Wywieźli go tedy do Lubaru, w którym przeleżał chory trzy tygodnie. Było tam uwięzionych 24 księży, odmawiających używania schizmatyckich mszałów. Po pewnym czasie napadł na nich niespodziewanie pułkownik rosyjski w 15 żołnierzy i przy każdej celi więziennej postawił żołnierza, żeby nie mogli porozumieć się między sobą, po czym oskarżano ich o bunt i wzywano pojedynczo na śledztwo.
Gdy go tam wprowadzili, naprzód przeczytali rozkaz gubernatorski w tych słowach: "Użyć wszystkich najsurowszych środków, aby skłonić do dania podpiski własnoręcznej na przyłączeniu się do prawosławia; a jeśli nie zechcą, odesłać do sołowieckiego monasteru na Morzu Białym". Potem zaczęli namawiać, różnymi obietnicami zachęcając. "Gdy posłyszeli odpowiedź moją: sumienie mi nie pozwala zdradzić moją zbawienną, praojcowską wiarę, wtedy zaczęli piorunować i sypać różne postrachy i pogróżki i odprowadzili mnie do mojej komnaty; zaczęli ściśle rewidować, w całym odzieniu, kieszeniach, kołnierzach, buty ściągali, w kuferku wszystko przerzucili, szukali pieniędzy i papiery zabrali. Powózka pocztowa i konie już były dla mnie gotowe, kazano mnie siadać do powózki z żandarmem i ruszać w sołowiecki monaster. Zajechali wprzód do Kijowa do fortecy, tam wprowadzili mnie do kancelarii plac-komendanta, ściśle rewidowali i zadawali różne pytania: dlaczego nie słuchacie zwierzchności? - i potem zaprowadzili mnie do podziemnego lochu, zwanego kazamatem i tam zamknęli żelazne drzwi na zamek, na podłogę ceglaną położono trochę słomy na pościel. Rozkazano wydawać na żywność dla mnie codziennie po trzy kopiejki. Gdy rano i wieczór wypuszczano na potrzebę, to w asystencji dwóch sołdatów z gołymi pałaszami, i zaraz znowu zamykano w kazamatach".
"W tych kazamatach było nas dwunastu księży, ale każdy osobno zamknięty, tak że jeden z drugim widzieć się nie mógł. Trzymano nas w tych podziemiach cały miesiąc. A gdy ksiądz Teodor Fiedorowicz umarł w kazamacie, raportowali o tym do cesarza Mikołaja: co z nimi robić? Cesarz rozkazał postępować, jak z aresztantami. To działo się w r. 1840".
Dwunastu księży z tego grona nie wytrzymało i podpisało przejście na prawosławie, o czym autor pamiętników wolał nie wspominać; jeden umarł, a jedenastu wywieziono do fortecy w Kijowie. Każdy osobno był zamknięty w podziemiach; na żywność dawał rząd po trzy kopiejki na głowę. Ci jednak dalej pozostawali aż do zgonu w łączności z Kościołem rzymskim. Nic nie było w stanie zachwiać ich niewzruszonej wiary.
Od roku 1840 zaczęło się ponowne obwożenie ks. Sołtanowskiego po monasterach, po czym "na pokucie" trzymano go dwa lata w prawosławnym klasztorze w Diakowie i dwa lata w Ładzie, nie szczędząc nigdzie przykrości. W sierpniu 1844 r. zesłano go na dożywotnie więzienie w głąb Rosji. Przebywał w najprzykszejszych warunkach w Czernichowie, gdzie przez 13 lat nawet mszy świętej katolickiej nie miał sposobności wysłuchać: ani do Sakramentów świętych przystąpić. Dopiero po trzynastu latach ks. Łubieński, późniejszy biskup sejneński, w końcu wygnaniec i męczennik za wiarę, wyspowiadał i podał komunię świętą świątobliwemu Jonaszowi, podczas mszy świętej odprawionej w nocy.
Losy zaś ks. Andruszkiewicza o tyle były mniej srogie, że miał dostęp do książek, a choć mu je nieraz odbierano, zawsze powiodło się wykołatać je znowu z powrotem. Kształcił się dalej na polskich pisarzach kościelnych, głównie na Skardze, i innym chętnie pożyczał dzieła ze swej biblioteczki. Z pamiętników jego warto tu przytoczyć jedno zdarzenie:
"Przez cały rok 1839 dały mi łaskawe nieba współtowarzysza, wyznawcę prawdziwego Kościoła Chrystusowego w jedności świętej; kapłana, który miał żonę i siedmioro zostawiwszy dziatek, po etapie jakby ostatni łotr, zbrodzień, sześćset wiorst drogi świętymi swymi przemierzywszy stopami, był pomieszczony wśród tych samych ścian i baszt (w Nowogrodzie Siewierskim), które mnie dzisiaj otaczają. Niedługo cieszyłem się jego anielskim obliczem; wyprowadzono go w dalsze strony". Na drogę dał mu kazania Skargi.
