Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem
13. Święty z beczką
Wiem, że ma Siostra pasje muzyczne. Od jak dawna?
Grałam na gitarze od czternastego roku życia. Chociaż na początku mi to
nie wychodziło, siedziałam godzinami i grałam. Potem zaczęłam pisać
piosenki. Grałam coraz więcej i więcej, brałam też udział w festiwalu
piosenki żeglarskiej, popularnych Szantach.
Zaistnieć wśród ludzi ze swoje muzyka, a jednocześnie tym służyć, to
ogromna frajda. Spotkałam ludzi, dla których muzyka jest pasją, tak jak
dla mnie. To było fantastyczne doświadczenie. Przeróżni muzycy
przewinęli się przez nasz dom.
Ale to nie całkiem zamknięta przeszłość. Niedawno wydała Siostra płytę.
Połączyłam przyjemne z pożytecznym. Stajemy na głowie, żeby zdobyć
jakieś środki na działalność stowarzyszenia, i ta płyta ma nam w tym
pomóc. My, to znaczy grupa przyjaciół, dla których muzyka jest pasją, a
jednocześnie formą zrobienia czegoś dla innych, dzieleniem się swoim doświadczeniem żywego Boga.
Śpiewa Siostra tylko religijne piosenki?
Nie zawsze w piosence musi być słowo Bóg. To muzyka chrześcijańska w
najgłębszym sensie, czyli o życiu. Wypływa ze spotkań z ludźmi, podczas
których można sobie o różnych rzeczach opowiedzieć. Moja rodzona
siostra na przykład często czeka na męża, który pracuje w kopalni.
Powstała z tego piosenka, do której słowa napisała pani Maria Burek,
kobieta, która też często czeka na swojego męża, bo on ciągle jest w
drodze. Ja skomponowałam muzykę.
W innej piosence ze słowami Siostry pojawia się samotność. Czy
samotność to coś, co jest potrzebne, czy raczej zawada, której trzeba
się pozbyć?
Samotność jest dobra, to podstawowa rzecz w relacjach międzyludzkich.
Jeśli nie nauczysz się być sam ze sobą, to nie będziesz w stanie
pokochać drugiej osoby. Człowiek powinien tak dysponować czasem, żeby
mieć go wystarczająco dużo i na bycie z Bogiem w samotności, i z kimś.
Jedno i drugie jest konieczne do normalnego życia.
Czy w zakonie samotność jest większa?
W zakonie jest tak samo jak wszędzie. W małżeństwie można być równie
albo jeszcze bardziej samotnym. Gdy rozmawiam z mężami, żonami, mogę to
śmiało stwierdzić: moja
rodzina to zakon, chociaż nie mam więzów pokrewieństwa z siostrami.
Myślę, że z niepożądaną samotnością jest tak, że fundujemy ją sobie na
własne życzenie. Musisz się bardzo postarać, żeby nikt cię nie lubił.
Ważne są też więzi naturalne. Moja siostra Urszula była i jest dla mnie
bardzo ważnym wsparciem i pierwszym recenzentem wielu działań.
Arthur Schopenhauer mawiał, że tylko człowiek samotny jest naprawdę wolny.
Tak właśnie jest. Jeśli sam ze sobą czujesz się źle, to z innymi też
będziesz się źle czuć. Wszystko bierze się stąd, że mamy masę
oczekiwań, wiemy najlepiej, co kto powinien zrobić. To popularna
choroba na „misie”: mówimy tonem nieznoszącym sprzeciwu, że „misie” tak
wydaje, „misie” należy, i ustawiamy człowieka według tego naszego
widzimisię.
Tymczasem relacje z ludźmi wymagają ogromnej wrażliwości. Wolność
polega na tym, że dajesz możliwość wyboru, a to może też powodować
cierpienie. Bo nie można zmusić człowieka do uczuć. Popełniamy błędy,
gdy nie wyciągamy konsekwencji z niektórych zachowań.
Na przykład?
Jeśli ktoś sprawi ci przykrość, nie udawaj, że nic ci nie jest. Bycie z
drugim człowiekiem jest też pozwoleniem na zranienie, ale rozumne.
Jezus pozwolił przybić się do krzyża nie dlatego, że nie miał siły protestować czy bał się
kogoś urazić. Pozwolił z miłości. W domu znoszę wybuchy złości czy
awanturę dziecka, jeśli wiem, że to jest mu w tym momencie potrzebne.
