Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Rozdziałem niniejszym rozpoczynamy opowiadanie ostatnich stu lat naszych dziejów. Im coś bliższe naszego pokolenia, tym wszechstronniej nas interesuje, bo nie tylko łatwiej zrozumiałe, ale też widoczniej związane z dniem dzisiejszym. Liczniejsze są nici, łączące nas z bliższymi przodkami. Opowiadanie nasze stanie się z tego powodu bardziej szczegółowe, obszerniejsze, pomimo że nie będzie już nowych świętych kanonizowanych, ani nawet błogosławionych, beatyfikowanych z tych ostatnich stu lat. Wiadomo, jak długo trzeba czekać na beatyfikację, a na kanonizację czasem po kilkaset lat! Dlatego też wciągaliśmy i wciągamy nie tylko wyniesionych już na ołtarze, ale także takich świątobliwych, o których przypuszcza się, że zasługują na beatyfikację. Gdyby w jakimś kraju nie było wpierw czci dla świątobliwych, nie byłoby w takim kraju świętych patronów. A któż zdoła przewidzieć, który ze świątobliwych będzie w końcu podniesiony na ołtarze? Gdyby pisać tylko o takich, którzy już przeszli przez beatyfikację, nie można by w ogóle pisać o ostatniej setce lat! A tymczasem w Polsce przyniosły te lata plon świątobliwości tak obfity, iż nastał u nas znów nowy okres świętości.
Zaczniemy opowiadanie od tego, jak nagle rozwinęła się polska twórczość religijna. Zanim minął w. XIX, powstało aż jedenaście nowych polskich zakonów! Nowe zbożne pomysły organizacyjne powstawały tedy dziwnie szybko po sobie. Pierwsza fala wytężonego ruchu religijnego obejmuje jeden po drugim pięć zakonów: męski Zmartwychwstańców i cztery żeńskie: Służebniczki, Felicjanki, Niepokalanki i Dominikanki polskie. Wszystkie te pracownie wytężonej pracy religijnej powstały w ciągu zaledwie ośmiu lat! Coś tak nadzwyczajnego nie zdarzyło się nigdy jeszcze i nigdzie w całej historii Kościoła powszechnego. Więc jakże nie poświęcić temu ruchowi baczniejszej uwagi? Czyż można nie zatrzymać się nad tym dłużej i nie roztrząsać bardziej szczegółowo? Nastało bowiem w Polsce wreszcie po r. 1831 odrodzenie religijne, wzmagające się coraz bardziej aż do naszych dni. Zapamiętajmy sobie: wpierw nastąpiło odrodzenie religijne, a potem dopiero polityczne. Co zaś przy tym szczególnego, że początki tego polskiego ruchu religijnego dokonały się nie w samej Polsce, lecz za granicą, w Paryżu, między emigrantami. Dziwna kolej rzeczy wymaga wyjaśnienia.
Hasło wyszło od największego z Polaków, od tego, który sprawował w swym pokoleniu "rząd dusz", od Adama Mickiewicza. Największy nasz poeta był religijny. Kiedy go w r. 1824 wywożono do Petersburga, najlepszemu swemu przyjacielowi, Tomaszowi Zanowi, ofiarował na pamiątkę dzieło św. Tomasza a Kempis "O naśladowaniu Chrystusa", uważane przez Kościół za pierwsze po księgach Pisma Świętego. W pięć lat potem wydany był ponownie rozkaz uwięzienia, lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mu się wyjechać za granicę. Bawił w Czechach, w Niemczech, w Szwajcarii i następnie we Włoszech. W Rzymie spotkał się ze sławnym księdzem Chołoniewskim, z którym prowadził długie rozmowy o świecie nadprzyrodzonym. Zaczął też zagłębiać się w dociekaniach nad stanowiskiem Kościoła w dziejach ludzkości. Przyznawał, że kapłanowi temu winien "wiele pociechy, wiele chwil szczęśliwych i nowy widok świata, ludzi i nauk". Wszystkie też wiersze Mickiewicza pisane w owym czasie ujęte są na tle religijnym. W umyśle wieszcza powstaje nawet zamysł, czyby nie zostać księdzem. Tymczasem jednak wyrywał się ku stronom ojczystym, bliżej pobojowisk. Jakaś misja, otrzymana od rządu narodowego, skierowała go przedtem do Paryża i dopiero około połowy sierpnia 1831 r. mógł się przemycić w granice Wielkopolski. Zanim zdołał się dalej przedostać do wojującego królestwa - było już powstanie w upadku. Odtąd przebywał stale w Paryżu, a zajmował się bardzo wiele kwestiami religijnymi.
Po upadku powstania listopadowego kwiat społeczeństwa polskiego musiał uchodzić spod rosyjskiego zaboru i przeniósł się za granicę, głównie do Francji. Tam też podążały resztki wojska polskiego. Rząd francuski wypłacał oficerom i żołnierzom po połowie tego żołdu, jaki pobierali w wojsku polskim. Emigrowali też cywilni, bo car skazał na wieczne wygnanie i konfiskatę majątków 2540 osób, nie mówiąc o licznych tysiącach, skazywanych na więzienie. A nadto nadzwyczaj ostre przepisy cenzury rosyjskiej sprawiały, że literatura mogła się rozwijać tylko za granicą. Gasił też rząd rosyjski światła w Polsce: zniósł wydziały uniwersyteckie w Warszawie, zamknął uniwersytet w Wilnie i liceum krzemienieckie. W dawnych województwach litewskich i południoworuskich, dla których utarła się nazwa "krajów zabranych", pozamykano wszystkie szkoły polskie. Okoliczności te sprawiały, że kwiat naszej inteligencji chronił się do Francji, zwłaszcza do Paryża. Tam zebrało się wszystko, co Polska posiadała najcenniejszego duchowo. Stąd nazwa tej emigracji - wielka emigracja.
