Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Mickiewicz nazywa Polskę "Chrystusem narodów". Zastanawiał się, jak wytłumaczyć tak straszną niesprawiedliwość dziejową, jak rozbiory Polski i prześladowanie narodu polskiego. Zatopiony w mistycyzmie, nabrał przekonania, że naród nasz wydany jest przez Opatrzność na mękę jako ofiara zadośćuczynienia za grzechy polityczne Europy, za jej odkupienie, co gdy nastąpi, będziemy mogli odzyskać niepodległość. Bardzo to poetycznie było powiedziane, lecz całkiem błędne, bo przecież niedobrowolnie utraciliśmy niepodległość; porównywanie się zaś z Chrystusem Panem brzmiało wzniośle, lecz niejednemu mogło się wydawać bluźnierstwem. Do takich należał właśnie ks. Hieronim Kajsiewicz, który wyrobił się na znakomitego teologa. Ten odparł, że jeżeli mamy w Piśmie świętym szukać zestawienia dla niedoli naszej, Polska nazwana być może nie Chrystusem, lecz Hiobem pośród narodów. Niestety zestawienie z Hiobem było trafne i z roku na rok coraz trafniejsze. Rozdział poprzedni dostarczył dość dowodów, ten zaś dostarczy jeszcze straszniejszych.
Z zaboru rosyjskiego przeniesiemy się do austriackiego, a przyjrzyjmy się głównie stosunkom na wsi. Były przeraźliwe. Oświata ludowa w Polsce upadała coraz niżej. Żaden rząd absolutny nie pragnął oświaty ludowej i szkół wiejskich nie zakładał. W Galicji brał rząd do wojska (na lat 12) każdego włościanina, o którym dowiedziano się, że uczył się czytać i pisać, bo uważano takiego za niebezpiecznego, za rewolucjonistę chłopskiego.
Lud w Kongresówce, najbardziej oświecony do roku 1830 (bo najdłużej pozostawał pod rządami polskimi), zaczął cofać się w oświacie. Cóż dopiero w Galicji, która była pod obcym rządem już od r. 1772. Księża szerzyć oświaty nie mogli, bo każdy kapłan, który by się tym zajmował, był prześladowany przez rząd, jako podejrzany o "czynności rewolucyjne".
Z ciemnotą łączyła się straszliwa nędza. Wszystkie stany zubożały. Przyrost ludności wiejskiej gniótł się znowu we wsi rodzinnej, nie znajdując zarobku i zajęcia w sąsiednich ubożejących miastach i miasteczkach. Ludzi we wsi było tyle, że połowa wystarczyłaby na obrobienie gruntów; lud nauczył się więc mimo woli lenistwa, a nie mając dostatecznego zajęcia na cały dzień, szukał zatrudnienia w karczmie i tak szło wszystko coraz gorzej. Dwór ubożejący dawał coraz mniej zapomóg, a chłop zapomogi coraz częściej potrzebował i zaczynała się wzajemna niechęć chaty i dworu.
Ta niechęć podobała się ogromnie rządowi austriackiemu, który zaczął rozdmuchiwać zły ogień jeszcze bardziej. Kiedy w r. 1844 szlachta galicyjska wniosła do tronu prośbę o uwłaszczenie, nie dostała jasnej odpowiedzi, bo wtedy nastałaby zgoda chaty z dworem, a rządowi chodziło o to, żeby dwie rolnicze warstwy społeczeństwa, warstwy u nas najważniejsze (jako w kraju rolniczym) były wrogo nastawione przeciwko sobie. Od tego byli po wsiach osobni urzędnicy cesarscy, zwani justycjariuszami i mandatariuszami, do sądownictwa i administracji wiejskiej.
Sprawowali swój urząd w tak; sposób, iż umyślnie jątrzyli. chatę przeciw dworowi. Chodziło o to, żeby lud upatrywał w urzędniku austriackim swego opiekuna, do którego można. pójść ze skargą na dwór, w dziedzicu zaś swego gnębiciela.
Z tego jątrzenia miały wyrosnąć przeraźliwe stosunki i okrutne wydarzenia, które z największą przykrością tu opisać musimy. Na fatalnym tle jaśniały tym bardziej dusze świątobliwe, krzątające się koło poprawy stosunków a wśród nich na pierwszym planie dwóch kapłanów z opinią świętości: Jezuita Karol Antoniewicz i proboszcz wiejski Wojciech Błaszyński.
Karol Antoniewicz był synem adwokata lwowskiego, który był zarazem ziemianinem. Posiadał wieś Skorzawę w okręgu żółkiewskim. Była to rodzina ormiańska.
Ormianie, lud kupiecki, z Azji Przedniej, szerząc swój handel do Europy, odkryli nową drogę handlową od ujścia Dniestru w górę tej rzeki do granic państwa polskiego. Założyli własną osadę handlową we Lwowie i potem jeszcze kilkanaście innych, mniejszych. Posiadając odrębny obrządek, pozakładali własne parafie, a biskupowi ich we Lwowie przyznała Stolica Apostolska godność arcybiskupa. Ci przybysze ormiańscy stali się prawymi obywatelami Polski i zlali się najzupełniej z polszczyzną. Od wielu już pokoleń obrządek stanowi jedyną różnicę pomiędzy Ormianinem polskim a resztą Polaków: a starożytny obrządek ten otaczany czcią i szacunkiem.
Karol Antoniewicz przyszedł na świat we Lwowie w r. 1807 a chował się w Skwarzawie pod opieką matki. Dla jej wielkich cnót porównywał ją potem Karol nieraz do św. Moniki, a zawdzięczał jej tym więcej, skoro ojca utracił w 16 roku życia. Studia gimnazjalne i prawnicze odbył we Lwowie i miał je uzupełnić W Wiedniu. Wybrał się tam jesienią roku 1831, a w drodze. wstąpił do Krakowa. Tam dowiedziawszy się o wybuchu powstania "listopadowego" zmienił kierunek podróży z szosy wiedeńskiej na warszawską i wstąpił zaraz do wojska polskiego. Odbył kampanię jako oficer w korpusie generała Dwernickiego. Potem osiadł w. dziedzicznej Skwarzawie, a w r. 1833 ożenił się z kuzynką wujeczną, Zofią z Nikorowiczów. Mieli pięcioro dzieci, lecz oto każde po czterech do pięciu miesiącach zapadało ciężko na zdrowiu i wszystkie, jedno po drugim, poumierały. Nad trumną ostatniego dziecka powiedzieli sobie, że odtąd poświęcą życic tylko służbie Bożej i miłości bliźniego.
