Janina Ochojska - niebo to inni
18. WYPADEK NA PROSTEJ DRODZE
W roku 1998 na mapie Polskiej Akcji Humanitarnej pojawia się nowe
miejsce: Afganistan.
O pomocy dla Afganistanu myślałam od dawna, ale wysłanie tam konwoju
przerastało z początku nasze możliwości. Całą energię przeznaczoną dla
„Wschodu” skupiliśmy na Kazachstanie i na staraniach o zezwolenie na
wjazd do Czeczenii. Dwa trzęsienia ziemi w Afganistanie - w lutym i
maju 1998 roku - pochłonęły kilka tysięcy ofiar, a około 80 tysięcy
zostało bez dachu nad głową. Byli to ludzie z najbiedniejszych,
górzystych rejonów kraju, do których trudno było dotrzeć. Już po
pierwszym trzęsieniu uznaliśmy, że powinniśmy tam pojechać, i
natychmiast ogłosiliśmy apel.
Spotkał mnie wtedy ogromny zawód. Mimo iż w naszą akcję zaangażowali
się między innymi Wojciech Jagielski z „Wyborczej” i Ryszard
Kapuściński, odzewu właściwie nie było: nie mieliśmy ani jednej
ciężarówki. Potrzeba było dopiero drugiego, silniejszego wstrząsu, żeby
na konto zaczęły spływać pieniądze przeznaczone na ten cel. Wszystkie
dary, które zawieźliśmy (w sumie 39 ton), zostały przez nas zakupione.
Konwój wyjechał 20 czerwca.
Prawdziwe trudności były dopiero przed wami. Co się stało na granicy
ukraińsko-rosyjskiej? Staliście tam sześć dni.
Najpierw po stronie ukraińskiej czekaliśmy, aż wyśpi się... pies, który
miał obwąchać konwój, by sprawdzić, czy nie przewozimy narkotyków.
Potem rosyjski celnik wziął nasze dokumenty i nawet na nie nie
spojrzawszy, zwinął je w trąbkę i powiedział, że są nieważne. Zażądano
od nas jakichś zaświadczeń, twierdząc bezpodstawnie, że z dokumentów,
które mamy, nie wynika, iż jesteśmy pomocą humanitarną. Nie pomogły
nawet gwarancje Ambasady Polskiej w Moskwie! Trudno powiedzieć, czy ta
postawa rosyjskich celników wiązała się z tym, że jechaliśmy do
Afganistanu, czy też po prostu - jak twierdzili spotkani na granicy
kierowcy - chcieli „w łapę”.
Dwa miesiące później nasz konwój do Kazachstanu przejechał granicę bez
przeszkód. Te same dokumenty okazały się tym razem wystarczające.
Tak czy owak o sprawie zrobiło się w końcu tak głośno, że Rosjanom nie
wypadało nas już tak po prostu przepuścić. Gorączkowo szukali
rozmaitych przepisów, które utrudniłyby nam wjazd. Jak wiadomo, w
prawie rosyjskim można znaleźć wszystko. W końcu oświadczyli, że albo
przejedziemy przez terytorium Rosji konwojowani przez wojsko, albo
musimy zapłacić kaucję. By nie przedłużać negocjacji w nieskończoność,
zgodziliśmy się na konwój celny. Każdy z naszych samochodów musiał
zabrać jednego uzbrojonego żołnierza. Żołnierze towarzyszyli nam aż do
granicy z Kazachstanem (dojazd tam zajął kawałek dnia i całą noc), a
potem wrócili do siebie pociągiem. Kosztowała nas ta przyjemność trzy
tysiące dolarów!
Myślę,
że był to jeden z bardziej wyczerpujących konwojów - tak
fizycznie, jak psychicznie. Z początku wszyscy uważaliśmy, że się nie
damy i że będziemy stać na granicy, aż Rosjanie ustąpią. Ale na
posterunku celnym panował brud nie do opisania, nie mieliśmy dostępu do
toalet, były problemy z wodą, z myciem się i przygotowywaniem posiłków.
Kiedy próbowaliśmy przynajmniej zamieść wokół samochodów, celnicy
przylecieli i zaczęli wydziwiać, co my robimy. Z dnia na dzień byliśmy
coraz bardziej przygnębieni i źli. To, że w końcu to my musieliśmy
ustąpić, też nie poprawiło nam humoru. Potem gnaliśmy, jak szybko się
dało, ale na granicy kazachskiej znowu nas przytrzymano. Znów
nocowaliśmy w samochodach i znów próbowano wymusić na nas rozmaite
opłaty. Wreszcie w samym Kazachstanie wybraliśmy drogę, która na mapie
wyglądała, jak jedna z ważniejszych tras przejazdowych i rzeczywiście
była przyzwoitą dwupasmówką, tyle że... urywała się po stu kilometrach.
