Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Sprawy polskie miały się niebawem zamącić straszliwie. Ów Bismarck, który podczas wojny krymskiej przeszkodził wznowieniu Polski, obmyślił sposób, żeby cały naród niemiecki pobudzić przeciw Polakom. Chciał chytrze intrygami wywołać powstanie polskie, które stłumić byłoby bardzo łatwo, a rząd pruski mógłby potem pławić się w tępieniu polskości. Dyrektor policji w Poznaniu, Baerensprung, drukował w pruskiej drukarni państwowej proklamacje, wzywające do rozruchów. Wykrył tę sprawę poseł Niegolewski i odsłonił w sejmie niemieckim w Berlinie, ale Bismarck nie dał za wygraną. Odtąd marzeniem jego było, żeby Polacy urządzili powstanie przeciw Rosji nie porze niestosownej, żeby nie mogło być widoków powodzenia.
Pewien odłam emigracji spiskował zawsze. Minęły już czasy tzw. wielkiej emigracji. Nie było tam już ani jednego wybitnego męża. W polityce byli istnymi ślepcami. Ale spiski i tajne organizacje podobają się zazwyczaj młodzieży; toteż paryskiej "centralizacji" powiodło się pozakładanie tajnych organizacji, zmierzających do powstania. W r. 1860 zaczęły się w Warszawie tłumne demonstracje, aż wojsko zaczęło strzelać na ulicach.
Wtedy wystąpił margrabia Wielkopolski, ten sam, który w r. 1846 ogłosił słynny "List szlachcica polskiego do księcia Metternicha". Liczył teraz lat 60, a dzięki swym osobistym stosunkom na carskim dworze znalazł posłuch u cara i w marcu 1861 r. został mianowany ministrem oświaty na Kongresówkę. Założył uniwersytet polski i cały szereg szkół średnich. W następnym roku rozszerzono jego władzę na wszystkie urzędy. Spolszczył je więc wszystkie i mieliśmy w Kongresówce czysto polską administrację. Pod koniec r. 1862 oddano pod władzę Wielopolskiego nawet policję; cały więc rząd w Kongresówce był już polski. Z wyjątkiem wojska wszystko pozostawało w polskim ręku.
I wtedy właśnie wybuchło powstanie! Spiskowcy urządzili nawet zamach na życie Wielopolskiego. Tajny rząd postanowił urządzić powstanie bezwarunkowo; wszystko jedno, czy potrzebne, czy niepotrzebne, czy korzystne czy szkodliwe. Nikt nie wiedział, kto zasiada w tajnym "rządzie narodowym"; zbyt późno wykryło się, że były to same młokosy.
A nie było do tego powstania, które wybuchło ostatecznie w styczniu 1863 r. żadnych wojennych przygotowań, ani oficerów, ani pieniędzy, ani nawet żadnej wyższej komendy wojskowej. Zrobiła się ruchawka partyzancka bez ładu i składu. Łudzono się na próżno, że nadejdzie pomoc z Anglii i Francji a nawet z Austrii i przeciągnięto to powstanie aż do lata 1864 r.
Wielka była radość w Berlinie, Bismarck zawarł wtedy z Rosją ścisły sojusz przeciwko sprawie polskiej. W razie, gdyby któreś państwo wypowiedziało Rosji wojnę, zobowiązał się dopomóc Rosji całą niemiecką siłą wojenną, a nawzajem Rosja zobowiązała się do neutralności w każdej wojnie, którą by prowadziły Prusy. Zyskiwał tedy Bismarck na powstaniu styczniowym, żeby pomiędzy Polską a Rosją wykopać przepaść, że Polska i Rosja nie pogodzą się, i nie zwrócą się razem przeciw Prusom; zyskiwał dalej, że Prusy, bezpieczne od Polski i Rosji, będą mieć wolną rękę przeciw Austrii i Francji.
Po stłumieniu powstania nic nie zostało z dzieła Wielopolskiego. Chociaż w dalszym ciągu powstania przystąpiły do rządu narodowego osoby poważniejsze, nic nie zdołało powstrzymać najstraszniejszej klęski. Na nic bohaterstwo bojowe powstańców, na nic poświęcenia bez miary w całym społeczeństwie! Na wszystkich urzędach osadzono samych Moskali, w szkołach i w sądach wprowadzono wyłącznie język rosyjski. W Wilnie nowemu gubernatorowi Murawiewowi sami Moskale nadali przydomek "Wieszatiela". Na Litwie zakazano nawet mówić po polsku w miejscach publicznych. Sypały się w całym zaborze rosyjskim wyroki śmierci, więzienia, wygnania na Sybir i konfiskaty majątków. Mnóstwo rodzin szlacheckich straciło całe mienie.
