Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Na tle przyśpieszonego i tak wielostronnego ruchu religijnego miała się polityka polska zrywać dalej do wielkiego dzieła, żeby na świątyniach w Carogrodzie zatknąć na nowo krzyż. Gdy w r. 1454 król Kazimierz Jagiellończyk poślubiał księżniczkę habsburską Elżbietę (udzielał im ślubu sam św. Jan Kapistran w katedrze krakowskiej) wydarzeniem tym przejmowała się cała współczesna Europa w przekonaniu, że spowinowacenie dwóch potężnych dynastii, habsburskiej i jagiellońskiej, będzie początkiem jakiegoś trwałego przymierza przeciw Turcji, mocarstwu coraz silniej zagrażającemu chrześcijańskiej Europie.
Królowa Elżbieta zwana jest "matką Jagiellonów". Sześciu miała synów. Trzech nosiło kolejno koronę polską: Jan Olbracht, Aleksander, Zygmunt. Władysław był królem Czech i Węgier; Fryderyk kardynałem, a Kazimierz dostąpił uznania świętości i stał się nowym patronem Polski.
Najstarszy syn Kazimierza i Elżbiety, Władysław, był miękkiego charakteru i swojego własnego zdania zazwyczaj nie mając, na wszystko zwykł powiadać "dobrze"; dlatego zyskał przydomek łaciński "rex bene", co po polsku znaczy "król Dobrze". Zdolnościami wcale się nie odznaczał.
Najzdolniejszy z braci był drugi według starszeństwa - Kazimierz, o czym świadczy nie tylko ich nauczyciel, sławny Długosz. Daleki od dworu biskup przemyski, Jan z Targowiska, pisał o nim później te słowa: "Książę zdumiewającej cnoty i mądrości, tudzież nauki nadzwyczajnej i tymi przymiotami pociągnął ku sobie serca wielu narodów do miłości". Odznaczał się też wielką bogobojnością, modląc się nie tylko słowami, ale nie mniej swymi czynami. Czyż królom nie przystoi najbardziej, ażeby modły ich zamieniały się w zbożne czyny? Królewicz Kazimierz nigdy nie chciał być na podobieństwo mnicha, nie czuł nawet powołania do stanu duchownego, lecz marzył o czynach wielkich a godnych monarchy katolickiego.
Ci dwaj najstarsi królewicze mieli być powołani na ościenne trony, czeski i węgierski, prosto ze szkoły u Długosza, na oczach sześciu świętych i błogosławionych, w Krakowie wówczas zamieszkałych. Życie i sprawy tych dwóch królewiczów miały się dziwnie z sobą łączyć, plątać i wikłać. Chodziło o trony czeski i węgierski.
Kiedy król czeski, Jerzy Podiebradzki, narażał się Stolicy Apostolskiej i wydał się nie dość pewny, w wierze, rzucił się na kraje czeskie, niby dla obrony katolicyzmu, król węgierski, Maciej Korwin i zagarnął Morawy. Papież wzywał naszego Kazimierza Jagiellończyka, by zajął tron czeski, a wtedy Podiebradzki obmyślił taki sposób, że królewicza polskiego Władysława, wówczas trzynastoletniego, zrobił swym następcą tronu.
Radował się tym nowym wyniesieniem dynastii Jagiellońskiej sędziwy bł. Izajasz Boner. On i wszyscy inni towarzysze świętości cieszyli się jeszcze bardziej dlatego, że skoro najstarszy brat odejdzie na czeskie panowanie to następcą tronu będzie Kazimierz, znany ze zdolności i pobożności. Tak marząc o przyszłości dokonał życia patriarcha naszego grona świętych w r. 1470, a w 90 swego życia. Ciało jego podniesiono w r. 1633 za zezwoleniem papieża Urbana VIII i umieszczono ostatecznie w kaplicy wzniesionej obok ołtarza Najświętszej Panny Łaskawej w krakowskim kościele Świętej Katarzyny. Starszym przodownikiem pozostałych przy życiu pięciu świętych krakowskich stawał się św. Jan Kanty, niestety tylko na trzy lata. A były to lata obfite w wydarzenia, w orbicie których znalazło się niemal pół Europy.
Kiedy w r. 1471 zmarł Jerzy Podiebradzki, trzeba było królewicza Władysława wyprawić zaraz do Czech. Maciej Korwin pustoszył cały Śląsk, zamieniając bogaty kraj, jak wyrażali się współcześni, w pustynię. Trzeba się było szybko decydować, póki Maciej nie zagarnie tronu. Odprowadził tego piętnastoletniego królewicza do Pragi z orszakiem zbrojnymn Paweł Jasieński, znany nam z bitwy pod Puckiem w wojnie trzynastoletniej.