Z przymuszaniem księży unitów do liturgii prawosławnej mieli odstępczy "apostołowie" schizmy kłopotów co niemiara. Duchowieństwo unickie nie znało oczywiście schizmatyckich obrzędów i nie znało języka rosyjskiego. Wymyślił tedy zaprzaniec Siemaszko szkołę dla księży unickich w Żyrowicach. Jak się odbywała ta nauka, wiemy z pamiętnika znanego nam już księdza Micewicza, proboszcza unickiego w miasteczku Kamieńcu Litewskim. W jego dekanacie nie wszyscy księża przyjęli mszały moskiewskie. Tych więc wezwano do Żyrowic. Trzymano ich tam "więcej tygodnia" i musieli żywić siebie i konie swoim kosztem; poprzyjeżdżali bowiem z daleka na swoich ubogich bryczkach. Kiedy gdy już nie mieli się tam z czego utrzymać, dopuścił ich sufragan Zubko przed swe oblicze i egzaminował, potem kazał podpisywać rewers, że będą używać mszałów umyślnie dla nich w Moskwie drukowanych. Nie wiedzieli dobrze, co podpisują, po rosyjsku czytać nie umieli. Ks. Micewicz, nabrawszy wątpliwości i zaniepokojony w swym sumieniu, zawrócił do Żyrowic. Po rozmaitych trudach i zabiegach osiągnął tyle, że mu pokazano wczorajszy akt z jego podpisem i sam Zubko przeczytał mu go. "A gdy on mi go odczytał, ja odezwałem się z wielką nieśmiałością, i przepraszając go, że ponieważ się rosyjskiego języka nie uczyłem, nie mogłem tak od razu zrozumieć dokładnie znaczenia niektórych wyrazów; położył tedy przede mną akt na biurku... ja tedy, niewiele myśląc, a mając już na to przygotowaną bawełnę w atramencie zmoczoną, pociągnąłem nią po własnoręcznym podpisie, i tym sposobem akt ten zniszczyłem". Nastąpiło wyzywanie go od łotrów i łajdaków, do czego sam biskup apostata dawał przykład, nie szczędząc też pogróżek.
Po kilku dniach kilku takich "opornych" księży zawieziono pod nadzorem policji do sądu powiatowego w Brześciu, w którym "kapitan sprawnik (policyjny) przez cały dzień nam apostołował, nawracając na prawosławie". Stamtąd odwiozła ich policja o 25 mil do Żyrowic. w których przez tydzień kazano im przypatrywać się nabożeństwom schizmatyckim, aż znów nie mieli się już czym pożywić. Wtedy na nowo sprawa z podpisywaniem rewersu!
Drugi tydzień minął na namowach prośbą i groźbą, a gdy kapłani wiary świętej się nie zapierali, odsądzono ich nie tylko od parafii, lecz całkiem od pełnienia urzędu kapłańskiego; pięciu z nich zdegradowano na diaków, a dwóch jeszcze niżej - na tzw. pałamarów, czyli pryczetników, wyznaczając ich do rozmaitych a odległych klasztorów rosyjskich. Długie lata pędzono ich po tych klasztorach! Nie mieści się to w głowie katolika, jak można kapłana "zdegradować" na kościelnego, na dzwonnika, na zamiatacza wreszcie. Ten szczegół charakteryzował cerkiew rosyjską, policyjno-prawosławną!
Kiedy ks. Micewicz prosił, żeby go puścili do domu na kilka tygodni "dla doglądania śmiertelnie chorej żony, pozostawionej staraniom dwojga małoletnich dziatek", odpowiedział mu sam biskup Zubko w te słowa: "Nie czas ani pora ze zwierzchnością żartować; co zwierzchność i pasterza ma to obchodzić, że twoja żona umiera i dzieci przepadają? Przepadnij i ty! Takich nie szkoda, a jeżeli chcesz jechać do domu, podpisz akt, to i pojedziesz; a nie, to tam jedź, gdzie ci każą".
W pierwszym klasztorze przymusowego pobytu (w Darewie) stołował się z diakiem i gumiennym, ale częściej "zapominano" dać mu jeść; musiał chodzić po katolikach w okolicy, prosząc o łyżkę strawy. A wszędzie ciągle nieznośne próby "nawracania" tak przez popów, jak też przez urzędników policyjnych. "W r. 1836 w styczniu otrzymał konsystorz od Siemaszki z Petersburga rozporządzenie, w którym mówi, że będąc uwiadomiony, że kapłani, którzy zostali rozesłani na diakonów do różnych miejscowości, obowiązków swych pełnić nie umieją, zatem wezwać ich do Żyrowic i takowych nauczyć; mają się tam sami własnym kosztem utrzymywać, a którzy nie są w stanie, będą się z diaczkami stołować". Znowu cała poprzednia męka od początku i znowu obwożą go za diaka. A wyznaczona mu pensja stu złotych rocznie ani razu doń nie doszła.