Dla przykładu przytoczymy rodzinę Beyzymów z Wołynia. Przed trzystu laty przyjął chrzest, otrzymał polskie szlachectwo i osiedlił się na Wołyniu tatarski bej (tyle co np. u nas hrabia) imieniem Zym, stąd nazwa ich wsi dziedzicznej - Bejzymy. Skonfiskował ją rząd za udział w powstaniu. Młody, czternastoletni syn Jan kształcił się w gimnazjum w Kijowie (polskiej szkoły już nie było), a tego Janka wspominamy, bo miał potem stać się ojcem trędowatych i zaprawdę świętym.
Powstanie styczniowe miało licznych przeciwników, którzy nie mogli pojąć, czemu zwalczać zdobycze Wielopolskiego. Na czoło tych mężów wysuwa historia świątobliwego biskupa Łubieńskiego. Był to rodowity Warszawianin, urodzony w r. 1825 z rodziny znanej od dawna z poświęcenia dla Kościoła i narodu. Kształcony długo za granicą, po powrocie do Polski obrał sobie stan duchowny i pracował przy warszawskim kościele Wizytek. Kiedy jego ojciec Henryk skazany został na wygnanie do Kurska, towarzyszył mu i rozwinął tam działalność misyjną. Następnie był proboszczem przy jedynym katolickim kościele w Petersburgu, Świętej Katarzyny. W roku 1857 towarzyszył arcybiskupowi Żylińskiemu w wizytacji archidiecezji mohylowskiej, zwiedził przy tej sposobności grób św. Andrzeja Boboli w Połocku, umacniał unitów w wierze i za to został skazany na wygnanie do Charkowa. Odzyskawszy wolność, był w r. 1861 w Rzymie, a w marcu 1863 r. został biskupem w Sejnach, w których od 17 lat nie było biskupa. Był przeciwnikiem powstania, ale z tego nie wynikało, żeby miał być zwolennikiem rosyjskich rządów. W roku 1869 zesłany ponownie w głąb Rosji, do Permu, został w drodze otruty arszenikiem podanym w kompocie. Papież Pius IX odezwał się w tej sprawie na prywatnej audiencji do ciotki otrutego biskupa, Róży Sobańskiej; "gratuluję ci, że masz w swym bliskim krewnym biskupa i męczennika zarazem. Nie mam co do tego, po ścisłym zbadaniu rzeczy, przez umyślnego wysłańca, żadnej wątpliwości".
Podobny los spotkał biskupa podlaskiego Kalińskiego, który również w drodze na wygnanie "zachorował i umarł".
Wśród tych, którzy potępiali powstanie, wymienić tu wypada jeszcze jedno nazwisko wybitnego męża, który niebawem miał złożyć dostateczne dowody, jak umiał miłować Ojczyznę - ks. Mieczysław Ledóchowski, z rodziny arystokratycznej, wychowany za granicą, a głównie w Rzymie, mówił, że pojąć nie może całego tego powstania. W liście do rodziny wyrażał zadowolenie z tego, że żyje za granicą, że nie ma nic do czynienia z krajem, który wydaje takich szaleńców. Pragnął poświęcić się służbie dyplomatycznej papieskiej i rzeczywiście został nuncjuszem w Brukseli, chociaż nie miał jeszcze całych lat 40. Jakże świetnie zapowiadała mu się kariera dyplomatyczna na oczach całej Europy! Nie przypuszczał, żeby miał kiedykolwiek zamieszkać w Polsce, a miał wkrótce zostać polskim prymasem (o czym w rozdziale 33).