Antoniewiczowie zamieniali się w rodzinę zakonną. Matka od kilku już lat mieszkała "na dewocji" u lwowskich Bernardynek. Młodzi, żeby być blisko matki, przenieśli się także do Lwowa. Tam Zofia chodziła co piątek na usługi do szpitala Szarytek, a wkrótce złożyła za zgodą męża wstępne śluby Szarytek. Zostać całkiem zakonnicą mogłaby, o ile i mąż także wstąpiłby do jakiegoś klasztoru. Było to postanowione, lecz Zofia tego nie doczekała, zgasłszy r r. 1839, pochowana w habicie Szarytki. Młody zaś wdowiec, liczący zaledwie 32 lata wybrał się do jezuickiego nowicjatu w Starej Wsi na Podkarpaciu.
po prymicjach we Lwowie w r. 1844 udał się do klasztoru w Nowym Sączu i tam wypadło mu mieć pierwsze kazanie przy zakładaniu bractwa wstrzemięźliwości, a w tej właśnie dziedzinie miał potem zasłynąć tak dalece, iż nazywano go "chorążym trzeźwości". Doniosła to była sprawa! Żydzi uważali to za "antysemityzm" i domagali się "opieki" rządu przeciw bractwom wstrzemięźliwości, robiąc donosy na zajętych przy tym księży, że w bractwach tych uprawia się politykę, buntowniczą! Wywiązała się walka na ostre, a chłop szedł nieraz z Żydem przeciwko księdzu! Taka była ciemnota i taki brak moralności u rozpitego ludu. Nie sprzyja też moralności nędza, a właśnie szczególnie ciężkie były lata 1844 i 1845 z powodu strasznych powodzi. Ksiądz Antoniewicz jeździł z płomiennymi kazaniami, wzywając do składek na włościańskich powodzian. Powódź zatapiała oczywiście jednako mienie dworskie i chłopskie, ale dwory nie szczędziły pomocy z tego co im zostało. Zdawało się, że z tej wspólnoty klęski wytworzy się poczucie wspólności interesów i jakiś wspólny ruch rodaków obydwóch warstw rolniczych, a bractwa trzeźwości wyprowadzą lud z nędzy i z niewoli karczmarzy żydowskich.
Ale rząd nie chciał zgody chaty i dworu i nadeszły z Wiednia surowe nakazy do urzędów, żeby nie dopuszczać do żadnej współpracy dziedziców z chłopami. Zaczęła się propaganda starostów z poparciem Żydów, udzielająca pouczenia, że chłopi są cesarscy a "tylko panowie są Polaki".
Tymczasem pewna część emigracji we Francji wmieszała się w tok sprawy polskiej w sposób fatalny. Potworzyły się tajne stowarzyszenia w całej niemal Europie przeciw wpływom Metternicha, a związki te obrały sobie sprawę polską za przedmiot rozgłosu. Głoszono, że zrzuci się rządy absolutne, że zapanują wszędzie konstytucje a nawet republiki, powinno tedy wybuchnąć w Polsce powstanie, żeby dopomóc tym ruchom międzynarodowym i nawzajem od tych spisków otrzymać pomoc do odnowienia niepodległości. I rzeczywiście Stronnictwo Demokratyczne paryskiej emigracji zajęło się przygotowywaniem powstania. Sądzili, że wciągną lud wiejski, jeżeli każdemu chłopskiemu powstańcowi przyrzeknie się pięć morgów na własność. Ostatecznie ustanowiono w Krakowie rząd powstańczy na wszystkie trzy zabory i wyznaczono termin powstania na dzień 21 lutego 1846 r.
W Wiedniu coś przeczuwali. Na trzy tygodnie przed terminem powstania zagarnęli Austriacy maleńką republikę krakowską, istniejącą od r. 1815 i wcielili do swego cesarstwa. Odwołano wtedy powstanie, ale nie wszędzie doszedł ten rozkaz na czas i przez to nieporozumienie wybuchły we wszystkich trzech zaborach krótkie ruchawki. W Galicji miało się to skończyć w sposób straszny.
Starostowie austriaccy rozpuścili pogłoskę, że "panowie" buntują się przeciw cesarzowi, ponieważ cesarz chciałby znieść pańszczyznę, a panowie nie chcą i postanowili wymordować lud wiejski. Nie ma takiej bredni, w którą nie uwierzyłby ciemny tłum. Nie pomyślał chłop, jak się to zgadza jedno z drugim, że szlachta chce mieć pańszczyznę dla siebie, ale zabiera się do wymordowania tych, którzy właśnie mają pańszczyznę odrabiać.
Starosta tarnowski, przeklętej pamięci Breindl zebrał chłopów, popił ich i kazał ruszyć przeciw oddziałowi powstańców, zbierającemu się pod Tarnowem. Od tego zaczęła się w zachodniej Galicji straszna jakby wojna domowa ze zbójeckim piętnem kainowskim. Na naradzie we Lwowie postanowiono urządzić rzeź szlachty przez włościan. Zaborcy rozumowali, że w ten sposób zapobiegnie się na przyszłość powstaniom, a narodowość polska będzie złamana najzupełniej, gdy Polacy sami pomiędzy sobą nastawać będą jedni na drugich. I zaczęto w austriackich urzędach płacić za trupa polskiego szlachcica po 25 guldenów potem tylko po dziesięć, później coraz mniej. Pozwalano przy tym rabować dwory. Działy się podczas tej rzezi przeraźliwe rzeczy, wołające o pomstę do Boga. A gdy ciemna i pijana tłuszcza zasmakowała we krwi i pożodze, zaczęły zbójnickie bandy po szlachcie zabierać się do księży i zmawiały się na rabowanie miast.
Działo się to za namiestnictwa arcyksięcia Ferdynanda d'Este, kiedy prezydentem gubernialnym był Krieg von Hochfeld, za pomocą starostów Milbachera we Lwowie, Breindla w Tarnowie, dyrektora policji lwowskiej Sachera Masocha, starosty wadowickiego Losertha, bocheńskiego Berndta i innych przez ręce ciemnych pijaniców Szeli z obwodu tarnowskiego, Janochy z sądeckiego, Ryndacha z jasielskiego, Korygi z bocheńskiego. Za rzeź dokonaną wśród najohydniejszej nikczemności, jakiej kiedykolwiek świat był świadkiem, rząd rozdawał następnie pensje i ordery. Szela dostał złoty medal z napisem: Bene merenti (tj. dobrze zasłużonemu) i bogate gospodarstwo włościańskie w dobrach kameralnych na Bukowinie. W Galicji osiąść nie mógł i sam zresztą nie chciał, bo włościanie opamiętali się wkrótce ze swego oszołomienia i wyrzuty sumienia poczęły się odzywać. Tylko figury urzędowe żadnych wyrzutów nie doznawały, a wiceprezydent gubernialny hr. Leżansky świadczył Szeli, że to człowiek "niepospolity i zasłużony krajowi". Ale księdza Serwatowskiego, profesora seminarium duchownego w Tarnowie, gdy wspominał chłopom popełnione zabójstwa, usunięto natychmiast z posady tarnowskiej i przeniesiono aż do Linzu, żeby nie był "szkodliwy".
