Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
A teraz przenieśmy się myślą z Syberii do Polski, mianowicie do dwóch prowincji pomiędzy zachodnią a wschodnią Polską, na Podlasie i do Chełmszczyzny. Należały te krainy do Kongresówki i dlatego tylko utrzymały się tam resztki unii. Obecnie rząd przestał respektować tę granicę i zaczął postępować wobec unitów zupełnie tak samo, jak przedtem w krajach zabranych. Właśnie w r. 1863 został Siemaszko mianowany członkiem najwyższego ("najświętszego") synodu. Biskup unicki podlaski Szymański i chełmski Kaliński, obydwaj Polacy, zostali wywiezieni w r. 1866 w głąb Rosji. Kiedy ks. biskup Kaliński zmarł w Wiatce tego samego jeszcze roku, rząd szukał na jego miejsce stosownego dla siebie odstępcy. Sprowadził z Galicji Wschodniej, z unickiej metropolii lwowskiej Rusina Kuziemskiego, unickiego katechetę gimnazjalnego. Towarzyszył mu na prawosławną apostołkę jego kolega Popeł (po polsku zwany Popielem) i grono innych, ciągle się powiększające, bo rząd carski sprowadzał ich coraz więcej, nie mogąc znaleźć odstępców na miejscu. Cóż za gorliwość schizmatycka wśród duchowieństwa galicyjskich eparchij? Jeden z nich, Bobrjański, również katecheta, zapewniał wręcz o "silnym duchu prawosławnym między naszymi".
Żyjącym na wygnaniu męczennikom poprzedniego prześladowania pogorszył się los po r. 1863. Na przykład marszałka Mężeńskiego wysłano w głąb Rosji za udział w powstaniu i jego majątek skonfiskowano; nie mógł tedy ks. Micewicz korzystać z jego gościny, lecz musiał od r. 1867 szukać sobie mieszkania. Siedział przez 19 lat w Szumsku w "pokątne", tj. nie mając osobnej izby, tylko kąt we wspólnej izbie. Bardzo mu dokuczał tamtejszy pop, a tak chciwy, że odebrał biednemu unicie nawet skórę na obuwie i kazał z niej uszyć buty dla siebie. A wśród urzędników rosyjskich był i taki, który "policzkując, fizycznie apostołował". Jeszcze gorsze stosunki nastały na Podlasiu i Chełmszczyźnie, bo tam cały lud bronił katolicyzmu i to aż do męczeństwa.
Jak poprzednim razem ks. Micewicz odsłaniał nam położenie swymi pamiętnikami, podobnie do tych czasów użyć możemy pamiętników ks. Sieniewicza, proboszcza unickiego w Sworach pod Białą Podlaską, który miał sposobność patrzeć na same początki robót prawosławnych. Ciekawa jest jego notatka zaraz na początku, że ks. biskup Kaliński zmarł na wygnaniu nagłą śmiercią, po wypiciu szklanki herbaty. Widział "ingres" Kuziemskiego do katedry w Chełmie. Kanonicy powitali go w katedrze chełmskiej, po polsku; lecz kazanie wygłosił po rosyjsku ów ks. Popeł, Rusin, i już żądało się od księży, żeby kazania wygłaszali po rosyjsku. Kazano im też w pewnych ustępach mszy świętej śpiewać od ołtarza według mszału prawosławnego. Wkrótce kazali wygłaszać wszelkie nauki religijne po rosyjsku, a rugowano z cerkwi polskie śpiewy. Bractwa cerkiewne oświadczyły, że nie chcą nauk po rosyjsku, a ks. Sieniewicz pisał do władzy: "Jeżeliby ks. biskup miał sumienie mi wskazywać, jakim językiem mam mówić, musiałby powiedzieć, że polskim: tym bowiem myślę i władam, i w tym języku pobierałem wszystkie nauki. Prawda, że Ojcu św. nie zależy, jakim językiem mają mówić ludzie do jego owczarni należący, ale my sami, trwający we wierze, w której on nam przoduje, rozmawialiśmy z ludem, głosząc mu w polskim języku kazania, a lud je rozumiejąc korzył się przed majestatem Pana".
