Anna Bałchan - Kobieta nie jest grzechem
1. Granice
Katarzyna Wiśniewska: Nazywają Siostrę zakonnicą od prostytutek...
Siostra Anna Bałchan: Tak, raz nawet ktoś powiedział do mnie:
„Siostra to podobno prostytucją się zajmuje” (śmiech).
Odparowałam mu: „Tak, ale tylko w wolnych chwilach”. Potem ugryzłam się
w język. Zawsze denerwują mnie takie stwierdzenia, bo nie lubię mówić,
że zajmuję się prostytucją czy prostytutkami. Przede wszystkim musimy
zdać sobie sprawę z tego, że mamy do czynienia z ofiarami wymuszonej
prostytucji. Sam człowiek nie jest grzechem. Można powiedzieć o kimś,
że to złodziej czy narkoman, ale jest w tym pewne przekłamanie. Do
istoty człowieka nie należy to, że jest prostytutka czy złodziejem.
Ja nie koncentruję się na jakimś „fenomenie prostytucji”. To mnie nie
interesuje, bo prostytucję uważam za wierzchołek góry lodowej. Problem
tkwi nie w samym procederze, ale znacznie głębiej. Ważne jest to,
dlaczego do tego doszło, co dana dziewczynę popchnęło do decyzji, żeby
stanąć na ulicy. Ja zajmuję się człowiekiem.
Proszę opowiedzieć o pierwszej poznanej dziewczynie.
Była jedna z młodszych, które poznałam. Przerwała szkołę podstawową
i uciekła z domu. Pojechała na Śląsk, gdzie natychmiast „zaopiekowano
się” nią. Ta opieka polegała na pomocy materialnej, zapewnieniu
utrzymania, ale ceną było świadczenie usług seksualnych. Wcześniej była
wykorzystywana seksualnie. We własnym domu. Kiedy ją spotkałam na
ulicy, zaczęłyśmy rozmawiać o tym, jak mogłaby z tego wszystkiego
wyjść. Wtedy nie miałam jeszcze ośrodka, co utrudniało sprawę.
Tak po prostu Siostra do niej podeszła? I co jej Siostra powiedziała?
Chodziliśmy w tamte okolice w czasie pracy ulicznej. Na początku,
gdy do tej dziewczyny podeszłam, była trochę speszona, skonsternowana.
Pewnie zastanawiała się, czy ja jestem normalna, czy może sobie
żartuję? Potem przebiega to szybko, bez zbędnej gadaniny. Rozmawiamy i
mówimy, kim jesteśmy. Jeśli dziewczyna chce wiedzieć coś więcej, to
sama zapyta. Zawsze mówię jasno: to mogę, a tego nie. Ważne, żeby nie
obiecywać gruszek na wierzbie, nie powiem przecież: załatwię ci od ręki
mieszkanie, pracę. To nie czas ani miejsce na takie rozmowy. I nie
zawsze jest to możliwe.
Czy ta dziewczyna chciała w ogóle rozmawiać i przyjąć pomoc Siostry?
Oczywiście, ale tylko taką, by zaspokoić najbardziej elementarne potrzeby.
Nie nastawiała się na długotrwałą
terapię czy podjęcie próby wyjścia z sytuacji. Po prostu była
nastawiona na teraz, żeby wziąć to, co jest jej potrzebne. I miała do
tego prawo. To trochę tak jak wtedy, gdy urządzasz urodziny i
zastawiasz stół. Każdy bierze to, co mu akurat jest w smak. Nie robię
łaski, że pomagam, tak samo jak nie mam pretensji, że ktoś nie ma
ochoty na kotlety, nad którymi tyle się napracowałam, ale bierze na
przykład tylko suchary. W tym momencie jest gotowa przyjąć tylko to. I
w porządku. Gdy proponuję komuś zamieszkanie w ośrodku, jest inaczej,
mogę stawiać pewne warunki.
Dlaczego ona trafiła na ulicę?
To dziewczyna po bardzo ciężkich przeżyciach, była bita w
dzieciństwie. Jej rodzice nie mieszkali razem, matka żyła w powtórnym
związku. Do tego dochodziły częste imprezy. Na dodatek konkubent jej
matki zaczął wykorzystywać ja seksualnie. A matka, zamiast ja chronić,
wylewała złość na córkę. Dziewczyna nie wytrzymała i powiedziała
nauczycielce w szkole. Ta przekazała matce i dziewczyna oberwała. Tak
mocno, że miała potem uszkodzenia neurologiczne. No i w końcu uciekła z
domu.
Co się z nią teraz dzieje?
Udało jej się skończyć szkołę podstawowa. Przez te uszkodzenia nie
nadawała się do bardziej odpowiedzialnej pracy. Myślałyśmy, że mogłaby
sprzedawać bułeczki czy lody, ewentualnie sprzątać czy zaopiekować się
kimś. Z tym radziła sobie świetnie.
W tym kierunku radziliśmy jej iść i jakoś sobie dawała radę.
Zerwała z prostytucją?
Nie od razu. Zaczęło się od tego, że się zakochała. Czasem tak bywa,
że mamy nie tylko dziewczynę, ale pracujemy też z jej facetem. Tak było
w tym przypadku. Powiedziałam jej od razu: „Kobieto, skąd wiesz, że to
jest partner, który będzie cię szanował?”.
Jak go poznała?
To był jej klient. Miał problem alkoholowy. To był człowiek po różnych
przejściach, raczej nie jak z filmu Pretty Woman.
Żaden bogaty dżentelmen. Tymczasem ona przestawała chodzić do szkoły,
bałam się, że w ogóle jej nie skończy. Gniewałam się na nią, a ona na
to: „My się kochamy”... Przyprowadziła go, był mniej więcej w jej
wieku. Powiedziałam jej: „Może on chce po prostu mieć za darmo?”.
Nie za ostro?
Tu nie można mieć złudzeń, a o nie niestety jest łatwo.
Co Siostrze odpowiedziała?
Że mu wierzy, bo on jej nie każe pracować, nie wystawia jej na
ulicę. To było dla niej najważniejsze, że on jej nie każe zarabiać w
ten sposób. To miał być dowód na to, że kocha.