Ci z wygnanych księży, którzy mieli mieszkanie (zwykle więzienie) i stół w klasztorze schizmatyckim, do którego byli zesłani, otrzymywali na odzież i wszystkie inne osobiste wydatki rocznie wszystkiego razem sześć rubli. Gdy się nadal nie dawali "nawracać", obcinano im i tę pensję do połowy, na trzy ruble. Dozorcy i służba wyciskali z nich, co się dało, na każdym kroku. Wysyłał do synodu zażalenie (lecz bezskutecznie) bazylianin Jozafat Manaczyński, że trzymany jest w ścisłym więzieniu, i że go prawosławni mnisi głodzą, a musi osobno opłacać każdy kęs chleba i nawet dzban wody, że już nawet za łóżko żądają od niego zapłaty.
Pastwiono się też nad jego synem i wielu innymi synami unitów. Zebrano chłopców, jako "posłużników" w klasztorze Torokańskim, należącym do biskupa Zubki i tam używano ich do najgorszych robót. "Zawiadywał klasztorem z ręki biskupa ks. Łyszkowski, dawny Bazylianin, który przyjąwszy prawosławie, przyjął tu i zarząd gospodarstwa i obowiązków pastwienia się nad nieszczęsnymi sierotami, między którymi znajdował się mój syn, i którego w najstraszniejszej nędzy trzymano, bo łzy były im pokarmem a odzieniem rany tyrańskie; jeśli bowiem który z nich odważył się o cokolwiek prosić ks. Łyszkowskiego, dostawał pięścią w głowę, a powalonego na ziemię kopał nogami i obcasami".
W służbie diakowskiej w rozmaitych miejscach zdarzało się np. że płacono za jego mieszkanie i stół po jednym rublu miesięcznie, więc "rozumie się, że wygodę miałem odpowiednią do ceny, bo w miejsce posiłku prawie całą zimę karmiłem się swądem i dymem nie do wytrzymania". Za to kręciło się koło księdza wciąż sporo rozmaitych "apostołów prawosławia", raz nawet nasłano na niego żyda faktora.
Nie każdy wytrzymał; ale też niejeden znalazł się w takich okolicznościach, iż trudno doprawdy nie przyznać im okoliczności łagodzących.
Za każdym objazdem diecezji przez biskupa odstępcę, narzuconego z woli cara, traciło miejsce kilkudziesięciu "nieposłusznych", pozbawionych dachu i chleba wraz z rodziną. Takich, którzy od razu podpisywali, czego od nich zażądano, było niewielu; ale wielu później dopiero poczynało się chwiać i do podpisu się zgłaszali. Tak na przykład ks. Teodor Miliński ze Stepankowa, skazany na posługę pałamarską, nie pojechał do wyznaczonego sobie klasztoru prawosławnego; a że był odsądzony od beneficjum, tułał się po różnych kątach przez pięć lat; wreszcie dłużej wytrwać nie mogąc i prześladowania znosić, akt dyzunii podpisał. Jeszcze ciekawszy jest przykład ks. Adama Pławskiego. Był to jeden z najbardziej wykształconych księży unickich, bo magister teologii z Uniwersytetu Wileńskiego. Taki był zacięty przeciw schizmie, że w obecności schizmatyckiego arcybiskupa Gawryła plunął na mszał moskiewski. Zdegradowany na diaka, wożony był po guberni mohylowskiej i smoleńskiej przeszło trzy lata z żoną i ośmiorgiem dzieci, aż w r. 1838 podpisał prawosławie.
Wymagano zaś od duchowieństwa coraz wyraźniejszego i jawniejszego zaprzaństwa. W roku 1837 spróbował Siemaszko, czyby się nie dało, żeby księża unici zapuścili brody i nosili prawosławne "rjasy". Przykład dał od razu biskup sufragan Zubko. Nie nalegano jeszcze, lecz doradzano i zachęcano.
Równocześnie niemal wydano dwa ciekawe rozporządzenia. Zakazano klerykom żenić się z łacinniczkami, a więc z Polkami; te Polki bowiem stanowiły wielką przeszkodę do nakazywanego przez rząd "zjednoczenia" z prawosławiem; ani nawet na obrządek słowiański przechodzić nie chciały. Polskie "popadije" stawiły opór niezłomny, którego Siemaszko nie zdołał przełamać aż do r. 1862. Inne rozporządzenie zakazywało ks. łacińskim chrzcić dzieci unickich księży, żeby te dzieci nie były zapisane do łacińskich metryk.
Pewną ulgę sprawił okólnik, wydany przez administratora diecezji wileńskiej ks. Mikuckiego, a bez wiedzy Siemaszki, z widocznym zamiarem, żeby dopomóc prześladowanym. Zawiadamiał mianowicie duchowieństwo, że chociaż zakazano już unitom przechodzić na obrządek łaciński, wolno jednak robić to prawosławnym. Zaczęli więc niektórzy księża uniccy przyjmować pozornie prawosławie, ażeby przejść następnie na łacinę. Ale Siemaszko zapobiegł wkrótce temu zabiegowi, a od listopada 1838 r. wywożono już wszystkich "opornych" księży w głąb Rosji.