Działy się nikczemności nad nikczemnościami a rozbestwione, pijane bandy zadawały śmierć dziedzicom po dworach sposobami niezmiernie wymyślnymi, wśród wyszukanych tortur tak okrutnych, że zrozumieć nie sposób, skąd nawet w pijanych głowach mogły się rodzić takie szatańskie pomysły. A gdy z Podgórza pod Krakowem (dziś przedmieście) wyruszyła procesja w stronę miasteczka Gdowa, w którym było jedno z ognisk rzezi, nie pomogły ni obrazy święte, ni chorągwie kościelne, rozpite chłopstwo rzuciło się i na procesję!
Rządowi chodziło o zniszczenie organizacji powstańczej oraz nieprzyjaźń pomiędzy chatą a dworem, ale żeby kawał kraju zamienił się na zbójectwo tego było nawet rządowi austriackiemu za dużo. Wojsko rozpędziło w kilka dni zbójecki motłoch. Czemuż nie zrobiono tego od razu? Wyjaśnienie znajdziemy w manifeście cesarza Ferdynanda z dnia 13 marca 1846 r., w którym dziękuje ludowi wiejskiemu za "wierność okazaną dla tronu". Ale pańszczyznę rząd zostawił.
Kościół nie mógł milczeć wobec tej całej przeraźliwej nikczemności rządu, ani też pozostawić ludu w takiej ciemnocie moralnej. Całe duchowieństwo solidaryzowało się z ks. Serwatowskim. Powzięto myśl misji generalnych. Odznaczyli się wówczas 00. Jezuici, a wśród nich na pierwsze miejsce wysunęła się świetlana prawdziwie postać ks. Karola Antoniewicza. Można powiedzieć, że od tych misji zaczęła się nowa era w dziejach ludu wiejskiego w zaborze austriackim.
Misje objęły pewne okolice ówczesnych obwodów sądeckiego, tarnowskiego i bocheńskiego a trwały pół roku od Wielkiejnocy do końca września 1846 r. Misjonarze podzielili pomiędzy siebie całą tę połać Małopolski, jeżdżąc zazwyczaj po dwóch. Objazd, w którym uczestniczył ks. Antoniewicz miał 15 głównych postojów: Brzany, Bobowa, Bruśnik, Ciężkowice, Lipnica, Gromnik, Wilczyska, Podole, Rożnów, Korzenna, Tropie, Staniątki, Brzeźnica, Nagoszyn, Wiewiórka. Wyjazd nastąpił z Nowego Sącza, z kolegium 00. Jezuitów, cieszącego się wielką powagą. Budziły się w ks. Antoniewiczu obawy i wątpliwości, czy podoła tak trudnemu zadaniu, ale powiedział sobie, iż "na te pytania jedna pocieszająca odpowiedź, że taka była wola starszych, a tym samym wola Boska".
Misja trwała z reguły 8 dni na jednym miejscu, niekiedy jednak przeciągała się. Do każdego miejsca misyjnego ciągnął lud z procesjami z okolicy, nawet po kilka mil. Spowiadano się i komunikowano zazwyczaj do dziesiątej w nocy i jeszcze po misji musieli zostawać księża, którzy do pomocy Jezuitom się zjeżdżali, żeby wysłuchiwać setki takich, którzy się do spowiedzi jeszcze nie zdołali docisnąć. Ale pierwszy dzień misji nie zawsze bywał miły. W takim np. Bruśniku zanosiło się na ponowne rozruchy i "musiano o wojsko prosić dla zapobieżenia dalszym bezprawiom". A jednak z pomocą Bożą misja przyniosła tam nadzwyczajne owoce.
Władza zakonna kazała potem ks. Antoniewiczowi sporządzić spis tych misji na piśmie; wydano je drukiem. Korzystając z tego, możemy towarzyszyć myślą wielkiemu apostołowi chłopów dzień po dniu, od wsi do wsi. Podamy tu nieco wyjątków z tych opisów, będziemy nawet chętnie używali jego własnych słów. Rzecz prosta, że znajdzie się tu drobna tylko cząstka z jego zapisek dla przykładu.
Przede wszystkim zadajmy sobie pytanie, co ten lud robił, a zobaczymy, że zachował się, jakby pozbawiony rozumu. Co ksiądz Antoniewicz zastał? Nie sądźmy, że była to zemsta ludu za złe obchodzenie się z nim! Właśnie, że pierwszymi ofiarami byli najlepsi ludu przyjaciele i dobrodzieje! Ci bowiem byli rządowi najbardziej nienawistni. Bandami kierowali płatni zbirowie (łajdaków wszędzie można znaleźć) i ci tak manewrowali, że gdzie lud okazywał przywiązanie do dworu, prowadzili taką gromadę o kilka mil dalej, a do wsi zgodnej nasyłano chłopów całkiem obcych, z dalszych okolic. Padali ofiarą najszlachetniejsi opiekunowie włościan. Ksiądz Antoniewicz tłumaczy tę zagadkę w sposób następujący:
"Ten lud nie mógł pojąć i wierzyć temu, aby mógł kto dla kogo bez własnego interesu się poświęcić, aby mógł kto kochać".
Pod Bobową "młody pan, wróciwszy z zagranicy, żył spokojnie pośród swoich poddanych, od których powszechnie był kochany i zasługiwał na tę miłość". Pozostawał więc spokojnie w domu, gdy niespodziewanie go napadnięto, a gdy powracał po jakimś czasie do przytomności, trzy razy go dobijano, aż w końcu dobito, pokaleczywszy wszystkie członki.
W Bruśniku dziedzic cudem prawie tylko uszedł śmierci, chociaż był cały ranami pokryty. Najokrutniejszym okazał się człowiek, "któremu same dobrodziejstwa świadczył". Gdy potem prosił na klęczkach o przebaczenie, pytany o przyczynę, czemu dobrodzieja swego katował, odpowiedział w te słowa: "Ja nie wiem sam co się ze mną stało. Ja nie wiem, ale żeby mi kazano było ojca swego zabić, byłbym uczynił". A więc: kazano mu? Któż kazał?
Ileż wypadków mordowania dzieci! Jeżeli nieszczęśliwej matce, której męża zabito (torturując go na jej oczach) udało się gdzieś dziecko skryć, przetrząsali wszystko od góry do dołu, szukali w mieszkaniach służby folwarcznej, gonili po całej wsi, czy jaka litościwa kobieta nie przechowuje dziatek, a jeżeli znaleźli, mordowali drobne dzieci w taki sposób, iż pióro wzdryga się opisywać szczegóły. Na Podolu chcąc zmusić matkę, żeby wskazała, gdzie ma pieniądze, "porywają dziecko i wrzucają w piec piekarski na rozżarzone węgle".
W sposobach rabowania znać dzikość, ale też głupotę, co się zowie: "podłogę rąbią, piece rozwalają, obicia ze ścian zdzierają, rozkładają wielki ogień i palą wszystkie książki i papiery, a zabrawszy wszystko co było do wzięcia: sukno, srebro, bieliznę, opuszczają dwór, aby inne tymże sposobem poniszczyć budynki. Wielkie zapasy wódki (po gorzelniach) wypuszczają, zboże częścią zabierają częścią w wodę i bagniska wysypują. Stadninę, bydło rozdzielają pomiędzy siebie, ale jeszcze krwi było im potrzeba".