Czy ktoś był przeciwny powstaniu czy nie, wszyscy jednakowo byli braćmi powstańców, gotowymi nieść im zawsze pomoc. Były więc po całym kraju stacje zaopatrywania ich w żywność, schronienia, szpitale i przytułki dla ozdrowieńców. Największa taka stacja była w Krakowie, oddalonym od granicy rosyjskiej zaledwie półtorej mili. Było to oczywiście niewieście pole pracy. Na czele zorganizowanej w Krakowie opieki nad powstańcami stała Wanda Malczewska. Pochodziła z Radomia, urodzona w r. 1822, mieszkała następnie we wsi Klimontowie i stała się dobrodziejką ludu wiejskiego, wszystkich chorych, i opuszczonych w całej okolicy. Z lekarstwami, odzieżą i pożywieniem w jednej, a koronką w drugiej ręce spieszyła do chorych lub ubogich, a "lekarz Frydrych z Mysłowic, który kontrolował jej lekarstwa i działalność, dziwił się nieraz nadzwyczajnym uzdrowieniom, dokonanym przez "Wandę". Dziedzic Klimontowa, a jej brat cioteczny, Jacek Siemieński wstąpił do powstania, dostał się do więzienia, a Wanda z krewnymi schroniła się przed zemstą Moskali do Krakowa. Tu zatopiona w modlitwie przemówiła do grona zebranych osób, którzy wszyscy dotknięci byli klęską powstania, w te słowa: "Straszne klęski spadną na Polskę, ale jej nie zgniotą. Polska ożyje pod opieką swojej Królowej, Matki Najświętszej, a jej wrogowie upadną, bo krew wytoczona z unitów woła o pomstę do Boga". Wróciła potem do Klimontowa, w którym rozchorowawszy się śmiertelnie, zapadła po przyjęciu św. Sakramentów w głęboki sen, z którego zbudziła się zupełnie zdrowa. Lekarz, dr Kulski, ujrzawszy ją na drugi dzień, oświadczył: "To wyzdrowienie tylko cudowi przypisać można". Spotkamy się jeszcze z tą świątobliwą Wandą.
Tu wspomnieć należy w związku z powstaniem o Franciszce Siedliskiej, urodzonej w r. 1842 we wsi Rożkowej w powiecie rawskim na Mazowszu z rodziców bardzo zamożnych. Będąc dziedziczką kilkunastu folwarków, bawiła się w wielkim świecie, a nie bardzo wierząca, zachowywała tylko pewną uczuciowość religijną. W roku 1861, podczas pobytu w Szwajcarii, obudziło się w niej po raz pierwszy pragnienie życia zakonnego. Tymczasem wybuchło powstanie, ojciec jej został uwięziony, podczas gdy ona z chorą matką bawiła nad Jeziorem Genewskim. Złożywszy gruby okup, wydostał się Siedliski także za granicę. Powrócili wszyscy do domu w r. 1865, a Franciszka oddana wyłącznie Bogu, myślała już o powołaniu zakonnym. Miała stać się założycielką Nazaretanek.
Dużo imion świątobliwych związanych jest z powstaniem styczniowym, pośrednio i bezpośrednio. Znany nam Józef Kalinowski podał się do dymisji z armii rosyjskiej i przystąpił do powstania. Został komisarzem powstania na Litwę, urządzał władze powstańcze w Wilnie, w którym działał przez 8 miesięcy, a działał prawdziwie gorączkowo. Wykryty i aresztowany znosił przez trzy miesiące katusze rosyjskiego śledztwa. Modlił się przez cały ten czas żarliwie i śpiewał w celi więziennej litanię loretańską. Po dłuższym więzieniu skazano go na śmierć i wyrok miał być wykonany. Jakiś generał rosyjski zwrócił jednak uwagę, że nawet rosyjscy żołnierze uważają tego więźnia za "świętego Polaka" i wszyscy Polacy i nie-Polacy gotowi go czcić, jako świętego męczennika! Po co taki niepotrzebny kłopot? Więc złagodzono wyrok na dziesięć lat ciężkich robót fortecznych w Omsku i potem na dożywotni przymusowy pobyt na Syberii. Wraz z trzystu innymi zesłańcami musiał pracować przy warzelniach soli na odludnej wyspie Usola na rzece Angarze. Tam oddał się jeszcze bardziej modlitwom, a bogobojność jego wzniosła się do takich wyżyn, iż go uważano za świętego, a do litanii dodali wygnańcy inwokację: "Przez modły Kalinowskiego wybaw nas Panie". A przy tym wszystkim był ten mąż człowiekiem "niewymownej słodyczy i uprzejmości, prawdziwie anioł dobroci". On zaś miał z sobą obraz Najświętszej Panny Ostrobramskiej i przed tym obrazem ślubował, że wstąpi do surowego zakonu Karmelitów Bosych, jeżeli przywrócona mu będzie wolność.