Na początku r. 1839 przygotowywał Siemaszko cios stanowczy. Ułożył w imieniu unitów prośbę do cara o przyjęcie do cerkwi prawosławnej i z wielkim prześladowaniem kazał zbierać na to podpisy. Już teraz nie chodziło o pewne szczegóły nabożeństwa; tamto wszystko było przygotowaniem, a teraz mieli się już uroczyście i zupełnie unii wyrzec i stać się schizmatykami bez zastrzeżeń. Car przyjął tę petycję i podpisał "zjednoczenie" dnia 25 marca 1839 r. Podpisów było 1305. Odmówiło 593.
Wtedy to Ojciec św. ogłosił sławne swoje przemówienie (allokucję) na publicznym konsystorzu papieskim w Rzymie, z przypomnieniem biskupom i plebanom apostatom, że Bóg "książę pasterzy, będzie kiedyś szukał na ich rękach krwi zatraconych owieczek".
"Pragnąc, żeby nowy kler nawet pamięć unii zatracił, zamieniano klerykom imiona, które na chrzcie św. byli wzięli, na schizmatyckie i nie pozwalano dzieciom księży nadawać imion świętych łacińskich, jeno schizmatyckich".
Nietrudno się domyślić, że po owym apostazyjnym urzędowym ogólnym "zjednoczeniu" nastało jeszcze cięższe prześladowanie tych, którzy nadal odmawiali podpisu. Ksiądz Micewicz znalazł się w r. 1840 w Zahorowie, w którym igumenem (przeorem) schizmatyckiego klasztoru był osławiony odstępca Seweryn Dziubiński, "pijanica i łajdak ostatniej próby". Ten uwięził w jednej stancji czternastu księży unickich. Jednym z nich był ociemniały (ks. Arseni Błażewicz), a nie miano dla niego żadnych ulg. Posłuchajmy, co opowiada o tym ks. Micewicz w swym pamiętniku, jak Dziubiński "pastwił się nad nami w sposób godny czasów pogańskich".
"Morzono nas głodem, dając zaledwie po funcie, a częściej po pół funta, na wpół z plewą zmieszanego chleba i po małej porcji niedosolonego wstrętnego jadła; a wiele bywało dni takich, w których nic nam nie dawano; napastowano też każdodziennie, grożąc większą srogością".
Dziubiński "nie szczędził okrucieństw". Razu pewnego pozwał dwóch kapłanów unickich, w cerkwi rzucił ich o posadzkę i kazał odbijać pokłony aż do końca mszy; a gdy mu o to robiono wymówki, kazał ks. Micewicza i ks. Możalskiego zamknąć, każdego z osobna, w celach więziennych. Urządził rewizję kuferków i zabrał znalezione pieniądze. Przez pierwszy dzień nic do jedzenia nie dał, potem zaś przysłał krupnik, który dawno już przedtem widocznie był przyrządzany i "okraszony grynszpanem", z czego się pochorowali. Tyran ten i prostak kazał pozatykać lufty z miejsca ustępowego, żeby więźniowie musieli oddychać powietrzem smrodliwym. I tak dręczył ich rozmaicie przeszło siedem miesięcy, morząc głodem.
W styczniu 1841 r. powiększył grono więźniów ks. Jozafat Słobodzki, opat kobryński. Zabrano mu od razu nie tylko pieniądze, ale nawet wszystkie drobiazgi, nawet łyżeczki i płaszcz. Oprawca ulokował go w nie opalanej izdebce. Sprowadzał chłopów i wobec nich lżył opata, nazywając go "starym psem", obiecując 300 kańczugów itp. Pędząc go do więzienia, nie dał włożyć berlaczy, "tedy starzec w jednym tylko szlafroczku i boso szedł za nim w milczeniu". Kazał drzwiczki od pieców odbić, żeby jeszcze bardziej odczuwali zimno. "Przy końcu stycznia odebrali nam odzież zimową i przez całą zimę używano nas do robót najwstrętniejszych i najcięższych".
A oto opis zgonu zamęczonego na śmierć ks. Słobodzkiego: "W poniedziałek 3 marca 1841 r. zaledwieśmy rozpoczęli jutrznię w kaplicy, wpadł ks. Dziubiński z dwoma pomocnikami, porwał ks. Słobodzkiego, wtrącił do zimnego, okropnego więzienia, połączonego z kloaką, i tam starca 74-letniego pozostawił bez pokarmu, ani ciepłego ubrania, gdyż opat w chwili porwania miał na sobie tylko wytarty szlafroczek; a nas zwykłym porządkiem wyprawił natychmiast Dziubiński na staw, żąć oczeret. Lecz my niespokojni o ks. opata, wysłaliśmy jednego spomiędzy siebie, ks. Onufrego Falkowskiego, aby się o niego wywiedział. Ucieszył się niezmiernie staruszek tymi nawiedzinami i przez szparę, znajdującą się we drzwiach więzienia, odbył spowiedź, po czym ks. Falkowski do nas wrócił i nie wiedzieliśmy, co się z opatem przez cały dzień działo. Dopiero wieczorem, wracając od roboty, przez drzwi usłyszeliśmy jakby chrapanie, więc prosiliśmy diakona Kondratowicza, u którego były klucze od więzienia, by nam pozwolił tam zajrzeć. Dano znać Dziubińskiemu, że opat zdaje się konać, na co odrzekł: «niech ginie jak pies, ja odpowiadać za niego nie będę»! I nie pozwolił nam pójść, dopiero nazajutrz wpółumarłego kazał przynieść do stancji, gdzie wkrótce ducha wyzionął, dnia 4 marca 1841 r. Ludzie, którzy go po śmierci ubierali, widzieli na jego ciele liczne sińce i ślady pobicia, zapewne dlatego wtedy nie pozwolono nam zbliżyć się do niego. 6 marca po odprawieniu stosownego nabożeństwa, jako po opacie, pochowaliśmy go na cmentarzu klasztornym w sadzie".