I ułożyło im się?
Mieli różne przeboje, jak to w związku. Poznała jego rodzinę.
Chciała mieć jasność, że on pragnie mieć rodzinę i że nie jest dla
niego przygodna panienką. Wiadomo, problemy nie skończyły się, ale
dawniej, gdy ona miała zmartwienie, to szła je zapić, a teraz
przychodzi do mnie, idziemy na kolację i rozmawiamy jak kobieta z
kobieta o tym, jak to jest z mężczyznami (śmiech). Może to zabawne, że
ja, zakonnica, wypowiadam się na ten temat, no ale tak jest.
Przestała się prostytuować, zaczęli żyć normalnie i uczciwie. Sukcesem
było, jeśli kupili coś za zarobione pieniądze. Byli z tego dumni,
zapraszali mnie, żebym zobaczyła nowy mebel. Zamieszkali w suterenie i
po jakimś czasie podjęli decyzję o ślubie. Chłopak miał pracę dorywczą.
I dzisiaj są razem.
Jest wiele takich historii. Nasz założyciel mówił, że dobrze jest
pomagać ludziom, którzy upadli, ale jeszcze lepiej jest ich
podtrzymywać, nie czekać, aż spadną na dół.
Jak doszło do tego, że zaczęła Siostra pracować z prostytutkami?
Ówczesny prezydent Katowic Henryk Dziewior napisał list do Rzymu, do
naszej matki generalnej, siostry Angeli Kuboń z prośbą o posłanie do
pracy jakiejkolwiek siostry do dziewcząt, które są w różnych kryzysach.
Szczególnie po naszym mieście było widać, że jest ich coraz więcej.
Dziewczyny włóczyły się po ulicach. Ludzie przychodzili i prosili, żeby
coś z tym zrobić. Niemały wpływ miał na to Adrian Kowalski z Domu
Aniołów. Adrian Kowalski to niezwykły człowiek. Spotykał się w
śródmieściu Katowic z dzieciakami wąchającymi klej, młodocianymi
przestępcami z różnymi problemami, którzy nie mieli oparcia w rodzicach
i bliskich. Pomógł jednemu chłopakowi, a ten zaprowadził go do innych.
Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży „Dom Aniołów Stróżów”
realizuje środowiskowy program psychoprofilaktyczny dla dzieci,
młodzieży oraz ich rodzin zagrożonych marginalizacją społeczną. Z
inicjatywy Adriana sprawa pomocy kobietom prostytuującym się przybrała
oficjalny bieg. Rok później, w 1999, rada generalna zgromadzenia
zadecydowała, że to właśnie ja się tym zajmę.
Któregoś dnia moja siostra przełożona prowincjalna zaprosiła mnie do
siebie i zaproponowała, żebym podjęła się zorganizowania takiej pomocy.
To znaczy, żebym sama od zera nauczyła się co i jak. Praktycznie
dostałam wolna rękę.
Jak Siostra zareagowała?
Najpierw zaczęłam się śmiać, jakbym usłyszała największy dowcip
świata. Byłam zdziwiona, bo to oznaczało pionierską robotę. Praca z
osobami prostytuującymi się wymaga przygotowania, więc pomyślałam:
zaraz, chwila, ale jak się do tego zabrać? Wydawało mi się, że to jest
niebezpieczne, nie bardzo sobie wyobrażałam, jak ma wyglądać ta praca.
Pracowałam wiele z dzieciakami, z młodzieżą, oni byli dla mnie
najważniejsi. Tu mógł nastąpić konflikt interesów, bo nie wiedziałam,
co naprawdę bym wolała robić.
Pisałam pracę magisterską z teologii o doświadczeniu Boga u narkomanów
i nastawiałam się na dalszą pracę w tym kierunku. Ksiądz Walusiak z
Komorowic prowadzi hostel dla dziewcząt po terapii uzależnień od
narkotyków i potrzebował opiekunów. Myślałam, że gdy skończę studia,
trafię właśnie tam, miałam nawet taka propozycję. Ale wiadomo, że
ostatecznie to przełożeni kierują do takiej czy innej posługi.
Nie bała się Siostra?
No pewnie, że się bałam. Z jednej strony pomyślałam sobie, że to
super, rewelacja. Ale co z tym po kolei robić, jak? Ja mam wpaść na
pomysł, jak pomóc tym dziewczynom? A skąd ja mogę wiedzieć, co jest dla
nich dobre? Tutaj w Polsce nie ma takich ośrodków. W Domu Aniołów
uczyli mnie pisania projektów, standardów pracy. Ale nie to było
najistotniejsze na początku. My przecież nie wiedzieliśmy, czy ja będę
strawna dla tych kobiet, czy będą mnie tolerować. Pierwsza dziewczyna,
która przyszła, uprawiała prostytucję już dłuższy czas. Jednego dnia
ksiądz z Domu Aniołów zaczął ją namawiać: przyjdź porozmawiać, u nas
jest siostra, która się tym zajmuje, ona ci pomoże.
I przyszła?
Tak, przyszła, i ledwie mnie zobaczyła, uciekła. Powiedziała tylko:
,A co ja będę z taką zakonnica rozmawiać”. Zwyczajnie odwróciła się i
poszła. Mój Boże, pomyślałam, wiedziałam, że nie mam szczególnej urody,
ale żeby aż tak... I myślę sobie: no, ładnie się zaczyna. Takie były
reakcje dziewcząt. Muszę powiedzieć, że trudno im się dziwić. Widzą
kobitę w habicie, to czego mogą się po niej spodziewać? Oceniania,
moralizowania i tak dalej. Na pierwszy rzut oka wydawałam się heterą.
Ale, jak to dziewczyny mówią, dopóki dzioba nie otworzyłam. Później już
było inaczej. Śmiały się ze mnie, że za samą gadkę więcej bym od nich
zarobiła, więc dobrze, że nie jestem konkurencją... (śmiech)
Zdarzało się potem Siostrze, żeby dziewczyny nie chciały rozmawiać, wykręcały się?