"Lud dziki ... jednego kwiateczki w oranżerii, w wazonie nie zostawił i w ogrodzie planty i krzewy wyrywał z korzeniami, a nie mogąc mścić się na żywych (którzy uszli szczęśliwie), targnął się na umarłych i dobył się do grobu zmarłego prałata, wuja p. K., szukając złotego łańcucha, w którym wiedział, że tenże przed dawnymi czasy był pochowany".
W Nagoszynie pod Tarnowem z owczarni składającej się z kilku tysięcy drogich owiec ani jedna nie pozostała sztuka, to samo z holenderni. Przedmioty zrabowane, owce, bydło i konie (o ile ich nie zabijano), zboże itd. skupywali Żydzi. "A lud ten poczyniwszy milionowe szkody dla zbogacenia Żydów, dziś w nędzy zostając, nie waży się prosić o pomoc tych, których sam ogołocił z wszelkich środków dawania pomocy; nie odważa się zbliżyć do tej, którą wdową uczynił. I poznał lud nieszczęśliwy, że lepiej mu było z najgorszym panem, jak teraz, nie mając żadnego".
Podmówieni byli nie tylko przeciw dziedzicom, ale zarazem przeciwko księżom: "Ten lud, co przed miesiącami zbierał się tak pobożnie do kościoła i tak przykładnie się w onych zachowywał, napadał zbrojną ręką te domy Boże, szydząc i bluźniąc to, co dotychczas czcił i szanował; łamał i deptał te krzyże, przed którymi kolana swe uginał; znieważał Przenajświętszy Sakrament, na którego wspomnienie przed paru dniami wzdychał i bił się w piersi". "Bezkarnie lżyli, wiązali, więzili i zabijali kapłanów". "Wielu księży zginęło krwawą śmiercią z rąk własnych parafian, a daleko więcej sromotnie zelżonych, związanych, chłopi do urzędu obwodowego odstawili jako złoczyńców". W Ciężkowicach "kościół farny znieważony został przez tłuszczę rozbójniczą, która pod pozorem szukania broni, na koniach z nakrytymi głowami, fajkami, bluźniąc i szydząc, plądrowała po wszystkich zakątkach kościelnych". W pobliżu Gromnika, "na probostwo napada tłuszcza rozjuszona, szuka, przetrząsa cały dom, wyrywa podłogę, śmiercią księdzu zagraża". W innej zaś wsi, także koło Gromnika (którą ks. Antoniewicz oznacza literą P) "proboszcza miejscowego własny lud zamordował". W Nagoszynie zamordowano m. in. Bazylianina unitę, który mieszkał tam jako uchodźca spod panowania rosyjskiego. W Brzeźnicy zabili ks. wikarego na cmentarzu. W Podolu wyciągnęli dziedzica z kościoła Reformatów i zamordowali przed samymi drzwiami kościelnymi. Znieważali tam księży, rąbali posągi i obrazy kościelne. Kwestarza pokaleczono i wlokąc go do Tarnowa, w drodze dobito. U Benedyktynek w Staniątkach zamordowano sześć osób pod oknami mniszek, a księży, odprawiających właśnie nabożeństwo przed Najświętszym Sakramentem, zbitych odwieziono do urzędu w Bochni.
Odwożenie do starostów było czymś powszechnym. Kazano bowiem chłopom chwytać powstańców i robić rewizje, czy gdzieś nie są pochowani. W oczach władz powstańcem był każdy dziedzic i każdy gorliwszy kapłan. Ażeby zaś lud rozwścieczyć, puściły urzędy pogłoskę, że "panowie" chcą urządzić rzeź chłopów. Po pijanemu można uwierzyć nawet w to, że jeden dziedzic zarżnie setki chłopów we wsi.
Świątobliwy misjonarz stwierdza w swych zapiskach, że pogłoska ta była "między lud już przed rokiem przed tymi zaburzeniami w obieg puszczona", a więc mamy świadectwo, że cały piekielny plan snuty był już od wiosny 1845 r.
O głupocie rzesz ludowych świadczą takie np. fakty: W jednej parafii proboszcz przed tymi rozruchami bardzo lubiany przez swoich parafian, gdy zaburzenia ustały, posłał chłopa do apteki po proszki od kaszlu. Natychmiast gruchnęła pogłoska po całej parafii, że ksiądz będzie truć przy rozdawaniu komunii. Zbliżała się wielkanocna spowiedź. Ludzie przystępowali do spowiedzi, ale żaden do komunii świętej. Ksiądz zdziwiony pyta o przyczynę, ale nikt wyznać nie chce. Przypadkiem dowiaduje się, przywołuje wybranych z gromady i w obecności tego, który do apteki chodził i poznał, że to te same proszki, które podówczas przyniósł, spożywa je i lud uspokaja. Innemu, gdy im miał święcić paschę (święcone), przynieśli sami chłopi wodę i sól, które w ich oczach poświęcić musiał i najpierw własne a potem ich święcone pokropić. "Mógłbym jeszcze wiele przytoczyć przykładów" - są to słowa samego ks. Antoniewicza.
Najbardziej jednak pouczające było zdarzenie w Rożnowie nad Dunajcem ("tak pięknej, zachwycającej okolicy niełatwo widzieć się zdarza"). Proboszcz tamtejszy "potrafił lud swój do tego nakłonić, że nie tylko rąk swoich krwią nie mazał i sumienia rabunkiem nie obciążył, ale nawet stanął w obronie mienia dziedzica. Cała wieś pod bronią we dnie i w nocy czuwała, aby obce bandy nie wtargnęły w granice rożnowskie; promy poodcinano, a gdy jedna horda gwałtem napaść chciała zamek rożnowski, przyszło do bitwy, w której kilku chłopów padło, kilku pojmanych zostało. Po kilku dniach wypadł tam odpust. "Ludu nieznajomego mi cała liczna kompania przybyła (opowiadał proboszcz ks. Antoniewiczowi), to mnie trochę niepokoić zaczęło. Właśnie wychodziłem ze mszą, gdy na podwórzu wrzask okropny powstaje. Polacy rżną, uciekajcie! W jednej chwili lud się rozpierzchł a ludzie nieznani zaczynają rabować kościół. Zrabowali go doszczętnie, a pleban ledwie ocalił swoje życie. Tak się zemszczono na proboszczu za to, że w jego parafii zbójów nie było! Czy nie znać, że tu ludem kieruje ktoś z zewnątrz?
Ten sam austriacki "ktoś" lubił stawiać przeszkody misjonarzom, a zamiast misji, wolałby powtórzyć rzeź i rabuek jeszcze raz. Trzeciego dnia misji w Gromniku przybiega konny posłaniec, w w kilku wsiach okolicznych lud na nowo i rabuje, co jeszcze zostało. Pogłoski te, "po części przesadzone były, chociaż niestety prawdziwe", lecz zgromadzonych na misjach w Gromniku ani tknęły. Misję przedłużono tam do jedenastu dni, ale ze skutkiem nadzwyczajnym. A więc były próby powtórzenia rozruchów i rzezi. Działo się to z końcem maja i w początkach czerwca 1846 r.
