Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Opowiadanie nasze wkracza teraz w czasy, które dawni pisarze nazywali "złotym okresem świętości w Krakowie". Istotnie tak się zeszły okoliczności, iż dziesięciu świętych patronów polskich przebywało w stolicy królów polskich. Z tej liczby pięciu mieszkało w niej stale, dwóch większą część życia tam spędziło, a dwóch niektóre lata. Byli bardzo nierówni wiekiem. Gdyby liczyć od urodzenia najstarszego z nich, znanego nam już bł. Izajasza Bonera aż do zgonu najmłodszego z tego świętego grona, bł. Ładysława z Gielniowa, wypadnie 125 lat (1380-1505). Taka długotrwała łuna świętości rozświeciła się nad Krakowem, iż przez 125 lat zawsze królewskie to miasto miało u siebie jakiegoś świętego, a z reguły po kilku na raz.
W roku śmierci Władysława Jagiełły bł. Izajasz Boner liczył lat 54, a św: Jan Kanty 37. W roku następnym 1435 zaczął zdobywać stopnie naukowe w uniwersytecie Jagiellońskim dwudziestojednoletni Jan z Dukli, drobnomieszczanin z rodu Pitułków, urodzony w miasteczku na pograniczu Węgier i Polski. Dukla choć mała, była ważna, bo tamtędy prowadziła od wieków droga na Węgry przez wąwóz dukielski w Karpatach. Ubogiemu chłopcu zabrakło widocznie środków na dalsze studia i nie dotrwał do święceń kapłańskich; napływ zaś młodzieży do wszelkich burs i seminariów był tak wielki, iż żadną miarą nie mogło starczyć miejsc dla wszystkich niezamożnych i Jan z Dukli należał niefortunnie do tych, dla których miejsca zabrakło. Nie miał nawet sposobności dać się poznać największemu rzecznikowi ubogich studentów, św. Janowi Kantemu. Wraca przeto do Dukli, lecz nie zabiera się do żadnej pracy mieszczańskiej. Przejęty żarem powołania duchownego, a pełen żalu z powodu doznanych zawodów, usuwa się od ludzi. Wycofawszy się od wszelkich związków ze współmieszczanami, osiadł w puszczy leśnej pod wsią Cergową opodal Dukli. Znalazł tam pieczarę sposobną na pobyt dla takiego, który nie chce nic potrzebować. Pokazują ją dotychczas i zwą Zaśpit.
Czwarty z tego szeregu, młodszy o sześć lat, Szymon z Lipnicy, pochodził również z drobnego mieszczaństwa z mieściny Lipnica Murowana. W roku zgonu Władysława Jagiełły nie liczył się jeszcze. Był pacholęciem zaledwie czternastoletnim i wyzyskiwał wszystkie sposobności, jakie mógł znaleźć w Lipnicy w szkole parafialnej i u światłych księży na miejscu. O wyższych studiach jeszcze nie myślał.
Niebawem doprowadził św. Jan Kanty do skutku swój zamiar pielgrzymki do Rzymu i Palestyny. Obrał wędrówkę przez Węgry, a do tego kraju droga najmniej uciążliwa, dająca najdogodniejsze przejście przez góry Karpaty, wiodła przez Wąwóz Dukielski. W Dukli dowiaduje się o szczególnym pustelniku pod Cergową, tym szczególniejszym, że tak młodym; postanawia go więc odwiedzić. Święty profesor nie był wcale zachwycony tym pustelnictwem. Czasy św. Jędrzeja Żórawka już minęły! Zdołał przekonać Jana, wówczas już dwudziestoczteroletniego, i skierował go do zakonu franciszkańskiego w niedalekim Krośnie. Posłuchał młodzieniec i nigdy tego nie żałował. U Franciszkanów miał dosyć sposobności, żeby dokończyć nauki potrzebnej do kapłańskiego wyświęcenia.
Tymczasem na wielkim świecie ruch był ogromny. Tężała Polska. Rządy spoczywały w ręku biskupa krakowskiego, znanego nam już Zbigniewa Oleśnickiego. Obaj synowie Jagiełły byli jeszcze dziećmi. Starszy także Władysław, liczył przy śmierci ojca dopiero 10 lat, a młodszy Kazimierz zaledwie 7. Rządy objęła przeto regencja, a na czele jej stał Oleśnicki. Za jego czasów rozbrzmiewało w Polsce nowe hasło, wyrażone słowami: od morza do morza.