Czasem nie chcą rozmawiać, ale nie spotkałam się z tym, żeby
dziewczyny, do których podeszłam, były agresywne. Inaczej jest z
ludźmi, którzy stoją przy tych dziewczynach. One wchodzą w pewien układ
z sutenerem. A sutener ma z kolei układ z ludźmi stojącymi wyżej, do
których należą te ulice. To jest świat w świecie. Bardzo szybko się to
zmienia, każda dziewczyna u kogoś pracuje. Jeśli ich nachodzisz i
spędzasz tam dużo czasu, oni się denerwują, bo dziewczyna ma zarabiać,
a ty odstraszasz klientów. Dlatego jest bardzo mało czasu, żeby podać
informację, kim się jest i co ma się do zaoferowania. Chodzi o to, żeby
to było jasne i czytelne, żeby nawiązać kontakt, przekazać wiadomość.
Skąd Siostra wiedziała, jak zabrać się do pracy?
Organizacja całej struktury to oddzielny problem, tego się niestety
z powietrza nie bierze. Jeździłam po Polsce
i szukałam ośrodków, które by pracowały w ten sposób, i okazało się, że
nie ma żadnego. Przyjęła mnie siostra Chmielewska, która pracuje z
bezdomnymi. Tam były też kobiety z dziećmi, które miały doświadczenia
związane z prostytucją, i to tam stawiałam pierwsze kroki w pracy z
tymi ludźmi. Dowiedziałam się też, że jedyną organizacją, która pomaga
takim osobom, jest La Strada. I to w zasadzie tylko oni głośno
powiedzieli, że taki problem istnieje, że handluje się ludźmi i robi
się z nich chodliwy towar. W XXI wieku mamy problem prawdziwego
niewolnictwa! To był szok, gdy ludzie z tej organizacji po raz pierwszy
powiedzieli głośno, że trzeba coś z tym zrobić. Wcześniej było tak,
jakby problem nie istniał.
Czy Siostra zdawała sobie sprawę z tego, jaka jest sytuacja?
Nie, nic o tym nie wiedziałam. Dla mnie to była totalna nowość. Nie
zdawałam sobie sprawy, skąd to się bierze. Wcześniej, przyznam, nie
wnikałam sama pod podszewkę tego zjawiska. Tyle że nie podobała mi się
postawa ludzi, którzy uważają, że dziewczyna chce iść na ulicę, bo ma
takie widzimisię, bo to po prostu łatwy i szybki zarobek. Dopiero gdy
zaczynałam nawiązywać kontakty, okazało się, że kobiety mają swoje
historie. Zobaczyłam, że taki stereotyp jest bardzo szkodliwy, bo
prostytucja to jest wierzchołek góry lodowej. Równie dobrze dziewczyna
mogłaby być narkomanką, alkoholiczką czy członkiem jakiegoś gangu.
Prostytucja to forma samobójstwa: zabija ciało i ducha, bo jeśli się
znieczulisz i nie czujesz nic złego, to nie poczujesz także nic
dobrego. Nie można tego równać z doświadczeniami seksualnymi. Owszem,
ciało to jest pewna chemia, czyli gdy jest określona stymulacja,
następuje reakcja. Ale przecież to nie jest tak, że kobieta może
doświadczyć przeżycia seksualnego z każdym klientem, potrzebna jest też
miłość. Nieraz słyszę: ja mam jednego, którego kocham, a tamto to jest
praca. Jednak na dłuższą metę to nie wychodzi.
Co dla tych kobiet jest najgorsze, najbardziej bolesne?
Lęk, że ktoś je rozpozna, że wskaże palcem - o, prostytutka idzie.
Stad też na przykład metoda kamuflażu. Dziewczyny wkładają peruki,
malują się do pracy, zmieniają swój image. A po pracy chcą wyglądać
tak, żeby nie rzucać się w oczy. Być po prostu jak przeciętna krajowa.
Niech Siostra opowie o swoich pierwszych krokach.
Zanim zaczniesz z ludźmi rozmawiać, musisz poznać ich świat. Czyli
być w nim dosłownie. Przesiedziałam wiele godzin na dworcu i
przechodziłam wiele razy tymi ulicami.
Sama?
Z innymi streetworkerami, ale i sama. Zdarzało się często,
że spędzałam sama całe noce na dworcu.
W habicie?
W habicie. Zastanawialiśmy się długo, jak do tych kobiet iść. Ubrać
się po cywilnemu? Przełożeni mogliby się zgodzić, gdyby to sensownie
przedstawić. No ale jeśli jesteś ubrana jak zwykła kobieta, to kim ty
właściwie jesteś? - zaraz sobie pomyśli taka dziewczyna. Konkurencja?
Policja? Redaktorka jakiegoś pisma? Czego ty chcesz, o co ci chodzi? A
habit jest jednoznaczny. Wiadomo, kto to jest, ja się mogę z nim
zgadzać albo nie, ale wszystko jest czytelne, nie ma niedomówień.
Czy było trudno na początku?
Wiadomo, że taka praca zaczyna przynosić satysfakcję, gdy ktoś się
zjawił w ośrodku, komuś się pomogło i dziewczyny same sobie zaczęły
przekazywać, że my jesteśmy. Teraz mamy ośrodek, dziewczyny korzystają
z terapii, ale do tego potrzeba było czasu, głównie po to, żeby one
nabrały do nas zaufania.
One stały, czekały na klientów, a Siostra podchodziła i namawiała
do zejścia z ulicy? Tak prosto z mostu?
Zupełnie nie tak, to byłoby najgorsze, co można zrobić. Jezus, gdy
proponował inną drogę życia, mówił: „Jeżeli chcesz...”. Na mus idą
tylko jabłka do ciasta... Zresztą dworzec to nie tylko prostytutki, ale
cały sprawnie funkcjonujący światek. Na dworcu właściwie wcale nie
musisz do nikogo podchodzić, bo jeśli posiedzisz sobie tam trochę, to
zaczynasz poznawać, kto tak naprawdę jest mieszkańcem tego dworca, a
kto nie. Gdy tam jestem, muszę pamiętać, że to nie jest mój teren. Mój
teren jest tutaj, w biurze czy ośrodku. A tam, na ulicy, to ja jestem
gościem. Jeśli oni widza, że ty siedzisz jeden dzień, drugi, zaczynają
się orientować, że wcale nie jesteś podróżnym. Normalną rzeczą jest, że
ktoś podejdzie do ciebie i zapyta: „Ty, co ty tu robisz?”.