Nad wszystkimi górował tam Mickiewicz. Znów się namyślał, czyby nie obrać sobie stanu duchownego. Co do tego, mylił się. Powołania kapłańskiego nie miał, tylko chwilową ochotę brał przez jakiś czas mylnie za powołanie. Zresztą w r. 1834 ożenił się.
Pozostało mu jednak na całe dalsze życie szczególne zainteresowanie do wszelkich kwestii religijnych i szerzył religijność koło siebie. "Rzecz to była niesłychana i prawie cudowna (słowa ks. Jana Koźmiana) widzieć jak na emigracji powoli wykluwała się w bólu i trudzie myśl katolicka, kojarząc w jedno ludzi dobrej woli, znużonych szukaniem prawdy, a uspokojonych i uszczęśliwionych tym, że ją znaleźli. Napadano na nich to rozumowaniem, to oburzeniem, to ironią, a oni trwali i wzmacniali się i nabierali przekonania, że trzeba poświęcić wszystkie względy ludzkie".
Trzeba bowiem wiedzieć, że w gronie skupiających się około największego wieszcza narodowego (któż by nie chciał zaliczyć się do jego znajomych?) nikt nie był bogobojnym katolikiem od początku. Zachodził tam szereg nawróceń z większej lub mniejszej obojętności religijnej. Poznajmy się bliżej z takim, który przed nawróceniem stał jak najdalej od Kościoła, w szeregach jawnych wrogów katolicyzmu, a który następnie stał się filarem ruchu religijnego.
Bogdan Jański urodził się w r. 1807 w Pogorzelcu w Płockiem, w rodzinie ziemiańskiej, od dłuższego czasu ciągle niestety ubożejącej. W uniwersytecie musiał się utrzymywać z lekcji, a był uczniem tak pilnym, iż ledwie 19 lat licząc, otrzymał stopień magistra praw. Szczególniej przykładał się do nauki ekonomii politycznej. Profesor tego przedmiotu, hr. Fryderyk Skarbek (autor cennych dzieł naukowych, które dotychczas nie utraciły wartości), wystarał mu się o stypendium rządowe, żeby mógł wyjechać do Paryża i tam przysposobić się na przyszłego profesora prawa handlowego.
W paryskim wirze interesował się nowymi prądami, a że ledwie mu mijało 20 lat, więc przylgnął do nie najrozumniejszego prądu, "saintsimonizmu", zwanego tak od swego twórcy hr. Saint-Simona. Był to tęgi fizyk i inżynier, a w ówczesnej Francji inżynierowie właśnie najwięcej filozofowali i radzili, jak ludzkość przerobić. Pomysły ich, chociaż błędne i niewykonalne, pochodziły bądź co bądź z dobrej woli, a hr. Saint-Simon należał wśród nich do najpoważniejszych. Umarł na dwa lata przed przyjazdem Jańskiego do Paryża. Niefortunni uczniowie doprowadzili niektóre punkty nauk swego mistrza do absurdalnego komizmu i przekręcili je na wielce rewolucyjne. Naukę mistrza każdy przeinaczył według swoich urojeń, a w pewnym odłamie niby "saintsimonistów" zjawił się rodzaj socjalizmu; znalazła się nawet grupa, która zajęła się aż układaniem nowej religii, mającej zapewnić każdemu raj na ziemi. Powstawała sekta, złożona z wykolejeńców i dziwaków. Niektórzy posuwali się do tego, iż głosili wspólność kobiet. Wywodzili zaś wszyscy swe urojenia z błędnie tłumaczonej zasady braterstwa i wzajemnej życzliwości. Jednej grupie dziwaków zdawało się, że wymyślili sposób, żeby te cnoty zaszczepiły się ostatecznie w ludzkiej naturze. Wynalazek polega na tym, żeby nosić kamizelki zapinane z tyłu, na grzbiecie. Nikt jej sam sobie nie zapnie! Trzeba do tego pomocy "brata" i tak zaraz od samego rana będziemy sobie wzajemnie uczynni, pomocni. Urządzali pochody propagandowe po ulicach Paryża, paradując w tych kamizelkach. Wkrótce stali się publiczną zabawką Paryżan. Gdy wszakże w swej "osadzie" zaczęli jawnie również uprawiać wspólność kobiet (z reguły nierządnic), władza ich rozpędziła i skończył się cały "saintsimonizm", zganiany całkiem niesłusznie na Saint-Simona, któremu się o żadnych wybrykach nie śniło.