Ale czasem trzeba kogoś upomnieć dla jego dobra. Tak samo jest w
przyjaźni. Tego też oczekuję względem siebie od tych, którzy są ze mną
w drodze.
Czym jest świętość? Pokutuje stereotyp świętego oderwanego od świata,
wpatrzonego w pobożny obrazek.
Byłabym ostrożna z traktowaniem tego jako stereotypu. Świętość jest
wtedy, gdy taka, jaka jestem, oddaję się Bogu. Mam świadomość swoich
ułomności i lęków, a mimo wszystko staję przed Bogiem. Myślę, że taki
klęczący święty to symbol wszystkich klęczących przed Bogiem ludzi,
ufających Mu bezgranicznie, bardziej niż sobie. A biografie świętych
pokazują, że wcale nie byli łatwi w życiu i to nie tylko w tym sensie,
że na przykład byli kłótliwi. Oni wymykali się schematycznym ocenom.
Filipem Nereuszem na początku ludzie byli zachwyceni, wzdychali: o
święty, święty idzie. Miał tego dosyć, więc ogolił sobie pół brody,
wysmarował się winem i turlał beczkę przez miasto. Powstało wielkie
zgorszenie. A facet był wolny. Zgorszył i miał spokój (śmiech). My też
dbamy o to, żeby nas kochano, podziwiano, i nie troszczymy się często o
nic innego. Filip Nereusz dalej robił to, co robił - służył ludziom,
tylko że nie zależało mu na opiniach. To taki kontrprzykład, bo ileż
robimy, żeby fajnie się poczuć, nawet akcje charytatywne urządzamy po
to, żeby sobie udowodnić, że nie jesteśmy tacy całkiem do bani. A
święty mówi: taki jaki jestem, zawierzam się Tobie, Boże. Gdy zejdę z
tej drogi, weź mnie za frak i postaw z powrotem.
Święty może grzeszyć? W praktyce przecież na ołtarze trafiają ci,
którzy ze zwykłymi śmiertelnikami mają niewiele wspólnego, dokonali
jakichś heroicznych czynów i tak dalej.
Jesteśmy z krwi i kości. Kiedyś jedna siostra mi powiedziała: „Wiesz,
lubię, gdy jesteś zmęczona”. „Dlaczego?”. „Bo nie przeszkadzasz Panu
Bogu, nie grasz kogoś, kim nie jesteś”. To chyba prawda, że za bardzo
się staramy, żeby się podobać, i łatwo z tym przedobrzyć. To, że nie
jesteśmy sobą, czasem prowadzi też do grzechu. Wystarczy spojrzeć na
najważniejsze przykazanie: kochaj bliźniego swego jak siebie samego.
Jak zrozumieć innych, jeśli się nie rozumie siebie? To jest niemożliwe
bez Chrystusa i zawsze pozostanie tu element tajemnicy.
Święci, którzy się umartwiali, chyba nie bardzo kochali siebie...
Umartwienie jest czymś naturalnym. To takie małe umieranie jednej
sprawy na rzecz drugiej, bardziej wartościowej. Na przykład młode matki
karmiące umartwiają się i odmawiają sobie potraw, które im smakują, ale
mogą szkodzić niemowlakowi. Wstają w nocy i wspólnie z tatusiami walczą
z kolką niemowlaka. Niedosypiają, umartwiają się. Podobnie ci, którzy
czuwają przy chorych, umierających. Tak też jest z nauką, pracą,
sportem i tak dalej. Już nie wspomnę o różnych dietach...
Często myślimy, że to nasze ciało tylko dąży do tego, co złe. A myśl
zawarta w Ewangelii jest taka, że ciało to świątynia Ducha. Ono nas
chroni, alarmuje o chorobach, napięciach, lękach. Bez ciała nie
moglibyśmy okazywać miłości, nawet uścisnąć dłoni ani spełniać uczynków
miłosierdzia. To przez nie możemy doświadczyć Boga. To, że budzą się w
nim różne poruszenia, to nic, to tylko dar, którym trzeba dobrze
pokierować.
Kanonizowani to najczęściej osoby stanu duchownego. Tak jakby Kościół nie
dowartościowywał tych, którzy żyli w małżeństwie.