Brał też udział w powstaniu r. 1863 siedemnastoletni chłopczyna, Adam Chmielowski. Urodził się dnia 20 sierpnia 1846 r. we wsi Igołomi nad Wisłą na samej granicy austriacko-rosyjskiej, po stronie rosyjskiej, w powiecie miechowskim, na północ od Krakowa. Ojciec jego był tam urzędnikiem celnym. Mając osiem lat, stracił rodziców. Pod opieką ciotksi, Petroneli Chmielowskiej, kończył szkołę średnią w Warszawie, a następnie wpisał się do wyższej szkoły rolniczej w Puławach. Wszyscy studenci poszli do powstania. Chmielowski wkrótce został ranny, a gdy schronił się na stronę galicyjską, żeby się leczyć, uwięziła go żandarmeria austriacka i zamknęła go w więzieniu w Ołomuńcu. Udało mu się zbiec. Przemycił się przez granicę i dalej walczył w szeregach powstańczych, aż mu granat strzaskał nogę. Dłużej już wojować się nie dało, a ponieważ zagrożony był zesłaniem na Sybir, rodzina wysłała go potajemnie do Paryża co mu się powiodło. Potem uczył się na politechnice w Gandawie, a jeszcze później poczuł w sobie ochotę do malarstwa i wyjechał do słynnej wówczas akademii malarskiej w Monachium. Bardzo zawsze religijny, pragnął zostać malarzem religijnym, co mu się też powiodło. Malarstwo jego nie było zachcianką. Taka znakomitość, jak Leon Wyczółkowski wyraził się o nim w taki sposób: "Wywierał na nas ogromny wpływ. Był najpierwszym wśród nas kulturą, wiedzą, charakterem, a kto wie, czy i nie talentem�.
Ponieważ ze starszych rzadko kto wierzył w powodzenie tego powstania, wielu uważało za obowiązek wstrzymywać młodzież. Tak na przykład wybierał się do powstania wraz z kilku kolegami kleryk seminarium duchownego w Przemyślu Józef Pelczar, pochodzący z drobnego mieszczaństwa w Korczynie na Podkarpaciu. Zapaleńców wstrzymuje ks. Rektor Skwierczyński wymownymi słowami: "Moi drodzy, cóż wy zrobicie w powstaniu, kiedy żaden z was nie miał dotąd karabina w ręku? Ofiara wasza pójdzie na marne. Tymczasem pracując całe życie po Bożemu, najlepiej przysłużycie się Ojczyźnie". Pelczar odbywał następnie już jako kapłan wyższe studia w Rzymie w latach 1865-1868, gdzie poznał się z ks. Kajsiewiczem i ks. Semeneńką.
Rwał się do powstania w r. 1863 Bronisław Markiewicz (rodem z Pruchnika nad Sanem), lecz przebywając w Przemyślu na naukach miał tam cudowne widzenie anioła, zapowiadającego, że tym razem Polska niepodległości nie odzyska, lecz nastąpi to później, podczas wielkiej i ciężkiej wojny powszechnej. Pobudzony tym widzeniem, które opisane było bardzo szczegółowo w r. 1904, na dziesięć lat więc przed wybuchem wojny, wybrał sobie dwudziestojednoletni wówczas Markiewicz stan kapłański. Wyświęcony w r. 1867 pracował w kilku parafiach, oddając się obok zwykłych prac plebańskich gorliwie pracy społecznej i oświatowej, a zwłaszcza opiece nad opuszczoną dziatwą.
Byli zaś i tacy, w dojrzałym już wieku, którzy nie poszli do powstania, a nikt im nie może odmówić odwagi wojennej, której dowody złożyli już przedtem; błyszczeli zaś cnotami obywatelskimi i przynosili chlubę społeczeństwu. Na przykład trzydziestodziewięcioletni wówczas Antoni Reichenberg z Gorlic, który kształcił się we Lwowie i Samborze, a nasiąknął podczas studiów wpływami masońskimi. Kiedy w roku 1848, podczas owej "Wiosny Ludów" wybuchło powstanie węgierskie i powstały tam polskie oddziały pod generałami polskimi (głównym był generał Bem), poszedł tam również Reichenberg, a po przegranej wojnie znalazł się w kilka lat potem w Monachium w r. 1855, żeby studiować malarstwo. Liczył już lat 31. Bawił tam wówczas również największy z polskich malarzy, sławny potem na cały świat Jan Matejko. Ten olbrzym talentu i ducha był bardzo religijny i dokonał nawrócenia Reichenberga. Skutek był taki, że w r. 1862 Reichenberg odbył pielgrzymkę do Częstochowy i zaraz rozpoczął studia teologiczne; w r. 1867 przyjmował święcenia kapłańskie, a w dwa lata potem wstąpił do zakonu Jezuitów. Niemało jest jego obrazów po kościołach jezuickich. Zasłynął zaś ze świątobliwości, która w późniejszych latach miała się okazać w pełnej poświęcenia miłości bliźniego, gdy obrał sobie szczególną opiekę - nad nędzą i chorobami.