W ten nierozum i w ten brud wpadł nasz warszawski stypendysta, uniesiony młodzieńczą wyobraźnią i naiwnością. Udział w gadaniu i pisaniu "urojeńców" zabierał mu więcej czasu, niż studia prawa handlowego; te jednak nie całkiem były opuszczone, gdyż dochowały się z tych czasów jego zapiski naukowe i ułamki rozpraw, tylko że ani jednej nie doprowadził do końca. Znać, że oduczył się systematycznej pracy. Umysł jego zanurzony przez trzy lata w mętnych wirach jakiejś niby religii stawał się coraz bardziej chaotyczny. W jednym tylko umacniał się, w niechęci do Kościoła. Kiedy po wybuchu powstania w listopadzie 1831 r. układał odezwę do Francuzów, zamieścił w niej pochwałę narodu francuskiego, że "z największym w świecie zapałem wyswobodziłeś się z dawnego despotyzmu polityki i religii". Liczył wtedy lat 24.
Jański zbliżył się oczywiście od razu do emigracji. Szczęśliwym dla siebie zbiegiem okoliczności dostał się pod wpływ Mickiewicza (przez jakiś czas mieszkali nawet w jednym domu) i po dwóch latach stał się katolikiem nie tylko ze chrztu i metryk, ale z przekonania. Z Szawła zrobił Mickiewicz Pawła. Zaczęło się to od współzawodnictwa w wydawanym przez Mickiewicza piśmie emigracyjnym "Pielgrzym" od wiosny 1833 r.
Umieszczał tam wiersze patriotyczne także słynny potem Hieronim Kajsiewicz, młodziutki oficer powstania, urodzony w r. 1812 nad Niemnem w Augustowskiem. Do gimnazjum uczęszczał w Sejnach, a potem jako student praw Uniwersytetu Warszawskiego przerwał studia i wstąpił do ułanów. Ciężko ranny w bitwie pod Nową Wsią, cięty pałaszem przez twarz, przez oko, nosił tę szramę do śmierci; wyleczony w szpitalu w Puławach, udał się potem z innymi na emigrację. Zamieszkał początkowo dość daleko od Paryża, w mieście Angers, gdzie należał do rewolucyjnych tajnych stowarzyszeń, a przy tym był sławnym wodzirejem tańców na wszelkiego rodzaju balikach, nazywany znacząco "najcieleśniejszym z cielesnych". Wpłynął na niego jednak religijny pierwiastek, który wybijał się w "Pielgrzymie" coraz wyraźniej, a w końcu potem niejeden taki Kajsiewicz został zakonnikiem.
Zaczął się ruch religijny od tego, że szczupłe grono osobistych znajomych zbierało się co piątku na mszę świętą a potem szli do Mickiewicza i tam u niego czytywali Pismo Święte i debatowali o sposobach odzyskania niepodległości, opierając miłość Ojczyzny na miłości Boga.
Pod koniec r. 1834 ośmiu wybitnych emigrantów z Mickiewiczem na czele założyli bractwo "Braci Zjednoczonych", mające stać się trzonem katolickiego obozu na emigracji. Akt założenia spisano i podpisano dnia 19 grudnia 1834 r. po spowiedzi i wspólnej komunii świętej. Podpisali się własnoręcznie: Adam Mickiewicz, Antoni Górecki, Stefan Witwicki, Cezary Plater, Bogdan i Józef Zalescy, Ignacy Domejko, Bogdan Jański. Hasłem ich było: "Służcie Bogu Polacy, a Bóg zbawi Polskę". Grono to zwiększało się następnie, lecz nigdy nie liczyło ponad 30 członków. Przyjmowano na "Braci" tylko osoby jak najbardziej dobrane i jak najsurowiej wybadane co do katolicyzmu.
W ciągu r. 1835 najważniejsze były dwa nawrócenia. Dnia 15 stycznia 1835 r. wracał do Kościoła syn marnotrawny o niezwyczajnej przeszłości: Piotr Semeneńko, urodzony w r. 1814 we wsi Krypno, położonej między Tykocinem a Krzyszynem na Białej Rusi. Dziad jego był unitą i szlachcicem polskim, a ożenił się z kalwinką. Zmuszono go, żeby oddał syna do korpusu paziów w Petersburgu. Tam wychowany i zrusyfikowany, przepisany na prawosławie, odbył następnie kilka lat służby wojskowej, po czym został urzędnikiem cłowym w okolicach Tykocina. Gdy w r. 1814 przyszedł na świat Piotr, zawieziono go do cerkwi parafialnej na chrzest. Przypadek zrządził, że popa tego dnia nie było na miejscu; odniesiono więc dziecię do kapłana katolickiego. W ten sposób Piotruś wracał do katolicyzmu i to w obrządku łacińskim. Następnie w szkole u 00. Misjonarzy w Tykocinie przystąpił po katolicku do Sakramentów świętych. Gdy się o tym dowiedziała babka, kalwinka, zamieszkała w Tykocinie, zbiła chłopca i odesłała do ojca. Ten jednak pomny przeszłości rodu i w duchu utrzymujący jego tradycje, synka pochwalił. Wyprawił go dalej na nauki gimnazjalne w Białymstoku i w Krożach, gdzie skończył szkołę średnią w r. 1829. Studiował następnie w Uniwersytecie Wileńskim, lecz gdy wybuchło powstanie, rzucił studia i poszedł do szeregów, chociaż był tak wątły, że z początku ledwie mógł podawać kule armatnie. Wszakże liczył niecałych 17 lat! Potem na emigracji gorzej się spisywał. Stracił całkiem łaskę wiary i należał do skrajnych najczerwieńszych rewolucjonistów, tak dalece, iż policja francuska ścigała go przez dwa lata bez ustanku z miejsca na miejsce. Przytulił go wreszcie Bogdan Jański, z którym wywiązała się przyjaźń, a skutek był taki, że Piotr Semeneńko, nawrócony, stał się jednym z najgorliwszych katolików na emigracji.