Szczerze mówiąc, nie zwracam uwagi na to, czy ktoś, kogo uważam za
świętego, jest kanonizowany czy nie, to nie jest potrzebne do
zbawienia... Bóg ma swoje drogi. Zdziwimy się, widząc, że tam w niebie
są złodzieje i prostytutki. Każdy ma swoja wizję nieba. Ja sobie tak je
wyobrażam: stoliczki, muzyka i wszyscy tam siedzą, nawet ci, których
nie spodziewalibyśmy się zobaczyć.
Ma Siostra ulubionych świętych?
Na pierwszym miejscu ojciec Pio. Podziwiam go za kontakt z Bogiem i
poczucie humoru. To człowiek, który miał w sobie dużo ciepła. Był
stanowczy, ale kochał, potrafił nawet komuś drzwi zamknąć przed nosem,
ale robił to z miłością. Fascynujące jest to, że żartował ze swoich
stygmatów. Poczucie humoru jest świetnym egzorcyzmem. Jednak w czasie
mszy zachowywał niezwykła uwagę, to pod tym kątem dla mnie także
niedościgniony wzór. Myśląc o tym, czego on doświadczał, uczę się przyjmować wszystko
w posłuszeństwie. Gdy słyszał, że przenoszą go do takiego czy innego
klasztoru, na pewno nie mówił: super! Dla niego to było cierpienie. Ale
przyjmował je. Fenomenem było to, że nie głosił płomiennych kazań, ale
uczestniczenie w odprawianej przez niego Mszy świętej było
doświadczeniem obecności żywego Boga!
No właśnie, jak to jest z posłuszeństwem? Jest taka anegdota, że święta
Teresa kazała jednej z młodych sióstr zasadzić w ziemi zasuszony
ogórek, po to, żeby wypróbować nie jej posłuszeństwo, ale zdrowy
rozsądek.
W dzisiejszych czasach można spokojnie dyskutować z przełożonymi. Ale
jest też tak, że nie każdy dowodzi, w wojsku od tego jest tylko
generał. Oczywiście zakon to nie wojsko, ale ostatnie zdanie należy do
przełożonego, który patrzy globalnie. Ja też dziewczynom nie tłumaczę
wszystkiego. Ufają, że zrobię to, co dla nich dobre, że nie robię
niczego dla mojego widzimisię. Potem dostaję list po latach, w którym
dziewczyna pisze, że to, co jej proponowałam, faktycznie było dla niej
dobre i teraz to widzi.
A gdy jakieś polecenie przełożonych wygląda jak zwyczajny kaprys czy
wręcz złośliwość? Tak niestety też się zdarza.
Lepiej nauczyć się to przyjmować. Zdarzało się, że mówiłam, że coś jest
nie w porządku, a po latach okazywało się, że to było bardzo dobre
posunięcie, które uratowało człowieka. Nawet jeśli nie rozumiesz, to
lepiej poczekać dłuższą chwilę, zanim się zacznie protestować, buntować. To,
że się w tobie gotuje, kiedy coś idzie nie po twojej myśli, to jeszcze
nic, ważne, co z tym zrobisz. Często różne uczucia i myśli przelatują
przez umysł jak biegunka. Obrazić się jest prosto. Prosić trzeba o
światło na kolejny krok. Ważne, żeby chcieć być Jego dzieckiem i
narzędziem. Czasem strasznie tępym (śmiech), ale zawsze Jego. A prawda
jest taka, że Bóg przygotowuje człowieka do takich zadań, które wydają
mu się niemożliwe do zrealizowania, a nawet absurdalne. Czy to jest
trudne ? Tak. Dla mnie bardzo.
Czy uważa Siostra, że kobiety są doceniane w Kościele?
To jest tak, że każdy ma swoje rolę. Ja nie jestem zagorzałą
feministką. Kobiety robią co innego, spojrzenie męskie jest inne.
Ważne, żeby zachować równowagę, bo każdy ma do wykonania inne zadanie.
Ale dlaczego kobieta, siostra zakonna, która jest, dajmy na to,
duszpasterzem akademickim, budzi wielkie zdziwienie? Czy to funkcja
zarezerwowana dla mężczyzn?