Po pewnym czasie wezwał ks. Sieniewicza gubernator siedlecki Gromeka przed siebie. Ta audiencja odbywała się burzliwie, bo gubernator zachowywał się zupełnie według cywilizacji turańskiej i o mało co nie było prostej bójki. Doprowadził do tego, że kapłan prosił, żeby go od razu zakuć w kajdany i odwieźć do Cytadeli warszawskiej. "Tam wolę tłumaczyć prostemu żołnierzowi, aniżeli tu znajdować się". Dopiero na te słowa uspokoił się rosyjski gubernator. Z rozmowy zaś długiej i pełnej połajanek warto przytoczyć następujący ustęp:
Gromeka: "Czy nie wstydzicie się, że w Galicji wszyscy księża wasi mówią w ruskim języku?"
Ks. Sieniewicz: "Tak nie jest. Familia Kurytowiczów i Sarnickich przemawiają do ludu po polsku. Galicję znam, gdyż przez Galicję powróciłem do kraju".
Gromeka: "Ja mam wypisanych w Galicji 50 księży i któryś zastąpi Was tu".
Ks. Sieniewicz: "Tak jest, bez wątpienia, ale ja nie radziłbym wchodzić z nimi w bliższe stosunki".
Aresztowany później i za dobrą protekcją wypuszczony na wolność: po drodze do Swór odprawia nabożeństwo w Makarówce, wygłasza tam naukę po polsku i to samo powtarza we własnej parafii. Przez ten czas osadzono zaś w karnym klasztorze Bazylianów jego teścia, ks. Jana Welinowicza i teściowego spowiednika, ks. Wasilewskiego. Ksiądz Welinowicz raz po nabożeństwie w cerkwi bazyliańskiej zaintonował na stopniach ołtarza: "Pod Twoją obronę", a gdy ją skończył... padł martwy z kielichem w ręku.
Księdzu Sieniewiczowi powiodło się wraz z kilkunastu innymi przedostać się do Galicji. Był we Lwowie namiestnikiem hr. Agenor Gołuchowski, dobry katolik i prawdziwy patriota polski (o którym będzie obszerniej w następnym rozdziale). Powiernikiem i przyjacielem uchodźców unitów był spowiednik Gołuchowskiego, ks. Otto Hołyński.
Uradzono, że unickie grono kapłańskie powinno jechać do Rzymu, żeby tam Stolicę Apostolską poinformować o stosunkach. W Galicji i tak nie mieli co robić między "swoimi", tj. między ruskimi księżmi unickimi. Przebywał wówczas we Lwowie ów rządowy biskup Kuziemski, bo go sami Moskale wygnali z Chełma, gdzie tylko wstydu narobił rządowi; wolał wtedy powrócić do Lwowa, a mieszkał w pałacu arcybiskupim, "u św. Jura" przy arcybiskupie ruskim Józefie Sembratowiczu.
Jadąc do Rzymu, ks. Sieniewicz wstąpił najpierw do Krakowa. Tu sławny kaznodzieja ks. Zygmunt Golian, dał mu list polecający do ks. Kajsiewicza w Rzymie. Ułożywszy memoriał o tym, co się dzieje w diecezji chełmskiej i oddawszy go właściwej kancelarii, otrzymali audiencję u Ojca św. Piusa IX we trzech (a czwartym był ks. Kajsiewicz). Kiedy wrócili do Lwowa, otrzymał unicki ks. Starkiewicz posadę wikarego w Bełzie, ale przy kościele łacińskim, a ks. Sieniewicz podobnie w Milutynie Nowym, w którym znajduje się cudowny obraz Pana Jezusa. Tam przebywał przez cztery lata, po czym wielki kapłan narodowy, a późniejszy kardynał ks. Albin Dunajewski, sprowadził go do Krakowa. Został spowiednikiem przy kościele Mariackim i był nadto pisarzem Banku Miłosierdzia (fundacji Skargi).
Bawiąc we Lwowie "próbowałem - zapisuje ks. Sieniewicz - zbliżyć się do konsystorza greckokatolickiego, by mi wolno było mszę św. odprawiać tam, gdzie by to było pod władzą proboszcza ruskiego. Odpisano mi na to grażdżanką, że oni chcą widzieć, jak ja odprawiam nabożeństwo, a gdy mnie nakłonią do form, w jakich się u nich to odbywa, wtedy dopiero zgodzą się na mą propozycję. Już więcej o nic ich nie prosiłem".