Trzeba było szukać objazdu. W jeden dzień zrobiliśmy wtedy zaledwie 250
kilometrów!
Objazdy były naszą zmorą. Musieliśmy uważać, żeby nie zabłądzić lub nie
uszkodzić któregoś z samochodów. Czasem jednak pomagały nam dowiedzieć
się czegoś o kraju, przez który jechaliśmy. Pamiętam, jak stanęliśmy w
pewnej kazachskiej wiosce, gdzie zaczynał się objazd z powodu
zniszczonego mostu. Zapytaliśmy mieszkańców o ten most. „Mieliśmy tu
małą wojnę”, odpowiedzieli. „Kiedy to było?” „Jakieś trzy lata temu”.
„I przez trzy lata nic nie zrobiliście, żeby ten most naprawić?!” „Bo
nikt nie kazał...” Chcieliśmy tam kupić trochę chleba. „Nie mamy. Nie
dowieźli”. „A wy nie pieczecie?” Wokół ziemie nie najżyźniejsze może,
ale jednak uprawne... „Nie, dowożą”. Uświadomiłam sobie, jak bardzo
trudno będzie pomóc tym ludziom odbudować nie tylko kraj, ale przede
wszystkim ich własne poczucie godności.
Po raz pierwszy wasza pomoc dotarla na miejsce helikopterami.
Przebić się przez góry samochodami byłoby niemożliwością, a w każdym
razie ogromnym ryzykiem. Umówiliśmy się więc wcześniej z UNOCHA (Biurem
ONZ ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej), że w Duszanbe będą czekać
helikoptery, które zabiorą nas do Afganistanu. Mieliśmy jednak spore
spóźnienie i okazało się, że w dniu, w którym dotarliśmy do stolicy
Tadżykistanu, UNOCHA właśnie zaprzestało lotów. Skorzystaliśmy więc z
pomocy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Pamiętam, że szef ich misji,
kiedy zobaczył nasze dary, powiedział, że tak ładnych koców jeszcze w
pomocy humanitarnej nie widział!
Wybraliśmy wioskę Dashtak położoną kilkadziesiąt kilometrów na północny
wschód od miasta Rostaq. Wioskę tę przysypała osiemdziesięciometrowa
warstwa ziemi i głazów. Domy, budowane z trzciny łączonej gliną,
zniknęły w przeciągu półtorej minuty. Opowiadano nam, że w centrum wsi
rozstąpiła się ziemia. Stały tam meczet i szkoła. Dzieci z klas od
pierwszej do trzeciej miały akurat lekcje; wszystkie zginęły, ocalało
tylko dwóch wagarowiczów... W sumie życie straciła blisko połowa
mieszkańców wioski - 1500 osób. Pozostali koczowali pod gołym niebem po
drugiej strome strumienia.
Helikoptery zawiozły dary na miejsce, ale nas zostawiły w Rostaq.
Stamtąd kawałek podwiozły nas samochody terenowe, a potem trzeba było
iść pieszo korytem rzeki; mnie wsadzono na osiołka. Kiedy dotarliśmy do
celu, ujrzeliśmy wstrząsający widok. Zobaczyliśmy ludzi tłoczących się
w kilkunastu namiotach lub żyjących pod prowizorycznymi dachami z
pałatek. Kiedy przygotowywaliśmy konwój, UNOCHA przysłała faks z
informacją, że w Afganistanie nie brakuje już namiotów, dlatego
przywieźliśmy ich tylko trzydzieści. Tymczasem okazało się, że właśnie
na nie najbardziej tu czekano. Wioska przeznaczona była do
przesiedlenia, ale na razie mieszkańcy musieli koczować w tych
prymitywnych warunkach. Zajrzałam do jednego z „namiotów”. W
straszliwym ścisku mieszkało tam kilkanaście rodzin, pusta puszka z
napisem „US” służyła za garnek, brakowało podstawowych sprzętów
kuchennych i domowych.