Wszystko zależy od osobowości. Czy ktoś coś miał przeciwko Matce
Teresie, która rozmawiała z wielkimi tego świata, angażowała się w
międzynarodowe problemy jak wytrawny polityk? Nie. Dyskryminacja jest
nieraz wymysłem kobiet, które nie potrafią się odnaleźć w świecie, lub
facetów, którzy mają kompleksy. Bogactwo kryje się w inności kobiety i
mężczyzny. Kto tego nie kuma, ten borok.
Czy śluby zakonne są ograniczeniami, restrykcjami, które osoba stanu zakonnego sobie narzuca?
To coś więcej niż ograniczenia. Czystość oznacza, że należę do Boga i
to nie dlatego, że małżeństwo mi się nie podoba, tylko ze względu na
to, że chcę się poświęcić w całości dla innych. Ubóstwo oznacza, że
będąc u Boga, przyjmujesz to, co jest. Korzystam z wielu rzeczy, takich
jak samochód czy komputer, ale one nie są moje. Kiedy mój ojciec żył,
mówiłam: „Tato, gdyby coś mi się stało, daj mi gitarę do trumny”. Na to
mi odpowiadał: „Dobrze, córko, że nie grasz na organach! Musiałbym
wykupić całą parcelę na cmentarzu”. Teraz liczę się z tym, że nawet za
życia mogę tej gitary nie mieć.
Śluby nie są łatwe, to zobowiązanie do życia według wskazówek, których
Jezus udziela w Ewangelii. Nazywa się je radami ewangelicznymi, należy
więc traktować je jak porady: co zrobić, jak się zachować, żeby
wypełnić swoje powołanie. Śmiejemy się czasem, że składa się śluby
czystości i ubóstwa, a szeptem, gdzieś na marginesie - posłuszeństwa.
To nie polega na tym, żeby bez-mózgowo sobie czegoś zakazywać, ale
podchodzić do tego rozumnie. Dostałam nieraz po nosie, buntowałam się,
ale to wszystko jest wpisane w scenariusz życia.
Czy ślub czystości nie jest dla człowieka zbyt wielkim rygorem, czymś nienaturalnym?
Sama seksualność jest czymś pięknym, ale gra rolę nie tylko przy
przekazywaniu życia, to też forma okazywania sobie miłości. To, że
składam śluby zakonne, nie oznacza, że nie szanuję tej sfery, przecież jestem kobietą, a nie
rodzajem nijakim. Ale śluby zakonne sprawiają, że decyduję się na to,
by było tak, a nie inaczej, że nie wejdę w relację z jednym
człowiekiem. Nie znaczy to jednak, że jestem pozbawiona zmysłów. To
bywa trudne, ale w pewnym sensie miłość zmysłową można przełożyć na
działanie i bycie dla kogoś, dla wielu. Wziąć chorego za rękę to też
jest miłość i przykład realizowania się jako kobieta. Ale zostaną
pragnienia, tęsknota za bliskością, która będzie krzyżem. To też dar.
Jeśli przestanę to odczuwać, to będzie znaczyło, że nie żyję.
Wydaje się, że ciało jest dla osób żyjących w celibacie tematem tabu.
Ciało jest w porządku, jest świątynią Ducha. Więc współżycie seksualne
jest darem. Fatalnie byłoby to zniekształcić, zapomnieć o tym to.
Dlatego też dobrze jest znać funkcjonowanie własnego ciała, czy jest
się kobietą, czy mężczyzną, a nie udawać, że ciała nie ma. Jeśli ktoś
to sprowadza do wulgarnego doświadczenia czy określenia, popełnia błąd.
Nie można powiedzieć: nie gadajmy o tym.
Jeśli
ktoś został powołany do życia w celibacie i składa śluby zakonne,
to nie znaczy, że neguje całą seksualność czy też wartość i piękno
ludzkiego ciała. Ludzie powołani po prostu świadomie i dobrowolnie
rezygnują z pewnych doświadczeń dozwolonych w małżeństwie na rzecz
innych wartości. Energię seksualną można wykorzystywać w innych
działaniach na rzecz innych ludzi. To nie jest takie proste i nie
sprowadza się, jak by można pomyśleć, do symbolicznego gestu. To ciągle
na nowo ofiarowanie każdego dnia, a nie sztuka dla sztuki.
Była Siostra kiedyś zakochana?