W czerwcu tegoż r. 1835, głównie dzięki rozmowom z Mickiewiczem, przystępował do Sakramentów świętych u Benedyktynów w Solesmes niedaleko Paryża Hieronim Kajsiewicz.
Mickiewicz sięgał myślą najdalej, aż oświadczył jawnie: "Na nic się to wszystko nie zdało, trzeba dla Polski zakonu". Od r. 1835 starano się zebrać fundusze, żeby gdzieś na dalszym przedmieściu wynająć na początek mały domek, w którym zamieszkaliby razem ci z nieżonatych "braci", którzy by mieli ochotę i przekonanie do życia wspólnego, ujętego w pewne wspólne formy. Kierownictwo "domku" powierzono na zlecenie Mickiewicza Bogdanowi Jańskiemu. Otwarto go w popielec r. 1836. Pierwsi wprowadzili się dwaj powstańcy - oficer Kajsiewicz (ów taneczny) z pozyskanym na paryskim bruku przyjacielem, byłym żołnierzem Semeneńką. Kajsiewicz młodszy był od Jańskiego o 12 lat, a Semeneńko jeszcze o jeden rok młodszy. Potem wprowadzali się inni, między nimi był prof. Uniwersytetu Warszawskiego Józef Hube. Jański przesiewał kandydatów, wymagając nastroju ducha i bogobojności wszechstronnej, a obok tego także wyższego wykształcenia naukowego. Trzeba zaś było wyrzec się nie tylko wszelkiej wybredności, lecz nawet najprostszych wygód. "Majątek był tak znaczny, żeśmy bielizny na siennikach nie mieli, sami na targu za kupnem chodzili, sami gotowali z niebezpieczeństwem otrucia się nieraz". Biedota ta złożyła się w r. 1837 na dwa franki, jako składkę, na wznoszony w Krakowie kopiec Kościuszki. Był to prawdziwy "grosz wdowi".
Pogłębiające się życie religijne parło najgorliwszych, by zostać kapłanami; jakoż sześciu z nich wyświęciło się następnie. Pierwszymi byli znowu Kajsiewicz i Semeneńko. Uczęszczali od r. 1836 do istniejącego w Paryżu kolegium św. Stanisława, gdzie uczyli się w spokoju, nawiedzając co niedzielę i czwartek braci pozostałych "w domku" i tak było do lata 1837 r. We wrześniu 1837 r. wybrali się do Rzymu; w następnym - podążyli za nimi Hube i Duński, a w r. 1839 Kaczanowski.
Wyludniał się "domek", bo świtała już myśl, żeby "zjednoczeni bracia" przenieśli siedzibę swą do Rzymu, żeby tam pogłębiali studia teologiczne, i żeby w mieście papieskim kłaść fundamenty pod nowy polski zakon. Nie można było jednak zakonu zakładać, póki się nie miało odpowiedniego grona wyświęconych kapłanów; trzeba było trochę jeszcze poczekać.
Chodziło zaś przy tym o sprawę narodową pierwszorzędnej doniosłości. Stolica apostolska nie była należycie informowana o stanie Kościoła w Polsce pod rządami zaborczymi, zwłaszcza pod rosyjskim. Utraciwszy niepodległość, straciliśmy tym samym własną dyplomację, reprezentantów przy rządach obcych państw, a więc nie mogliśmy też mieć swego ambasadora przy Watykanie. Rzadko kiedy zajechał do Rzymu jakiś biskup polski. Niełatwo było wówczas podróżować w daleki świat, ale jeszcze trudniej było dostać od rządu pozwolenie na podróż do stolicy papieskiej. Lata całe mijały, a kuria apostolska posiadała o Polsce informacji tyle, ile ich udzielił papieżowi... poseł rosyjski. Chodziło więc o to, żeby utworzyć w Rzymie polskie ognisko zakonne, złożone z zakonników o wysokiej inteligencji, które by zasługiwało na zaufanie watykańskiego dworu, a stanowiłoby stałą stację informacyjną. Można by się wyrazić, że chodziło o utworzenie polskiego konsulatu duchownego w Rzymie. Ta myśl kiełkowała równocześnie u kilku osób, bo prawdziwą potrzebę rozumiano powszechnie. Zajęci byli tymi planami świeccy przodownicy katolickiego obozu na emigracji: książę Adam Czartoryski, generał Władysław Zamojski, tudzież Adam Mickiewicz. Równocześnie ktoś kto tamtych wcale nie znał, i ze "zjednoczonymi" spotkał się dopiero po raz pierwszy w Rzymie.