Ten Dziubiński dokazywał jeszcze i potem, lecz już niedługo; tegoż samego roku skończył samobójstwem, wskoczywszy do stawu we wsi Chorowie, o pół mili od swego klasztoru, "a że było za płytko i brzeg błotnisty, więc utonąć tam nie mógł, przeto zanurzył głowę w wodę pod oczeret... Przy autopsji doktor powiatowy oświadczył, że mózg był zupełnie zdrowy, a samobójstwo sprawiły tylko wyrzuty sumienia" - dodaje ks. Micewicz.
Wszystkie te "nowinki religijne" były niezmiernie przykre dla ludu. Objeżdżając okolice Pińska, spotykał Siemaszko cerkwie prawosławne, stojące pustką, bo ludność albo przeszła na obrządek łaciński, albo poprzyłączała się sama do nielicznych parafii unickich, które jeszcze pozostały, nie dbając o wielkie odległości. Dodajmy, że trzeba było do tego dobrej woli tej ocalałej jeszcze resztki proboszczów unickich, a zdarzało się rozmaicie. Z roku na rok ubywało jednak cerkwi z nabożeństwem unickim, a do "nawracania" księży unickich używał Siemaszko coraz częściej pomocy władzy świeckiej, z policją i z więzieniem. Najbardziej celował w gwałtach i nieprawościach "nawracania" żandarmskiego czynownik nazwiskiem Melnikow, który tak się wprawił iż potrafił "nawracać" cale parafie naraz. Został on potem za wstawiennictwem Siemaszki w r. 1843 wicegubernatorem kowieńskim.
Całe to odstępstwo przygotowane było w ukryciu i potajemnie; lud nic o tym nie wiedział, że jego wiarę chcą wytępić w całym państwie i że zdradzili go właśni pasterze. Niejeden z księży dawał podpis tylko dlatego, że apostazją kierowali biskupi, bo w tym znajdowali księża uspokojenie sumienia, powiedziawszy sobie, że trzeba biskupa słuchać, a już biskup odpowie za wszystko przed Bogiem. Mylili się jednak; moralność katolicka naucza bowiem wyraźnie, że w złem zwierzchności słuchać nie trzeba. Siemaszko zaś wcale się o to nie troszczył, czy lud będzie mieć przekonanie do prawosławia, gdy proboszczowie na prawosławie przejdą. Wystarczyło mu, gdy lud urzędowo był na schizmę "przepisany". Jakże miała unia utrzymać się? Unia bez unickich kapłanów?
Mijał cały rok od aktu apostazji, a nikt go urzędowo nie ogłosił, lękając się, żeby lud nie wystąpił przeciw rządowym proboszczom. Siemaszko zażądał wprost, żeby synod prawosławny nie ogłaszał "aktu zjednoczenia". Niecała też Ruś wydawała apostatów. W trzech guberniach południowych, w podolskiej, wołyńskiej i kijowskiej zaledwie dziewięciu księży dało swe podpisy; toteż południowe gubernie nawet nie przeczuwały nic z tego, co się w r. 1839 stało. A kiedy w owym roku 1839 Siemaszko zaczął odprawiać nabożeństwa wspólnie z archirejami prawosławnymi, wtedy otaczano cerkwie wojskiem dla bezpieczeństwa. "Kiedy w Wilnie wyświęcał na sufragana apostatę Michała Hołubowicza, w asystencji Antoniego Zubki i schizmatyckiego archireja, wtedy otaczało cerkiew pięć sotni kozaków. A kiedy wybierał się na objazd eparchii, aby wizytować cerkwie, wtedy udawał się do gubernatorów z prośbą o straż policyjną".
Synod petersburski nakazał, żeby 13 czerwca 1839 r. odbyły się wszędzie uroczystości dziękczynne za "zjednoczenie" unitów z prawosławiem. Siemaszko sprzeciwił się, bo tego dnia wypadało w sam raz katolickie święto Bożego Ciała (schizmatykom nieznane), a zatem - jak pisał Siemaszko - "można obawiać się tego, że lud "zjednoczony" zamiast iść na uroczystości do cerkwi, przyłączy się do procesji rzymskiego duchowieństwa, jak to zawsze wedle zwyczaju robił". Próbowano tych nabożeństw dziękczynnych jeszcze dwa lata potem, ale odbyły się zaledwie w pięciu miastach eparchii litewskiej. Po wsiach miano to urządzać tylko na życzenie ludu, toteż nie dało się tego zrobić nigdzie.
