Janina Ochojska - niebo to inni






18. WYPADEK NA PROSTEJ DRODZE



W roku 1998 na mapie Polskiej Akcji Humanitarnej pojawia się nowe miejsce: Afganistan.

O pomocy dla Afganistanu myślałam od dawna, ale wysłanie tam konwoju przerastało z początku nasze możliwości. Całą energię przeznaczoną dla „Wschodu” skupiliśmy na Kazachstanie i na staraniach o zezwolenie na wjazd do Czeczenii. Dwa trzęsienia ziemi w Afganistanie - w lutym i maju 1998 roku - pochłonęły kilka tysięcy ofiar, a około 80 tysięcy zostało bez dachu nad głową. Byli to ludzie z najbiedniejszych, górzystych rejonów kraju, do których trudno było dotrzeć. Już po pierwszym trzęsieniu uznaliśmy, że powinniśmy tam pojechać, i natychmiast ogłosiliśmy apel.
Spotkał mnie wtedy ogromny zawód. Mimo iż w naszą akcję zaangażowali się między innymi Wojciech Jagielski z „Wyborczej” i Ryszard Kapuściński, odzewu właściwie nie było: nie mieliśmy ani jednej ciężarówki. Potrzeba było dopiero drugiego, silniejszego wstrząsu, żeby na konto zaczęły spływać pieniądze przeznaczone na ten cel. Wszystkie dary, które zawieźliśmy (w sumie 39 ton), zostały przez nas zakupione. Konwój wyjechał 20 czerwca.

Prawdziwe trudności były dopiero przed wami. Co się stało na granicy ukraińsko-rosyjskiej? Staliście tam sześć dni.

Najpierw po stronie ukraińskiej czekaliśmy, aż wyśpi się... pies, który miał obwąchać konwój, by sprawdzić, czy nie przewozimy narkotyków. Potem rosyjski celnik wziął nasze dokumenty i nawet na nie nie spojrzawszy, zwinął je w trąbkę i powiedział, że są nieważne. Zażądano od nas jakichś zaświadczeń, twierdząc bezpodstawnie, że z dokumentów, które mamy, nie wynika, iż jesteśmy pomocą humanitarną. Nie pomogły nawet gwarancje Ambasady Polskiej w Moskwie! Trudno powiedzieć, czy ta postawa rosyjskich celników wiązała się z tym, że jechaliśmy do Afganistanu, czy też po prostu - jak twierdzili spotkani na granicy kierowcy - chcieli „w łapę”.
Dwa miesiące później nasz konwój do Kazachstanu przejechał granicę bez przeszkód. Te same dokumenty okazały się tym razem wystarczające.
Tak czy owak o sprawie zrobiło się w końcu tak głośno, że Rosjanom nie wypadało nas już tak po prostu przepuścić. Gorączkowo szukali rozmaitych przepisów, które utrudniłyby nam wjazd. Jak wiadomo, w prawie rosyjskim można znaleźć wszystko. W końcu oświadczyli, że albo przejedziemy przez terytorium Rosji konwojowani przez wojsko, albo musimy zapłacić kaucję. By nie przedłużać negocjacji w nieskończoność, zgodziliśmy się na konwój celny. Każdy z naszych samochodów musiał zabrać jednego uzbrojonego żołnierza. Żołnierze towarzyszyli nam aż do granicy z Kazachstanem (dojazd tam zajął kawałek dnia i całą noc), a potem wrócili do siebie pociągiem. Kosztowała nas ta przyjemność trzy tysiące dolarów!
Myślę, że był to jeden z bardziej wyczerpujących konwojów - tak fizycznie, jak psychicznie. Z początku wszyscy uważaliśmy, że się nie damy i że będziemy stać na granicy, aż Rosjanie ustąpią. Ale na posterunku celnym panował brud nie do opisania, nie mieliśmy dostępu do toalet, były problemy z wodą, z myciem się i przygotowywaniem posiłków. Kiedy próbowaliśmy przynajmniej zamieść wokół samochodów, celnicy przylecieli i zaczęli wydziwiać, co my robimy. Z dnia na dzień byliśmy coraz bardziej przygnębieni i źli. To, że w końcu to my musieliśmy ustąpić, też nie poprawiło nam humoru. Potem gnaliśmy, jak szybko się dało, ale na granicy kazachskiej znowu nas przytrzymano. Znów nocowaliśmy w samochodach i znów próbowano wymusić na nas rozmaite opłaty. Wreszcie w samym Kazachstanie wybraliśmy drogę, która na mapie wyglądała, jak jedna z ważniejszych tras przejazdowych i rzeczywiście była przyzwoitą dwupasmówką, tyle że... urywała się po stu kilometrach. Trzeba było szukać objazdu. W jeden dzień zrobiliśmy wtedy zaledwie 250 kilometrów!
Objazdy były naszą zmorą. Musieliśmy uważać, żeby nie zabłądzić lub nie uszkodzić któregoś z samochodów. Czasem jednak pomagały nam dowiedzieć się czegoś o kraju, przez który jechaliśmy. Pamiętam, jak stanęliśmy w pewnej kazachskiej wiosce, gdzie zaczynał się objazd z powodu zniszczonego mostu. Zapytaliśmy mieszkańców o ten most. „Mieliśmy tu małą wojnę”, odpowiedzieli. „Kiedy to było?” „Jakieś trzy lata temu”. „I przez trzy lata nic nie zrobiliście, żeby ten most naprawić?!” „Bo nikt nie kazał...” Chcieliśmy tam kupić trochę chleba. „Nie mamy. Nie dowieźli”. „A wy nie pieczecie?” Wokół ziemie nie najżyźniejsze może, ale jednak uprawne... „Nie, dowożą”. Uświadomiłam sobie, jak bardzo trudno będzie pomóc tym ludziom odbudować nie tylko kraj, ale przede wszystkim ich własne poczucie godności.

