Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem






12. Opowieść Kariny



Mam na imię Karina. Wkrótce skończę dwadzieścia pięć lat. Teraz siedzę wygodnie, piję kawę i słucham chrapania mojej córeczki. W mieszkaniu jest cicho, przytulnie i czysto, jesteśmy najedzone, a jak zgłodniejemy, wystarczy otworzyć lodówkę i jest okej.
Nie pamiętam, jak byłam bita i głodzona; ja, mój brat i siostra. Nie pamiętam, jak sąsiedzi w akcie litości wrzucali nam przez okno jedzenie, kiedy starzy imprezowali i zamykali nas w domu samych na parę dni. Nie pamiętam, jak przyjechało pogotowie i zawszawionych, wyczerpanych z głodu i bicia zabrało. Nie pamiętam, bo ja miałam wtedy zaledwie roczek, moja siostra pięć lat, a brat siedem. Ale ludzie pamiętali, to wszystko jest w naszych kartotekach. Moja siostra w wieku pięciu lat nie potrafiła mówić. Brat był już złodziejaszkiem, w końcu to na nim spoczywał obowiązek wyżywienia nas. Życie zbyt szybko kazało mu dorosnąć, zbyt wiele widział. W wieku dwunastu lat popełnił samobójstwo. Ja wraz z siostrą, po pobycie w pogotowiu opiekuńczym i domu małego dziecka, trafiłyśmy do rodzinnego domu dziecka, do szacownej rodziny. On był jakąś komunistyczną szychą, ona uległą żonkę widzącą w nim boga. Było nas tam sześcioro - ja, moja siostra i jeszcze inne dzieci. Mało kto wiedział, że jedyną metodą wychowawczą pana X było bicie, bicie i bicie. Jako dwulatka zamiast czułości otrzymywałam cięgi, tyle że teraz z rąk innego kata. Za co? Za wszystko. Za to, że śmiem żyć i oddychać tym samym powietrzem co „Pan Gestapo”. Ale prawdą też jest, że w swojej odrażającej dyscyplinie wpoił w nas wiedzę, kulturę i wychowanie. Z małych zwierzątek zrobił z nas duże, wylęknione, ale kulturalne dzieci. Atmosfera w domu była bardzo chłodna.
Nigdy nie doznam takiego uczucia, jakiego doświadcza moja córcia, przytulając się do mnie. Szczęściara. W końcu przyszedł dzień - miałam wtedy dwanaście lat, siostra siedemnaście - kiedy usłyszałyśmy, że jesteśmy już na tyle duże, by wrócić tam, skąd przyszłyśmy. Czyli do domu dziecka. Oni dostali medal od miasta za cudowny wkład w nasze wychowanie i (o mój Boże) ogromne poświęcenie, my dostałyśmy kopniaka w tyłek i pokój w państwowym domu dziecka wraz z innymi niechcianymi dziećmi. Wreszcie znalazłam się z dała od człowieka, który powodował we mnie paraliż. Pamiętam, jak w ciągu dnia powtarzałam sobie: „Boże, cokolwiek by zrobił, nie może sprawić, że nie przyjdzie noc”. Noc była moim wybawieniem. W nocy byłam bezpieczna, bo on spał. Dziś śpi już wiecznie.
Mając dwanaście lat, byłam bardzo zakompleksionym, wstydliwym dzieckiem. Moje pierwsze dni w domu dziecka były ciężkie, myślałam nawet o samobójstwie. Ale z czasem zaczęłam się uczyć, jak przetrwać. Nauczyłam się przeklinać, trzymać z silniejszymi. Spróbowałam alkoholu i oczywiście po pierwszym kieliszku byłam pijana. Zero rozmyślań, zero problemów, huśta się w głowie, jest wesoło! Odkryłam w sobie odwagę lwa, kiedy idąc chwiejnym krokiem, krzyknęłam wychowawczyni, żeby spierdalała! Moje akcje wśród dzieciaków wzrosły. Byłam kimś. Szybko wpadłam w tak zwane złe towarzystwo. Tak o nas mówili, ale to była grupa samotnych i zagubionych w tym brudnym świecie dzieciaków, które skrzywdzili dorośli. Skoro nie umiałam wzbudzić miłości nawet we własnych rodzicach, to moją metodą na życie stało się wzbudzanie złości i nienawiści. Paliłam, piłam. Moja siostra zdążyła osiągnąć pełnoletność i usamodzielnić się. Nie miałam już nikogo.