Na nic się też nie zdało, że w r. 1841 wydrukowano katechizm prawosławny w polskim języku i książeczkę pt. "Rozmowy wątpiącego i wierzącego o prawosławnej cerkwi". Wtykano te druki wszystkim, przy każdej sposobności, ale na próżno. Godne jest jednak zastanowienia to, że uważano, iż do ludu tego (ruskiego) łatwiej będzie trafić, odzywając się do niego po polsku!
Zastanawia również fakt, że ani w r. 1842 lud jeszcze nie był urzędowo zawiadomiony, że jest uznany za prawosławny i nigdzie też nie myślał uczestniczyć w nabożeństwach dziękczynnych za to. A gdzie cerkwie przerobione były na schizmatyckie tak widocznie, że lud tego nie mógł nie poznać, np. w dekanacie owruckim i witebskim, 3106 parafian wstrzymało się od spowiedzi wielkanocnej. W roku następnym 1842, obliczono, że w eparchiach, znajdujących się pod zwierzchnictwem Siemaszki, usunęło się od spowiedzi 21 238 osób. Organy znaleziono jeszcze w r. 1841 w kilku cerkwiach dekanatu bielskiego, za co wydalono dziekana, a przysłany na jego miejsce dziekan rządowy otrzymał polecenie, żeby powyrzucać organy z pomocą policji. Siemaszko uspokajał władze rosyjskie, że lud będzie się stopniowo przyzwyczajać i uspokajać, ale w r. 1843 musiał przyznać, że lud unicki wcale nie okazywał przywiązania do prawosławia, z którym go urzędowo "zjednoczono". Na Podolu zaś lud przyjmował obrządek łaciński tak gromadnie (zwłaszcza w dekanatach kamienieckim, jampolskim i hajsyńskim), że "wreszcie na całym Podolu była tylko jedna cerkiew unicka i to w Kamieńcu Podolskim".
Toteż rząd nie we wszystkim był zadowolony z Siemaszki. Zwłaszcza domagał się energiczniejszego działania gubernator grodzieński, Murawiew. "Zebrano podpisy za pomocą próśb i gróźb, bo o nic też więcej nie chodziło. Ale lud, przywiązany do swego obrządku, nie mógł go się wyrzec tak łatwo. Toteż gdy przyszło do urzeczywistnienia w praktyce nawrócenia, dokonanego na piśmie, ludność unicka wszędzie stawiała stanowczy opór. W wielu miejscowościach masy ludu uzbroiły się w widły i kosy, i zapamiętale broniły swego obrządku. Dla pokonania tego zbrojnego oporu nie pozostawało nic innego jak wezwać sotnie i krwawymi środkami tłumić opór ludności". Tymi słowami przyznał to później i uznał prawdę pisarz rosyjski.
W roku 1840 wyszło rozporządzenie od petersburskiego synodu, żeby przyłączyć do prawosławia te parafie unickie, które przeszły na obrządek łaciński. Trzymano to jednak w zupełnej tajemnicy; Siemaszko zawiadamiał tylko swych sufraganów, ale konsystorzom rozporządzenia pokazywać nie pozwalał. Zaczęto więc całkiem niespodzianie "nawracać" łacinników, a robiono to za pomocą "apostolstwa" policyjnego. Sposoby tej pracy "religijnej" okażemy na przykładzie wsi Leonpola w powiecie dziśnieńskim.
Parafia leonpolska była łacińska już od 35 lat. przyjąwszy łaciński obrządek w r. 1806 i przez 35 lat nie była o to nagabywana. Ni stąd ni zowąd (ukaz był sekretny) przyjeżdża do tej wsi w r. 1841 cała komisja: sowietnik, sędzia, deputat duchowny, pop, kandydat na proboszcza prawosławnego (główny apostoł) rotmistrz z wojskiem. Zapisano tedy parafię całą, 2067 osób na prawosławie; a w tym także 29 takich, których rodzice ani dalsi przodkowie nigdy nie byli unitami, lecz łacinnikami z łacinników. Poprzepisywano też na schizmę nieobecnych, takich którzy przebywali gdzieś na szerokim świecie; skoro jednak byli wpisani do ksiąg ludności w Leonpolu, musieli stać się prawosławnymi, bo "taki ukaz". Parafianie wnieśli skargę do ministerstwa, ministerstwo odesłało ją do "najświętszego synodu", a synod do Siemaszki. Ten odpisał, że to wszystko wymysły złych ludzi, na których nie trzeba zwracać uwagi, lecz wypada szybko urządzać misje w sąsiednich powiatach, w lisneńskim i wilejskim. Leonpolan kazano wykreślić z rejestrów diecezji katolickiej. Gdy ludność nie uczęszczała do cerkwi z nowym parochem, zjechała nowa komisja z oficerem korpusu żandarmów i ci po żandarmsku zrobili "porządek" i komisja doniosła władzom, że sprawa załatwiona. Cóż, skoro parafianie nadal nie chcieli bywać w cerkwi i nie odbyli spowiedzi? Wówczas biskup Zubko począł wyznaczać im terminy na poddanie się przepisom schizmy i ostatni termin wyznaczył na 22 sierpnia 1843 r. dodając, że gdy nie posłuchają, wtedy gubernator weźmie ich w "opiekę", Siemaszko naglił, żeby tę opiekę przyspieszyć i zażądał, żeby ją rozciągnąć także na pobliskie parafie Uźmiony, Przebrody i Dudakowice, bo tam takie same "bunty". Trzy te parafie doświadczyły tego samego losu co Leonpol. Na początek powybierano po dziesięciu najgorliwszych w wierze świętej parafian i powywożono ich do klasztorów prawosławnych, dzieląc ich jednak na części po trzech i czterech. Właścicielom tych wsi, Łopacińskim i Mirskim, zakazano mieszkać w swych dworach, każąc przenieść się do Wilna, a w dworach osadzono rządowych administratorów. Gdy to wszystko nie pomagało, zjechał do Leonpola sam gubernator, oczywiście z siłą zbrojną i tak się sprawił, iż w listopadzie 1845 r. mógł Siemaszko raportować, że Leonpol i sąsiedni Uźmionów przystąpiły do spowiedzi.