A tymczasem na Podlasiu i w Chełmszczyźnie dręczono lud w najokropniejszy sposób. W zimie wpędzano całą wieś na lody rzeki lub stawów i przez kilka dni o głodzie nie dawano wytchnąć. Wojsko kwaterowało po wsiach całymi miesiącami. Żołniesze bili ludzi do żywego mięsa, a obok stał pop schizmatycki z hostią lub łyżką wina z kielicha mszalnego (bo w obrządku wschodnim komunikuje się pod obiema postaciami) czekając, aż bity zacznie krzyczeć; wtedy do otwartych od krzyku ust wkładano mu hostię lub wlewano wino mszalne. Niczym więc dla tych popów takie znieważenie Najświętszego Sakramentu, skoro chodziło o politykę rządową! A kto przy takim biciu przyjął mimowolnie Sakrament od popa, zapisywali go zaraz na prawosławnego. Więc ludzie... wypluwali.
Tymczasem rząd ustanowił hierarchię schizmatycką w całej Kongresówce, chociaż nie było innych prawosławnych, jak tylko urzędnicy i żołnierze. W Warszawie wystawili na placu Saskim olbrzymią "cerkiew soborną", tj. swoją katedrę i na początku r. 1875, dnia 25 stycznia przybył do Białej Podlaskiej arcybiskup prawosławny z Warszawy z tłumem zebranych z różnych stron popów, żeby odprawić uroczyste nabożeństwo schizmatycko-rosyjskie. Po nabożeństwie szereg popów odstępców ucałował rękę siedzącemu na tronie archiepiskopowi, uznając w ten sposób jego zwierzchnictwo. Przyszła kolej na lud, który nawet się nie ruszył. Policja przyciąga ich siłą do "carskich wrót" i wtedy odbyła się historyczna rozmowa. Archiepiskop zadaje im pytanie: "Więc czy przyjmujecie prawosławie?", a lud odpowiada chórem: "nie przyjmujemy". Chwila ciszy, po czym odzywa się schizmatycki dostojnik takimi słowami: "Skoro nie chcecie przyjąć prawosławia, przyjmijcie te oto obrazki i krzyżyki, a może być, że one was oświecą i nawrócą". Tego tylko trzeba było władzom urzędowym. Chociaż niewielu przyjęło obrazki i krzyżyki, w oczach władz już to wystarczyło, by ogłosić światu, że unici "dobrowolnie" przyjęli prawosławie.
Ówczesne prześladowanie unitów srogością swą przypomina czasy męczeństwa pierwszych chrześcijan. Od parafii do parafii ciągnęły hordy dzikiego kozactwa, nakłaniając lud do wydania kluczy od cerkwi, do odstępstwa od wiary. Podlasiacy wykazywali bohaterskie męstwo i nieustraszoną stałość, które drogo musieli okupić konfiskatą mienia, żywności, biciem, znęcaniem się, więzieniem, Sybirem, męczeńską śmiercią. Zdarzało się bowiem, że gdy lud otoczył cerkiew i bronił jej przed napastnikami kozacy dawali do niego regularne salwy, tratowali po nim końmi. Lud wówczas padał na kolana, śpiewając pieśni pobożne! Wybitniejszych obrońców wiary bito na śmierć nahajkami. Bardzo wielu zmarło z otrzymanych ran, lub z nędzy, głodu, zimna w więzieniach i na Sybirze. Prześladowanie przeciągało się na lata.
Postanowiono "opornych" wywozić z kraju w głąb Rosji. Znienacka, w nocy zajeżdżały furmanki, a policja kazała zabierać się w tej chwili, nawet nie dając się pożegnać z rodziną. "A w drodze, gdzie był krzyż święty, to nie dali się przed krzyżem schylić, a jak się schylisz, to biją po głowie. A jak nas do turmy przywieźli, to jeszcze nas rewidowali i poobdzierali z nas szkaplerze i książeczki, i tylko w jednym odzieniu nas do maszyny (na kolej) gnali. A ludu były tysiące w Białej i płakali nad nami".