Pewnie. Cały czas jestem.
Zdradzi Siostra coś więcej?
Nie, to moja tajemnica. Ale miałam na myśli trochę inne zakochanie,
chociaż to ludzkie również. Jeżeli myśli się o zakonie poważnie, to
trzeba być zakochanym. Teraz jestem zakochana w ludziach, fascynują
mnie. Miłość przybrała inny wymiar. Wiadomo, że nie można jej przełożyć
na miłość kobiety i mężczyzny, nie mogę sobie pozwolić na żadną formę
wyłączności. Ale podobnie jest w małżeństwie: czy zamężnej kobiecie nie
spodoba się czasem mężczyzna? Nie ma co robić z tego tragedii, miło mi
się z nim rozmawia, ale wybrałam już co innego. Tu jest analogicznie.
Pytanie tylko, co z tym zrobisz. Ja mówię Panu: „O, to stworzenie Ci
się udało!”, i idę dalej.
Sądzi Siostra, że macierzyństwo duchowe jest równoprawne z biologicznym?
Jeżeli kobieta wstaje co trzy godziny, żeby karmić dziecko, to
trudno
podważać wyjątkowość tej ofiary. Ale my też czasem, gdy takie dziecko
wychowujemy, stajemy się podobni do biologicznych rodziców. Jesteśmy
sobie nawzajem potrzebni. Czasem matka mówi do mnie: „Gdy patrzę na
siostrę, to nabieram sił”, i ja mogę jej powiedzieć to samo. Jest
inaczej, ale równie pięknie.
Określenie „być całym dla Boga” - to brzmi trochę abstrakcyjnie.
Jest abstrakcyjne, jeśli nie podchodzi się do tego właściwie. Ja jestem
w zakonie kontemplacyjno-czynnym. Ponieważ nie mam męża, mogę swój
czas poświęcić dla ludzi. Nie jest tak, że po siedemnastej idę do domu
i wyłączam się. Z drugiej strony nie może być tak, że teraz jestem
siostrą zakonną, biorę brewiarz i się modlę, a teraz już kończę, bo
czas na pracę. A jeszcze później jestem prezesem stowarzyszenia. Jedno
musi wypływać z drugiego, łączyć się. Chcę ciągle przebywać w Nim, w
Jego obecności i to jest moja wola niezależnie od nastroju, uczuć albo
wykonywanych czynności.
Siostra pewnie rzadko odpoczywa.
Ja tego, co robię, nie traktuję jako pracy, to po prostu moje życie.
Ale w pewnym momencie muszę powiedzieć stop, ponieważ potrzebuję też
wspólnoty, przyjaciół. I życia duchowego. To taka zdrowa asertywność,
stawianie granic. Nie mogę robić więcej, niż pozwalają mi na to moje
siły, bo za chwilę nie nadawałabym się do niczego. Kiedyś na okrągło
tyrałam, mało się nie wykończyłam psychicznie i fizycznie. Starałam się
być dyspozycyjna w stu procentach. Tu zapaliło się światełko: kochaj
bliźniego swego jak siebie samego, jeśli nie kochasz siebie, zatracisz
się, zatracisz granice w tym dawaniu siebie, to koniec.
Ciągle trzeba zadawać sobie pytanie, o co chodzi
w tym byciu dla innych? Ile w tym działania dla siebie? Nie można
przesadzać, bez nas świat też będzie istniał. Prawda jest taka, że
pomiędzy aktywnością a trwaniem przed Panem jest cienka granica. Bóg
sam przyśle ci ludzi, którym masz pomóc, lub tych, którzy maja pomóc
tobie. On mówi do ich serc, na przykład: idź, podaruj im chleb, wybuduj
im piec, bo maja zimno. I to nie jest teoria, ja tego doświadczam.
Siostra na co dzień doświadcza też ubóstwa, walcząc o pieniądze dla
Stowarzyszenia, o przetrwanie. Wygląda na to, że ubóstwo to kula u nogi.