Uderzyło mnie, że mimo iż byli całkowicie uzależnieni od pomocy z
zewnątrz (zniszczeniu uległy pola uprawne, studnie zostały zasypane, a
jedyny strumień, z którego można było czerpać wodę, był mocno
zanieczyszczony), zachowywali się z ogromną godnością. Dzieci nie
przybiegały do nas, wyciągając ręce po
prezenty, do czego byliśmy przyzwyczajeni w innych krajach. W miejscu,
gdzie stał meczet, wbito w ziemię ogromne drągi, na których wisiały
chorągwie z wyhaftowanymi imionami wszystkich, którzy zginęli. Kiedy
zapytaliśmy jednego z mieszkańców (oczywiście wolno nam było rozmawiać
tylko z mężczyznami), co jest teraz dla nich najważniejsze,
odpowiedział, że odbudowa meczetu - miejsca, w którym mogliby się
modlić za swoich zmarłych.
W powrotnej drodze Twój samochód miał wypadek. Mijał prawie miesiąc, od
kiedy konwój wyruszył z kraju, i wszyscy byliśmy już spokojni o jego
losy. Wiadomość o wypadku zelektryzowała całą Polskę. Co się właściwie
stało?
Byliśmy już na terenie Rosji, 60 kilometrów od Tambowa. W powrotnej
drodze na ogół dosyć się spieszymy, ale tego dnia, kiedy zdarzył się
wypadek, porządnie się wyspaliśmy, wykąpaliśmy w jeziorze, zjedliśmy
śniadanie. Nie byliśmy zmęczeni, droga była prościuteńka, jechaliśmy
najwyżej 60 kilometrów na godzinę - nic nie zapowiadało, że może stać
się coś złego. Jechałam w ostatnim samochodzie. Prowadził go „Jeżu”,
świetny kierowca, którego nazywam naszą „polisą ubezpieczeniową”, bo
umie sobie radzić w najtrudniejszych sytuacjach. Trzeba powiedzieć, że
ten, kto jedzie na końcu konwoju, zawsze trochę mniej uważnie obserwuje
drogę, wolniej reaguje. W pewnym momencie konwój zaczął zwalniać, a
potem nagle gwałtownie się zatrzymał; na poboczu stała ciężarówka,
której nie dało się wyminąć, bo z naprzeciwka nadjeżdżała inna. „Jeżu”
nie zauważył, że konwój staje, w ostatniej chwili próbował hamować,
skręcił autem nieco w lewo - i uderzyliśmy w tył ostatniej z naszych
ciężarówek.
Mieliśmy szczęście, że miała ona nisko przyspawany zderzak, inaczej
wjechalibyśmy pod nią i zostali zmiażdżeni.
„Jeżu”
uderzył głową w szybę i stracił przytomność. Miał rozciętą brew,
od razu zalał się krwią, myślałam, że nie żyje. Ja miałam zmiażdżone
lewe kolano i złamane lewe biodro, a wskutek uderzenia głową - złamany
nos, głęboko rozciętą górną wargę i wybite zęby. Rozcięte miałam też
prawe kolano (potem okazało się, że prawą nogę, tę zdrowszą,
uszkodziłam sobie poważniej - zerwane zostało tylne więzadło, co przy
sparaliżowanych mięśniach powoduje bardzo bolesne dolegliwości). W
dodatku zaczął się palić akumulator, a ja nogi miałam tak mocno
ściśnięte, że nie mogłam się poruszyć. Bałam się, że samochód stanie w
ogniu, a ja spalę się żywcem. Nasi kierowcy jednak nie zawiedli.
Okazało się, że mieli i łomy, i pasy do rozciągania. Zerwali klapę i
przecięli przewód od akumulatora, a potem dwiema ciężarówkami
rozciągnęli nasz samochód i mnie uwolnili.
Jaka była Twoja pierwsza myśl? „Co z nogami?”
„Czy będę mogła chodzić?”
O nogi jeszcze się wtedy nie martwiłam. Płakałam, jak będę wyglądać z
tak pokiereszowaną twarzą (w miejscu ust zwisał mi bezwładnie płatek
skóry) i w dodatku bez przednich zębów. Niektórzy kierowcy próbowali
mnie pocieszyć; podchodzili, rozchylali wargi, stukali palcami w - jak
się okazało - sztuczne uzębienie i mówili: „Nie martw się, Janka, takie
będziesz miała!” [śmiech] Kiedy „Jeżu” odzyskał przytomność, również
się rozpłakał; zaczął mnie przepraszać, mówił, że to jego wina. Oboje
byliśmy w szoku.