Pilnują „domostwa”?
Trochę tak to wygląda. Dworzec to ich teren. Patrzyli na mnie na
początku dość dziwnie: sfrustrowana zakonnica, uciekła z klasztoru czy
co? Siedzenie nocami na dworcu nie jest bezpieczne. Ludzie podchodzą
czasem po to, żeby wyciągnąć kasę. Zwłaszcza gdy widza kogoś, kto
wygląda jak reklama dobrobytu. Słyszę wtedy różne smutne historyjki
typu „nie mam z czego żyć”. Niektóre prawdziwe, inne naciągane.
Bardzo trudno jest zdobyć zaufanie takich ludzi. Nie ma się co dziwić.
Gdybym to ja stała na ich miejscu, to przecież też bym takiej osobie
tak na dzień dobry nie zaufała.
Co Siostra mówi dziewczynom na dworcu?
Nie szukam żadnych oryginalnych chwytów. Mówię po prostu, że pracuję
z dziewczynami, które maja problemy, chciałabym zaproponować swoją
pomoc albo zwyczajnie porozmawiać. Na początku czułam żal do siebie i
wszystkich dookoła, że właściwie nic nie mogę zaproponować, nawet
zwyczajnego noclegu. Taka bezsilność jest najgorsza. Ale potem
zrozumiałam, że to i tak jest więcej niż, nic. Dla takiej dziewczyny
znaczy to czasem bardzo wiele: że jesteś, towarzyszysz jej, słuchasz.
Najczęściej bywało tak, że stawiałam kawę albo herbatę i wtedy
zyskiwałam czas, żeby pogadać.
A kiedy już sobie usiądziecie przy kawie i dziewczyna zgodzi się
porozmawiać, to co dalej? Rozmawia Siostra według jakiegoś scenariusza?
To nie jest tak, że od razu przechodzi się do fundamentalnych spraw.
Gada się o wszystkim: co się dzieje na mieście, o filmie czy meczu.
Trzeba być przygotowanym, że dziewczyny mogą ściemniać, mówić na
początku, co im wygodnie, grać same przed sobą. Czasem ktoś się umawia
i nie przychodzi. Powtarzam nieraz, że gdyby utworzyć ranking frajerów,
to ja zajęłabym na pewno pierwsze miejsce. Mimo że człowiek uczy się
pewnych rzeczy, co jakiś czas przychodzi moment, że trzeba zawierzyć i
nie dziwić się, jeśli ktoś cię zrobi w jajo.
Tym bardziej że potem, po jakimś czasie, ta sama dziewczyna mówi mi
tak: „Siostro, dlaczego mi siostra znowu ufa, chociaż tyle razy
wystawiłam siostrę do wiatru?”.
I co Siostra na to?
Mówię, że gdyby to zależało ode mnie, to dawno bym poszła, ale
jestem człowiekiem wiary i ty jesteś ważna taka, jaka jesteś, dla Tego,
któremu ja zaufałam. A On wie, co robi. Nie musisz się zmieniać, jeśli
nie chcesz, okej, ja mogę ci towarzyszyć, możemy razem pomyśleć, co z
tym dalej robić. Ale ja jej też zadaję pytanie, dlaczegomimo wszystko jesteś,
po raz kolejny wracasz? Wtedy zazwyczaj zapada milczenie.
Słowo prostytutka kojarzy się z marginesem społecznym, patologię.
Znam dziewczynę, która weszła w to, bo się zakochała.
?
Była dzieckiem rozpieszczonym przez rodziców, miała z nimi świetną
relację, warunki wymarzone - komputer, duży pokój. A koniec końców
uciekła z domu. Kiedy rodzice przyszli do mnie, ich pierwsze słowa
brzmiały: „My nie jesteśmy patologiczni, chodzimy do kościoła i żyjemy
porządnie”. Stereotyp, że prostytucja rodzi się w środowiskach
patologicznych, sprawia, że wiele niebezpieczeństw można przeoczyć.
W jaki sposób ta dziewczyna znalazła się na ulicy?
Poznała mężczyznę: wydawał się wymarzonym księciem z bajki -
inteligentny, po studiach, a w dodatku z samochodem. Niesłychanie
ujmujący i zakochany. Ale po miesiącu to ujmowanie się skończyło, on
przestał ja finansować i powiedział: „Teraz ty zarabiasz na nas”.
Wydawało jej się, że nie ma wyboru. Mogła wrócić do rodziców, ale duma
jej przeszkadzała. Rodzice jej szukali, trafili do nas i błagali o
pomoc. I zupełnie przypadkiem natknęłam się na tę dziewczynę.
Jak ją Siostra rozpoznała?
Miała pseudonim, ale mówiłam, że rodzice szukają takiej dziewczyny,
i pytałam dookoła, czy ktoś o niej słyszał. Rodzice prosili mnie tylko
o jedno: „Siostro, proszę jej powiedzieć, że my ja kochamy i czekamy na
nią”. Chodziłam więc, opisywałam ja. Aż nagle jedna z dziewczyn
odezwała się: „To jestem ja”.
Wróciła do domu?
Nie wiem, czy wróciła, możliwe. Przekazałam to, o co prosili
rodzice. Ona mi na to odpowiedziała, że nie ma siły wrócić po tym
wszystkim, co im naopowiadała. Kara, którą ponosi, należy się jej, tak
mówiła. A rodzice byli naprawdę wyrozumiali. Często zdarza się, że
dziecko robi coś głupiego, ale rodzice wybaczają. Tak byłoby pewnie i w
tym przypadku.
Nie kusiło Siostry, żeby ich do niej zaprowadzić?