W r. 1838 zapoznał się z tym gronem słynny apostoł Azji i Afryki, jezuita Maksymilian Ryłło, przebywający wówczas czasowo w Rzymie. Imponująca to postać, a jedna z najciekawszych w całej historii w. XIX. Łączyły się w nim wielki rozum z wielką przedsiębiorczością, a żarliwa miłość chrześcijańska z roztropnością. On stał się twórcą wielkiego seminarium generalnego dla misji afrykańskich, tudzież twórcą słynnego następnie uniwersytetu w Bejrucie w Azji Mniejszej. Pochodził z uboższej szlachty polskiej w województwie grodzieńskim powiatu wołkowyskiego, urodzony we wsi Podorosk w r. 1802. Jesienią 1837 r. bawił w Libanie i Palestynie. W wigilię Bożego Narodzenia odprawił mszę świętą przy grobie Zbawiciela w Jerozolimie, a do mszy tej służył mu Juliusz Słowacki. On też nakłonił potem wkrótce tego wielkiego poetę, że się wyspowiadał. Było to na Wielkanoc r. 1838 w Syrii w klasztorze na górze Libanu. Jesienią tegoż roku przybywszy do Rzymu, roztoczył O. Ryłło opiekę nad młodymi księżmi i klerykami polskimi, sposobiącymi się do zamierzonego zakonu; gdyby nie jego przedsiębiorcza roztropność, nie byłoby może środków na osiedlenie się w Rzymie. Świadczą zaś ci patriotyczni zakonnicy, że ks. Ryłło pierwszy obudził w Rzymie sprawę Kościoła polskiego i dzięki jemu Stolica apostolska zwracała odtąd zdwojoną baczność na to, co się w Polsce dzieje i co się dzieje z Polską.
Jak daleko sięgało ramię rosyjskiej policji, znać z faktu, który dziś wydaje się nieprawdopodobny, że nie chciano alumnów z domu Jańskiego przyjąć w Rzymie do seminarium duchownego, bo przeszkadzało temu poselstwo rosyjskie przy Watykanie! W kancelarii tego poselstwa przestudiowano z największą gorliwością wszystkie przepisy i formalności potrzebne, żeby móc być przyjętym do seminarium. Seminaria są z reguły diecezjalne, obliczone na kleryków z tej samej diecezji. Jeżeli kandydat jest z zewnątrz, oczywiście że musi się wiedzieć, z której jest diecezji i żąda się, żeby się wykazać poświadczeniem i zezwoleniem swego biskupa. Tego uczepiło się poselstwo rosyjskie; zwracało uwagę, że przyjęcie naszych sprzeciwiałoby się przepisom kanonicznym itp., słowem Moskale okazali ogromną troskę o rzymskie seminarium, żeby tam wszystko było w porządku. Nasi pochodzili z diecezji pod zaborem rosyjskim, a biada byłoby biskupom polskim, którzy by wydali poświadczenie klerykom, którzy byli oficerami w powstaniu r. 1831. Ostatecznie jednak nasi dali sobie radę, uzyskawszy wszystkie potrzebne formalności u arcybiskupa paryskiego.
Więc przyjęto ich w końcu. Utrzymanie znaleźli, podjąwszy się dozorować dzieci w jednym z rzymskich zakładów sierot. Mieszkali wspólnie, a na mieszkanie i strawę mieli po 15 groszy dziennie na osobę.
Tymczasem nawiązała się korespondencja między ks. Ryłłą w Rzymie a Jańskim w Paryżu. Jański likwidował już stopniowo "domek paryski", z czym łączyły się różne sprawy i interesy wymagające, żeby ktoś na miejscu wszystkiego dopilnował. I o swej osobie chciał Jański postanowić coś ostatecznie. Przez jakiś czas myślał o zakonie Benedyktynów, a czasem o ascetycznych Trapistach. W późniejszych zapiskach o nich ks. Kajsiewicza czytamy, co następuje: "W ciągu tego ruchliwego i kłopotliwego życia w Paryżu wybiegał często do Mortagne, głównego domu Trapistów (zakon reguły najsurowszej), otrzymał był nawet dla nas (tj. dla Braci Zjednoczonych) affiliację (tj. udział) do modlitw i zasług tego pokutującego zgromadzenia. Ostatniego roku (1839) zabawił tam do trzech miesięcy". Zapiski jego, tyczące się osobistych potrzeb duszy i przyszłości zgromadzenia dowodzą, jak głęboko czuł i widział. "Post ciągły w domach Trapistów; modlitwy długie i gorące - bo kiedy się Bogdan modlił, zapalał się cały na twarzy; wszystko to, tucząc duszę, musiało wycieńczyć ciało. Nareszcie pod jesień 1839 r. w podróży do kolegium Juilly w okolicach Paryża, gdzie był paru rodaków umieścił, przemokły do nitki i zaziębiony wrócił z katarem, który się rychło w suchoty przemienił". W tym stanie zdecydował się na trudną i daleką podróż (pamiętajmy, że kolei żelaznych jeszcze nie było).
Zamierzając zabrać się do systematycznych studiów teologicznych, postanowił dokonać tego w Rzymie, pośród tych kilku swych "Braci Zjednoczonych", którzy już dostąpili święceń kapłańskich. Przybył do wiecznego miasta w r. 1840, lecz tak już osłabiony chorobą, iż dla lekarzy widoczne było, że to już początek końca. On sam, jak zwykle bywa przy chorobach piersiowych, ani przypuszczał, żeby z nim miało być tak źle. Jak świadczą dalej zapiski ks. Kajsiewicza, "siłę i pogodę umysłu obok słodyczy serca zachował do końca. Jeśli na chwilę drażliwość czysto nerwowa go podchwyciła, sam się niejako sobie dziwił i uderzając ręką w czoło, mówił: co się też ze mną dzieje? Doktor, który obok przybyłego brata Terleckiego (lekarz zakonnik) go leczył, tak się w chorym rozmiłował, że nie miał serca pomimo próśb naszych ostrzec go o bliskiej śmierci. Gdy w końcu jeden z naszych to uczynił, nie zmieszał się bynajmniej: Nie od dzisiaj - rzekł - myślę o śmierci: od dawna się do niej sposobię; nie sądziłem jednak, żeby już tak była blisko. A. potem z rodzajem łagodnego żalu dodał: czemuż mnie doktor nie ostrzegł, kiedym go o to prosił. Niezwłocznie zaczął dyktować ostatnie swe rozporządzenie. Ostatnie namaszczenia i Przenajświętszy Sakrament przyjął z wielką pobożnością i przytomnością, która go jednak rychło opuściła. Skonał łagodnie nad ranem dnia 2 lipca (1840 r.) w dzień Nawiedzenia Matki Boskiej, wśród klęczących wokoło i łzawo się modlących braci".