Poznałam chłopaka, Pawła. Także z „pokręconej” rodziny. Wszędzie chodziliśmy razem, organizował mi ucieczki z domu dziecka, razem kradliśmy. To była miłość. Miałam wówczas szesnaście lat. Zostałam wysłana do zakładu wychowawczego na resocjalizację. Super posunięcie. Tam życie toczyło się w kółko tak samo. Wszystkie marzyłyśmy na głos o kasie, chłopakach, balangach bez końca, a po cichu o... domu. Zwyczajnym, ciepłym domu.
Wreszcie nadszedł czas, gdy skończyłam osiemnaście lat. Byłam ładna i wystarczająco bystra, ale poszłam na skróty. Rozpoczął się bardzo ciężki etap w moim życiu. Niechętnie to wspominam. Nie miałam dokąd wrócić, nie miałam pieniędzy, nikt mnie nie chciał. Byłam sama na tym cholernym świecie.
Ja i Ada, moja przyjaciółka, byłyśmy w takiej samej sytuacji. Znalazłyśmy z niej wyjście: zaczęłyśmy karierę w jednej z agencji towarzyskich. To było wstrętne... ale miałam dużo klientów, więc i dużo kasy, a uczucia topiłam w alkoholu. Z czasem nauczyłam się, że klient to nie człowiek, a bzykanie to tylko praca i uczucia nie mają z nią nic wspólnego. Przede wszystkim liczyły się pieniądze, dużo pieniędzy! Nie prałam ciuchów, po prostu kupowałam sobie nowe. Dyskoteki, imprezy. Mój chłopak Paweł tak po prostu odszedł. Po prostu. Ja musiałam żyć dalej.
Nie chciałam pozostawać w jednym miejscu, w jednej agencji, kiedy świat taki duży. Postanowiłam wyjechać do innego miasta. W końcu się zakochałam. Fajny chłopak, czuły, miły, tylko że... no właśnie: był szefem agencji towarzyskiej. Zaczął być zazdrosny, nie wysyłał mnie na zlecenia, bił mnie i traktował jak swoją własność. Wtedy pojawił się człowiek, który obiecał mi pomóc wyrwać się z tego szmaciarskiego życia. Uwierzyłam mu. A on zawiózł mnie do Niemiec. Tam bez paszportu, bez pieniędzy pracowałam w jakimś burdelu. Nie byłam bita ani przymuszana do niczego, ale bez kasy i dokumentów, sama w obcym kraju, bez znajomości języka... Byłam przerażona.
Dziwne, ale zawsze wychodziłam cało z największych kłopotów. Zawsze na mojej drodze stawał ktoś, kto mnie z nich wyciągał. Tak było i tym razem. Zakochał się we mnie jakiś biedny głupol. Wykupił mnie, oddał paszport. W zamian za to ja miałam z nim zamieszkać w roli jego konkubiny. Wytrzymałam parę dni, aż wreszcie spakowałam reklamówkę (bo tyle miałam) i pociągiem wróciłam do Polski, do Warszawy. Wróciłam do mojego kraju, ale znowu nie miałam dokąd pójść. Wybrałam pierwsze większe miasto, zostałam w Warszawie.