Taka pokusa szukania łatwych rozwiązań jest zawsze, ale nie należy
jej ulegać. Mnie nie wolno powiedzieć rodzicom, gdzie ona stoi, bo to
jest jej wolna wola. Gdyby była niepełnoletnia, to inna sprawa, ale i
tak trzeba najpierw wysłuchać. Jednak przede wszystkim, jeśli ktoś jest
gotowy, to sam znajduje drogę do domu. Może ona nie była gotowa? Poza
tym można się postawić na miejscu takiej dziewczyny: sama nie
chciałabym, żeby moi rodzice przyszli na miejsce, gdzie stoję jako
prostytutka. Trzeba mieć szacunek dla ludzkiego losu i wyboru. Nie mamy
prawa wchodzić inwazyjnie i mówić: mam przepis na twoje życie,
wystarczy śrubkę wymienić i już będziesz dobrze funkcjonować. Trzeba
się z takich zapędów wyleczyć.
To jak należy postępować, żeby nie przedobrzyć z pomocą?
To są bardzo proste rzeczy. Po pierwsze - szacunek dla człowieka.
Jeśli przychodzisz, to musisz mieć czas, a nie pracować w wyznaczonych
godzinach, bo w takiej pracy nic nie przebiega planowo. Kiedy
pracowałam z tak zwanymi trudnymi dziećmi, to siedziałam na boisku i
czekałam na moment, kiedy w sposób bezpieczny będę mogła nawiązać
kontakt. To moment - nie wiesz, kiedy on nastąpi.
Jak długo to trwało?
Czekałam, bagatela... trzy dni.
Wspomina Siostra o prawach ulicy. Na czym one polegają?
Uczyłam się tego od zera, chociaż jestem raczej osoba komunikatywną.
Tu trzeba nie tylko mówić, ale także słuchać. Na przykład, gdy one
mówią: nie idź dalej, odstraszasz mi klientów. Wtedy powiedz, co masz
do powiedzenia, i odejdź. Byłoby głupotą nie szanować tego. Ludzi,
którzy pilnują tych ulic, nie widać, ale oni czuwają i można
dziewczynie przysporzyć wiele nieprzyjemności. Człowiek byłby głupcem,
gdyby nie przyjął tego do wiadomości. Nie można robić czegoś wbrew woli
innego. My tylko dajemy informację.
Trzeba ciągle sobie przypominać, że na ulicy czy na dworcu nie jesteśmy
u siebie. Gadasz z bezdomnym, to nie właź mu na karton. Chcesz mu dać
bułkę, herbatę, to zapytaj, czy chce. Gadasz z dzieciakiem na ulicy czy
gdziekolwiek, to nie stój nad nim, bo twoja wysokość go onieśmiela i
zamyka. Siądź w kucki. Nie naruszaj jego granic.
Takiej pokusy wyższości chyba trudno uniknąć.
Dlatego liczy się umiejętność przyjmowania, uczenie się pokory. My,
jeśli nawet idziemy na ulicę tylko po to, żeby dać dziewczynom herbatę,
to sam sposób, w jaki ten kubek podamy, jest znaczący. Nie mówię: masz,
przyniosłam ci herbatę, napij się, bo wiem, że jest ci zimno. Co z
tego, że jest zimno? Może jej nie jest zimno? To już byłoby
przekroczenie pewnych granic, chociaż wydaje się naturalne. Stawiasz
się wyżej, bo wiesz, co komu trzeba. Już inaczej brzmi pytanie: czy
mogę ci nalać herbaty? Zostawiasz tej osobie możliwość wyboru, to ona
decyduje.
To prawda. Ale tamto przychodzi odruchowo. Jak wobec żebraka.
No właśnie, a kto dał mi prawo? Przecież Jezus w Ewangelii mówi:
„Jeżeli chcesz, to mogę cię uzdrowić”. Mógłby przyjąć za pewnik. Kto by
nie chciał być uzdrowionym? To daje do myślenia. Jeśli chcesz. Zostaw
płaszczyznę wyboru, nawet jeśli oferujesz komuś coś dobrego. Nie
poniżaj go. A fakt, że ona to przyjmie, jest darem także dla ciebie.
Łatwo przypadkiem przekroczyć takie granice na ulicy, w pracy z prostytutkami?
Dziewczyny, które są na ulicy, nie stoją tam dla zabawy, muszą
zarobić. Jeżeli będziesz im przeszkadzać, to wzbudzisz ich złość. Nie
ma czasu na dłuższą rozmowę. Spotkałam się z dobrą radą: „Nie stójcie
tu, bo odstraszacie klientów. Chcecie pogadać, stańcie sobie w
krzakach, ale nie róbcie mi tego”. Trzeba szanować układ, który
zawierają między sobą i właścicielami ulic. Jesteśmy gotowi pomagać
tym, którzy wyrażą taką wolę.
Czy każdy może pracować jako streetworker?
Trzeba mieć pewne uwarunkowania psychofizyczne. Streetworker to
człowiek, który ma ułożone własne życie, żeby uniknąć sytuacji, w
której przychodzi rozwiązywać w pracy swoje problemy. To osoba, która
ma we krwi szacunek dla człowieka. Ani tej, która stoi, ani tego, który
ochrania, nie można traktować jak śmiecia.
Ważna jest także wiedza, bo ciągle pokutują stereotypy. Tymczasem gdy
idziesz na ulicę, nigdy nie wiesz, co tam znajdziesz. Musisz nawiązać
kontakt, a czasem to jest trudne, bo na przykład w ogóle nie można
podejść. Bo przychodzi klient albo można wyczuć jakiś niepokój, powstał
jakiś konflikt. Trzeba mieć wyczucie, żeby nie zachowywać się jak słoń
w składzie porcelany. I być wiarygodnym. Często te dziewczyny
sprawdzają nas, czy zawsze przyjdziemy, czy będziemy w tym samym
miejscu.
Na czym polega praca streetworkera?
Chodzi o to, żeby zadzierzgnąć porozumienie, przedstawić, kim się
jest. Na ulotkach, które dajemy, jest telefon i prosta informacja:
stowarzyszenie takie a takie oferuje taką a taką pomoc. Cały czas
trzeba się pojawiać na ulicy, bo zjawiają się nowe dziewczyny.