Niespodziewanie miał też równocześnie i królewicz Kazimierz wyruszyć z Krakowa, lecz w inną stronę, na Węgry, żeby tam Korwina pozbawić korony węgierskiej, a przyłączyć ją do państw jagiellońskich. A ten królewicz miał jeszcze dwa lata szkoły przed sobą, bo liczył dopiero lat 13!
Sposobność zdawała się dobra. Wypowiedzieli bowiem posłuszeństwo Maciejowi sam prymas węgierski, trzech biskupów i grono największych świeckich wielmożów. Prymas oddawał swe liczne zamki w ręce wojska, które by przybyło na Węgry w imieniu królewicza Kazimierza. Przyrzeczono mu przeprowadzić jego wybór na króla węgierskiego. Uda się czy nie? W każdym razie taka wyprawa zbrojna na Węgry przeszkodzi Korwinowi, że nie będzie mógł użyć całych swych sił przeciw Władysławowi w krajach korony czeskiej; zmusi go się, żeby wojska swoje przynajmniej rozdzielił, skoro będzie musiał bronić się na Węgrzech. Kazano więc trzynastoletniemu pacholęciu podpisać się pod listem wypowiednim, tj. pod pismem urzędowym z wypowiedzeniem wojny Maciejowi Korwinowi.
Z tego nie wynikało bynajmniej, żeby królewicz Kazimierz miał jechać zaraz na Węgry. Co innego Władysław; ten był już wybrany na króla, jechał na koronację i obejmować panowanie. Ale na Kazimierza przyszłaby kolej dopiero wówczas, kiedy by Maciej Korwin był w wojnie pokonany, ażeby stracił koronę; wtedy dopiero miałby drugi królewicz polski jechać na koronację.
Rozsądek radził, żeby Kazimierza nie brać na wyprawę, bo tylko będzie kłopot z jego osobą, a korzyść z niego jeszcze żadna; będzie tedy zawadzać niepotrzebnie.
A jednak stało się przeciw rozsądkowi: królewicz wyruszył od razu z wojskiem. Trudno podejrzewać o brak rozsądku króla-ojca, królową-matkę, wychowawcę Długosza lub Piotra Dunina, znanego nam z dowództwa w bitwie pod Puckiem, któremu powierzono dowództwo węgierskiej wyprawy. Pomysł wyszedł widocznie nie od nich, starszych i doświadczonych, lecz od pacholęcia królewskiego, tak młodziutkiego, iż nikt jeszcze nie mógł rozsądku od niego wymagać. Po prostu upierał się i starsi mu w końcu ulegli.
Królewicz wyrywał się z domu, bo sam marzył o tej koronie. Nie chodziło mu o osobiste wyniesienie. Był przecież następcą tronu w Polsce i na Litwie. Nie potrzebował szukać sobie korony po świecie! Marzenia jego miały pod sobą fundament religijny. Działał na jego uczucia przykład stryja Warneńczyka. Marzył więc, że gdy na tronie węgierskim dorośnie, pójdzie w ślady stryjowskie, a może z pomocą Bożą będzie szczęśliwy. Marzył, że po niedługim czasie razem z ojcem i bratem urządzą wielką wyprawę krzyżową połączonymi siłami Polski, Litwy, Węgier i Czech. O tym myślał ciągle. Wiemy, że ojciec myślał tak samo i zapewne nieraz sam myśli synów swoich kierował w stronę Carogrodu. W zapale syna widział odmłodzonego samego siebie. Jakże miał się opierać, gdy mu syn powtarzać zaczął: Ojcze, sam mówiłeś, sam chciałeś, a teraz mnie nie puszczasz?
Rycerski animusz i gorliwość chrześcijanina łączyły się w umyśle królewicza w żądzę, żeby jak najprędzej być tam; na Węgrzech, żeby od samego początku własną osobą uczestniczyć w tym wszystkim, co go zbliży do upragnionej krucjaty. Do jakiego stopnia cały był pochłonięty tą jedną myślą, świadczy taki fakt: na ojcowskim królewskim dworze bawił uczony włoski Filip Kallimach, zamiłowany w historii. Zapewne zbliżało to Kallimacha z Długoszem, a skutkiem tego i królewicze mogli częściej widywać, i poznać bliżej włoskiego gościa. Otóż królewicz Kazimierz poprosił Kallimacha, żeby napisał historię wyprawy warneńskiej. To go zajmowało najbardziej. Włoski pisarz spełnił tę prośbę i w przedmowie do swej pracy wychwala królewicza, jako wzór książąt. Rwał się młody Kazimierz do walki pod znakiem Krzyża! Obecna wyprawa po węgierską koronę to tylko wstęp do wielkiego dzieła. A skoro wyprawa węgierska odbywać się ma pod jego imieniem, czemuż to on właśnie miałby być wykluczony od uczestnictwa w niej? Nie mógł się z tym pogodzić.