Po raz pierwszy wasza pomoc dotarla na miejsce helikopterami.

Przebić się przez góry samochodami byłoby niemożliwością, a w każdym razie ogromnym ryzykiem. Umówiliśmy się więc wcześniej z UNOCHA (Biurem ONZ ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej), że w Duszanbe będą czekać helikoptery, które zabiorą nas do Afganistanu. Mieliśmy jednak spore spóźnienie i okazało się, że w dniu, w którym dotarliśmy do stolicy Tadżykistanu, UNOCHA właśnie zaprzestało lotów. Skorzystaliśmy więc z pomocy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Pamiętam, że szef ich misji, kiedy zobaczył nasze dary, powiedział, że tak ładnych koców jeszcze w pomocy humanitarnej nie widział!
Wybraliśmy wioskę Dashtak położoną kilkadziesiąt kilometrów na północny wschód od miasta Rostaq. Wioskę tę przysypała osiemdziesięciometrowa warstwa ziemi i głazów. Domy, budowane z trzciny łączonej gliną, zniknęły w przeciągu półtorej minuty. Opowiadano nam, że w centrum wsi rozstąpiła się ziemia. Stały tam meczet i szkoła. Dzieci z klas od pierwszej do trzeciej miały akurat lekcje; wszystkie zginęły, ocalało tylko dwóch wagarowiczów... W sumie życie straciła blisko połowa mieszkańców wioski - 1500 osób. Pozostali koczowali pod gołym niebem po drugiej strome strumienia.
Helikoptery zawiozły dary na miejsce, ale nas zostawiły w Rostaq. Stamtąd kawałek podwiozły nas samochody terenowe, a potem trzeba było iść pieszo korytem rzeki; mnie wsadzono na osiołka. Kiedy dotarliśmy do celu, ujrzeliśmy wstrząsający widok. Zobaczyliśmy ludzi tłoczących się w kilkunastu namiotach lub żyjących pod prowizorycznymi dachami z pałatek. Kiedy przygotowywaliśmy konwój, UNOCHA przysłała faks z informacją, że w Afganistanie nie brakuje już namiotów, dlatego przywieźliśmy ich tylko trzydzieści. Tymczasem okazało się, że właśnie na nie najbardziej tu czekano. Wioska przeznaczona była do przesiedlenia, ale na razie mieszkańcy musieli koczować w tych prymitywnych warunkach. Zajrzałam do jednego z „namiotów”. W straszliwym ścisku mieszkało tam kilkanaście rodzin, pusta puszka z napisem „US” służyła za garnek, brakowało podstawowych sprzętów kuchennych i domowych.
Uderzyło mnie, że mimo iż byli całkowicie uzależnieni od pomocy z zewnątrz (zniszczeniu uległy pola uprawne, studnie zostały zasypane, a jedyny strumień, z którego można było czerpać wodę, był mocno zanieczyszczony), zachowywali się z ogromną godnością. Dzieci nie przybiegały do nas, wyciągając ręce po prezenty, do czego byliśmy przyzwyczajeni w innych krajach. W miejscu, gdzie stał meczet, wbito w ziemię ogromne drągi, na których wisiały chorągwie z wyhaftowanymi imionami wszystkich, którzy zginęli. Kiedy zapytaliśmy jednego z mieszkańców (oczywiście wolno nam było rozmawiać tylko z mężczyznami), co jest teraz dla nich najważniejsze, odpowiedział, że odbudowa meczetu - miejsca, w którym mogliby się modlić za swoich zmarłych.