Przebywałam głównie na dworcu, gdzie szybko nawiązałam nowe znajomości. Poznałam chłopaka - złodzieja - i jego grupę. Kradliśmy i piliśmy na przemian. Zawsze coś się działo, nie było nudno, ponadto byłam zakochana. Nadszedł wielki moment, mój chłopak poznał mnie ze swoją rodziną. Nie byli zachwyceni, ale zaakceptowali fakt, że jesteśmy razem. Myślałam, że przy nim znajdę to, o czym marzyłam - dom. Że jego matka będzie moją matką, że razem stworzymy coś wyjątkowego. Na początku zmieniliśmy nasz tryb życia. Wyprowadziliśmy się z meliny, w której mieszkaliśmy z resztą bandy. Zamieszkaliśmy w jego mieszkaniu, ale byliśmy kompletnie uzależnieni finansowo od jego rodziców. Przestałam pić, on też. Znalazł pracę i myśleliśmy o dziecku. Co prawda trochę tę idyllę zakłócił mój charakterek. Zawsze w każdym facecie widziałam dowód mojego upokorzenia, rzutowało to na każdy mój związek. Raniłam słowami, odbijało mi. Ale razem, wspólnie jakoś to szło. W tym czasie poznałam fajnych ludzi, między innymi siostrę Annę. Nie ufałam jej wtedy, bo była zakonnicą, a Kościół to wiadomo... Ale z czasem zauważyłam, że ona słucha tego, co mówię, że jej zależy na moim życiu. Od tego momentu aż do dziś jest moją dobrą duszą. Zaszłam w ciążę, on i jego rodzina byli szczęśliwi, ja chyba też, tylko zaczęłam się bać, jaką będę matką. „Co to znaczy być matką?”, pytałam siebie, byłam tak słaba i taka młoda, niedojrzała. W czerwcu urodziłam śliczną dziewczynkę. On trzymał mnie za rękę, jego miłość była przy mnie, a to było wszystko, czego chciałam od życia. Może zbyt wiele. Kiedy mała miała miesiąc, poszedł do więzienia, bo upił się i kogoś pobił. Był recydywistą i dostał siedem lat. Załamałam się, znów byłam sama. W mieszkaniu, gdzie nawet nie miałam meldunku, z maleńkim dzieckiem, bez pracy, bez wsparcia jego rodziny. Odwracając się od niego, odwrócili się ode mnie. Nie miałam z czego utrzymać małej. Zaczęłam pić, znów wpadłam w to szambo. Rodzina mojego chłopaka odebrała mi dziecko, nie nadawałam się na matkę. „Boże, czemuś mnie opuścił!”, wołałam wtedy i szamotałam się między chęcią życia a śmiercią.
Byłam wolna. Mogłam znowu „rozkoszować się” dnem. Znów bezdomna, bez miłości, imprezowałam, trochę kradłam i jakoś to szło. Pełno znajomych, ale cóż to za znajomi? Lata spędzone w tym światku nauczyły mnie prawdy o tym, że przyjaciela tam nie znajdziesz. Że gdy masz kłopoty, nikt ci nie pomoże, jeśli sam nie będzie miał z tego korzyści. Złudne uczucie, że w grupie jest się kimś, że to rodzina, może tylko pogłębić depresję. Byłam fajną kumpelą do picia, do balangowania, ale kłopoty? Kłopoty znaczą, że jesteś słaba, a słabość nie może istnieć w tym świecie. Jeśli chcesz przetrwać, musisz być silna. Chcesz płakać? Zamknij się w kiblu i płacz, ale tak, żeby nikt nie słyszał. Żal ci osoby, która leży skąpana we krwi? Nie dziel się z nikim tą myślą, bo sama możesz zaraz tam leżeć.
Picie przestało wystarczać. Szukałam silniejszego bodźca. I znalazłam. Amfetamina, super sprawa. Oczywiście zaraz zostałam dziewczyną dealera i mogłam ćpać za darmochę. Sama amfa nie uzależnia, to super środek pobudzający, używają tego nawet lekarze - twierdził mój inteligentny facet. A ja byłam już dnem. Naćpana nie odróżniałam nocy od dnia. Kiedyś wpadliśmy na pomysł, żeby zamiast amfy sprzedawać pokruszony apap. Oj, było zamieszanie, musieliśmy znikać. Zapomniałam wspomnieć tu o policji, miałam u nich bogatą kartotekę. Jako prostytutka, złodziejka. Nie zapomnę, kiedy wypici, ja i mój chłopak, włamaliśmy się do jakiegoś auta. On był tak pijany, że jeździł pod prąd. Cud, że nie zabiliśmy siebie albo kogoś innego. Usiłowaliśmy nawet to auto sprzedać, ale nie było chętnych (próbowaliśmy w najbiedniejszej dzielnicy, gdzie ludzie czasami nie maję nawet na chleb). Kiedy zaczęła ścigać nas policja, uznaliśmy to za super zabawę. „Jedź, nie zatrzymuj się”, wołałam podekscytowana. Coś się działo. Zajechali nam drogę, ale widząc, że się nie zatrzymujemy, ledwo zdążyli się wycofać. Wreszcie rąbnęliśmy w drzewo i tak zakończył się pościg. O dziwo, z tego też się jakoś wykaraskałam.