Z drugiej strony można by wyliczyć cały zastęp księży, którzy wzięli udział w powstaniu. Może to być miarą ich zapału. Tajna organizacja żądała jednak od nich przysięgi na posłuszeństwo tajnemu rządowi i to tak dalece, iż kazano im przysięgać, "że nie będą odmawiali rozgrzeszenia za grzechy popełnione z rozkazu tej władzy". Jakżeż rząd jakikolwiek ma przepisywać kapłanowi, kiedy ma udzielić rozgrzeszenia? Władza świecka nad Sakramentami! Ależ to bizantyńskie pojęcia, wcale niepolskie! Skoro do Rzymu nadeszły wiadomości o tym, zachodziła obawa, że Stolica Apostolska wystąpi z publiczną naganą. Arcybiskupi warszawscy i gnieźnieńscy udali się wtenczas z prośbą do ks. Kajsiewicza, żeby przemówił. Napisał wtedy "List otwarty do braci księży grzesznie spiskujących", w którym nie tylko zgromił to, co było wykroczeniem przeciw prawu kościelnemu, ale też zwrócił uwagę, że powstanie urządzone nieroztropnie pogorszy położenie Polski i nie tylko nie przyspieszy niepodległości, ale cofnie jej odzyskanie.
Ksiądz Kajsiewicz zawsze wyraźny, pisał wyraźnie, "że pójdziemy na pośmiewisko ludzi, na pogwizd szatanom, że nam brakło cierpliwości w przeddobie zmiłowania Pańskiego i dobrowolnie dajemy wrogowi to, czego siłą i podstępem osiągnąć nie mógł".
Pomimo wszystko Ojciec św. kazał całemu światu katolickiemu modlić się za Polskę, a we wrześniu 1863 r. urządził wielką procesję błagalną po Rzymie i jeszcze w kwietniu 1864 r. piętnował w publicznym przemówieniu bezprawie rosyjskie.
Księża opamiętali się i przysiąg niestosownych nie składali, ani też nie szli do szeregów powstańczych z bronią w ręku, bo kanony nie pozwalały im przelewać krwi. Ale szli na kapelanów chętnie.
Jakiż to fakt znamienny, że ostatnim powstańcem, który dotrwał do końca, a raczej przetrwał nawet i sam koniec powstania był kapłan, kierujący (choć sam bez broni) swym własnym oddziałkiem zbrojnym daleko na Żmudzi, aż do lata 1864. Był nim ks. Stanisław Brzóska, pochodzący z Podlasia, wikary w Sokołowie. Przez długi czas nie zdołali go Moskale ująć, a on ukrywał się po lasach i po chłopskich chatach, nigdzie na długo, zmierzając potajemnie ku swemu Podlasiu. Wreszcie dotarł do swojej parafii i ukrywał się tym razem długo u jednego z mieszczan Sokołowa. Ten sprytnie sobie poradził. Przybudował do swego domu obszerne stajnie i chlewy, a w pewnym miejscu ustawił podwójne ściany, między którymi była wolna przestrzeń na trzy łokcie. W takiej kryjówce mieszkał ks. Brzóska razem ze swym przyjacielem, F. Wilczyńskim, który go nie chciał opuścić. Żywność podawano im umyślnym otworem pod podwaliną domu, zasłoniętym kufrem. Innym zaś sztucznym otworem mogli wychodzić w nocy. Gdy zbliżała się Wielkanoc, wyszli nocą do sąsiedniej parafii dla odbycia spowiedzi u wikarego ks. Lewandowskiego. Szpiegowano wtedy wszystkich jadących i idących; sołtysi byli pociągani do najsurowszej odpowiedzialności, żeby kontrolować każdego obcego, który się w gminie pojawi. Utrzymywano osobne straże od wsi do wsi, żeby przytrzymywać przybyszów. Pomimo wszelkich ostrożności ktoś podpatrzył, jak dwóch obcych wychodzi w nocy z plebani; dał znać sołtysowi; ten nie tylko sam zarządził pościg, ale dał znać wójtowi, a wójt urzędowi powiatowemu w Siedlcach. Skończyło się to źle, aresztowano ks. Lewandowskiego, a gdy nie chciał wydać, kto u niego był, bito go bez miłosierdzia, a gdy nadal odmawiał wyjaśnień, bito aż i zabito, po czym zwłoki powieszono na szubienicy.