Tak i nie. Fajnie by było, gdybyśmy nie mieli żadnych ograniczeń
finansowych na dom. Ale z drugiej strony, dlaczego mnie ma być lepiej
niż przeciętnej krajowej? Jeżeli zabezpieczenie pieniężne ma mi odebrać
postawę zawierzenia, to nie chcę żadnych pieniędzy. Ile osób ma tak, że
im niczego nie brakuje? Jednak nie można tylko oczekiwać i nic z tym
nie robić. Dlatego piszemy programy, robimy zbiórki i tak dalej, jakoś
sobie radzimy. Po ludzku robimy tyle, ile możemy, liczymy też jednak na
Opatrzność. Bo Bóg naprawdę posyła swoich aniołów!
Kiedy Siostra najdotkliwiej doznała ubóstwa?
Raz, gdy byłam u siostry Małgorzaty Chmielewskiej we Wspólnocie
Chleb
Życia, poszliśmy kwestować na giełdę warzywną. Myślałam, że umrę ze
wstydu. Wtedy stwierdziłam, że jestem pańcia, skoro mam w kieszeni
portmonetkę. Pewnie, łatwo rozważać o ubóstwie, kiedy można pokazać
paluszkiem, co się chce z półki i klient nasz pan. A tu dostałam
zgniłego arbuza i w dodatku on mi się rozwalił na habicie. To było
upokarzające, wyglądałam, za przeproszeniem, jak obrzygana. Mieszkańcy
domu, z którymi byłam, mieli niezły ubaw. Pomyślałam sobie, że jeszcze
mi brakuje, żeby mi ptak narobił na głowę. I w tym momencie tak się
stało... Wszyscy pokładali się ze śmiechu, ale mi wcale nie było
wesoło. Albert Chmielowski, gdy ktoś splunął mu w twarz, powiedział:
„Dziękuję, to dla mnie, a co dla moich ubogich?” - to jest heroizm. Nie
mamy gwarancji, że jutro będziemy mieli pieniądze na dom. Jeśli chcę
być u-Boga, to mówię: zawierzam Ci, Boże, wiem że będzie tak, jak
chcesz. Wtedy jestem ograniczona swoimi ułomnościami.
Uboga czuję się także wtedy, gdy nie mogę człowiekowi pomóc, bo on sam
tę pomoc odrzuca. Ale nawet jeśli ten człowiek wybierze z jakichś
powodów śmierć, to może nie jest to tak bezsensowne, jeśli przedtem
pomyślał, iż był ktoś przez chwilę w jego życiu, kto go nie odrzucał,
wspólnie zasiadł do stołu... Może w sercu wypowie: Jezu, w Twoje
miłosierne dłonie... Ja tego nie wiem, to tajemnica. Wybór człowieka.
Staram się podejść do tego z szacunkiem, chociaż nie rozumiem. Człowiek
to wielka tajemnica, to szczególne sanktuarium.
Inny wymiar ubóstwa to rezygnacja ze swoich zachcianek, nawet poważnych marzeń.
Kiedyś fascynowało mnie żeglarstwo, musiałam z niego zrezygnować,
powyrzucałam medale za osiągnięcia sportowe. Ale gdy się przychodzi do
zakonu, dobrze jest mieć pasję,
rozwijać ją i przekazywać innym. Tak było u mnie z muzyką i te
doświadczenia dobrze przeżytych chwil przydają się. To posag, który
wnosimy do wspólnoty. Podobnie jest z trudnymi doświadczeniami, to też
bogactwo.
Jak być chrześcijaninem dzisiaj?
Staram się o doświadczenie Boga autentycznego, tu będę się powtarzać
jak stara płyta. Pracuję z ludźmi, którzy są różni, nie zawsze
wierzący. Największą trudnością w tej posłudze nie jest walka o
pieniądze czy najnowsze techniki pomocowe, ale o żywego Boga w nas.
Jeśli zatracę tę bliskość, to całe moje działanie jest bez sensu i na
nic się nie przydaje. O tym się nie mówi, ale to walka o człowieka w
sferze ducha. Ten, kto coś przeżył, kto był choć raz złamany na duchu,
wie, o czym mówię...
Czasem katolicy mają dylemat: na ile ujawniać się ze swoją wiarą, a na
ile ją przemilczeć, żeby nie być śmiesznym, nie obnosić się z własną
pobożnością.