Pracujemy po dwie osoby i we dwie osoby podchodzimy. Są u nas zarówno
mężczyźni, jak i kobiety, pracujemy w mieszanych zespołach. Podejścia
mężczyzn i kobiet dobrze się uzupełniają.
Jeśli ktoś zaprasza cię do mieszkania, to duży przywilej, a to nie
zdarza się często. Gdy dziewczyny nie krępują się swoich nieraz bardzo
prowizorycznych mieszkań, to oznacza, że nabrały do nas dużego
zaufania. Ważne są konkrety i to, żeby być rozpoznawalnym, a nie żeby
dziewczyny musiały się zastanawiać, kim ja właściwie jestem i o co tak
naprawdę mi chodzi.
Bo one chcą faktów: co masz dla mnie, co mi oferujesz. Zdarzało się, że
ci, którzy obstawiają ulicę, sami dzwonili i prosili, żeby załatwić coś
dziewczynom.
Na przykład?
Chociażby wizytę u lekarza. Spotkałam dziewczynę, która powiedziała
mi: „Chcę się nauczyć porządnie mówić, załatw mi logopedę”. Albo sami
proponujemy: zrób coś dla siebie. Prostytucja to samounicestwienie:
jednego dnia widzimy dziewczynę na ulicy i za trzy lata możemy
praktycznie jej nie poznać. To kwestia regularnego leczenia, dbania o
siebie. Niektóre dziewczyny dbają, inne zupełnie nie. Zadaniem
streetworkera jest też na przykład zmotywować dziewczynę, żeby poszła
do ginekologa czy pomyślała o ubezpieczeniu. Jednym słowem, żeby
przygotowywała się na dalsze życie, a nie zatrzymywała na tym jednym
etapie. To może być wstrząs, ale jak długo można pracować na ulicy czy
w agencji, rok, dwa, pięć? I co dalej? Wchodzi konkurencja, młode
dziewczyny. Tu są bezlitosne prawa.
Jak reagują na was właściciele ulic?
Właściciele?! Oni są wysoko, na ulicy się nie pokazują. Na dole
pojawiają się raczej same płotki. Nie zdarzyło się, żeby ktokolwiek z
nich zaatakował naszych pracowników, chociaż słownie tak, owszem,
padały czasem wyzwiska. Szanujemy jednak układ, nie zbliżamy się, żeby
namawiać dziewczyny do zejścia z ulicy. Jeśli jednak któraś z nich
podejmuje decyzję, to gdyby ktoś w tym przeszkadzał, popełniłby
przestępstwo. Czasem zdarza się, że odbierają dziewczynom nasze
wizytówki. Ona stoi na ulicy, a my pomagamy jej na tyle, na ile
decyduje się tę pomoc przyjąć.
W jaki sposób?
Mówimy na przykład dziewczynie albo temu, który ją ochrania: ty nie masz
czasu, żeby pójść do urzędu pracy, załatwić jej kurs, nie masz czasu ani
finansów na lekarza, więc jeśli będziesz chciał, my się tym zajmiemy, zadzwoń.
I dzwonią?
Tak, to się zdarza.
O co na ogół proszą?
O pomoc prawną, poradę, pisanie pism urzędowych, pomoc w oddaniu
dziecka do adopcji. Proponujemy adopcję zamiast aborcji. Czasem
kupowaliśmy jakieś leki, ale taka kobieta ma swój honor i nie biegnie
do nas z byle powodu. Już naprawdę musi ją przycisnąć. Nieliczne chcą
nas po prostu wykorzystać. Potrzeby dziewczyny są bardzo różne zależnie
od wieku czy powodów, dla których znalazła się na ulicy. Pewna kobieta
wychowała już syna, który teraz studiuje, i prostytuując się, pomaga mu
w utrzymaniu.
Nie stawia Siostra ultimatum: zejdziesz z ulicy, to wtedy ci
pomożemy, w przeciwnym razie radź sobie sama?
Nie! Bo człowiek, który poczuje własną wartość, odzyska godność,
zobaczy przysłowiowe światło w tunelu, nie będzie stał na ulicy. Ale
nie można robić tego od końca i za wszelka cenę ściągać kobiety z
ulicy. Prostytucja to niszczenie się, fakt. Ale nie muszę tego
dziewczynom w kółko mówić ani moralizować, ponieważ gdy poczują
wsparcie, same wezmą los w swoje ręce. To brzmi banalnie, ale każdy
chce być kochany, a nie używany. I nikt nie lubi być odrzucany przez
społeczeństwo.
Niekiedy jest tak, że chcesz zmian, ale też ogromnie się boisz. I takie
poczucie cierpienia nakręca tę spiralę. Nie potrafię przejść do
porządku dziennego nad społecznym piętnowaniem tych kobiet, nawet nad
pozornie niewinnymi szeptami: patrz, idzie prostytutka. Robi tak chyba
niejeden „porządny obywatel” i może nie ma nic złego na myśli, ale w
ten sposób właśnie dorzuca swój kamyczek. Chciałabym odpowiedzieć:
okej, widzisz prostytutkę, to nie odwracaj się z oburzeniem, tylko
stwórz jej alternatywę. Jeśli ktoś ukradł chleb, to jest złodziejem,
ale nie sztuka na tym stwierdzeniu poprzestać. Trzeba sprawić, żeby on
mógł sobie godnie zarobić na ten chleb.
Siostra powiedziała kiedyś, że na dworcu nie ma czasu na
ewangelizację w stylu „Pan Jezus cię kocha ”.
Ponieważ tego trzeba doświadczyć, a nie zapewniać kogoś o tym. Ja
staram się tak żyć, żeby skłaniać ludzi do zastanowienia, a nawet
zdziwienia: jak ty to robisz, że dajesz sobie radę?, albo: ja chcę żyć
tak jak ty, co daje ci siłę? Miłość przemawia sama.
Kim dla Siostry jest Maria Magdalena?