Z najbliższej miejscowości koledzy przywieźli dwie pielęgniarki z
miedpunktu. Na szczęście zawsze wozimy dobrze zaopatrzoną apteczkę, bo
one nie miały dosłownie nic. Obmyły mi twarz, opatrzyły prawą nogę,
dały zastrzyk relanium. W szpitalu w Tambowie zrobiono mi
prześwietlenie, które potwierdziło, że lewe kolano jest zgruchotane.
Kręgosłup nie był uszkodzony. Zszyto mi „na żywca” prawe kolano i zrobiono łuskę
gipsową, żeby usztywnić lewą nogę; nie zgodziłam się, żeby mi ją tam
operowano. Zdecydowałam się natomiast na zeszycie wargi, ponieważ
powiedziano mi, że w Polsce może być na to za późno, a tam mieli
specjalistę od tego rodzaju zabiegów.
Kiedy ja czekałam na izbie przyjęć, towarzyszący nam dziennikarz
„Trójki” porozumiał się z polskim konsulatem oraz nadał korespondencję
do Polski. Wszystko byłoby w porządku, tyle że z jego dramatycznej
relacji nie wynikało na sto procent, czy żyję, czy walczę o życie, czy
też jestem tylko połamana... Mój mąż, któremu kolega z pracy przekazał
podaną przez radio wiadomość, przez dwie godziny szukał ze mną
kontaktu. W końcu uzyskał połączenie z Tambowem. W tym czasie
rozdzwoniły się już jednak telefony od polskich dziennikarzy i kiedy
Michał połączył się po raz pierwszy, zniecierpliwiony lekarz odłożył
słuchawkę. Dopiero za drugim razem udało nam się przez chwilę
porozmawiać. Następnego dnia wieczorem miałam przylecieć samolotem z
Moskwy do Warszawy. Trzeba było szybko znaleźć kogoś, kto (w sobotę po
południu!) podjąłby decyzję, żeby w tym samolocie wyjąć sześć siedzeń i
zrobić miejsce dla moich noszy. Trzeba było też zorganizować transport
z Warszawy do Krakowa. Michał i Ola zajęli się tym wszystkim.
Nie mogłam leżeć na izbie przyjęć bez końca, wieczorem przyjęto mnie
więc oficjalnie do szpitala. Dobrze, że kiedy kładziono mnie w łóżku,
było ciemno, a mnie chciało się spać, bo pewnie nie zmrużyłabym tam
oka. Kiedy o wpół do pierwszej w nocy zjawił się pan konsul Rychlek i w
mojej sali zapalono światło, zobaczyłam, że po poręczy łóżka spacerują
karaluchy. W szpitalu w Tambowie było bardzo biednie, wszystkiego
brakowało. Ludzie jednak - personel i pacjenci - byli niezwykle mili.
Panie z izby przyjęć podzieliły się ze mną swoją zupą. Nikt nie chciał
od nas żadnej zapłaty; przyjęto za to z wdzięcznością leki i
środki opatrunkowe. Dostałam silny środek
przeciwbólowy i dzięki niemu jakoś przetrwałam podróż do Moskwy. Tam,
chociaż się opierałam, zawieziono mnie do szpitala dla dyplomatów.
To właśnie wtedy stwierdzono, że lewe biodro jest złamane?
Tak, i postanowiono zrobić mi nową, dłuższą łuskę. Przygotowano ją
jednak tak nieumiejętnie, że - po pierwsze - nie usztywniono mi wcale
biodra, a po drugie - gips w ogóle nie stwardniał; kiedy mi go
zdejmowano w klinice w Krakowie, lekarz zrolował go jak materacyk...
Dostałam jednak kolejny środek przeciwbólowy, który działał skutecznie
przez całą drogę powrotną.
Na lotnisku w Warszawie czekało podobno mnóstwo dziennikarzy, ale dla
mnie podstawiono od razu mały samolot sanitarny, który zabrał mnie do
Krakowa. Byłam wdzięczna, że oszczędzono mi wtedy spotkania z kamerami.
Z lotniska w Balicach karetką zawieziono mnie do kliniki ortopedycznej
na Kopernika. Czekała mnie skomplikowana (i bardzo bolesna) operacja -
zespolenie lewego kolana. Przeprowadził ją docent Edward Czerwiński.
Trzeba było usunąć tkanki, które zostały całkowicie zmiażdżone, zaś z
pozostałych kawałeczków zrekonstruować kolano. Zrobiono to znakomicie.