Zadajmy tu jedno pytanie: czyż ks. Lewandowski nie jest męczennikiem świętej sprawy tajemnicy konfesjonału? Nie mógł wydać penitentów, którzy przybyli do niego w tajemnicy i wyraźnie dla Sakramentów św. Nie mógł ich zdradzić przez swój honor, bo przyszli pełni zaufania; nie mógł tego zrobić ze względów patriotycznych, bo jakże wydać swoich wrogowi? Ale on był obowiązany do milczenia także ze względów religijnych, jako posiadający tajemnicę powierzoną sobie w konfesjonale. Czyż nie byłoby wskazane, żeby w tamtych stronach podjęto badania i dochodzenia co do osoby ks. Lewandowskiego, co do szczegółów jego życia i okoliczności popełnionego na nim mordu?
Po pewnym czasie wykryły kozackie patrole schronisko ks. Brzóski. Zdołał jeszcze spalić papiery, po czym wraz z Wilczyńskim wydostali się na tyły ogrodu i zmierzali do lasu. Pod lasem kozacy ich dopadli. Wilczyński zastrzelił kilku kozaków, ale ksiądz nie strzelał. Kiedy wypadło nabić rewolwer na nowo, wołał Wilczyński na księdza, żeby tymczasem on strzelał, lecz kapłan odmówił. Biegnąc dalej, potknął się ks. Brzóska o korzenie drzew, gdy tymczasem jego towarzysz był już w lesie. Wilczyński odwróciwszy się, ujrzał jak leżącego kapłana przytrzymali pikami, a potem podjęli go na piki i odnosili. To widząc, wychodzi Wilczyński z lasu i sam oddaje się kozakom, żeby nie opuszczać duchownego przyjaciela, i do końca dzielić jego losy. Dzielny to był zaiste człowiek.
Schwytanych zawieziono do Siedlec i tam powieszono. Pod szubienicą wyraził ksiądz ostatnie swe życzenie: "Pragnę, aby mego kolegę powieszono pierwej. Kat, jeżeli skróci mu mękę, otrzyma ode mnie złoty zegarek". I tak się stało. Trupy obydwu leżały przez cały dzień następny, świąteczny, po czym ciała ich złożono w prostą pakę. Ponieważ była za krótka na wysoki wzrost księdza, więc mu odsiekano nogi do kolan. Pakę przewieziono do fortecy w Brześciu Litewskim i złożono tam na dnie wału.
Wzmogło się znowu prześladowanie Kościoła w zaborze rosyjskim i zabrano się do dalszej kasaty klasztorów. Doszło do tego, że w każdej regule pozostawiono tylko po jednym klasztorze, do którego zwieziono zakonników z całej Kongresówki, a klasztorowi temu zakazano nowicjatu. Po prostu skazano mnichów katolickich na wymarcie i wkrótce też wygasł niejeden zakon.
Skasowano też w r. 1864 nowo powstałe Zgromadzenie Sióstr Felicjanek. Rozproszyły się zakonnice, każda z osobna zmuszone szukać przytułku, gdzie się dało, a wszędzie poddane dozorowi policyjnemu. Założycielka, świątobliwa matka Truszkowska, popadła w chorobę, która ją całkiem obezwładniła. Szczęściem dla przyszłości zakonu okazała się nadzwyczajna energia i działalność w siostrze M. Borowskiej, która umiała podtrzymać ducha w rozproszonych towarzyszkach i sprawić, że jednak mimo rozproszenia nie zatracały poczucia przynależności do zakonnej wspólnoty. A w roku następnym mogły się zgromadzić na nowo, bo oto w r. 1865 cesarz austriacki dopuścił je do Galicji. W rok potem zaczęły z pomocą dobrych ludzi stawiać klasztor w Krakowie przy ul. Smoleńskiej, który stał się odtąd ich domem macierzystym i jest nim dotychczas. Tam też zjechała w r. 1869 siostra Borowska i tam urządziła nowicjat. Wnet wybrano ją na generalną przełożoną i zajmowała to stanowisko do końca życia, z wielką chlubą dla siebie, a korzyścią dla zakonu. Gdyby nie otrzymały wówczas dostępu do zaboru austriackiego, byłyby według wszelkiego prawdopodobieństwa wszystkie dostały się na Sybir.