Historia tej świętej mnie fascynuje, nawet jeśli, jak twierdza
bibliści, w tej postaci tradycja połączyła kilka kobiet pojawiających
się w Ewangeliach. Ona była kurtyzaną. W Magdali, gdzie mieszkała,
stacjonowały wojska. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że działała tam
nieformalna agencja towarzyska. Takich facetów, mięśniaków, miała na
kopy. Tradycja mówi, że była piękną kobietą. I nagle inny mężczyzna,
Jezus, patrzy na nią z miłością. Jak silnie musiała to odczuć, że
zmieniła swoje życie.
Podobnie było z Zacheuszem, który wspiął się na drzewo, żeby zobaczyć
Jezusa, a Jezus spojrzał na niego i powiedział: „Zejdź, zjem z tobą
kolację”. I Zacheusz nie był już tym samym człowiekiem. To spojrzenie,
którego nie można zdefiniować... Gdy ktoś patrzy na ciebie w taki
sposób, czujesz się piękna. To tak jak z zakochaniem.
Faktycznie, Jezus przecież też do Marii Magdaleny nie „przemawiał”.
Powiedział wręcz niewiele. Znamy tę historię z Pisma Świętego o
chęci ukamienowania kobiety pochwyconej na cudzołóstwie i Jego słowa:
„Nikt cię nie potępił?”. I popatrzył z miłością. W tym cała sztuka,
żeby patrzeć na ludzi w podobny sposób. To, co my robimy złego,
zsumowane ze złem, które nam wyrządzono, tłamsi nas i zasypuje nasz
potencjał duchowy. Ale wystarczy go odgruzować i wydobyć na zewnątrz.
Żywa wiara jest zaraźliwa, ale możesz ja mieć tylko wtedy, jeśli sama
doświadczysz miłości.
Jeśli potrafisz siedzieć obok osoby, która jest dla ciebie ważna, nie
musisz do niej mówić, możesz nawet zgasić światło i jej nie widzieć. Po
prostu doświadczasz obecności i to jest super!
Nie każdy tego doświadczył.
Nawet jeśli ich życie jest bardzo skopane, to sam fakt, że żyją,
oznacza, że musiały w jakimś zakresie, od kogoś tej miłości
doświadczyć. Niemowlak nie przetrwa, gdyby opieka nad nim miała się
sprowadzić do nawilżania u góry i osuszania od dołu. Więc jeśli
człowiek żyje, musiał doświadczyć bezinteresownej miłości.
A jeśli dziewczyna słyszy całe życie, że jest brzydka i
głupia? I to od własnej matki?
Mówię jej: ale ty przeżyłaś. To znaczy, że ktoś, kto był obok,
dotknął cię z miłością. Choćby wychowawczyni w ośrodku. Potem pamięć
się otwiera, uświadamiają sobie, że miały babcie, ciocie, wychowawców
itp. Pytam czasem: czemu ty jesteś taka fajna, ciepła, kto ciebie tego
nauczył? Ona nagle przypomina sobie. Wtedy proszę, żeby mi o tym
opowiedziała. I nagle okazuje się, że ma więcej siły, niż
przypuszczała. Jesteśmy częścią naszych rodziców, czy nam się to
podoba, czy nie, i choćbyśmy nie dostali od nich nic więcej prócz
życia, to i tak jest to najcenniejszy dar, za który jesteśmy im winni
wdzięczność. Często trudno dać coś, czego się samemu nie otrzymało.
Ale czy to zawsze daje się odnaleźć?
Zawsze warto spróbować. Nawet ja, zresztą to częsta praktyka u
dzieci, szukałam kiedyś metryki, żeby się upewnić, czy na pewno jestem
dzieckiem swoich rodziców.
Spojrzenie, miłość - to ładnie brzmi, ale chyba nie wystarczy.
Pani Kasiu, miłość to wielka bomba. Promotor mojej pracy
magisterskiej, ojciec Jozafat Nowak, pisał o doświadczeniu Boga w ciele
na przykładzie małżeństwa. Strasznie mi się to spodobało. My
otrzymujemy na chrzcie łaskę, potencjał. Jest w nas pęd do życia i pęd
do śmierci. Miłość decyduje o tym, który przeważy. Każdy został
stworzony z miłości i jest umiłowanym dzieckiem Boga. I to nie jest
slogan, to się dzieje.
Czy mówi Siostra dziewczynom wprost o Bogu?
Dopiero gdy zapytają o coś konkretnego, to mówię o swoim
doświadczeniu Boga. Poza tym nie ma opowiadania nabożnych historii,
ponieważ ja żyję z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pięknym i
nobliwym można być przez parę godzin, można udawać, ale kiedy ci ludzie
widza cię non stop i kiedy jesteś zmęczona, kiedy cię głowa boli, nie
da się udawać i też nie o to chodzi. Staram się być autentyczna. Nie,
staram się to złe słowo. Po prostu jestem taka i kropka. I staram się
tak żyć, by moją codziennością mówić o Bogu.
Proszę opowiedzieć o godzinach, które spędziła Siostra na dworcu.
To była nauka pozornego nicnierobienia, co wbrew pozorom jest bardzo
trudne. Żeby zrozumieć, co to znaczy mieszkać na dworcu, tkwić na
dworcu do rana, to też trzeba najpierw tak sobie siąść. Pamiętam, że
najgorsze były te godziny nad ranem, kiedy jest przeraźliwie zimno, aż
szpik boli. Nie musiałam nikogo zaczepiać, to raczej ja budziłam
ciekawość i mnie po jakimś czasie zaczepiali.
Pewnie z ciekawości?
Mniej więcej. Pytają, kim jesteś, czego chcesz.
Czy wtedy Siostra mówi prawdę?
No tak. Kiedy mówię, że jestem siostra zakonna, to się śmieją, bo to raczej widać.
Czasami zdarzało się, że mogłam z kimś porozmawiać, a czasami
siedziałam i nic. Siedziałam sama jak palec. Po prostu tak sobie
trwałam i czekałam.
Nie czuła się Siostra nieswojo?