W powrotnej drodze Twój samochód miał wypadek. Mijał prawie miesiąc, od kiedy konwój wyruszył z kraju, i wszyscy byliśmy już spokojni o jego losy. Wiadomość o wypadku zelektryzowała całą Polskę. Co się właściwie stało?

Byliśmy już na terenie Rosji, 60 kilometrów od Tambowa. W powrotnej drodze na ogół dosyć się spieszymy, ale tego dnia, kiedy zdarzył się wypadek, porządnie się wyspaliśmy, wykąpaliśmy w jeziorze, zjedliśmy śniadanie. Nie byliśmy zmęczeni, droga była prościuteńka, jechaliśmy najwyżej 60 kilometrów na godzinę - nic nie zapowiadało, że może stać się coś złego. Jechałam w ostatnim samochodzie. Prowadził go „Jeżu”, świetny kierowca, którego nazywam naszą „polisą ubezpieczeniową”, bo umie sobie radzić w najtrudniejszych sytuacjach. Trzeba powiedzieć, że ten, kto jedzie na końcu konwoju, zawsze trochę mniej uważnie obserwuje drogę, wolniej reaguje. W pewnym momencie konwój zaczął zwalniać, a potem nagle gwałtownie się zatrzymał; na poboczu stała ciężarówka, której nie dało się wyminąć, bo z naprzeciwka nadjeżdżała inna. „Jeżu” nie zauważył, że konwój staje, w ostatniej chwili próbował hamować, skręcił autem nieco w lewo - i uderzyliśmy w tył ostatniej z naszych ciężarówek.
Mieliśmy szczęście, że miała ona nisko przyspawany zderzak, inaczej wjechalibyśmy pod nią i zostali zmiażdżeni.
„Jeżu” uderzył głową w szybę i stracił przytomność. Miał rozciętą brew, od razu zalał się krwią, myślałam, że nie żyje. Ja miałam zmiażdżone lewe kolano i złamane lewe biodro, a wskutek uderzenia głową - złamany nos, głęboko rozciętą górną wargę i wybite zęby. Rozcięte miałam też prawe kolano (potem okazało się, że prawą nogę, tę zdrowszą, uszkodziłam sobie poważniej - zerwane zostało tylne więzadło, co przy sparaliżowanych mięśniach powoduje bardzo bolesne dolegliwości). W dodatku zaczął się palić akumulator, a ja nogi miałam tak mocno ściśnięte, że nie mogłam się poruszyć. Bałam się, że samochód stanie w ogniu, a ja spalę się żywcem. Nasi kierowcy jednak nie zawiedli. Okazało się, że mieli i łomy, i pasy do rozciągania. Zerwali klapę i przecięli przewód od akumulatora, a potem dwiema ciężarówkami rozciągnęli nasz samochód i mnie uwolnili.

Jaka była Twoja pierwsza myśl? „Co z nogami?” „Czy będę mogła chodzić?”