I ustąpił król-ojciec i w końcu pozwolił, z pewnością ku zmartwieniu Dunina. Królewicz zaś cieszył się wówczas widocznie doskonałym zdrowiem, skoro uważano, że może podjąć trudy wyprawy wojennej. Ruszono w dwanaście tysięcy żołnierza drogą na Sącz pod miasto Koszyce. Było to z początku października w r. 1471, a pod koniec tego samego jeszcze miesiąca otrzymano posiłki, gdyż Jasieński, wracający już z Pragi, przyprowadził swój hufiec na Węgry i razem z Duninem szli dalej. Pochód odbywał się doliną rzeki Sajo, przez te miejsca, gdzie w r. 1242 Węgrzy doznali klęski od Mongołów i gdzie zginął królewicz Koloman (mąż św. Salomei), i następnie na nizinę węgierską ku stolicy Budzyniowi. Nie spotykano nigdzie żadnego oporu, ale też żadnej nie doznawano od nikogo pomocy. W pobliżu Budzynia stało wojsko Macieja, lecz bitwy nie stoczono. Siły były mniej więcej, równe, ryzykować nie chciała żadna strona. Wtem od prymasa węgierskiego nadchodzi wezwanie, żeby wojsko polskie pozajmowało jego grody i zamki. Nie odrzucono oczywiście sposobności, żeby zająć znaczniejszą część kraju; zwrócono się więc ku północy, a główna część sił polskich rozłożyła się pod grodem Nitrą, mając królewicza w swym obozie.
Przypomnijmy sobie, co to napisał Długosz o Śląsku, gdy opisywał w swym wielkim dziele historycznym pokój toruński z r. 1466. Plądrowały tam ciągle oddziały Macieja Korwina. A gdyby powiodło się pobić je, gdyby polskie hufce Śląsk uwolniły, czy nie dałoby się odzyskanego Śląska przyłączyć na nowo do państwa polskiego? Przy marzeniach młodego ucznia snuł swe marzenia także stary Długosz wytrawny dziejopis i polityk.
Już zajęto część górnych Węgier. Ale w Nitrze trzeba było przygotować się na długie oblężenie. Zawiedli zaś ci wszyscy, którzy niedawno temu obiecywali królewiczowi koronę węgierską. Żadnych posiłków w Nitrze się nie doczekano, ani też nie urządzono zbrojnego powstanie przeciw Maciejowi. Wynik oblężenia Nitry przedstawiał się wobec tego bardzo niepewnie. Czyż Dunin miał ryzykować, że królewicz dostanie się do niewoli największego wroga? Był za Kazimierza odpowiedzialny, był obowiązany dostawić go zdrowo z powrotem. Porzucił więc Nitrę, żeby odprowadzić królewicza do Krakowa. Trzeba było mieć na tę drogę orszak zbrojny, a więc zmniejszyć załogę w Nitrze. Okazało się tedy, że obecność królewskiego syna wodzowi naprawdę zawadzała.
W Nitrze został sam Jasieński i trzymał się, jak się dało. Ale nie mając już nadziei żadnej pomocy, musiał się wycofać z przedsięwzięcia i rozpocząć odwrót. Wracał przygnębiony drogą na doliny Wagu i Orawy przez Jabłonków, na Maków w stronę Krakowa.
Królewicz wrócił nieco wcześniej, w marcu 1472. Ileż nazbierał gorzkich wspomnień z tej wyprawy! Jak szybko rozwiały się marzenia! Wracał na naukę do Długosza; wszakże liczył dopiero 14 lat życia.
Otwarcie nowego roku szkolnego młodych Jagiellończyków odbyło się tym razem aktem bardzo ciekawym, bo cała rodzina królewska, oboje rodzice i wszystkie ich dzieci wpisywali się do bractwa częstochowskiego. Królewicz Kazimierz mający zawsze szczególne nabożeństwo do Najświętszej Marii Panny, ucieszył się tym wielce. Spisano z tej okazji w klasztorze Paulinów Na Skałce krakowskiej formalny dyplom, który uroczyście królowi wręczono.