Innym razem "niektórzy, co te bezprawia powtórzyć mieli chętkę, wszelkim sposobem usiłowali lud przeciw nam podburzyć, rozsiewając pogłoski, żeśmy nie księżmi, ale szlachtą przebraną; inni, żeśmy z klasztoru uciekli i błąkamy się po świecie itp." A więc byli tacy, którzy "mieli chętkę lud podburzyć", byli tedy spoza ludu "ludu za narzędzie ślepe używając". W Ciężkowicach "jednej nocy wszystkie kładki na rzece, które z każdej strony do miasta wchodząc trzeba było przebywać, pozrzucano, ale i to nic nie pomogło; lud, w głąb brnąc w wodach, pospieszał do słuchania słowa Bożego". W Lipnicy "po pierwszej nauce lud głośno szemrać począł, mówiąc, żeśmy od panów przekupieni" i zmawiáli się, i odgrażali, a potem tak tłumnie garnęli się do spowiedzi, iż "z konfesjonału wyjść nie można było". A do Gromnika "odradzano nam przez bojaźń chłopów, aby tam nie jechać". Ludzie odradzali, ale Bóg powołał "i w końcu wielka była pociecha".
Niemało wsi wylicza ks. Antoniewicz takich, gdzie misjonarzy zrazu spotykały przykrości, ale w końcu Sakramenty święte odnosiły tryumf. Na przykład w Brzanach przyjęto go urągliwie, a po tygodniu cóż się dzieje? "Podczas jednej nauki starzec siwy jak gołąb wystąpił z pośrodka ludu i stanąwszy przede mną odezwał się, przerywając mi mowę, że nie może wytrzymać, aż dokończę mówić i musi mi podziękować za wszystko dobre, com dla nich i ich dzieci uczynił" (nauczał bowiem ks. Antoniewicz co dnia osobno dziatwę katechizmu). "A przy nauce ostatniej ja wraz z ludem zapłakałem; ciężkie było rozstanie nasze. Podziękowałem Panu Bogu za te osiem dni, w których tak widocznie błogosławił naszej pracy, że poznał swe zbrodnie lud ten, że za nie żałował".
Nieoceniona zasługa świątobliwego misjonarza polegała na tym, iż zaszczepił jednej stronie myśl pokuty. a przebaczenia - drugiej. Co zaś sądzić o tej "rzezi galicyjskiej", wyraził wówczas poeta Kornel Ujejski. Ułożył wspaniałą modlitwę, zaczynającą się od słów "Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej", w której zwraca się do Boga z prośbą: "rękę karz nie ślepy miecz". Bo też lud był tylko ślepym mieczem w cudzym ręku. Austriakom nie powiodło się, rzucić na trwałe zarzewia nienawiści pomiędzy polskie stany wiejskie, a ranę r. 1846 zabliźniła następnie oświata.
Po pół roku takich misji poczęło szwankować zdrowie ks. Antoniewicza. Przełożeni wysłali go na wypoczynek w góry, do krainy Hucułów w Karpatach Wschodnich. Trafił na zły rok, bo był to rok głodu; kiedy przyjechał panowała już powszechna puchlina głodowa. Gorliwy kapłan niósł pomoc i pociechy religijne na wszystkie strony. Listy jego stanowią poważne źródło do stanu tej krainy w owym czasie. Bardzo zaś znamienne jest to, że ks. Antoniewicz lud huculski uważał za polski; pisuje wyraźnie o "naszym ludzie", biada nad tym, że o polskich boleściach i cierpieniach nikt nie wspomina, "bo jakby to w porządku rzeczy było, że lud nasz musi cierpieć, bo to polski lud"! Wtedy nikt jeszcze nie uważał, żeby we wschodniej Galicji były dwa narody, a lud ruski uważano za część polskiego, mowę zaś ruską za narzecze języka polskiego. Jest zaś język ruski rzeczywiście do polskiego tak podobny, że każdy Polak rozumie go doskonale, nie potrzebując się go wcale uczyć. O ile chodzi o wzajemne rozumienie się, mowa ruska bliższa jest polskiego języka książkowego, niż narzecze zakopiańskie, a tym bardziej kaszubskie1 .
Zimą r. 1847 i wiosną 1848 mieszkał z woli przełożonych we Lwowie, spędzając po kilka godzin dziennie w konfesjonale, katechizując dzieci, urządzając osobne nauki dla służby domowej i wygłaszając kazania. Jego sława kaznodziejska rosła coraz bardziej.
Tymczasem wybuchła wiosną 1848 r. owa rewolucja europejska, którą nasi paryscy emisariusze zaplanowali o całe dwa lata za wcześnie. Nazwano to wydarzenie "Wiosną Ludów". Po kilku tygodniach widoczne było, że sprawa polska narażona jest na nowe rozczarowania. Nie tylko nie odniósł wówczas zwycięstwa ruch konstytucyjny, nie tylko po nader krótkim czasie wracały dawne rządy absolutne, ale pośród samych zwolenników ruchu konstytucyjnego nastąpił wszędzie rozłam w odniesieniu do sprawy polskiej. Konstytucjonaliści gotowi byli przyznać Polakom prawa powszechne obywatelskie, polityczne, ale bynajmniej nie prawa narodowe.
Przez kilka ledwie tygodni trwały polskie wykłady w Uniwersytecie Lwowskim, a w gimnazjach dopuszczono naukę języka polskiego tylko jako przedmiot nadobowiązkowy. Ale najbardziej łudzono się tym razem w Wielkopolsce, sądząc, że rząd pruski skłoni się do ustępstw, a to ze względu na spodziewaną bliskość wojny z Rosją.
Marzono o państwie polskim związanym z Niemcami unią personalną, a rząd udawał, że projekt ten w zasadzie przyjmuje. Zmiana dokonała się niebawem. Wojsko pruskie rzuciło się na obóz polskiej organizacji wojskowej, dopuszczonej chwilowo przez rząd, a zaraz potem zaczęło się coraz sroższe prześladowanie polskości w zaborze pruskim.
Austriacki rząd pozwolił zrazu na "gwardię narodową", a potem zarządził ciężkie bombardowanie Krakowa i Lwowa. "Wiosnę Ludów" powitał ks. Antoniewicz we Lwowie słynnym kazaniem, a równocześnie bawił w Krakowie największy ówczesny polski kaznodzieja, ks. Kajsiewicz, nawet on łudził się (przez krótki czas). że nastaną lepsze czasy.