O nogi jeszcze się wtedy nie martwiłam. Płakałam, jak będę wyglądać z tak pokiereszowaną twarzą (w miejscu ust zwisał mi bezwładnie płatek skóry) i w dodatku bez przednich zębów. Niektórzy kierowcy próbowali mnie pocieszyć; podchodzili, rozchylali wargi, stukali palcami w - jak się okazało - sztuczne uzębienie i mówili: „Nie martw się, Janka, takie będziesz miała!” [śmiech] Kiedy „Jeżu” odzyskał przytomność, również się rozpłakał; zaczął mnie przepraszać, mówił, że to jego wina. Oboje byliśmy w szoku.
Z najbliższej miejscowości koledzy przywieźli dwie pielęgniarki z miedpunktu. Na szczęście zawsze wozimy dobrze zaopatrzoną apteczkę, bo one nie miały dosłownie nic. Obmyły mi twarz, opatrzyły prawą nogę, dały zastrzyk relanium. W szpitalu w Tambowie zrobiono mi prześwietlenie, które potwierdziło, że lewe kolano jest zgruchotane. Kręgosłup nie był uszkodzony. Zszyto mi „na żywca” prawe kolano i zrobiono łuskę gipsową, żeby usztywnić lewą nogę; nie zgodziłam się, żeby mi ją tam operowano. Zdecydowałam się natomiast na zeszycie wargi, ponieważ powiedziano mi, że w Polsce może być na to za późno, a tam mieli specjalistę od tego rodzaju zabiegów.
Kiedy ja czekałam na izbie przyjęć, towarzyszący nam dziennikarz „Trójki” porozumiał się z polskim konsulatem oraz nadał korespondencję do Polski. Wszystko byłoby w porządku, tyle że z jego dramatycznej relacji nie wynikało na sto procent, czy żyję, czy walczę o życie, czy też jestem tylko połamana... Mój mąż, któremu kolega z pracy przekazał podaną przez radio wiadomość, przez dwie godziny szukał ze mną kontaktu. W końcu uzyskał połączenie z Tambowem. W tym czasie rozdzwoniły się już jednak telefony od polskich dziennikarzy i kiedy Michał połączył się po raz pierwszy, zniecierpliwiony lekarz odłożył słuchawkę. Dopiero za drugim razem udało nam się przez chwilę porozmawiać. Następnego dnia wieczorem miałam przylecieć samolotem z Moskwy do Warszawy. Trzeba było szybko znaleźć kogoś, kto (w sobotę po południu!) podjąłby decyzję, żeby w tym samolocie wyjąć sześć siedzeń i zrobić miejsce dla moich noszy. Trzeba było też zorganizować transport z Warszawy do Krakowa. Michał i Ola zajęli się tym wszystkim.
Nie mogłam leżeć na izbie przyjęć bez końca, wieczorem przyjęto mnie więc oficjalnie do szpitala. Dobrze, że kiedy kładziono mnie w łóżku, było ciemno, a mnie chciało się spać, bo pewnie nie zmrużyłabym tam oka. Kiedy o wpół do pierwszej w nocy zjawił się pan konsul Rychlek i w mojej sali zapalono światło, zobaczyłam, że po poręczy łóżka spacerują karaluchy. W szpitalu w Tambowie było bardzo biednie, wszystkiego brakowało. Ludzie jednak - personel i pacjenci - byli niezwykle mili. Panie z izby przyjęć podzieliły się ze mną swoją zupą. Nikt nie chciał od nas żadnej zapłaty; przyjęto za to z wdzięcznością leki i środki opatrunkowe. Dostałam silny środek przeciwbólowy i dzięki niemu jakoś przetrwałam podróż do Moskwy. Tam, chociaż się opierałam, zawieziono mnie do szpitala dla dyplomatów.

To właśnie wtedy stwierdzono, że lewe biodro jest złamane?

Tak, i postanowiono zrobić mi nową, dłuższą łuskę. Przygotowano ją jednak tak nieumiejętnie, że - po pierwsze - nie usztywniono mi wcale biodra, a po drugie - gips w ogóle nie stwardniał; kiedy mi go zdejmowano w klinice w Krakowie, lekarz zrolował go jak materacyk... Dostałam jednak kolejny środek przeciwbólowy, który działał skutecznie przez całą drogę powrotną.
Na lotnisku w Warszawie czekało podobno mnóstwo dziennikarzy, ale dla mnie podstawiono od razu mały samolot sanitarny, który zabrał mnie do Krakowa. Byłam wdzięczna, że oszczędzono mi wtedy spotkania z kamerami. Z lotniska w Balicach karetką zawieziono mnie do kliniki ortopedycznej na Kopernika. Czekała mnie skomplikowana (i bardzo bolesna) operacja - zespolenie lewego kolana. Przeprowadził ją docent Edward Czerwiński. Trzeba było usunąć tkanki, które zostały całkowicie zmiażdżone, zaś z pozostałych kawałeczków zrekonstruować kolano. Zrobiono to znakomicie. Nie odzyskałam wprawdzie w tej nodze pełnej ruchomości, ale też trzeba pamiętać, że była to moja „gorsza” noga, zawsze obciążona aparatem, w której mięśnie nie pracowały jak należy. Dwa tygodnie później miałam kolejną, choć już nie tak trudną operację - zespolenia biodra. Była to dwudziesta piąta operacja w moim życiu.