Sąsiednie miasteczko, Przebrodzie, doznawało misji czynowniczych już od r. 1841, bo gdy wywieziono tamtejszego proboszcza unickiego Mancewicza, parafianie przestali uczęszczać do cerkwi. Nowy proboszcz, już pop prawosławny, sławny apostata Sawicki, zaczął także tropić takich, których rodzice poprzechodzili na obrządek łaciński; raz nawet przyzwał sobie do pomocy komisję rządową i tak przepisał na prawosławie 1133 osób. Odznaczył się przy tym czynownik Melnikow, znany już, jako pomocnik Siemaszki. Czynownik ten w samym powiecie dziśnieńskim poprzerabiał na papierze pięć tysięcy osób na prawosławnych. Odbył też misje prawosławne w parafiach uzmońskiej i grzegorzowickiej, w których było 1400 takich parafian, których rodziny już od 40 lat należały do obrządku łacińskiego.
Najbardziej zapędziło się czynownictwo we wsi Dudakowicach w guberni mohylewskiej w r. 1843. Gubernator mohylewski użył wojska, żeby lud zapędzić do cerkwi i tam gwałtem rozwierano ludziom usta i wpychano komunikanty. Chodziło o stwierdzenie, że skoro komunikują u prawosławnego popa są więc prawosławnymi. Nie troszczyli się wcale o to, że nikt tego nie robił z własnej woli, a w sprawach religijnych liczą się tylko dobrowolne czyny. Dla Moskali przymus w cerkwi czy w koszarach jest jednakowo jedynym prawem. Najbardziej oporni parafianie dostali po 300 rózg wojskowych, od czego trzy osoby umarły. Parafia wysyłała zażalenia do Petersburga, lecz oczywiście bez skutku.
Równocześnie narzekał Siemaszko w swych raportach, że gdzie tylko były kościoły łacińskie, lud unicki cisnął się do nich tłumnie i pragnął przechodzić na obrządek łaciński. Ale nawet katolicką łacińską ludność zaczęła policja pędzić do cerkwi, jak się to w r. 1859 stać miało w samym Wilnie. Stopniowo przebijała się w Petersburgu myśl, czyby także łacinników Litwy i Rusi nie przerabiać na prawosławnych. Ale łacinnicy, to byli sami Polacy i nie było pośród nich żadnego... Siemaszki. Mógł Siemaszko z pomocą wojska zabrać w r. 1845 wspaniały kościół Świętego Kazimierza w Wilnie na katedrę prawosławną, ale popów musiał sobie posprowadzać; żaden z naszych księży na popa nie poszedł.
Gdzie pasterz był wierny i czujny, tam urzędy rosyjskie nie dały rady. W diecezji biskupa Szumborskiego nie zabrakło też prześladowania.
Przez cały ten czas urzędnicy rosyjscy szerzyli demoralizację pomiędzy parafialnym duchowieństwem unickim, wyzyskując do swej propagandy ubóstwo, a także ciemnotę parochów. Parafian zaś próbowano pozyskiwać obietnicami zwalniania od służby wojskowej, od niektórych podatków, stacji żołnierskich itp. Na razie ludność ulegała pokusie i gromadnie przechodziła na prawosławie w kilku wsiach. Nie zniósł tego biskup Szumborski w milczeniu. W lutym 1841 r. wystosował do rządu pismo, w którym skarżył się, że w czasie jego nieobecności jakiś paroch prawosławny namawiał unitów do porzucenia unii i nazwał to "haniebnym zgorszeniem dla samego rządu". Rozpoczął też zaraz wizytacyjny objazd diecezji, przeciwstawiając się akcji rządowej osobistym wpływem i naukami wygłaszanymi do ludu, wołając; że "na strasznym sądzie będę was wzywał". Nie pomogło wezwanie do Warszawy do namiestnika, gdzie otrzymał surowe ostrzeżenie. Wróciwszy stamtąd wizytował dalej diecezję, pełniąc gorliwie obowiązki arcypasterza. Doprowadził do tego, że nawet niepewni plebanie, którzy zaprowadzali na żądanie urzędów tę i ową zmianę, posiadającą już znaczenie zasadnicze, cofali te zmiany i utwierdzali się w wierności katolicyzmowi. Wielkie poparcie znalazł biskup w piśmie papieskim (breve) z 23 lutego 1842 r., w którym papież Grzegorz XVI ganił poczynione samowolnie zmiany i wzywał do odwołania niewłaściwych zarządzeń. Toteż zaczął biskup odwoływać nawet te drobiazgi obrządkowe, na które godził się pod przymusem, ażeby uniknąć sroższego nacisku w rzeczach ważniejszych. Odwoływał wszystko, bo chociaż drobiazgi owe nie posiadały znaczenia zasadniczego, ustępstwa owe bałamuciły lud. Na próżno wzywał biskupa gubernator lubelski w grudniu 1842 r., żeby zaniechał wszelkiego odwoływania. Ksiądz biskup Szumborski rozważał sprawę dalej gruntownie, aż w końcu w marcu 1844 r. wydał sławny swój list pasterski, w którym sam się oskarża, że zbłądził i prosi swą owczarnię o przebaczenie.