W tych czasach sława i powaga klasztoru Jasnogórskiego były już utwierdzone. Zakonnicy utworzyli pośród świeckich czcicieli cudownego obrazu konfraternię, czyli bractwo. Dziś bractwa w upadku, złożone są zazwyczaj z biedoty mniej światłej, lecz niegdyś królowie wpisywali się do bractw. Toteż jako rzecz dla dzisiejszych współczesnych arcydziwną, "nieprawdopodobną a jednak prawdziwą", przepisuje się tu w dosłownym tłumaczeniu z łaciny dokument przyjęcia do bractwa częstochowskiego całej licznej rodziny króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka. Oto jego treść:
"Najjaśniejszemu Książęciu i Panu, Kazimierzowi z łaski Bożej królowi Polski, Wielkiemu Księciu Litwy, Rusi, Prus, Panu i Dziedzicowi; Najjaśniejszemu Książęciu i Panu Władysławowi, z tejże łaski królowi Czech, margrabiemu Moraw, Luksemburga, Księciu Śląska i Litwy; Najjaśniejszej Pani Elżbiecie, z Bożej łaski królowej Polski i księżnej Austrii, tego Pana Kazimierza króla małżonce - i zarazem Ich Wysokościom Książętom Panom Kazimierzowi, Olbrachtowi, Aleksandrowi, Zygmuntowi i Fryderykowi, tychże Państwa króla i królowej synom - a także Jadwidze, Zofii i Elżbiecie córkom -
Brat Jakub, zakonu Pustelników św. Pawła pierwszego pustelnika, żyjących według reguły św. Augustyna biskupa i znakomitego doktora Kościoła, prowincjał braci prafesów w królestwie polskim i w śląskich krainach, a przeor klasztoru świętego Stanisława Na Skałce w Kazimierzu - pozdrowienie niesie od Zbawcy wszystkich.
Pobożność Waszych Wysokości chwalebną i zbożny ku niebu efekt ze czci Boga Wszechmogącego i świętego Pawła pierwszego pustelnika i ojca naszego przesławnego, i zasługi Wasze pełne chwały względem nas i naszego świętego zakonu wdzięcznie przyjmując i tusząc nie bez przyczyny, że i Chrystus je przyjmie a chcąc odpłacić się Wam w sposób zbawienny, Ekscelencje Wasze i każdego z Waszych rodzin do bractwa naszego zakonu przyjmujemy i w czas życia i również w chwili śmierci, zapewniając pewne uczestnictwo wszystkich mszy świętych, modłów, nabożeństw i obrzędów religijnych, wigilii, postów, powściągliwości i pracy, i wszelakich dobrych uczynków, jakie łaska naszego Zbawiciela sprawić łaskawie zezwoli przez naszych braci wszystkich ogólnie i pojedynczo, teraźniejszych i przyszłych, gdziekolwiek ustanowionych - i to mocą pisma niniejszego Waszym Ekscelencjom wdzięcznie nadając, o ile łaska Boska potwierdzi i pełna zasług pobożność Waszych Ekscelencji rozwija się, żebyście mogli przez te i inne zbożne uczynki wysłużyć sobie łaski doczesne i chwałę wiekuistą w przyszłości z pomocą Pańską.
Dan w Krakowie 12 sierpnia roku Pańskiego 1472".
Wpisani do bractwa królewicze wyjechali do pobliskich Dobczyc. Nauka miała się bowiem odbywać dalej już nie w izbach na Wawelu, ani nie w domu Długosza przy ulicy Kanoniczej u stóp Wawelu, lecz na zamku dobczyckim, który król wyznaczył synom na szkołę.
Przykry był ten rok szkolny dla Długosza, stracił bowiem dawnego przyjaciela w uniwersytecie krakowskim. Święty Jan Kanty rozstał się z tym światem w r. 1473, dożywszy lat 76. Na pogrzeb przyjechał oczywiście Długosz z niedalekich Dobczyc i wziął z sobą królewiczów. Nie był to bowiem pogrzeb zwykłego tylko profesora, ale męża znakomitego także świątobliwością i wsławionego pielgrzymką do Rzymu. Beatyfikowany został św. Jan Kanty jednak aż dopiero w r. 1690 przez papieża Innocentego XI, a kanonizowany w r. 1767 za papieża Klemensa VIII.