Tak płynęło moje życie, z dnia na dzień. Na trzeźwo było nie do zniesienia. Po amfie stawałam się agresywna, wściekła szczególnie na tych, którym się powodziło. Zaczęłam mieć lęki i silne objawy depresji. Pierwsze moje słowa po przebudzeniu brzmiały: „Pierdolone życie”. Tak bardzo bolała mnie myśl o mojej małej córeczce. Już dawno jej nie widziałam, ale cóż ja mogłam jej zaofiarować. Ja, niegodna miłości. Czasami myślałam o Bogu, zastanawiałam się, kim jest, że dał mi tak popieprzone życie. Czemu ja? Nie mam mieszkania, nie mam gdzie się podziać, jak mogę z tym skończyć?
Szukałam śmierci. Wywoływałam ją. Wsiadałam do auta z obcymi ludźmi, piłam z obcymi, ćpałam i kochałam się z nieznanymi mi facetami. Raz zostałam pobita przez gościa, którego próbowałam okraść. Złamał mi nos i nieźle poturbował. Gdy leżałam na melinie, pobita, sama nie wiem, co bardziej mnie bolało, ciało czy dusza.
Pierwsze objawy zauważyłam po dwóch miesiącach. Miałam obrzydzenie do alkoholu i było mi niedobrze. Byłam w ciąży. „Nie, nie, nie, nie chcę tego!”, wołałam. Co dalej robić? Myślałam, że nic gorszego nie mogło mi się przydarzyć. W ty m momencie znalazłam pomoc u mojej siostry. Taki był początek zmiany w moim życiu. Zamieszkałam z siostrą przez okres ciąży, ustaliłyśmy, że kiedy urodzę dziecko, zostawię je w szpitalu. Zdawałam sobie sprawę, jaką jestem osobą, wiedziałam, że mogę skrzywdzić to dziecko. Jednak było mi ciężko. Ta maleńka istota żyła we mnie, czułam ją, była moja. Przyszedł czas narodzin. Przez trzy dni, najdłuższe i najważniejsze w moim życiu, myślałam, co dalej. I wtedy usłyszałam głos w swojej głowie: „Jeśli nie teraz, to kiedy?”. No właśnie, jeśli teraz czegoś nie zmienię, jeśli nie stanę się matką i nie zacznę wszystkiego od nowa, to kiedy? Może już więcej nie będzie szansy. Porozmawiałam z moją siostrą - wątpiła. Siostra Anna też, i jestem jej za to wdzięczna do dziś, nie skomentowała tego, ale po prostu powiedziała: „To będziemy miały dzidziusia”. Zdecydowałam, że bez względu na wszystko chcę mieć dziecko przy sobie.
Pojechałam po maleństwo. Swoją malutką rączką złapała mnie za palec, jakby mówiła: „Nie odchodź!”. Nie odejdę, córeczko, zawsze będę przy tobie, patrząc na ciebie, widzę siebie z dzieciństwa. Myślę, że gdyby mnie ktoś kochał tak jak ja ciebie, to może inaczej potoczyłoby się moje życie. Ale to nieważne, nie chcę pamiętać tego, co było. Może to dziwnie zabrzmi, ale dzięki drodze, jaką przeszłam, ciężkiej drodze przez piekło, mogłam docenić najprostsze rzeczy. To, że mam gdzie spać, cudowne małe mieszkanko po tylu latach bezdomności i otrzymane właśnie wtedy, kiedy do tego dojrzałam. Także to, że mamy co jeść i wcale nie muszę kraść ani ohydnie oddawać ciała wraz z częścią duszy, żeby przetrwać. Zwykła praca, gorąca kawa przy własnym stoliku, łóżko tylko moje i mojej córeczki, nasze wygłupy i śmiech.