"Wiosna ludów," skrupiła się w Austrii na Jezuitach. Rząd zadekretował wygnanie ich z granic państwa austriackiego. Zamknięto im klasztory, więc zakonnicy błąkali się, starając się być wszędzie pożyteczni bliźnim i pracownikami ku chwale Bożej. Ksiądz Antoniewicz działał nie tylko słowem, ale też piórem, pisując i wydając coraz więcej, w tym liczne dziełka popularne. Musiał znów wypocząć. Pojechał do Graenfebergu w ziemi opawskiej, gdzie chłop tamtejszy, który nazywał się po czesku Prisznic, ale pisał się tylko po niemiecku Prischnitz zaprowadził natryski zimną wodą, zwane od jego nazwiska prysznicami.
Ziemia opawska jest bowiem krainą czeską, chociaż zgermanizowaną. Narodowy król czeski, Jerzy Podiebradzki, wydzielił ją w w. XV z Moraw i nadał jako osobne księstwo synowi swemu Wiktorynowi. Potem sprzedawano opawskie, zamieniano, nadawano nowym posiadaczom, aż zapomniano nawet, że to dawna część Moraw i rząd austriacki przydzielił księstwo opawskie do Śląska austriackiego. W rzeczywistości kraina ta nigdy nic wspólnego ze Śląskiem nie miała. Wyjaśnienie potrzebne tu dlatego, że ks. Antoniewicz przebywał następnie na Śląsku; więc żeby nie sądzono, że w r. 1849 był już na Śląsku po raz pierwszy. Nie, bynajmniej nie na Śląsku. Objeżdżał potem rozmaite powiaty zaboru austriackiego, pomagając proboszczom pięknymi misjami, gdy wtem w r. 1850 nadzwyczajny, a nader bolesny wypadek sprowadził go do Krakowa.
Jeszcze raz miał rząd austriacki popróbować puścić polskość "z dymem pożarów". W roku 1850 wykonano zamach na miasto Kraków, i żeby zniszczyć skarbnicę pamiątek narodowych, biblioteki, zbiory naukowe i świątynie - wywołano pożar. Cały tydzień gaszono na próżno, bo "niewiadomi" podpalacze zaczynali wciąż na nowo swoją czynność i to zawsze w kilku różnych stronach miasta naraz. Przez 30 lat trzeba było potem naprawiać, to co w jednym tygodniu zniszczyła zbrodnicza ręka rządowa.
Ksiądz Antoniewicz miał zamiłowanie do spraw trudnych, a że miał przy tym od Boga dar, żeby ukajać serca najciężej strapione, więc uproszono go do znękanego miasta. Zjawił się pośród ruin historycznych krakowskich ulic, gmachów i świątyń. Najbardziej przemówił do serc i umysłów najsławniejszym swym kazaniem, które wygłosił, stojąc na ruinach kościoła dominikańskiego2 . "Jak anioł Boży podnosił na duchu, pocieszał smutnych, wzywał do pokuty i jechał z Bogiem", jak zawsze to czynił, ale tym razem budził też wiarę w Opatrzność Boską, otuchę w lepszą przyszłość� Polski.
Kazanie to bardzo się nie podobało rządowi austriackiemu i ostrzeżono Jezuitów, żeby przestali zajmować się wędrownym kaznodziejstwem. Kilkunastu udało się wtedy na Górny Śląsk, korzystając z tego, że w pruskim królestwie zakon ich nie był zakazany. Odprawiali misje po niemiecku i po polsku. Lud Śląski od niepamiętnych czasów usłyszał po raz pierwszy z ambony dobrą, czystą polszczyznę, bo nawet polscy tamtejsi księża języka książkowego nie znali i wygłaszali kazania po śląsku. Lud był zachwycony, a niejeden z tamtejszych księży postanowił wówczas nauczyć się polszczyzny gramatycznej. Toteż misje górnośląskie z r. 1851 dostarczyły niewątpliwie bodźca do świadomego odrodzenia narodowego na Górnym Śląsku. Przedtem rzadko kto tam wiedział, że poza Śląskiem istnieje wielki naród polski, którego oni są rodakami. A religijną wartość tych prac śląskich określił misjonarz w jednym ze swoich listów następująco: "misje te były jednym triumfalnym pochodem wiary wśród polskiego ludu".
Ksiądz Antoniewicz zapuścił się w swych podróżach misyjnych dalej. Zostawiwszy na Śląsku dziesięciu misjonarzy, sam z pięciu towarzyszami ruszył w lipcu 1852 r. do Wielkopolski. Niestety, trafił na straszną klęskę: cholerę. Nie umiano wówczas leczyć tej azjatyckiej zarazy, kto na nią zapadł, potrzebował od razu księdza, ale to natychmiast, a lekarz ciała był niemal obojętny. Ludzie padali jak muchy. Nie zraziło to polskich Jezuitów. Jeździli i odprawiali misje, jak gdyby nic, tyle tylko, że mieli o jedno zajęcie więcej - nawiedzać chorych.
Ziemiaństwo wielkopolskie gościło misjonarzy jak najchętniej, robiło im wszelkie ułatwienia, nie szczędząc oznak przyjaźni i szacunku. Dziękowali potem za to gorąco a m.in. tak: "lecz właściwie nie w naszym, ale w imieniu Boga i ludu polskiego Wam dziękujem".
Misje były bardzo potrzebne. Raz po nabożeństwie różańcowym w Poznaniu, smutkiem wielkim przejęty, ks. Antoniewicz wyznał, że nie miał nawet wyobrażenia o tym zaniedbaniu moralnym, jakie znajdywał. Ale z wyniku misji tak był potem zadowolony, iż wyraził się o tym tak:
"Kto Was tak widział pod krzyżem stojących, ten nie może zwątpić o przyszłości narodu. Jest jeszcze w nas siła, bo jest i pokora. Jest na czym budować, bo jest kamień węgielny wiary. Jest nadzieja, bo jest miłość. Stara Polska jeszcze żyje"!
Na największe nasilenie cholery natrafił w mieście Kościanie i okolicy. Donosił stamtąd we wrześniu 1852 r.: "Wczoraj 13 pogrzebów, dziś już ośmiu umarło do południa... Dziś od pierwszej w nocy do siódmej rano 17 chorych odwiedziłem... po 10 do 12 pogrzebów na dzień". A wniosek z tego dla polskich misjonarzy zawarł w słowach; "Nie opuściłem ludu naszego, póki albo Bóg cholerę, albo nas przez nią nie weźmie".
Skołatany na ciele, a pełen smutku na duszy, potrzebował tym razem dłuższego wypoczynku. Nie wyobrażał go sobie jednak inaczej, jak w jakimś jezuickim klasztorze. Listy jego przepełnione są wyrazami tęsknoty za "dzwonkiem i kratą". Ale w całej Polsce nie było wówczas ani jednego klasztoru jezuickiego. W Rosji i Austrii zakon w ogóle był zniesiony, a pod zaborem pruskim nie miał zakon klasztoru polskiego. Wtem nowina! Arcybiskup gnieźnieńsko-poznański oddaje Jezuitom do dyspozycji mury starego opuszczonego klasztoru w Obrze, obiecując dopomóc w jego odnowieniu. Z początkiem listopada 1852 r. mieli się rozproszeni Jezuici zjechać w Obrze. Tymczasem zrobił jeszcze ks. Antoniewicz wycieczkę do Staniątek pod Krakowem, gdzie miał krewną w zakonie.