Kładło się do grobu pokolenie starsze. Zaczynali się starzeć i ci, którzy niegdyś słuchali na rynku krakowskim kazań "kapistrańskich". Ale wątek świętości w Krakowie nie przerywał się. Wyrastał na dziewiątego w świętym gronie królewicz Kazimierz, który podczas pogrzebu św. Jana Kantego kończył piętnasty rok życia. Wschodziła nowa gwiazda i to w samej dynastii! Obok mieszczan stawał w blasku świętości królewicz.
Żył dalej w Krakowie bł. Szymon z Lipnicy, którego późne lata były właśnie najruchliwsze, bo go zakon wysyłał na kapituły generalne do Włoch. Ciche natomiast życie, jednostajne, wiedli św. Stanisław Kazimierczyk przy kościele Bożego Ciała, bł. Michał Gedroyć przy kościele Świętego Marka i Świętosław, który całe życie nie ruszał się nigdy z kościoła Mariackiego.
Tymczasem w r. 1474 spadły na państwo dwa ciężkie doświadczenia, dwie zapory w wymarzonym pochodzie od morza do morza. Wznowiła się wojna z Maciejem, który trzymał ciągle swe wojska na Morawach i na Śląsku. Rosło serce Długoszowi, gdy się wreszcie doczekał tam starć wojennych. Uważano też w Polsce wojnę o Śląsk za narodową i uchwalono pospolite ruszenie. 0dniesiono zwycięstwo pod Swantowicami, lecz nie zdało się ono na nic, albowiem zdrada Krzyżaków wytrącała broń z rąk Polsce. Wielki mistrz krzyżacki wypowiadał lenną powinność, a poddał się królowi węgierskiemu Maciejowi Korwinowi i sam też wszczął od razu wojnę z Polską, wspierając w taki sposób Macieja od północy. Wzięli Polskę w dwa ognie. Trzeba było szybko zawierać pokój z Maciejem, żeby nie narażać Pomorza Gdańskiego, niedawno dopiero odzyskanego. W tym samym roku trzeba było bronić Lwowa.
Równocześnie inne ciężkie kłopoty spadały na nas na wschodnie. Dawno już nie było słychać o Tatarach. Kipczak rozpadł się na kilka ord, których żadna Polsce ni Litwie nie mogła być groźna. Ustały napady tatarskie z innej jeszcze przyczyny. Tatarzy zaczęli się cywilizować, prowadzili życie osiadłe, zajmowali się rolnictwem i handlem, a postęp czerpali w znacznej mierze z Polski. Lecz poprawa takich stosunków skończyła się po zdobyciu Konstantynopola przez Turków. Tatarzy przyjąwszy islam, uznawali w sułtanie tureckim swego kalifa, tj. najwyższego zwierzchnika religijnego i przeszli całkiem pod wpływ Turcji. Sułtanowie, prowadząc wielkie wojny, żeby islam szerzyć mieczem, używali zagonów tatarskich do swych celów wojennych i politycznych. Widząc przed sobą obfitość łupów, porzucili Tatarzy wszelkie zarobkowanie pokojowe i zabrali się na nowo do najazdów łupieżczych, znajdując ochronę w opiece sułtańskiej. Zająwszy na swe koczowiska stepy południowo-wschodnie, przerwali nam drogę do Morza Czarnego, odgrodzili od tego morza, a co gorzej, rozpoczęli stamtąd szereg najazdów na ziemie ruskie. Kiedy w roku 1474 zaczepili o sam Lwów, bł. Jan z Dukli urządził uroczystą procesję po wałach miejskich i tyle dodał otuchy mieszczaństwu, iż nie tylko do miasta łupieżców nie puszczono, ale i z przedmieść ich wypędzono. Nazywano odtąd tego świętego męża "gromem na bisurmanów".
Tak więc nie powiodło się królowi Kazimierzowi Jagiellończykowi posunąć sprawy ani nad Bałtykiem, ani nad Morzem Czarnym.
Święty królewicz tymczasem ukończywszy lat 15, przebywał od r. 1475 ciągle przy ojcu, sposobiąc się do rządów, jako następca tronu. Nie tylko nigdy nie stronił od spraw państwowych, lecz zajmował się nimi z największą gorliwością, jak przystało na tego, który powołany jest do rządów. Nie na samych modlitwach czas trawił, ani nawet nie miał czasu na długie modły. Jaśniał cnotami najwyższymi, a te mieszczą się według katolickiego katechizmu w doskonaleniu się do spełniania obowiązków swego stanu. Do obowiązków królewskich był pełen zapału i to stanowi najwyższą jego chwałę, bo nie mnichem był, ale królewiczem. Bywał więc na uroczystych audiencjach obcych poselstw i pojechał w r. 1476 z ojcem do Malborka na zjazd z wielkim mistrzem krzyżackim. A w r. 1478, kiedy bł. Szymon z Lipnicy puścił się śladem św. Jana Kantego na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, królewicz Kazimierz nie mniej od tamtego pobożny, towarzyszył ojcu na sejm do Piotrkowa. Różnymi drogami według możności i obowiązków swego zawodu, byle zawsze mierzyć to życie stosunkiem człowieka do porządku nadprzyrodzonego!