Zwłoki jego pogrzebano na cmentarzu przy kościele Świętego Wawrzyńca (przybyło tam następnie grobów polskich). Wydano wizerunki litografowane świątobliwego Bogdana a opatrzono je z całą słusznością następującym napisem.
"Śp. Bogdan Jański, pierwszy pokutnik jawny i apostoł emigracji polskiej we Francji".
Charakter i zasługi Jańskiego określił wybornie Semeneńko, mieniąc go mężem ze wszech miar niepospolitym; nazywał go gwiazdą-zwiastunką, pochodnią wskazującą drogę, posłańcem z góry, aniołem przewodnikiem, wielbiąc w nim duszę wielką, niezłomną, niczym niezachwianą, jasną, czystą i pogodną.
Pozostali bracia, pokończywszy wyższe studia teologiczne, i uzyskawszy nawet stopnie doktorskie, spragnieni ostatnich święceń i godności kapłańskiej - natrafili jednak na nowe niespodziewane trudności. Odczuwali znów długą rękę ambasady rosyjskiej w Rzymie. Robiono istne studia wokół formalności, żeby ich wyszukać i nagromadzić jak najwięcej, ażeby zamiary Jańskiego rozbiły się o jaką formalność. Zręby zakonu były gotowe jeszcze za życia Jańskiego, w r. 1839, a tymczasem oni nie mogli otrzymać święceń kapłańskich! Pochodzili niemal wszyscy z zaboru rosyjskiego, byli więc oficjalnie poddanymi cara i w tym ambasada rosyjska znajdywała usprawiedliwienie, że się nimi tak mocno interesuje. Ze strony rosyjskiej robiono w Rzymie przedstawienia, że powołanie duchowne jest u nich tylko pozorem, żeby tym lepiej ukryć spisek, że to nie jest sprawa kościelna, lecz polityczna, bo to sprzysiężenie chcące nadużyć powagi Kościoła, żeby pod szatą kapłańską móc bezpieczniej spiskować przeciw carowi. Podniesiono więc znów kwestię, że oni nie mają diecezji, że nie posiadają żadnej przynależności kościelnej itp. Trudno dziś dać temu wiarę, że wstrzymano im święcenia przez dwa lata i dopiero w r. 1841 mogli zostać kapłanami. Kancelarie papieskie nie chciały wywoływać niechęci rządu rosyjskiego, a to w obawie, żeby nieprzyjaźń caratu nie dała się we znaki Kościołowi polskiemu pod rosyjskim zaborem.
Nadeszły jednak niebawem z Polski groźne wieści. Prześladowanie religii już tam szalało! Starano się ukryć ten stan rzeczy przed Europą, jednakże wiadomości zaczęły po jakimś czasie przenikać za granicę i dotarły do dworu papieskiego. Następowała stopniowa zmiana zapatrywań na Rosję; w otoczeniu Ojca św. zyskiwali Polacy więcej życzliwości i zaufania, skoro się okazała ich wiarygodność, a wyszła na jaw przewrotność i kłamliwość agentów ambasady rosyjskiej.
W r. 1839 car zniósł urzędowo unię na Rusi i Litwie w tzw. krajach zabranych, tj. w prowincjach dawnego państwa polskiego poza Kongresówką. Gwałt przygotowywany był w tajemnicy, podczas gdy w Watykanie kołatano, żeby władze papieskie nie zezwalały na wyświęcenie kilku starszych już wiekiem kleryków polskich, bo to będzie dopomaganiem polskim spiskowcom! Trzeba było przeczekać niemało przykrości, zanim się poznano na tej przewrotności. Lecz gdy wreszcie otrzymali święcenia w r. 1841, spotkał tych przewodników polskich odrodzenia religijnego z innej strony ciężki cios: Mickiewicz się odwrócił. Niedawno jeszcze utrzymywał stosunki jak najprzyjaźniejsze z ks. Kajsiewiczem i wypisał dla niego szczery pogląd na swe życie, istną spowiedź generalną na piśmie! Dla usposobienia naszego największego poety znamienne są słowa z listu do dawnego swego profesora z Wilna, sławnego historyka Lelewela: "na katolicyzmie trzeba grunt położyć". A tymczasem w r. 1841 zaczął się przykry rozdźwięk z Kościołem, a to z powodu sekty Andrzeja Towiańskiego.