Wiadomo, że człowiek się boi, że będą go zaczepiać. Na dworcu co
rusz ktoś chce pieniędzy. Nie dawałam, ale też nie mówiłam, że nie mam:
po prostu odpowiadałam, że nie pomagam w ten sposób, to jest bardziej
uczciwe. Często nawiązywałam rozmowę z dziewczynami, ale było też wiele
godzin monotonnego siedzenia. Chociaż tak naprawdę to nie było
monotonne. Uczyłam się tego dworca, jego zapachu. Przebywanie tam jest
też nauką, jak patrzeć na ludzi.
Czyli jak?
Przede wszystkim tak, żeby nie dostać po głowie. Bo wzrok jest formą
kontaktu, jest jak dotyk. Trzeba patrzeć tak, żeby wzrokiem nie
atakować.
Przestaje być przyjemnie, kiedy robi się zimno albo zaczyna się
głodnieć. To wszystko trzeba wpisać w rachunek, bo nie polecisz nagle
na ciepła kolację. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o tych ludziach i
o sobie, to nie możesz siedzieć najedzona i zadowolona z życia.
Po jakimś czasie można rozróżnić, kto jest podróżnym, a kto nie.
Kto jest kieszonkowcem, kto bezdomnym, a kto narkomanem.
Inaczej też zachowuje się dzieciak ulicy, a inaczej tacy, którzy udają
dzieci ulicy. Na porządku dziennym są sytuacje, że dziecko podchodzi i
niby chce na bułkę, a zaraz cała forsa idzie dla starszego gościa,
który tych maluchów wysyła. Po parunastu dniach spędzonych na dworcu
można w tej dżungli poruszać się dość sprawnie.
Patrzy Siostra na dziewczyny, do których podchodzą klienci...
Tak, tego nie można nie zauważyć, gdy się spędza na dworcu więcej
czasu. Nieraz widziałam, gdy ktoś do nich podchodził. Potem ja
podchodziłam i zapraszałam je na herbatę czy kawę.
I co dalej? Trudno chyba rozmawiać o pogodzie w takiej sytuacji.
Jak zachowują się wtedy dziewczyny?
Na pewno nie można się spinać i myśleć gorączkowo nad doborem słów.
Czasem trzeba po prostu słuchać i nie starać się analizować. Jeśli ona
mówi: proszę cię o pomoc taką i taką, to jest ten krok, który możesz z
nią zrobić. Nie trzeba od razu błyskać pomysłami. No i nic na siłę.
Jeżeli ktoś się uprze, że nie będzie gadał, to nie ma mocnych. Już po
paru chwilach można rozpoznać, w jakim są humorze. Na przykład gdy
ściemniają: nazywam się Lola i tym podobne, to znak, że nie czas ani
miejsce na poważne rozmowy. Z drugiej strony byłoby głupota oczekiwać
za dużo. Właściwie niby dlaczego one mają mi zaufać? Bo noszę habit? To
nie jest przecież równoznaczne z tym, że jestem uosobieniem wszelkiego
dobra. Trzeba odejść od tego typu myślenia. Ludzie, z którymi pracuję,
najczęściej znali Kościół tylko od strony skarbonek i tac. Gdy widzą
siostrę, automatycznie zapala się w ich głowie żarówka: będzie
moralizować, nawracać.
Bała się Siostra kiedyś?
Tysiące razy. Samo wyjście na ulicę jest już wielką niewiadomą.
Wychodzę i nie wiem, jak to wszystko się potoczy, co powiem i co
usłyszę. Są tam przecież ludzie, którym jestem nie w smak. Pojawiam się
jako zakonnica, więc siłą rzeczy jestem przedstawicielem pewnych
wartości. Nie mogę się dziwić, że nie przyjmuję mnie z otwartymi
ramionami. Częścią tego układu na ulicy między dziewczyną a
właścicielem jest to, że ona musi zarobić, żeby zapłacić temu, kto jest
wyżej, i nie można tego torpedować jednym niefortunnym zagraniem.
Trzeba podejść, przekazać kontakt, a jeśli ktoś chce, to cię znajdzie.
A czy czasami czuje się Siostra bezradna?
Przeraża mnie łatwość, z jaka ludzie krzywdzę innych.
I to, że dopiero po fakcie krzywda budzi jakiekolwiek
zainteresowanie. Bezradność jest moją najczęstszą towarzyszką. Gdyby
nie było ze mnę Jezusa, to towarzystwo byłoby nie do zniesienia.
Ma Siostra coś konkretnego na myśli?
Jedną dziewczynę wsadzono do więzienia za to, że nie zapłaciła kary
za jeżdżenie na gapę. Jej syn został pod opieką konkubenta. I kiedy ona
siedziała w więzieniu, ten dzieciaka zabił. Bo nie spał, wydzierał się,
że chce do mamy. Gdy byliśmy na pogrzebie, wkoło niej było mnóstwo
ludzi, dobijała się telewizja i tak dalej.
Bezsilność ogarnia mnie, gdy widzę, jak ktoś umiera, bo nie chce się
leczyć. Bezsilność ogarnia mnie także, gdy widzę agresję fizyczną, na
przykład bójkę w odległości pół metra ode mnie. Gdy na ulicy się
szarpią, nic nie możesz zrobić, bo w najlepszym razie sama oberwiesz.
Myślałam o tym, gdy szłam na pogrzeb naszych podopiecznych, dzieciaków.
To są struktury gangowe, dochodzi do kłótni, co się komu należy i tym
podobne. Jest alkohol. Kończy się na tym, że się mordują za byle co. To
mnie strasznie rozwalało. Nie mogłam się z tym pogodzić. Stoisz nad
grobem i myślisz sobie: taki fajny młody chłopak i taka głupia,
bezsensowna śmierć. Patrzysz na to i musisz z tym żyć.
A ekstremalna sytuacja na dworcu?
Pamiętam rozmowę w nocy z jednym mężczyzną, tak zwanym opiekunem. To
był paraliżujący strach, nie przesadzając, doświadczyłam obecności
szatana. Nie było złorzeczeń ani wyzwisk, ale miał spojrzenie, którego
nie da się określić.
Dlaczego Siostra z nim rozmawiała?
On sam do mnie podszedł. Nie pamiętam nawet, co on mi mówił dokładnie, ale chodziło o to, żebym sobie poszła. Pamiętam tylko uczucie przeszywającego lęku.