Pozwolił sobie na pielgrzymkę do Jerozolimy także Długosz, wypełniwszy jak najdokładniej obowiązki kanonika katedry krakowskiej, wychowawcy królewiczów i historyka swego narodu. Uznając jego wielkie zasługi, przedstawił go król papieżowi na arcybiskupstwo lwowskie. Byłoby się dalsze życie Długosza sprzęgło z życiem bł. Jana z Dukli, zamieszkałego we Lwowie, lecz inna była wola Boża. Długosz do Lwowa nie przyjechał wcale, dognany przez śmierć w Krakowie w r. 1480.
Nie mógł królewicz Kazimierz odprowadzić mistrza swej pierwszej młodości do grobu Na Skałce w Krakowie, gdyż w roku poprzednim przeniósł się wraz z ojcem na Litwę i bawił tam do lata r. 1481. Król pozostał w Wilnie jeszcze dłużej, królewicz zaś wrócił w połowie r. 1481 do Polski właściwej, czyli (jak się mówiło) do Korony i to jako współrządca z władzą namiestniczą. Liczył już lat 23. Przeżył już o trzy lata swego stryja, którego pamięć ubóstwiał. Uczył się dalej sztuki rządzenia, ażeby państwo jego było najsilniejsze w przyszłej rozprawie z półksiężycem. O rządach zaś jego w Polsce napisano: "Był bardzo mądrym i obyczajnym, a równo dwa lata panował od czasu, jak go król i pan nasz dopuścił do władzy, a całe państwo i wszyscy ludzie głosili jego pochwałę". A wojewoda malborski, Mikołaj Bażeński, głowa obywatelstwa pomorskiego, tak pisał o św. Kazimierzu: "Ten królewicz Kazimierz, nasz przyszły pan i dziedzic, to szczególnie dla nas łaskawy i przychylny książę, w którym pokładamy nadzieję, że te ziemie znowu dojdą do swego dobrobytu".
Wkrótce po objęciu rządów w Koronie, kiedy bawił w Radomiu, otrzymał wiadomość o zgonie krakowskiego Bernardyna, bł. Szymona z Lipnicy. Grób jego obwieszono wkrótce wotami. Jeszcze za życia uważany był za cudotwórcę. Cudowną moc leczniczą w chorobach oczu przypisywano też wodzie ze studni, którą kazał wykopać przed klasztorem na ulicy, która przeto była dostępna wszystkim. Ozdobiono tę studnię później drewnianym jego posągiem. Nie od rzeczy może będzie zapisać tu jeden szczegół. Za mojej młodości miał Kraków wodę strasznie niedobrą. Dobra studnia należała do rzadkości. Dwie studnie przecież sławne były z dobrej wody, najlepszej w Krakowie. Jedna "u świętego Jana Kantego" na dziedzińcu gmachu biblioteki Jagiellońskiej, a druga "u Bernadynów", albo "pod św. Szymonem" zwana. Ze wszystkich końców Krakowa posyłano tam służące, gdy bardziej zależało na dobrej wodzie.
Lecz wracajmy do naszego królewicza. Po dwu latach wracał znów na Litwę. Litwini sami się o niego upominali, a zresztą cóż naturalniejszego i słuszniejszego, jak to, żeby następca tronu zaprawiał się także do rządów Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Ale przyjeżdżając latem 1483 r. do Wilna, czuł się niezdrów. Zapadł na chorobę piersiową, która szybkie czyniła postępy. A rok następny 1484, zaznaczył się smutnie dwoma zgonami; we Lwowie bł. Jana z Dukli, a św. Kazimierza królewicza w Grodnie na Litwie.
Przy grobie Duklanina działy się liczne cudy. Odzyskiwali zdrowie nie tylko katolicy, lecz również Rusini i Ormianie, wtedy jeszcze schizmatycy. A zatem modlili się do niego także prawosławni; nawracał ich jeszcze po śmierci. Stolica Apostolska zaraz po zgonie bł. Jana z Dukli została zawiadomiona, że zmarł w opinii świętości. Dbał o to drugi mąż święty, bł. Ładysław z Gielniowa. Nie miał on bezpośredniej styczności ze Lwowem, pędząc życie między Warszawą a Krakowem, lecz mimo to zajął się tą sprawą gorliwie.