Okutych w kajdany wożono z więzienia do więzienia, z Białej do Smoleńska, stamtąd do Moskwy, do Niżnego Nowogrodu, skąd statkiem Wołgą do Kazania i Permu lub przez Riazań, Orenburg i przez Góry Uralskie do Czelabińska, wiele mil pieszo, aż dotarli do miejsc, w których im wyznaczono nowe siedziby. W Orenburgu był jedyny na cały tamtejszy kraj kościół katolicki, ale najbliższych zesłańców umieszczano dwieście kilometrów od tego miasta; a porozrzucano ich umyślnie po wsiach, posiadających cerkwie schizmatyckie i ze wsi wychodzić zakazano. Jedna taka grupa miała aż 370 kilometrów do kościoła.
Zesłańcy nie chcieli przyjmować nowych siedzib. Często, gdy ich gwałtem chciano tam dowieść, pokładali się na ziemię, a "naród się schodził i zjeżdżał na dziwy, co z nami będzie". Więc protokoły i raporty, a oni siedzą cały tydzień na polu. "Więc stanowy (starszy z policji) kazał nas powiązać wszystkich, baby i mężczyzn za ręce i nogi, i do drabi z wierzchu przywiązać i tak nas zawieźli do tych domów i tam rozwiązali i napisali na tabliczkach, czyja izba. Wreszcie mówili, że kto z nas pierwszy pójdzie, to sobie lepszą izbę wybierze, ale my wszyscy leżymy na ziemi pokrwawieni i nikt się nie odzywa. Kiedy odjechał od nas, wtedyśmy powstawali i idziemy w pole. Uszliśmy z pięć stań, kiedy stanowy posyła urjadników do nas i pyta, gdzie idziemy? A my odpowiadamy: gdzie oczy poniosą!"
I znowu pilnują ich przez dwa tygodnie; zerwali most, żeby nie mogli ujść za rzekę, a dla pewności na nowo ich powiązali, aż w końcu "rozbili nas po całym świecie osobno".
Prześladowanie takie trwało 20 lat i wywieziono około 20 tysięcy unitów.
Dochował się szczęśliwie szereg listów od tych ofiar, przemycanych "pocztą pantoflową" przez dobrych ludzi aż do Krakowa i Poznania, w których utworzyły się komitety opiekuńcze. Ciekawe są prośby, jakie zanoszą w tych listach. Proszą więc "choć o pięć różańców i parę katechizmówek". Z wdzięcznością potwierdzają odbiór książek "O naśladowaniu Chrystusa" i "Droga do zbawienia", a proszą o "Zbiór nabożeństwa św. Franciszka trzeciego zakonu". Dużo im trzeba obrazków i szkaplerzy. Inny prosił o "parę książek, a chciałbym śpiewnika krakowskiego i kancjonał i kilka różańców, a nawet parę obrazków".
Ciekawa ta wzmianka o śpiewniku krakowskim. Znaczyło to, żeby był w Krakowie drukowany, żeby mieli pewność, że będzie dobry, katolicki na wskroś. Były bowiem druki niby katolickie, ale przemycające zręcznie schizmę, drukowane staraniem władzy rosyjskiej. Były zatem mszały dla księży drukowane w Moskwie, podobnie dla ludu rozmaite druki podejrzanej natury. Co krakowskie, to przynajmniej pewne - tak sobie powiedzieli.
Zaufanie do Krakowa i miłość do prastarej stolicy królestwa polskiego miały źródło w innych jeszcze sprawach: pomocą i ostoją w czasach prześladowań byli unitom kapłani polscy łacińskiego obrządku, którzy przeprowadzili całą organizację w tym celu. Jeździli pomiędzy prześladowany lud pozbawiony własnych pasterzy; z narażeniem życia sprawowali nocami po lasach funkcje kapłańskie, chrzcili dzieci, spowiadali, nauczali, pocieszali. Ażeby brać śluby małżeńskie, przekradali się unici często przez kordon austriacki do łacińskich polskich kapłanów w Galicji, czasem docierali aż do Krakowa; nazywano to też "ślubami krakowskimi".
Groziła za nie najcięższa kara, zesłanie na Sybir i przymusowe rozłączenie małżonków; lud jednakże wierny Bogu i Kościołowi nie dbał o to. W pomocnej organizacji polskiego duchowieństwa nieszczęsnemu ludowi odznaczali się najbardziej Wielkopolanin, ks. prałat Chotkowski, profesor teologii w Krakowie, tudzież ks. Jan Urban, jezuita krakowski, uczony teolog i gorący misjonarz. Unii na Podlasiu i w Chełmszczyźnie bronili więc sami tylko Polacy, nie unici, lecz łacinnicy. Unici zaś ruscy z Galicji dostarczali właśnie zbirów i katów przeciw temu ludowi.