Powiedziano, żeśmy dokonali kolonizacji Syberii i to nie byle jakiej, bo dostarczając temu krajowi inteligencji. A była to już kolonizacja stara. Rządy rosyjskie zsyłały bowiem na Syberię jeńców polskich od czasów konfederacji barskiej. Było ich już wtenczas kilkuset. Zasłynął na cały świat Maurycy Beniowski, konfederat barski, zesłany na Kamczatkę w r. 1767, stąd zbiegł przez Japonię i dotarł morzami do Madagaskaru, w którym założył sobie państwo. Pierwszy opis Syberii spisał brygadier Józef Kopeć, jeniec z bitwy pod Maciejowicami. Potem nastąpiły pamiętniki Karola Chojeckiego z r. 1790 i przeora Dominikanów wileńskich Ciecierskiego z lat 1797-1801 i odtąd długi szereg polskich książek o tym kraju, w czym niemało dzieł naukowych. Inteligencja polska odkryła Syberię dla nauki europejskiej. Szli tam nasi jako zesłańcy polityczni, a stali się dobroczyńcami rozległych krajów azjatyckich, dzięki swojej przedsiębiorczości i wiedzy. Powstaniec z r. 1863 Benedykt Dybowski, sławny następnie na całą Europę wielki uczony, zbadał wraz z Wiktorem Godlewskim świat zwierzęcy, potem pierwszy opracował naukowo największe z jezior - Bajkał i czynił odkrycia na Dalekim Wschodzie. Potem w latach 1870-1882 osiedla się dobrowolnie na Kamczatce, "roztaczając chlubną działalność humanitarną, ratując nieszczęsnych krajowców przed wymieraniem", aż w r. 1883 zostaje powołany na profesora zoologii w Uniwersytecie Lwowskim. Współdziałał zaś w Azji z licznymi Polakami, "których imiona stały się głośne i niezapomniane". Są tych imion setki całe! Ileż tam kryje się trudów i znojów myśli polskiej, nie mogącej pracować we własnym państwie, bo go nie było! Ilu ich przepadło dla społeczeństwa polskiego?
Ale też był Sybir dla naszych zesłańców krajem najstraszniejszych katuszy. Powstańcy z r. 1831 i 1863 spotykali się, jako dwa pokolenia ofiar miłości Ojczyzny w tamtejszych rządowych kopalniach, jako przymusowi robotnicy pod ziemią, używani do najniebezpieczniejszych robót. Ażeby nie mogli zbiec, piętnowano ich na ręku, czasem nawet na twarzy, a z reguły przykuwano łańcuchami do taczek. Noclegi i strawę mieli prawdziwie nieludzkie. Skazani na wyrąb lasów, wykonywali prace drwali często w kajdanach na nogach. A gdy po latach zwolniono którego z przymusowych robót, nie pozwalano mu jednak wracać do kraju! Na całe życie miał zostać na Sybirze, jako osadnik i starać się o utrzymanie własne wśród ludności turańskiej, w stosunkach prymitywnych nad wszelki wyraz. Sam jeden "jak palec", obcy i opuszczony, cóż miał począć ze swoją osobą? Przede wszystkim chciał przestać być obcy tamtejszym mieszkańcom, chciał pozyskać sobie życzliwych pośród nich, a pragnął też mieć jakiś kąt własny, swój dom, choćby najuboższy. Żenił się więc z poganką, na półdziką, którą sam musiał dopiero doprowadzić jakoś do prawdziwej wiary, choćby tylko do słabego promyczka prawdziwego światła, tudzież do... używania wody do mycia. Któż mu dawał ślub? Kto potem chrzcił dzieci? Rząd dbał o to, żeby się łatwo znalazł jakiś pop prawosławny. I jest tam pełno rodów, które dotychczas utrzymują tradycję, że pochodzą od "polskiego osiedleńca", ale nie ma w nich ni śladu polskości, ni katolicyzmu.
Zastanowiwszy się nad straszliwą dolą naszych rodaków na Syberii, rozumiemy dopiero trafność słów ks. Kajsiewicza, że staliśmy się "Hiobem pośród narodów". Przyjrzyjmy się jeszcze dwom świetlanym postaciom, błyszczącym na tym tle - Józefa Kalinowskiego i Krzysztofa Szwermickiego.