A święty królewicz, przewidując swój koniec i nie mogąc wskutek zbytniego osłabienia nadążać z pracami państwowymi, upraszany też usilnie, żeby nie żałował sobie wypoczynku, w ostatnich miesiącach życia oddał się wyłącznie przygotowaniu na śmierć. Pogrążył się w rozmyślaniach o rzeczach ostatecznych, akcję zaś miłosierną rozwinął tak rozległą, iż go w Wilnie nazwano "obrońcą ubogich".
Opromieniają świętych cudowne legendy, lecz temu świętemu legenda wyrządziła krzywdę. Kto go zna tylko z legendy, mniema o nim, że umiał tylko odmawiać modlitwy, chodząc od kościoła do kościoła, nawet po nocy. Zabawna jest legenda, gdy opowiada, jak królewicz klęczy na śniegu przed kościołem, bo kościół właśnie zamknięty! Dziwy nie lada! Lubił chadzać w sam raz do kościołów zamkniętych? A na zamku nie miał kościoła? A jeżeli zależało mu na pewnym kościele, to też kościelny nie pędził z kluczami, żeby mu otworzyć! I chodził królewicz po mieście nawet w nocy samiuteńki, bez jednego choćby służącego? Ale takie rzeczy głoszą legendy nie tylko o św. Kazimierzu, lecz o licznych innych świętych. (Te same legendy powtarzają się w rozmaitych krajach i w rozmaitych czasach). A tymczasem królewicz ten należy do świętych politycznych, do tych, którzy pragnęli przystępować do polityki religijnie, według wskazań moralności katolickiej. Powiedziano o św. Kazimierzu słusznie, że "osobistość ta nie tylko w żywotach świętych powinna być zapisana, ale także w księdze historii"
Tkwił w tym królewiczu, wielce bogobojnym, duch takich świętych Pańskich, jak św. Wojciech, Wincenty Kadłubek, św. Jacek. Należy on do szeregu politycznych świętych polskich. Są tacy święci, którzy w największym wirze świata, na najwybitniejszych stanowiskach i wśród nawały różnorodnych spraw świeckich starali się zaprowadzić sprawiedliwość chrześcijańską w praktyce i dbali o moralność w polityce. O zasadzie swych rządów sam napisał w pewnym piśmie do wrocławian, że chce wybadać, czego wymaga sprawiedliwość, "którą nad wszystkie inne cnoty uprawiać winienem i pragnę".
A gdy św. Kazimierz umierał, dawali Turcy właśnie znać o sobie na nowo. Tegoż roku 1484 zajęli ujścia Dunaju i Dniestru do Morza Czarnego. Król Polski wyruszył w tamte strony, wyparł i ich z Mołdawii i posuwał się zwycięsko ku wybrzeżom. Poruszył wtedy sułtan turecki Tatarów na Polskę. Pokonał ich wprawdzie królewicz Jan Olbracht w świetnym zwycięstwie pod Kopystrzynem w r. 1487, lecz najazd ten osłabił całą południowo-wschodnią połać państwa. Na dobitkę, hospodar wołoski zdradził i przerzucił się na stronę Turcji. Dalszy pochód był na razie niewykonalny i trzeba było odroczyć przeprowadzenie sprawy czarnomorskiej.
W rok zaledwie po św. Kazimierzu królewiczu i po bł. Janie z Dukli żegnał świat w r. 1485 zakrystian kościoła Świętego Marka w Krakowie, bł. Michał Gedroyć, ów litewski książę. Miejsce na grób wybrał mu i pogrzebem kierował serdeczny księcia przyjaciel, dawny majster szewski bł. Świętosław.
Tymczasem zajęty czcią pośmiertną Duklanina bł. Ładysław z Gielniowa przebył rok 1486 w Krakowie, będąc powołany na gwardiana konwentu macierzystego w Krakowie na Stradomiu (pod Wawelem) i zaraz zajął się również czcią krakowskiego patrona bł. Szymona z Lipnicy. W następnym zaś roku został prowincjałem i wtedy nadeszło właśnie pozwolenie od papieża Innocentego VIII, żeby "podnieść kości" bł. Jana z Dukli, czego też bł. Ładysław dokonał skwapliwie, przybywszy w tym celu umyślnie do Lwowa. Bernardyni krakowscy otrzymali zaś takie samo zezwolenie dopiero rok później, chociaż bł. Szymon zmarł rok wcześniej od bł. Jana. Stolica Apostolska otrzymała wszakże wiadomość o lwowskim patronie wcześniej, wcześniej więc tę sprawę załatwiła. Bądź co bądź działo się to dziwnie szybko, niemal od razu po zgonie obu patronów. Ale też na tym tej gorliwości koniec. Zaginęła nawet tradycja aktu co do bł. Jana z Dukli i potem w r. 1522 prowincjał Komorowski ponownie dokonywał podniesienia kości.