Stwierdzić należy, że chociaż obrządku greckokatolickiego był to jednak lud polski. Mamy dowody polskości w ich listach. Jeden np. pisze do dawnych sąsiadów. �Wy bracia kochani, żadnej biedy nie znacie, bo w Polsce żadnej biedy nie ma, ale między nami bieda". Drugi pisze: "o bracia i siostry zostający w Polsce!" Trzeci składa życzenia: "i polecamy was Sercu Jezusowemu, co daj Boże widzieć się z wami na rodzinnej ziemi polskiej". Innym razem czytamy: "Oto my nieszczęśliwe wygnańce z kraju polskiego", a jeden z nich kończy list do pewnego zakonnika polskiego takimi słowami: "Przepraszam Ojca, że zadaję Ojcu na głowę kłopoty, i całuję Ojcu ręce, jako syn i rodak Polski". Zresztą wszystkie te listy pisane są po polsku, a przysyłali teżi długie opisy wierszowane, także w języku polskim.
A zatem można być niekoniecznie obrządku łacińskiego, lecz również unickiego z liturgią w języku starosłowiańskim, a jednak być Polakiem! Tak bywa dotychczas i tak bywało też dawniej. Przodkowie ich przyjmowali chrzest bizantyński i potem wraz z Bizancjum popadli w schizmę. Lachowie wracali następnie do polskiej Korony, ale jako prawosławni i dopiero później nawracali się na katolicyzm, ale pozostawali przy obrządku cerkiewnym. Tym tłumaczy się istnienie Polaków unijatów. Tym też się tłumaczy odmienność charakteru. Ludność ruska nie broniła katolickiej wiary aż do męczeństwa! Sami tylko Polacy w obronie wiary nastawiali pierś rosyjskim strzałom.
Najwięcej takich strzałów padło we wsi Pratulinie. Trzynastu unitów oddało tam życie w r. 1874 za wiarę świętą. Obecnie właśnie toczy się ich proces beatyfikacyjny. Lecz w innych wsiach Podlasia i Chełmszczyzny przeszło stu takich samych męczenników przypieczętowało krwią własną wierność wierze świętej. Wiedzą o tym władze kościelne i u nas i w Rzymie. Na wiosnę 1939 r. postanowiono też przystąpić do wstępnej akcji beatyfikacyjnej w Drełowie, gdzie padło również dziesięciu męczenników. W roku 1887 doszło do najokrutniejszych gwałtów w Przegalinie i w Rudnie; zaburzenia wybuchły także w Łomarach i w Polubiczach, a nigdzie nie brakło ofiar. Odbywały się wszelako rosyjskie misje z kazaniami i nahajkami także jeszcze w krainach znanych z poprzedniego (1839) prześladowania, bo i tam trwali "oporni".
Godną szczególnej pamięci jest też wieś Niedźwiedzica w powiecie słuckim w guberni mińskiej (a więc na Białej Rusi), o kilka kilometrów od stacji Lachowicze na poleskiej kolei żelaznej, przy szosie wiodącej z Brześcia do Moskwy. Parafia obejmuje kilkanaście wsi, zaludnionych osadnikami z Mazowsza jeszcze z czasów króla Jana Olbrachta; o polskim pochodzeniu świadczą takie nazwy wsi: jak Lachowicze, Mazurki itp. Dzieje męczeństwa tej parafii zaczynają się w r. 1866. Dookoła kasowano szereg parafii katolickich, kościoły zamieniano na cerkwie, a księży wywożono. Niedźwiedzice zachowano sobie na koniec. Najpierw postarano się o zmianę wójta, potem przysłano komisję rządową do nawracania. Ci rozkazali, żeby ludność wybrała dwóch delegatów, którzy by się porozumiewali z komisją. Zachętą, żeby przejść na prawosławie, odparli delegaci w imieniu całej wsi; "Myśmy się naradzili tak: ciało nasze możecie wziąć, ale duszy swej w wasze łapy nie damy". Zaczęło się prześladowanie, nakładanie ciężarów na gminę, ciągłe odwiedziny żandarmów i rozmaite podstępy. Na przykład objeżdżano wioskę i spisywano ludzi pod pozorem, że to rewizja spisu ludności; potem wezwano z kilku wsi starostów (sołtysów), ale takich tylko, którzy byli niepiśmienni i kazano im potwierdzić owe spisy przyłożeniem pieczęci. Mniemany spis był jednak prośbą o przyjęcie na prawosławie. To już wystarczało i Niedźwiedzica była uznana za prawosławną; proboszcza ks. Łazarewicza wywieziono, a sąsiednią parafię zawiadomiono, że pod ciężką odpowiedzialnością nie wolno Niedźwiedziczan przyjmować do kościołów i sakramentów.