Kim był dawny inżynier wojskowy dla wielkiej grupy zesłańców naszych na Usolu, dostrzeżemy najlepiej z opisu wigilii, urządzonej przez wszystkich rodaków tamtej okolicy w r. 1865. Obszerne wspomnienie tej rzewnej uroczystości sporządził jeden z uczestników, Wacław Nowakowski (późniejszy kapucyn w Krakowie, znany całemu miastu O. Wacław, który żył i umarł w opinii świętości). Oto zajmujący z tego opisu wyjątek: "Kiedy wszystko we wilię zostało przygotowane i wszyscy wokoło stołu stanęli, a księża wśród ciszy odmówili jakimś dziwnie wzruszającym głosem słowa modlitwy po łacinie, zaczęto się łamać opłatkiem i składać sobie życzenia. Nastał ruch ogromny i gwar przeszło trzystu osób. Wołają jeden na drugiego, szukają gdzie ten, z którym się pragnie przełamać opłatkiem. Najwięcej skupiano się koło Józefa Kalinowskiego, którego wszyscy nadzwyczaj nie tylko kochali, lecz i uwielbiali. Każdy chce koniecznie z nim się przełamać opłatkiem, w myśli, że to szczęście przyniesie. Kalinowski wykręca się na wszystkie strony, do każdego słodko się uśmiecha, każdego całuje. A tu na wszystkie strony chwytają, ściskają, aż go znowu panie proszą, żeby do nich przyszedł. Znowu księża od pań go odbierają. On księży w ręce całuje, a księża ręce chowają, albo za szyję go obejmują; i końca temu nie ma".
Wyobraźmy sobie, że takich grup większych było na Syberii kilkanaście, mniejszych zaś kilkaset; ale tysiące i tysiące takich, którzy nie mieli rodaków w sąsiedztwie, a żyć też musieli. Ponad wszystkimi, ponad całą tą niedolą unosiła się postać ks. Szwermickiego, proboszcza całej Syberii, który dobrowolnie został tam, żeby służyć i apostołować. Odkąd przybyło po r. 1863 nowe i tak liczne osadnictwo polskie, tym bardziej nie chciał ani słyszeć o powrocie do kraju, jakże było mu wracać, gdy trzeba było nieść pociechę tym, którzy wracać nie mogli! Posiadając już całkowitą swobodę, nie dał sobie ni razu choćby urlopu, żeby odwiedzić tę Polskę, którą kochał nad wszystko. "Nie miał czasu; zawsze bowiem znaleźli się tacy, którzy w sam raz potrzebowali jego opieki, więc nie mógł wyjeżdżać". Dobrze go scharakteryzowano tymi słowami: "Prawdziwie, żył on jedynie dla Boga i dla bliźniego, a o sobie zapomniał zupełnie. Wszystkie bóle, męki, nędzę, rozpacze wygnańców objął sercem tkliwym i szerokim; był przy śmierci każdego skazańca, a dom jego dla wszystkich stał gospodą otwartą. On był aniołem pocieszycielem, on ojcem i matką dla wygnańców". Ale też nie zajmował się ani na chwilę niczym innym, jak tylko kłopotami nieszczęśliwych swych owieczek; nie pozwalał sobie na żadne rozrywki, choćby niewinnego rodzaju i powszechnie przyjęte, bo nigdy nie miał czasu dla siebie.
Ten świątobliwy mąż wystawił w Irkucku własnym staraniem kościół katolicki i założył przy nim szkołę. Dwa razy ofiarowywano mu biskupstwo; raz w Mohylewie, drugim razem w Sandomierzu, lecz "sługa Boży przeniósł nad mitrę posługiwanie skazańcom w lodach Sybiru". Nie chciał się od nich ruszyć. Mianował go więc papież Leon XIII misjonarzem apostolskim na całą Syberię. Kiedy w roku 1888 obchodził złote gody kapłańskie, otrzymał od Ojca św. odręczne pismo gratulacyjne, w którym nazwany jest "chlubą misjonarzy katolickich, ozdobą Marianów i radością serca papieskiego".
Lecz co znaczy wszelkie dobro duchowe przeciw prostackiej sile fizycznej i czym największa zacność wobec żywiołowej nienawiści do katolicyzmu, właściwej rosyjskim masom. W roku 1894 ten święty kapłan czczony przez wielu Rosjan, zajmujących nawet wysokie stanowiska rządowe, stał się jednak przedmiotem napaści i skatowany był niemal na śmierć przez szajkę Moskali, tylko z nienawiści ku katolicyzmowi. Umarł z ran odniesionych w dniu 8 grudnia 1894 r., w opinii świętości.
Wyniesienie na ołtarze tego męża, pełnego cnót bohaterskich, jednego z największych synów Polski, stanowi dług wdzięczności, który spłacić winna Polska niepodległa; zwłaszcza, że uważał to za pewne inny mąż święty, którego beatyfikacji spodziewamy się niebawem; będzie jeszcze o tym mowa.