Wiem, że świętowałaś.

A pewnie! Pielęgniarki pomogły mi przemycić na salę operacyjną butelkę szampana. Kiedy wszedł docent Czerwiński, żeby oznajmić, że zaraz będą mnie usypiali, spod prześcieradła wyjęłam szampana i powiedziałam: „Proszę wypić moje zdrowie!”

Przed operacją?!

[śmiech] No co ty! Butelka trafiła do lodówki. Kiedy się obudziłam po narkozie, pan doktor powiedział, że nie wyobrażali sobie, aby można było świętować beze mnie. Otwarliśmy więc tego szampana dopiero dwa dni później. Wypiłam tylko odrobinkę, bo więcej nie było wolno.

W tym czasie zrobiono Ci w Krakowie również operację ramienia. Czy miała jakiś związek z wypadkiem?

Chodzenie o kulach związane jest z ogromnym wysiłkiem ramion i przy intensywnym trybie życia nietrudno jest „przeszarżować”. Od pewnego czasu bolało mnie prawe ramię. W lutym 1998 zrobiono mi w Warszawie artroskopię, w czasie której uszkodzono mi rotator, wskutek czego nie mogłam prawej ręki podnosić do góry. Ból się nasilał. Było jasne, że czeka mnie poważna operacja, odkładałam ją jednak, ponieważ na leczenie za granicą nie było mnie stać, a bałam się, że w Polsce taka operacja może się nie udać. W końcu do krakowskiego szpitala przyjechał ze Szwecji wybitny specjalista, doktor Karol Żyto (nawiasem mówiąc - „marcowy emigrant”), który - niejako przy okazji cyklu wykładów - „wziął mnie pod nóż”. Operacja polegała na naciągnięciu i podczepieniu dwóch mięśni, które się zerwały i obkurczyły. Jeszcze nie zdążyłam rozćwiczyć lewej nogi, a musiałam znowu położyć się do łóżka.

Jak wspominasz swój pobyt w klinice?

Najprzyjemniejsze było to, że lekarze i personel byli mili nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich pacjentów. Czułabym się źle, gdyby mnie wyróżniano jako osobę „z telewizji”, a tak nie było. Podziwiałam szczególnie salowe i pielęgniarki: pracujące w trudnych warunkach (stary klasztor - wąskie korytarze, ciasne sale, jedna łazienka dla całego personelu...), zaharowane, zarabiające beznadziejnie mało, a mimo to - uśmiechnięte i miłe. Nigdy nie słyszałam, żeby któraś obraziła pacjenta.
Mimo to z każdym tygodniem rosła moja niecierpliwość. Powrót do zdrowia i jakiej takiej sprawności trwał dłużej niż zakładałam, tymczasem czekały kolejne akcje i kolejne konwoje. W sumie spędziłam w klinice sześć miesięcy. Na szczęście miałam przy sobie telefon komórkowy...
Jedyny przedmiot kontrowersji między mną a lekarzami stanowiły środki przeciwbólowe. O ile w pozostałych sprawach traktowano mnie podobnie jak resztę pacjentów, o tyle w przypadku środków przeciwbólowych byłam na wyjątkowych prawach: dostawałam je wtedy, kiedy zażądałam. Po operacji lewego kolana, zwłaszcza kiedy zaczęłam ćwiczyć zginanie, ból nasilał się tak bardzo, że nie mogłam spać. Powiedziałam wtedy wprost, że nie zamierzam zużywać sił psychicznych na zmaganie się z bólem, bo są mi potrzebne do czegoś innego. Podobnie było po operacji ramienia, też niesłychanie bolesnej; doktor Żyto polecił, żeby podawać mi środki przeciwbólowe nawet przez kilka tygodni. Mój problem polega na tym, że dostawałam w życiu wiele tych środków i cały szereg już na mnie nie działa lub działa zbyt słabo. Kiedy prosiłam o kolejną dawkę lub o zmianę środka, ostrzegano mnie przed uzależnieniem. W naszych szpitalach wciąż pokutuje przekonanie, że jak pacjent pocierpi, to nic złego się nie stanie, i że lepsze to, niż gdyby miał się uzależnić. A tymczasem prawda jest taka, że łatwiej wyjść z lekkiego uzależnienia, niż nadrobić zniszczenia, jakich w psychice dokonuje ból.