Prześladowanie się wzmaga, bo Niedźwiedzica ani myśli o prawosławiu. Jednego z owych delegatów, Kolasińkiego dostawiono gwałtem do popa w dalszej okolicy w Cimkowiczach, na kurs nawrócenia. Kurs trwał 7 dni, a odbywał się w zamkniętej piwnicy o głodzie. Z trzech innych wsi dawnej parafii niedźwiedzickiej - z Horodyszcza, z Kuleniemów i z Jurzdyki wybrano 50 osób i wywieziono do Potapowicz do urzędu gminnego, gdzie zamkniętych w chlewie strzegł liczny zastęp policji i kozaków. Po dwóch dniach daremnych namów użyto nahajek, bijąc więźniów przez 5 dni. Gdy i tak nie zgadzali się na prawosławie, zagnano ich przed cerkiew prawosławną w pobliskim Podlesiu, popychając, tłukąc w plecy pięściami i waląc nahajkami. Lecz za nic nie chcieli wejść do cerkwi. Szewc Józef Anikej bity nahajkami upadł na ziemię, wówczas chwycono go za nogi i w ten sposób wciągnięto do cerkwi. Od strasznego bicia zdarto skórę Piotrowi Andrusewiczowi.
Ostatecznie wtłoczono wszystkich do cerkwi. Odbyły się modlitwy i ceremonia przyjmowania na łono prawosławia. Ludzie wyrywali się płacząc i łkając, ale dwóch żołnierzy brało kolejno każdego pod ręce i przytrzymywało, podczas gdy trzeci ciągnął w tył za włosy. Po odbyciu tej misji uznano ich wszystkich, jako rzeczywistych prawosławnych i odprawiono do domu. Nieszczęśliwi postanowili jednomyślnie nie poddawać się gwałtowi i bronić się wedle możności.
Niebawem pzysłano do Niedźwiedzicy całą setkę kozaków, którzy w dwa tygodnie wygłodzili całą wieś, a jakich nadużyć dopuszczali się w każdej chacie, trudno opisać. W takich warunkach zdołał jednak Kolasiński wyrwać się i uciec, a korzystając z przyjaźni dobrych ludzi po drodze, dotarł aż do Wilna do generała-gubernatora; Kozaków wycofano wprawdzie, ale wkrótce uwięziono na nowo Kolasińskiego z trzema braćmi i dwoma przyjaciółmi. W więzieniu w Słucku przebyli cały rok, trzymani w jednej celi w osiem osób (bo żona jednego z więźniów towarzyszyła mu dobrowolnie z dzieckiem); spędzali czas na wspólnej modlitwie, i na śpiewaniu pieśni nabożnych. Na wszystkie namowy i groźby odpowiadali zawsze jednakowo: "Naznaczcie nam roboty, jakie chcecie, ale zostawcie swobodę modlenia się, jak chcemy" Zmarł tam wycieńczony Stefan Kolasiński. Nie dopuszczono księdza na pogrzeb, a rodzonemu ojcu pozwolono ledwie stanąć nad grobem i krótko się pomodlić; przyprowadzono go pod silną strażą, także z więzienia i zaraz po modlitwie na powrót do więzienia odstawiono. Znów nowi żandarmi i popi najeżdżają Niedźwiedzicę i próbują po swojemu "nawracać", ale ówczesny starosta Karol Andosewicz odpowiada wciąż za wszysthich: "Ciało wasze ale dusza moja". Jednego z gospodarzy, Pawła Kiełbasę obito wtenczas rózgami do krwi.