Nie muszę się akurat nad tym zastanawiać, noszę habit, więc wszyscy
wiedza, kim jestem i co robię. Aczkolwiek wszyscy mamy pokusę, żeby nie
mówić o Bogu, bo co sobie ludzie pomyślą? Lepiej popsychologizować,
pofilozofować - coś takiego w nas jest. Na przykład gdy jesteśmy w
restauracji: przeżegnać się przed obiadem czy nie? Takie drobne
zmagania wiele czasem kosztują, pojawia się też pokusa, żeby to
zbagatelizować. No cóż, wielkich rzeczy by się chciało, a pospolitość
skrzeczy...
Czy chrześcijanin to pokorna trusia, która nadstawia drugi policzek?
To ktoś, kto potrafi przyjąć cierpienie, ale też zawalczyć o to, co
ważne. Żołnierz, który uderzył w twarz Chrystusa, usłyszał pytanie:
„Dlaczego mnie bijesz?”. Chrześcijaństwo to chodzenie w prawdzie. Ale
prawda też kosztuje. Wydaje się, że lepiej jej czasem nie mówić, bo
człowiek się nie naraża. Prymas Wyszyński mawiał, że jeden nie zniesie
kropelki, a na drugiego można całe wiadro wywalić i nic nie poczuje.
Pamiętam historyjkę o katowickim księdzu biskupie Herbercie Bednorzu.
Wszedł do zakrystii katedry, w której rozmawiali młodzi księża i
panował straszny hałas. Zwrócił się do starszego księdza, przyjaciela,
który w skupieniu modlił się z brewiarza i mówi do niego: „Czy ty nie
wiesz, gdzie jesteś? To jest świątynia, sacrum, tutaj trzeba się
zachowywać godnie, a ty?!”. Wszyscy w zdziwieniu zamilkli. Gdy po
skończonej liturgii młodzi księża wyszli, ów kapłan zapytał biskupa:
„Dlaczego ty tak do mnie powiedziałeś, przecież modliłem się z
brewiarza?”. A on na to: „Bo tobie to mogę powiedzieć, a oni się
obrażą”.
Pokora nie wyklucza prawdy, a w imię prawdy trzeba nieraz w stół
walnąć. Pokora się kojarzy z tym, że ktoś ci napluje w twarz, a ty
mówisz, że deszcz pada. Fałszywa pokora z kolei graniczy z pychą. Jak
to mówią na Śląsku, mosz puklatą pokorę. Oj, nikt z nas nie jest od
tego wolny.
Trzeba
umieć usłyszeć, co do nas mówią. Gdy zaczęłam pracować na ulicy,
współpracownicy mówili mi, że agresywnie prowadzę dialog. Myślałam o
sobie, że jestem krainą łagodności. „Ja, agresywna?!”, oburzyłam się.
„Aż się prosisz, żeby ci przyłożyć”,
usłyszałam w odpowiedzi. Można się obrazić. Albo - zastanowić. Zgodnie
z zasadą: jak ci ktoś powie, że jesteś świnia, to się nie przejmuj, ale
jak powie ci to więcej osób, to trzeba wyjść z chlewa. Nie można tracić
świadomości samego siebie i myśleć, że skoro się pomaga innym, to już
się jest doskonałym.
Ja sama także się szkolę, też przechodzę terapię. Muszę stwierdzić
jasno i uczciwie: kiedy prowadzimy zajęcia, z niektórymi ludźmi nie
mogę pracować. Z uwagi na moje doświadczenia mogę traktować problem za
bardzo osobiście. My też pracujemy pod nadzorem, bo możemy czegoś nie
wyłapać, nie zrozumieć, dlaczego coś nas tak wkurzyło.
A jeśli zacznie Siostra odczuwać zniechęcenie, znużenie?
„Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”, jak w piosence. Mądrą rzeczą
jest odejść, mieć świadomość, że czas się skończył. Młody ma taką wadę,
że tyra jak dziki osioł, a stary jest właściwie gorszy, bo dochodzi do
wniosku, że działa perfekcyjnie jak Bóg. Panie, miej mnie w swojej
opiece...!
Czasem chcielibyśmy jakichś znaków, które udowodnią, że Bóg naprawdę jest blisko.
Jak w tym kawale o Janie Sarkandrze, świętym od powodzi. Wioskę, w
której stał kościół pod wezwaniem tego zacnego kapłana, nawiedziła
powódź. Żołnierze ewakuowali ludzi i
podpłynęli na łodzi pod plebanię, gdzie przebywał pobożny i świątobliwy
proboszcz, i wołają: „Wsiadajcie, księże proboszczu, szybko! Poziom
wody bardzo się podnosi!”. A on na to: „O co wam chodzi? Ja jestem
człowiekiem wiary, modlę się do naszego patrona i na pewno nam pomoże”.