Jechał przez Kraków, ale krótko tylko się zatrzymał. O tym postoju pisał ze Staniątek dnia 25 października 1852 r.: "Tak wezbrało serce, że ledwie nie pęknie, nie wiem od czego. Ten urok, jaki ma dla mnie Kraków, nie zmniejszył się, a gdym wracał z kolei po tych ulicach, gdzie mi każdy kamień znajomy, drogi, to mi ta przeszłość padła na serce, na myśl, na duszę. A Kraków poczciwy nie zapomniał o mnie i przyjął mnie z taką wdzięcznością, jakby mi był coś winien, i z taką miłością, jakbym tego był wart. Niech mu to Bóg nagrodzi". Widać z tego, że Krakowianie pamiętali dobrze kazanie, wygłoszone przed dwoma laty na ruinach kościoła Dominikanów.
W drodze powrotnej ze Staniątek miał się zatrzymać w Krakowie dłużej. Nie podobało się to władzom austriackim. "Poszedłem po kartę pobytu do policji, ale mi kazano, ażebym nazajutrz wyjechał pod groźbą, że żandarmami wyprowadzą". Musiał więc wyjeżdżać. A w jednym z następnych listów pisał: "Cieszę się na wszystkie krzyżyki, które mnie nie miną, bo ja zawsze gdzieś z krzyżem się spotkam" i dodaje: "wypędzenie z Krakowa, był to krzyżyk większego kalibru".
Na dobitkę dowiedział się, że w Obrze szerzy się także cholera, mimo to pospiesza tam, jak może. Pierwszy nocleg wypadł mu w Mysłowicach, a drugi � w Piekarach. Było to w ostatnich dniach października 1852 r. "W krótkiej co do czasu, ale długiej co do bolesnych doświadczeń pielgrzymce życia" miał jednak pewien dzień miły, radosny i podniosły "ustęp z pielgrzymki życia", mianowicie "dzień w Piekarach", który opisał w broszurce osobno wydanej. Są to Piekary Śląskie, te same, w których przed cudownym obrazem Najświętszej Marii Panny zanosił modły Sobieski w drodze na wyprawę wiedeńską, a potem August II Sas robił katolickie wyznanie wiary w drodze po koronę polską. Jechał ks. Antoniewicz koleją żelazną z Raciborza do Piekar. Opisuje wrażenie tego ruchu "kiedy oko nie może chwycić migających się przedmiotów", bo to wówczas niepowszednia była jeszcze rzecz jazda koleją! Był tam wówczas proboszczem ks. Ficek, który rozszerzył świątynię i wspaniale ją przebudował, a był kapłanem wzorowym i z głębokim wykształceniem, dla którego ks. Antoniewicz ma same słowa zachwytu. "Spędziłem dzień jeden w Piekarach, dzień tak błogi, jakich mało w życiu naliczyć można, dzień swobodny, szczęśliwy, bez boleści, bez żadnej we wspomnieniu goryczy". W całej tej broszurze, na 24 stronach druku, nie ma ani słówka o polszczyźnie. Autor nawet nie zdaje sobie sprawy, jak daleko Śląsk sięga, że znajduje się tu na ziemi polskiej. Wszystko zgermanizowane, nawet nazwisko ks. Ficka, pisane jest pisownią niemiecką "Fietzek". A jednak wiemy, że tam pod popiołem niemczyzny żarzył się wciąż duch polski i w końcu okazał się silniejszy od germanizacji.
Święto WW. Świętych i Zaduszki spędził we Wrocławiu, nazajutrz pędził do Obrzy, w której stanął późnym wieczorem 4 listopada 1852 r. Po czteroletniej rozsypce, po długiej bezdomności, nareszcie będą tu u siebie. On, wyznaczony na przełożonego, zabiera się od razu do urządzenia porządków klasztornych. Cieszy się, że cholera wygasa: "Tu cholera jeszcze się okazuje, ale mało gdzie".
Tak pisał w sobotę 6 listopada. Nazajutrz w niedzielę miał kazanie, a w nocy z niedzieli na poniedziałek zachorował na cholerę, nadto na tyfus, a wreszcie przyszedł paraliż płuc. Skoro tylko położył się do łóżka, przewidywał, że już nie wstanie. Choroba i tak przeciągała się, gdyż trwała cały tydzień. Odszedł do chwały wiekuistej w niedzielę 14 listopada 1852 r. Pochowany zastał w podziemiach kościoła w Obrze. Tak więc "został dom Obrzy przy samym urodzeniu się sierotą".
Nie sposób wątpić, że sprawa jego beatyfikacji będzie podjęta i że zostanie podniesiony na ołtarze! A będzie to święty polityczny, patron zgody narodowej. Któż jeśli nie on?
Nie sam ks. Antoniewicz zajmował się podniesieniem ludu. Nie było tak źle, iżby miał być jedyny, ale stał się najwybitniejszy. Na misjach czynnych było kapłanów kilkunastu, bo dzielili się na grupy w rozmaitych stronach działające. A duchowieństwo parafialne przyczyniało się również z całych sił do zbożnej pracy. Było też więcej takich wypadków, jak w Rożnowie, że lud miejscowy stanął po stronie dworu. Opisując te wydarzenia ustawiliśmy w środku postać ks. Antoniewicza, ponieważ posiadł opinię świętości i bez wątpienia nadejdzie dzień, w którym będzie liturgicznie zaliczony do "świętych w dziejach Polski".
Żył zaś na Podhalu kapłan, jakby brat Antoniewicza, także wielki misjonarz ludu, również w opinii świętości żyjący - ks. Wojciech Błaszyński, nazwany misjonarzem Podhala, Spisza i Orawy. Nie jeździł na misje. Można by powiedzieć, że misje same do niego przyjeżdżały, bo jego wieś parafialna bywała przepełniona przybyszami, którzy z daleka przybywali, żeby go słyszeć i żeby się u niego wyspowiadać, a na spowiedź trzeba było nieraz czekać tydzień cały z powodu natłoku penitentów. Nie był zakonnikiem, lecz proboszczem wiejskim. Zachodziła zaś jedna jeszcze różnica: podczas gdy ks. Antoniewicz był słabego zdrowia i dożył ledwie 45 lat, ten proboszcz góralski cieszył się żelaznym zdrowiem, a nie znając koło siebie żadnych wygód, doczekał lat 66, wśród pracy również żelaznej, bez wypoczynku.