Mickiewicz czuł zawsze wielką skłonność do mistycyzmu. Najtrudniejsza to część teologii, dostępna tylko dla gruntownych jej znawców, bo inaczej łatwo pobłądzić na zawiłych ścieżkach mistyki. A Mickiewicz był przecież w tej dziedzinie tylko samoukiem. Od dawnych jeszcze lat czytywał rozmaitych autorów mistycznych, nie posiadając należytego przygotowania teologicznego. Na emigracji w Paryżu napisał największe arcydzieło polskiej poezji "Pana Tadeusza" i to był ostatni jego poemat. Przestawał pisać pod wpływem mistyki. W roku 1835 wyraził zapatrywanie, że w przyszłości "trzeba będzie być świętym, żeby być poetą; trzeba będzie natchnienia i wiadomości z góry o rzeczach, których rozum powiedzieć nie umie... Te myśli często budzą we mnie żal i ledwie nie zgryzotę, często zdaje mi się, że widzę ziemię obiecaną poezji, jak Mojżesz z góry, ale czuję, żem niegodzien zajść do niej".
Nie on jeden uprawiał mistykę po swojemu. W Polsce porozbiorowej nieszczęśliwy stan kraju kazał wielu umysłom szukać w tym ulgi. Niestety, nie brakło takich, u których był chaos w głowie i którzy sami nie wiedzieli, czego chcą. Do takich należał Andrzej Towiański, były asesor sądu głównego w Wilnie, który uroił sobie dziwaczne wyznanie wiary. Według niego dobre i złe duchy całymi gromadami znajdują się wszędzie na ziemi. Nauczał też wędrówki dusz, że tedy człowiek żyje kilka razy (nawet kilkanaście i choćby kilkadziesiąt razy), a każde nowe "wcielenie" stanowi czyściec tu na ziemi za winy życia poprzedniego. O sobie zaś twierdził śmiało, że ma bezpośrednie objawienie od Boga i misję do Polski od Ducha Świętego.
Towiański wybrał się z Wilna w wielką podróż misyjną, Próbował najpierw pozyskać dla swych pomysłów arcybiskupa gnieźnieńskiego, ks. Dunina, potem naczelnego wodza z r. 1831 generała Skrzyneckiego, ale nadaremnie. Przyjechał wreszcie do Paryża, aby pozyskać Mickiewicza i to mu się niestety powiodło. Poznali się w szczególnych okolicznościach. Gdy Towiański zapukał 30 lipca 1841 r. do mieszkania Mickiewicza, zastał chorą Celinę Mickiewiczową, żonę poety i zaraz oświadczył, że ją wyleczy. I rzeczywiście wyleczył. Było to działanie tzw. sugestii, znanej dziś dobrze uczonym lekarzom, a Mickiewicz uważał to za cudowne wyleczenie. Umysł wielkiego człowieka był tak skołatany, tak przygnębiony, iż utrzymywało go tylko mistyczne zagłębianie się, z początku według własnych wyobrażeń, a potem oddał się Towiańskiemu.
Wielką to było boleścią dla tych naszych księży w Rzymie, którzy spełniali właśnie dawną myśl Mickiewicza. W niedzielę wielkanocną 1842 r. składali w katakumbach św. Sebastiana w Rzymie tzw. śluby proste, zanimby reguła ich ustaliła się i zyskała uznanie papieskie (co nastąpiło dopiero w r. 1850). Nazwali się Zmartwychwstańcami z myślą o zmartwychwstaniu Polski, a za główne swe zadanie przyjęli "by przyczynić się do urządzenia społeczeństwa po chrześcijańsku". Tymczasem "generalnym przełożonym" został ks. Smolikowski, następnie zaś pierwszym generałem ks. Semeneńko. Ten miał w r. 1842 w Brukseli rozmowy z Towiańskim, a gdy spełzły na niczym, tegoż jeszcze roku wydał drukiem rozprawę przeciw towiańszczyźnie.
Tak powstał i urządził się drugi z kolei polski zakon. Nie zapominajmy, że pierwszymi byli Marianie, dzieło ks. Papczyńskiego, kapelana z odsieczy wiedeńskiej Sobieskiego. Istniał ten zakon nadal, lecz borykał się z najfatalniejszymi warunkami i zaczął zanikać.
Zakon Marianów, błysnąwszy takimi dwiema gwiazdami jak bł. Papczyński i Wyszyński, potem jednak szczęścia nie miał, a w r. 1715 biskup poznański Rostkowski rozwiązał nawet zgromadzenie, lecz następca jego, Jan Tarło, sam dopomógł do wznowienia. Zebrało się w r. 1722 jeszcze 12 ojców, którzy wybrali generalnym przełożonym O. Andrzeja Deszpota, Czecha, a ucznia jeszcze bł. Papczyńskiego. Cudzoziemcy poczynają się zgłaszać do zakonu w samej Polsce; "po kilku Francuzów, Włochów, Węgrów, ale najwięcej Czechów; wielu z nich położyło duże zasługi na najwyższych urzędach zakonnych, niektórzy też odznaczyli się wysokim stopniem świętości".