Czy nie sądzisz, że decydujące znaczenie ma tu pewne wyobrażenie człowieka - jako istoty, która powinna zmagać się z bólem, z cierpieniem, nawet wtedy, gdy wydaje się ono ponad siły? Wedle tej wizji, przyjmując cierpienie i przezwyciężając je, człowiek staje się szlachetniejszy, „zdrowszy” moralnie. Twoje życie dostarcza przykładu, że ta wizja jest słuszna...

Owszem, ja też uważam, że z cierpieniem trzeba się zmagać. Więcej - że jest ono nierozłącznie związane z rozwojem człowieka: czyni go wrażliwszym na potrzeby i przeżycia innych. Ale co innego cierpienie, a co innego ból. Fizyczny ból nie jest jedyną przyczyną cierpienia. Uśmierzając ból, nie uwalniamy przecież wcale człowieka od cierpień, jakie wiążą się na przykład z samotnością, niedołężnością, niepełnosprawnością.

Ale czy pozwalając mu - choćby w ograniczonym zakresie - zmagać się z bólem, nie przygotowujemy go lepiej na zmaganie się z innymi przeszkodami, jakie napotyka?

To jest niebezpieczne myślenie, bo nigdy do końca nie wiemy, co przeżywa człowiek, który odczuwa dojmujący ból. Ponadto trzeba pamiętać, że odporność na ból też jest bardzo zróżnicowana. Obserwowałam w szpitalu panie, którym wstawiono sztuczne biodro. Jedne odstawiały środki przeciwbólowe już po jednym dniu. Inne męczyły się, bo nie śmiały prosić, żeby podać im coś silniejszego. Kiedy ktoś, kogo boli, mówi: „Żyć się nie chce”, to ja tego nie uważam za metaforę, tylko rozumiem dosłownie. Odmawianie mu pomocy jest równoznaczne z odbieraniem mu życia.
Z drugiej strony, nie chodzi o to, by człowieka zupełnie uwolnić od bólu. Tego tak czy owak nie da się zrobić. Istotne jest, żeby ból nad nim nie panował, żeby nie wydawało mu się, że nie istnieje w świecie nic prócz jego bólu. Pacjent, który koncentruje się na tym, że go boli lub będzie bolało, zupełnie inaczej przechodzi proces rekonwalescencji i rehabilitacji. Gdybym ćwiczyła kolano ze świadomością, że czeka mnie kolejna bezsenna noc, to byłabym napięta, rozdrażniona, źle nastawiona i w sumie efekt tych ćwiczeń byłby mizerniejszy. Myślę, że lekarze powinni w tej sprawie ściślej współpracować z pacjentem i okazać mu więcej zaufania. Kiedy ból stawał się mniej dokuczliwy, sama rezygnowałam z zastrzyku.

Mówię tu o określonym wyobrażeniu czlowieka, bo wydaje mi się, że nasze wyobrażenia często decydują o czymś, jeszcze zanim znajdą się mniej lub bardziej racjonalne argumenty. W Ameryce, gdzie wiedza na temat środków przeciwbólowych jest dużo większa, stwierdzono, że dzieciom podaje się środki przeciwbólowe wielokrotnie rzadziej niż cierpiącym na te same dolegliwości dorosłym. Dlaczego? Bo nawet tam wciąż pokutuje przekonanie, że „dziecko mniej boli”.

Jeżeli mówimy o wyobrażeniach, to trzeba powiedzieć, że one też mogą być powodem cierpień. Człowieka może nic nie boleć, ale boi się, czy operacja się udała, boi się niepełnosprawności czy tego, jak przyjmą jego powrót do domu bliscy. Dla dziecka wystarczającym powodem cierpienia jest oddalenie od domu i rodziców i niepewność, co go czeka.
Skoro czas uśmierza ból duszy, dlaczego my nie mamy - przy pomocy dostępnych środków - uśmierzać bólu ciała najlepiej jak to możliwe?