Nie można bez wzruszenia czytać tej spowiedzi publicznej, owego listu pasterskiego, unieważniającego poczynione przed paru laty ustępstwa. Zaznacza w nim ks. biskup, że natychmiast po wydaniu zarządzeń z r. 1841 wyrzekano, iż te zmiany stanowią pierwszy krok do zerwania z Rzymem i zniesienia unii. Wielu obywateli i katolików zaniechało uczęszczania do kościołów unickich, odmawiało wsparcia swym proboszczom. Lud również zaczął opuszczać nabożeństwo. Jedynie nadzieja, że wierni nie będą przywiązywali większej wagi do poczynionych zmian, powstrzymała pasterza diecezji od niezwłocznego cofnięcia wydanych przepisów.
Biskup przyznaje, że nie miał prawa zmieniać obrzędów kościelnych. "Zbłądzili my przeto - pisze w liście pasterskim - i zgorszyli Was. Najmilsi Bracia w Chrystusie i owieczki nasze i lękamy się pogróżki Chrystusa Pana. Biada temu, przez którego zgorszenie przychodzi (Mat. 18). Błagam przeto Was, najmilsi bracia w Chrystusie, przebaczcie ułomności, przebaczcie błąd mój, który uznaję, i odwołuję rozporządzenie z dnia 14/26 sierpnia 1841 r. wydane. Wróćcie się do dawnych zwykłych, a przez nas długo uprawianych ceremonii. Przywołamy na powrót odstręczonych od kościołów naszych i nabożeństwa ludzi pobożnych obojga obrządków, a przed światem udowodnimy, że opinia o nas wzięta perekińczyków (odstępców) była bezzasadna i fałszywa. Bezpiecznym sumienie nasze, położymy tamę zgorszeniom dalszym i ujdziemy odpowiedzialności przed Bogiem".
Można sobie wyobrazić, ile przykrości musiał odtąd znosić od władz rosyjskich, ale ocalił unię w Chełmszczyźnie i na Podlasiu jeszcze do następnego pokolenia.
Męczeństwem dało świadectwo katolickiej prawdzie w łonie unii cerkiewnej w latach 1837-1850 około 700 księży, którzy woleli wygnanie i więzienie, niż dać podpis na "dobrowolne złączenie" z prawosławną schizmą. Ale kapłanów unickich było w prowincjach objętych tym prześladowaniem na Litwie, Białorusi, Wołyniu, Podolu i Ukrainie 3900; więc 3200 wyrzekło się unii na rozkaz rządu. Okazało się przy tym, że głównymi obrońcami unii byli Polacy. Trzeba tę okoliczność podkreślić, albowiem z zagranicy (źle poinformowanej) dochodzą czasem krzywdzące głosy, jakoby Polska nie popierała należycie unii! Co więcej, zarzucają nam, że przeszkadzaliśmy wskrzeszaniu Cerkwi unickiej. Jest to oszczerstwo; przeszkadzać nikt nie myśli i nie będzie; tylko wielu Polaków mniema, że to jest trud nieprzydatny. Lud ruski przepojony jest w sprawach cerkiewnych cywilizacją bizantyńską, a w tej cywilizacji forma ma pierwszeństwo przed treścią. Wielu jest więc tego zdania, że lud ruski nie przejmie się katolicyzmem, dopóki nie zmieni obrządku na łaciński; wtedy dopiero uzna zmianę wyznania. Jeżeli zaś to jest niemożliwe, w takim razie unię dałoby się znowu utrzymać tylko z pomocą Polaków, porzucających obrządek łaciński - i znów na nowo błędne koło, bo taka unia byłaby tworem sztucznym. Ci wszelako, którzy sądzą, że wschodni obrządek lepiej utwierdzi Rusinów w katolicyzmie, postępują zgodnie ze swym sumieniem, tworząc na nowo unię w dawnym zaborze rosyjskim i nikt im przeszkadzać nie będzie.