Nie odzyskałam wprawdzie w tej nodze pełnej ruchomości, ale też trzeba
pamiętać, że była to moja „gorsza” noga, zawsze obciążona aparatem, w
której mięśnie nie pracowały jak należy. Dwa tygodnie później miałam
kolejną, choć już nie tak trudną operację - zespolenia biodra. Była to
dwudziesta piąta operacja w moim życiu.
Wiem, że świętowałaś.
A pewnie! Pielęgniarki pomogły mi przemycić na salę operacyjną
butelkę szampana. Kiedy wszedł docent Czerwiński, żeby oznajmić, że
zaraz będą mnie usypiali, spod prześcieradła wyjęłam szampana i
powiedziałam: „Proszę wypić moje zdrowie!”
Przed operacją?!
[śmiech] No co ty! Butelka trafiła do lodówki. Kiedy się obudziłam po
narkozie, pan doktor powiedział, że nie wyobrażali sobie, aby można
było świętować beze mnie. Otwarliśmy więc tego szampana dopiero dwa dni
później. Wypiłam tylko odrobinkę, bo więcej nie było wolno.
W tym czasie zrobiono Ci w Krakowie również operację ramienia.
Czy miała jakiś związek z wypadkiem?
Chodzenie o kulach związane jest z ogromnym wysiłkiem ramion i przy
intensywnym trybie życia nietrudno jest „przeszarżować”. Od pewnego
czasu bolało mnie prawe ramię. W lutym 1998 zrobiono mi w Warszawie
artroskopię, w czasie której uszkodzono mi rotator, wskutek czego nie
mogłam prawej ręki podnosić do góry. Ból się nasilał. Było jasne, że
czeka mnie poważna operacja, odkładałam ją jednak, ponieważ na leczenie
za granicą nie było mnie stać, a bałam się, że w Polsce taka operacja
może się nie udać. W końcu do krakowskiego szpitala przyjechał ze
Szwecji wybitny specjalista, doktor Karol Żyto (nawiasem mówiąc -
„marcowy emigrant”), który - niejako przy okazji cyklu wykładów -
„wziął mnie pod nóż”. Operacja polegała na naciągnięciu i podczepieniu
dwóch mięśni, które się zerwały i obkurczyły. Jeszcze nie zdążyłam
rozćwiczyć lewej nogi, a musiałam znowu położyć się do łóżka.
Jak wspominasz swój pobyt w klinice?
Najprzyjemniejsze było to, że lekarze i personel byli mili nie tylko
dla mnie, ale dla wszystkich pacjentów. Czułabym się źle, gdyby mnie
wyróżniano jako osobę „z telewizji”, a tak nie było.
Podziwiałam szczególnie salowe i pielęgniarki: pracujące w trudnych
warunkach (stary klasztor - wąskie korytarze, ciasne sale, jedna
łazienka dla całego personelu...), zaharowane, zarabiające
beznadziejnie mało, a mimo to - uśmiechnięte i miłe. Nigdy nie
słyszałam, żeby któraś obraziła pacjenta.
Mimo to z każdym tygodniem rosła moja niecierpliwość. Powrót do zdrowia
i jakiej takiej sprawności trwał dłużej niż zakładałam, tymczasem
czekały kolejne akcje i kolejne konwoje. W sumie spędziłam w klinice
sześć miesięcy. Na szczęście miałam przy sobie telefon komórkowy...
Jedyny przedmiot kontrowersji między mną a lekarzami stanowiły środki
przeciwbólowe. O ile w pozostałych sprawach traktowano mnie podobnie
jak resztę pacjentów, o tyle w przypadku środków przeciwbólowych byłam
na wyjątkowych prawach: dostawałam je wtedy, kiedy zażądałam. Po
operacji lewego kolana, zwłaszcza kiedy zaczęłam ćwiczyć zginanie, ból
nasilał się tak bardzo, że nie mogłam spać. Powiedziałam wtedy wprost,
że nie zamierzam zużywać sił psychicznych na zmaganie się z bólem, bo
są mi potrzebne do czegoś innego. Podobnie było po operacji ramienia,
też niesłychanie bolesnej; doktor Żyto polecił, żeby podawać mi środki
przeciwbólowe nawet przez kilka tygodni. Mój problem polega na tym, że
dostawałam w życiu wiele tych środków i cały szereg już na mnie nie
działa lub działa zbyt słabo. Kiedy prosiłam o kolejną dawkę lub o
zmianę środka, ostrzegano mnie przed uzależnieniem. W naszych
szpitalach wciąż pokutuje przekonanie, że jak pacjent pocierpi, to nic
złego się nie stanie, i że lepsze to, niż gdyby miał się uzależnić. A
tymczasem prawda jest taka, że łatwiej wyjść z lekkiego uzależnienia,
niż nadrobić zniszczenia, jakich w psychice dokonuje ból.