Ksiądz Wojciech Błaszyński urodził się w r. 1806 w góralskiej chacie w Chochołowie pod Tatrami. Do czternastego roku życia tyle umiał, ile się nauczył w miejscowej szkółce. Podrastając, uczuwał coraz silniejszy pęd do nauki i puścił się w świat, szukać lepszego losu i sposobu do kształcenia się. Przeszedł na węgierską stronę, na Spisz, gdzie słynęły szkoły pijarskie. Musiał jednak szukać także jakiegoś kęsa chleba, choćby suchego, lecz takiego, który by mu nie przeszkadzał w nauce. Szukając, a nie zawsze dobrze znajdując, posuwał się w swej wędrówce coraz dalej na południe do W. Warażdynu, znaczniejszego miasta w południowych Węgrzech. Tam skończył gimnazjum (wówczas sześcioletnie) i dwa lata tzw. kursów filozoficznych. Wtedy wrócił do Chochołowa, pokazać się matce; nie poznała go własna rodzicielka, że ten dwudziestotrzyletni "pan", to jej syn rodzony! Myślał o medycynie, lecz po namyśle zdecydował się na stan duchowny. Seminaryjne nauki odbył w Tarnowie i we Lwowie; wyświęcony został w Tarnowie w r. 1835.
Został na początek wikarym w Makowie Podhalańskim. Zwracał uwag pobożnością i umartwianiem się; nabyty tam surowy tryb życia pozostał mu już na całe życie. Nie był bynajmniej ponury, owszem zazwyczaj bywał w dobrym humorze. Okazał się znakomitym kaznodzieją. a przy tym umiał przemawiać do ludu. Sam będąc synem ludu góralskiego, "ludu dusze znał na wskroś, lud kochał, do ludu przemawiał jego językiem, dlatego wkrótce stał się jego ulubieńcem, niemal bożyszczem". Nauczał nie tylko z ambony; chodził między ludzi w pola i na pastwiska, i wdawał się w pogadanki, które zamieniały się w prawdziwe nauki. Chorych odwiedzał, nie czekając aż trzeba będzie ostatniego pomazania! Z chorymi odbywał pogadanki katechizmowe. Znał każdą chatę i wszystkich jego mieszkańców, od dziecka do starej babci. On pierwszy wpadł na pomył, dziś już rozpowszechniony: wykształcił sobie katechistów i katechistki, których rozsyłał po rozległej wielce parafii. Już w Makowie schodziły się tłumy z okolicy na jego kazania a także do spowiedzi generalnej, co on także dopiero wprowadził tam w zwyczaj.
Po dwóch latach w Makowie był następnie przez 7 lat wikarym w Sidzinie i tam też został potem proboszczem w r. 1844. Przebył w tej wsi 29 lat a zrobił z niej ośrodek religijny Podhala. Na samym początku wypadło mu odezwać się do Sidzinian w te słowa: "Niech Bóg zmiłuje się nad Wami i da wam poznać, jak w opłakanym stanie jesteście. Ja oddaję Bogu i wam siły, i zdrowie moje, pragnąc was wyrwać z szatańskiej niewoli". Praca była tu jeszcze cięższa niż w Makowie, lecz proboszcz nie żałował siebie swoim parafianom. Rozszerzał coraz bardziej zakres swych prac. Założył szkołę, żeby zerwać nareszcie z ciemnotą ludu; zakłada bractwa i stowarzyszenia pobożne, a najwięcej opiekuje się bractwem trzeźwości.
Szkoła i trzeźwość doprowadzą też lud do lepszego stanu.
Zważmy, że w dwa lata po otrzymaniu probostwa nastał r. 1846; ku północy rzeź pośród ludu �dólskiego", ale górale nie biorą w tym udziału, a w Sidzinie trwa jakby wieczny odpust i misja nieustająca. Nie podobało się to urzędom austriackim, z tych samych powodów, dla których znienawidzili owego proboszcza w Rożnowie. A więc ciągłe dokuczliwości, podejrzenia, szpiegostwa policyjne i złośliwe formalności biurokracji. Bardzo się urzędnikom nie podobały misje przeciw pijaństwu, bo nie podobały się Żydom. Zdarzyło się raz w Lipnicy na Orawie, że Żydzi starali się przekupić tamtejszego proboszcza, żeby tylko nie sprowadzał ks. Błaszyńskiego z kazaniem. Stał się postrachem karczmarzy.
Nie miał chwili wytchnienia a pracy przybywało, bo tłumy ludu ciągnęły do Sidziny nie tylko z Podhala i dalej ze Spisza i Orawy, i jeszcze ze Słowacczyzny, ale nawet z północy od Powiśla lud z dolin przybywał. Pozostawano w Sidzinie nieraz po kilka tygodni, żeby korzystać z katechizacji. Trzeba było coraz bardziej kształcić sobie katechistów i katechistki. Założył dla nich osobne stowarzyszenie. Rzecz to była nowa, nie wypraktykowana jeszcze, więc zdarzały się czasem niemiłe, i niepotrzebne niespodzianki. Najmniejsze uchybienie (zwłaszcza kobiet) zganiali niechętni na proboszcza. Iluż było takich, którzy by chcieli pozbyć go się na zawsze! Wydarzały się więc obelgi, napaści, oszczerstwa nie cofające się przed niczym; były nawet skargi, że on lud "buntuje". Szły skargi do "cyrkułu" (tj. urzędu obwodowego), do Wadowic, do Nowego Sącza, Tarnowa i do wyższych instancji w Krakowie. i we Lwowie. Komisarze odczuwali strach przed spowiedziami generalnymi, gdyż nie wiedzieli zgoła, co to jest. Ustawiano mu w drzwiach kościoła żandarmów z bagnetami, a czasem wychodzących z kościoła aresztowali i �szupasowali". Ale nic nie pomogło. Do Sidziny garnęły się dalej całe rzesze. Władze dawały zgorszenie ludowi, on zaś pozostał zawsze jednaki i robił ciągle swoje; nie tylko coraz więcej, ale też coraz lepiej w miarę, jak nabierał doświadczenia. Jest to postać niezwykła, przerastająca całe współczesne pokolenie, a świątobliwość i nadzwyczajna żarliwość czynią z niego prawdziwego apostoła. Działając zupełnie innymi metodami niż ks. Antoniewicz, robił zupełnie to samo i do tego samego zmierzał celu. Osoba jego to prawdziwe "światło" w dziejach Kościoła polskiego. Im więcej mija czasu, tym lepiej go zrozumiemy i coraz większą otaczać będziemy czcią.
Zmarł w r. 1866, nie z choroby, będąc zupełnie zdrów, ale od przygody. Spadła na niego belka przy budowie kościoła, który wznosił w rodzinnej swej wsi, Chochołowie. Pochowany w tymże kościele, otaczany jest przez lud czcią religijną. Lud góralski nawiedza pobożnie jego grób i śpiewa o nim pieśni, nawet godzinki i litanie ku jego czci.
Patrzą obydwaj - a tak różni od siebie - apostołowie ludu wiejskiego z wysokiego nieba na dzisiejszą Polskę niepodległą. Czy nie uczciłoby się ich najlepiej, gdyby starać się o beatyfikację obydwu równocześnie?
PRZYPISY: |