Woda coraz bardziej się podnosiła, tak że zacny kapłan trzymał się
wieżyczki kościoła. Kolejny raz go wołają, a on nic, próbowali jeszcze
z helikoptera. W końcu się utopił i poszedł do nieba. Gdy tylko
przekroczył niebieskie wrota, zaczął szukać patrona, wreszcie poszedł
ze skarga do Najwyższego. W odpowiedzi usłyszał: „Chłopie! Trzy razy
żeśmy ci pomoc przysyłali!”.
Bóg przychodzi cichutko, zwyczajnie, niezauważalnie i w sposób
tak naturalny, że łatwo tego nie dostrzec.
Co Siostra robi, gdy ma wszystkiego dosyć?
Kłócę się z Bogiem i pytam Go, po co to wszystko. Potem odpoczywam i
zaczynam nowy dzień. We Włoszech przypadkiem byłam świadkiem pewnej
sceny w kościele. Jakaś kobieta wygrażała pięścią do obrazu.
Pomyślałam, że jest chora psychicznie i na wszelki wypadek schowałam
się za filar. Za chwilę ta sama kobieta płakała - posyłała Madonnie
całusy, zapewniając ja o swojej wielkiej miłości ze słowami „kochana
moja Matko...”. Może to nie w naszym polskim stylu, ale dobrze obrazuje
żywy, emocjonalny kontakt z Bogiem.
Często czujemy się bezsilni. Dziewczyny, które do nas trafiają, mają
taki bagaż doświadczeń, że parę życiorysów można by nim obdzielić, a
wszystko skumulowało się w jednym. No i ja w swojej bezradności też tak się kłócę z Najwyższym.
Można też narzekać na brak wdzięczności.
To takie ludzkie, chciałoby się usłyszeć dziękuję, dobrze, że jesteś.
Księża i siostry też tego potrzebują. Czasem się wydaje, że ktoś
przepadł, a tu nagle po pół roku dostaję SMS-a: „Tęsknię za wami,
dziękuję za ten czas”, albo: „Dziękuję za urodziny, nigdy takich nie
miałam”.
Urodziny?
Urządziliśmy przyjęcie dziewczynie w szpitalu, którą zawieźliśmy tam z
ulicy, gdy rodziła. Tak się składa, że nikt nigdy takiego prezentu jej
nie zrobił. Dała nam klucze do swojego mieszkania. Nie miała przy sobie
w szpitalu najprostszych rzeczy, nawet ręcznika, którego nie
wstydziłaby się wyciągnąć przy ludziach. Pojechaliśmy do niej do domu,
żeby miała ciepło, gdy wróci, no i przystroiliśmy jej mieszkanie w
balony, kwiaty i takie tam. Weszła, wmurowało ją i się rozpłakała.
Mieszkanie i opiekę nad dzieckiem zapewniali jej opiekunowie, przez
których stała na ulicy.
Czy człowiek faktycznie jest dobry z natury? Chyba trudno się czasem z
tym zgodzić. Na pewno nieraz zadawała sobie Siostra to pytanie,
słuchając opowieści tylu kobiet.
Człowiek jest dobry z natury. Piękno dał nam Bóg na swój obraz.
Później kształtują nas rany, które inni nam zadają, i te, które my
zadajemy. Zło ma to do siebie, że potrafi
przeniknąć w każdego. Słyszałam takę opowieść: pewien malarz chciał
namalować ostatnia wieczerzę. Szukał modela, żeby namalować Jezusa,
znalazł. Był to piękny mężczyzna o twarzy pełnej pokoju. Po wielu
miesiącach artysta poszukiwał modela o twarzy Judasza, czyli chciwej i
złośliwej. Mówiąc krótko, szukał kogoś wybitnie ohydnego. W końcu
znalazł takiego w knajpie. Nie rozpoznał go w pierwszej chwili, aż
usłyszał: „Mistrzu, to jestem ja, którego malowałeś jako Jezusa!”.
Trafnie to ujmuje święty Paweł: Jeśli stoisz, to uważaj, żebyś nie
upadł...