O rok wcześniej (w r. 1521), zezwolił na publiczną cześć królewicza Kazimierza u nas papież Leon X; kanonizowany jednak dla całego świata katolickiego został on dopiero w r. 1602 przez papieża Klemensa VIII.
Jeszcze bez porównania dłużej przeciągnęły się procesy beatyfikacyjne błogosławionych bernardyńskich. Szymon z Lipnicy uznany był za błogosławionego dopiero w r. 1689 za papieża Innocentego XI; o beatyfikację zaś Jana z Dukli wystarano się dopiero w r. 1735 u papieża Klemensa XII.
Słusznie spotkał Bernardynów polskich zarzut, że gorliwie przyczyniali się nie tylko do beatyfikacji, ale i kanonizacji świętych swego zakonu z prowincji innych narodów, ale o swoich, polskich, lubili zapominać.
Zarzut ten jednak tyczy się nie tylko Bernardynów! Bo do reszty zapomniano o trzech innych świątobliwych, których czciło się, jako błogosławionych i tak się ich nazywało, i nazywa, ale o uznanie tej czci całkiem się w Rzymie nie wystarano! Wymierało dalej krakowskie grono świętych. W r. 1489 odszedł z tego świata bł. Stanisław Kazimierczyk. Z całego grona krakowskich świętych pozostawał przy życiu już tylko bł. Świętosław przy kościele Mariackim, ale i ten jeszcze tylko przez dwa lata. W r. 1491 zgasł Świętosław w Krakowie, a tegoż roku w Wilnie świątobliwy Ojciec Marian z Jeziorek, czczony pośród ludu długo jako święty. Pozostawał jeszcze przy życiu bł. Ładysław z Gielniowa.
Właśnie w tym czasie narzuciła się na nowo sprawa węgierska. W r. 1490 zmarł Maciej Korwin, a wtedy Kazimierz Jagiellończyk robił wielkie przygotowania, żeby osadzić na tronie węgierskim królewicza Jana Olbrachta. Ubiegł go jednak najstarszy z braci, Władysław czeski i połączył przeciw woli ojca w jednym ręku Węgry z Czechami. Bądź co bądź, dynastia Jagiellońska stawała się najpotężniejsza w Europie. Panowała w Polsce, na Litwie, w Czechach i na Węgrzech, mając nadto zwierzchnictwo lenne nad Wołoszczyzną i Prusami krzyżackimi.
Niedługo przeżył Macieja, największego wroga Polski, król Kazimierz Jagiellończyk; zmarł w r. 1492.
Data ta: 1492, znana jest powszechnie na całym świecie, gdyż jest to rok odkrycia Ameryki. Nastały przez to wielkie zmiany w interesach nie tylko wszystkich narodów europejskich, ale w ogóle wszystkich ludów ziemi. Ponieważ zaś w tym samym pokoleniu zmieniły się gruntownie warunki oświaty, zaniosło się przeto z końcem w. XV i z początkiem XVI na zmiany epokowe, które zaryły się jak najgłębiej w umysły ludzkie.
W historii powszechnej rozróżnia się cztery główne epoki. Czasy przed przyjściem Chrystusa Pana, tudzież dzieje rzymskie aż do upadku cesarstwa zachodniorzymskiego w połowie V wieku po Chrystusie, nazywamy historią starożytną. Zaczyna się potem historia średniowieczna, która liczy się właśnie do roku śmierci Kazimierza Jagiellończyka, 1492. Następnie zaś czasy, do rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich, zwiemy historią nowożytną; są to lata 1492-1815. Co zaś po roku 1815 się działo, zaliczamy do historii nowoczesnej.
Kazimierz Jagiellończyk kończy wieki średnie, a syn jego i następca, Jan Olbracht, zaczyna historię nowożytną.
W dalszym ciągu tych naszych opowiadań będziemy się spotykać częściej ze świętymi, zapisanymi w księdze historii i w chwale świętości.