Trzy klasztory Marianów powstałe w Portugalii, zamknął rząd tamtejszy, usposobiony antyreligijnie, w r. 1834. W Polsce za to powstało jedenaście klasztorów. Dzieliły one ogólne losy całego kraju. Należy się tu pełne czci wspomnienie O. Tadeuszowi Białowieskiemu, który "prawdziwie cierniste miał życie. Przez 32 lata sprawował rządy jako generał zakonu, w czasach tragicznych dla naszej Ojczyzny od 1793 do 1829. Dał w tym czasie dowody męstwa, wytrwałości i pokory, zmarł w opinii świętości 1832 r." A drugi po nim następca, O. Stanisław Porzycki "przez 58 lat swego życia zakonnego nieznużenie pracował na różnych stanowiskach, jako kaznodzieja, prezydent klasztoru w Skórcu (na Podlasiu), gdzie wiele przyczynił się do jego rozwoju, sekretarz zgromadzenia, prokurator i przełożony generalny (1835-1844). Z urzędu tego zmuszony był zrezygnować pod naciskiem rządu rosyjskiego, a następnie jedenaście lat spędził na wygnaniu". Umarł w r. 1863.
Kasatę urzędową przetrwał jedynie klasztor w Mariampolu, zwanym Staropolem przed przybyciem tam Marianów.
Specjalnością Marianów miały się już pod koniec XVIII w. stać szkoły parafialne i misje ludowe. Wykonywano te plany nader energicznie, lecz "rozbiory i coraz bardziej pogarszający się stan kraju stanęły temu na przeszkodzie". Trzeba było wiele wysiłku, by jako tako utrzymać się na powierzchni. Niejeden też z 00. Marianów był więziony za sprzyjanie powstaniu 1831 r., niejeden skazany na Sybir.
Spośród oficerów powstania listopadowego poznaliśmy już trzech mężów świątobliwych: Hieronima Kajsiewicza, Piotra Semeneńkę i Karola Antoniewicza. Czwartym w tym gronie jest Józef Szwermicki, pochodzenia szlacheckiego z województwa białostockiego, urodzony w r. 1812 we wsi Iglówce powiatu mariampolskiego. Wstąpił do wojska polskiego, licząc niecałych 18 lat, a w kampanii r. 1831 odniósł ciężką ranę. Nie udaje się na emigrację, lecz w dwa lata potem w r. 1833 wstępuje do Marianów i obiera sobie imię zakonne Krzysztof. Był więc ten mąż Boży najbardziej i najwcześniej uświadomionym katolikiem z bojowników r. 1831. Nie potrzebował przechodzić dopiero wątpliwości i dochodzić prawdy, od której się nigdy nie oddalił.
Z początku pracuje ks. Szwermicki w Goślinie na Podlasiu, następnie chlubnie spełnia urząd kapelana w zakładzie głuchoniemych w Warszawie, skąd przenosi się w rodzinne strony i obejmuje urząd prezydenta w mariampolskim klasztorze. Bardzo wykształcony, miłej powierzchowności, niezwykłej kultury umysłu i serca, dziwny wpływ wywiera na wszystkich, szczególnie zaś na warstwy oświecone narodu. Magiczny wpływ wywierał na młodzież litewską w kierunku religijnym i patriotycznym. Działalność jego nie dogadzała rządowi rosyjskiemu. Uwięziono go w r. 1846 i przez trzy lata trzymano w osławionej Cytadeli warszawskiej, nie wiedząc, jak się do niego zabrać, o co wytoczyć mu sprawę. Wreszcie przestano sobie zadawać trud i wystąpiono przeciw niemu z zarzutem - już po 18 latach - że brał udział w powstaniu listopadowym i w r. 1849 zesłano go na Sybir. Już nigdy nie wrócił do Ojczyzny, gdyż miał się stać "apostołem Syberii".
Na Sybirze apostołuje Buriatom, Jakutom, Mongołom, a nie bez skutku. Ale zasadnicza część jego pracy tyczyła się chrześcijan, nawet prawosławnych Rosjan. "Promienna postać O. Szwermickiego wywiera nieprzeparty wpływ na Rosjan. Wielu z nich przyjmuje potajemnie wiarę katolicką, owszem, jak powiadają, sam generał gubernator Murawiew, sekretnie w ręce jego składa wyznanie wiary katolickiej".
W roku 1851 został ks. Szwermicki proboszczem irkuckim. "Parafia ta obejmowała przestrzeń dwa razy większą od całej Europy (nie licząc Rosji), bo pół Syberii. Większą część roku poświęca na podróże pasterskie. Usiłuje dotrzeć do każdego zakątka, gdzie przebywało choćby kilku polskich zesłańców, pociesza ich, umacnia w wierze, chroni od rozpaczy, przepowiadając zmartwychwstanie Polski; wspiera ich materialnie i wstawia się za nimi do władz syberyjskich, które świątobliwego zakonnika otaczały czcią niezwykłą". Uważano go za świętego; to pewne, że miała w nim zajaśnieć nowa wielka gwiazda świątobliwości. O dalszych jego czynach będzie mowa w rozdziale 30.
Zmartwychwstańcy zaś rośli w znaczeniu w stolicy chrześcijaństwa i wobec papieskiego dworu. Obecnością swoją w Rzymie oddawali znaczne usługi sprawie polskiej. Zyskali w r. 1846 bardzo wybitnego nowego członka w osobie ks. Aleksandra Jełowieckiego. Z księdzem Kajsiewiczem i Semeneńką stanowili we trójkę jakby "tajną ambasadę polską przy Watykanie".
Tak było w Rzymie, a tymczasem w kraju ten r. 1846 miał nam przynieść dużo nieszczęścia. Lecz cofniemy się teraz nieco w opowiadaniu, żeby zdać sobie wpierw sprawę z prześladowania unii, zniesionej carskim ukazem w r. 1839.