Czy nie sądzisz, że decydujące znaczenie ma tu pewne wyobrażenie
człowieka - jako istoty, która powinna zmagać się z bólem, z
cierpieniem, nawet wtedy, gdy wydaje się ono ponad siły? Wedle tej
wizji,
przyjmując cierpienie i przezwyciężając je, człowiek staje się
szlachetniejszy, „zdrowszy” moralnie. Twoje życie dostarcza przykładu,
że ta wizja jest słuszna...
Owszem, ja też uważam, że z cierpieniem trzeba się zmagać. Więcej - że
jest ono nierozłącznie związane z rozwojem człowieka: czyni go
wrażliwszym na potrzeby i przeżycia innych. Ale co innego cierpienie, a
co innego ból. Fizyczny ból nie jest jedyną przyczyną cierpienia.
Uśmierzając ból, nie uwalniamy przecież wcale człowieka od cierpień,
jakie wiążą się na przykład z samotnością, niedołężnością,
niepełnosprawnością.
Ale czy pozwalając mu - choćby w ograniczonym zakresie - zmagać się z
bólem, nie przygotowujemy go lepiej na zmaganie się z innymi
przeszkodami, jakie napotyka?
To jest niebezpieczne myślenie, bo nigdy do końca nie wiemy, co
przeżywa człowiek, który odczuwa dojmujący ból. Ponadto trzeba
pamiętać, że odporność na ból też jest bardzo zróżnicowana.
Obserwowałam w szpitalu panie, którym wstawiono sztuczne biodro. Jedne
odstawiały środki przeciwbólowe już po jednym dniu. Inne męczyły się,
bo nie śmiały prosić, żeby podać im coś silniejszego. Kiedy ktoś, kogo
boli, mówi: „Żyć się nie chce”, to ja tego nie uważam za metaforę,
tylko rozumiem dosłownie. Odmawianie mu pomocy jest równoznaczne z
odbieraniem mu życia.
Z drugiej strony, nie chodzi o to, by człowieka zupełnie uwolnić od
bólu. Tego tak czy owak nie da się zrobić. Istotne jest, żeby ból nad
nim nie panował, żeby nie wydawało mu się, że nie istnieje w świecie
nic prócz jego bólu. Pacjent, który koncentruje się na tym, że go boli
lub będzie bolało, zupełnie inaczej przechodzi proces rekonwalescencji
i rehabilitacji. Gdybym ćwiczyła kolano ze świadomością, że czeka mnie
kolejna bezsenna noc, to byłabym napięta, rozdrażniona, źle nastawiona i w
sumie efekt tych ćwiczeń byłby mizerniejszy. Myślę, że lekarze powinni
w tej sprawie ściślej współpracować z pacjentem i okazać mu więcej
zaufania. Kiedy ból stawał się mniej dokuczliwy, sama rezygnowałam z
zastrzyku.
Mówię tu o określonym wyobrażeniu czlowieka, bo wydaje mi się, że nasze
wyobrażenia często decydują o czymś, jeszcze zanim znajdą się mniej lub
bardziej racjonalne argumenty. W Ameryce, gdzie wiedza na temat środków
przeciwbólowych jest dużo większa, stwierdzono, że dzieciom podaje się
środki przeciwbólowe wielokrotnie rzadziej niż cierpiącym na te same
dolegliwości dorosłym. Dlaczego? Bo nawet tam wciąż pokutuje
przekonanie, że „dziecko mniej boli”.
Jeżeli mówimy o wyobrażeniach, to trzeba powiedzieć, że one też mogą
być powodem cierpień. Człowieka może nic nie boleć, ale boi się, czy
operacja się udała, boi się niepełnosprawności czy tego, jak przyjmą
jego powrót do domu bliscy. Dla dziecka wystarczającym powodem
cierpienia jest oddalenie od domu i rodziców i niepewność, co go czeka.
Skoro czas uśmierza ból duszy, dlaczego my nie mamy - przy pomocy
dostępnych środków - uśmierzać bólu ciała najlepiej jak to możliwe?