Nie dali się, ale co za życie mieli! Do chrztów i ślubów udawano się zrazu do Nieświeża, do klasztoru Benedyktynek, dopóki istniał. Tam nie Prowadzono ks:zlg parafialnych i kapelan po odebraniu przysięgi, że zdradzony nie będzie, udzielał sakramentu, lecz metryk nie wydawał. Toteż policja pospieszyła rozpędzać nowo zaślubione pary, dopytując się o to, kto ślub dawał i gdzie metryka ślubna. Odpowiadano: "Połączyli nas rodzice nasi". Dzieci nie chrzczono po dziesięć lat, a metryk prawnych nikt z młodszych nie posiadał. Do wojska więc brano wszystkich, nawet jedynaków. W wojsku chrzczono gwałtem na prawosławie, wciągano przemoc do cerkwi dla złożenia przysięgi. Do spowiedzi nie chodzono po kilka i kilkanaście lat. Groziło to zbyt wielkim niebezpieczeństwem. Za pogrzeby bez obecności popa wzywano do sądów, kazano płacić kary. Grzebać trzeba było tajnie.
Tak upłynęło dwadzieścia lat. Jedną pociechą było, gdy ktoś przedostał się ukradkiem do kościoła łacińskiego, aż w sierpniu 1886 r. kazano ten kościół zamknąć. Władza miała z tym wiele kłopotu. Kiedy organista zamknąwszy kościół wyszedł na cmentarz, otoczyły go kobiety, obaliły na ziemię, i odebrały klucze. Czuwano przy kościele przez całą noc i dzień następny; podzielono się na kolejki, bo nadciągnęła też ludność z sąsiednich wsi. Na próżno zjeżdżały rozmaite komisje, na próżno bito, krzywdzono, lżono, a czasem proszono; ludność wołała głośno, że kościoła nie odda: "Nigdy i za nic, raczej umrzemy". A pozostała w kościele jedna Hostia. Ksiądz rządowy zamierzał ją spożyć i prosił, żeby go wpuścić do kościoła, przedstawiając ludowi, że Hostia może ulec zepsuciu. Nic nie pomogło! Klucze przepadły. Trzeba by gwałtem wedrzeć się do kościoła (żeby go przerobić na prawosławny), ale tłum kilkutysięczny zagradzał drogę: "Stał przed kościołem milczący, ale gotowy na wszystko, niezłomny w swej woli; drzemiąca potęga, którą każdy niebaczny akt gwałtu mógł pobudzić do czynów nieobliczalnych". Dalsze aresztowania nie zdały się również na nic. Ileż o te klucze było jeszcze gwałtu! Wszystko na nic. I tak trwało to przez całych lat 19. Tajemnica kluczy nie dała się rozwiązać, żadne śledztwa policyjne nic nie wskórały.
Takie było życie w zaborze rosyjskim. Rząd zapędzał się coraz dalej i nie krył się w ogóle z tym, że prowadzi z całą świadomością celową walkę z całym Kościołem katolickim, już nawet bez względu na obrządek. Kiedy w r. 1884 uskarżał się metropolita mohylewski ks. Gintowt, oświadczył mu rosyjski minister, iż rzeczywisty zarząd diecezji katolickiej należy do władz świeckich, a biskupi mogą tylko kontrolować wyłącznie życie ściśle religijne.
Nie doczekali się więc niczego lepszego dwaj męczennicy z poprzedniego pokolenia unitów, chociaż im Bóg dozwolił długo żyć. Ksiądz Andruszkiewicz mieszkał przez 42 lata w Zasławiu, ukryty przed światem, a wpatrzony w zaświaty. Wszystkie wspomnienia o nim świadczą, że zmarł "śmiercią świętych". Dokończył pielgrzymki ziemskiej w r. 1884, w tym samym czasie, kiedy ministerstwo petersburskie oświadczyło urzędowo. że chce Kościołem samo rządzić. Ksiądz Sołtanowicz, osiadły w Niżynie, przeżył go jeszcze o pięć lat.
Ale roku 1900 stało się coś dziwnego, co poruszyło wszystkich, którzy się o tym mogli dowiedzieć. A gruchnęła wieść wszechpotężnie i szła daleko. Oto w Niedźwiedzicy pewnego wieczora w r. 1900 odezwały się niespodzianie dzwony. Ale jak, i dlaczego, to już opowiemy w rozdziale przedostatnim.