Rozpoczął się okres wielkiej polityki zagranicznej, której celem jest dotrzeć do wybrzeży dwóch mórz: Bałtyckiego i Czarnego. Co do Bałtyku, rzecz była prosta: tam były kraje własne, ziemie polskie, przez Zakon zagarnięte. Tamtejsza ludność polska sama pragnęła gorąco połączyć się z polskim królestwem; niemiecką zaś pociągały urządzenia polskiego państwa, które stawały się magnesem dla postronnych. Lecz jakim prawem chcieliśmy sięgać do wybrzeży czarnomorskich? Tam wiodła droga przez bezludne stepy Ukrainy, przez krainy pustynne, naprawdę niczyje, lub przez Wołoszę. Z Wołoszą, z Multanami i z Mołdawią chciano ścisłego przymierza, a nawet, jak zobaczymy, przodkowie nasi zamierzali powiększyć obszar i rozszerzyć granice Wołoszczyzny na ziemiach, które należało odebrać Turkowi. W dążeniu do wybrzeży czarnomorskich chodziło bowiem o sprawę ogólną całego chrześcijaństwa; obowiązkiem tedy tamtejszych chrześcijańskich "hospodarów" było przyłączyć się do polityki polskiej, skoro sojusz ten miał być zwrócony przeciw Turkowi muzułmańskiemu najeźdźcy z Azji.
Zagrożone przez Turków cesarstwo bizantyńskie było rozbite; cesarz tamtejszy posiadał już samo tylko miasto Konstantynopol z okolicą. Zgłosił się tedy do papieża, żeby wykołatać pomoc u państw katolickich, obiecując porzucić schizmę a wrócić do jedności kościelnej. Jak się potem okazało, unia nie miała żadnych zwolenników poza politykami cesarskiego dworu. Ogłoszono ją jeszcze na soborze florenckim w r. 1439, a nagrodą była wielka wyprawa na Turka.
Chodziło o to, pod czyim przewodem miałaby się odbyć ta wyprawa. Biskup Oleśnicki powziął myśl prawdziwie wielką, żeby Polska objęła przewodnictwo i żeby się w tym celu połączyła z Węgrami, jako państwem katolickim, odgrodzonym od Turcji już tylko prawosławną Wołoszczyzną. Stolica apostolska poparła króla polskiego i rzeczywiście Węgrzy obrali w r. 1440 swym królem szesnastoletniego Władysława.
Rozpoczęto tę pierwszą turecką wojnę w r. 1443. W Serbii i w Bułgarii z zapałem przyjęto wojska króla polskiego; w pobratymczych językach południowosłowiańskich układano pieśni na cześć młodocianego, bo zaledwie dwudziestoletniego króla. W pierwszej wyprawie wyparto Turków z Serbii i Bułgarii; zajęli nawet nasi stolicę Bułgarii Średec (Sofia); w roku następnym miano wziąć Turków w dwa ognie, od lądu i morza, z pomocą flot włoskich. Sułtan obiecał zrzec się Serbii, byle tylko otrzymać pokój, i począł się w r. 1444 układać poza plecami króla z węgierskim możnowładcą Janem Hunyadym, pierwszym panem węgierskim. Bez wiedzy królewskiej ułożono w Szegedynie warunki rozejmu, ale król przybywszy do tego miasta nie tylko rozejm odrzucił, ale oznaczył termin następnej wyprawy tureckiej. Tymczasem rozeszła się jednak po Europie wieść o rozejmie i nie znający sprawy bliżej sądzili, że król rozejm złamał. Gdy zaś w wyprawie postradał król życie, powstały rozmaite fałszywe zupełnie wieści i upatrywano w tym karę Bożą za niedotrzymanie przysięgi na rozejm.
Rozstrzygającą bitwę stoczono pod miastem Warną nad Morzem Czarnym i odniesiono zwycięstwo nad wojskiem tureckim; skoro jednak sam król poległ zabrakło głowy całemu przedsięwzięciu i wszystko się rozwiało. Od pola bitwy ma ten król przydomek Warneńczyka. Długo nie wierzono, że poległ; pojawili się nawet samozwańcy, którzy pod jego osobę się podszywali.
Tron polski obejmował młodszy brat Warneńczyka, Kazimierz Jagiellończyk. Minęły jednak trzy lata, nim przybył z Wilna, spod opieki panów litewskich, którzy zaraz po śmierci Jagiełły obwołali Kazimierza swym wielkim księciem. Stanąwszy w Krakowie w r. 1447, zaczynał dopiero dwudziesty rok życia.
Przyjeżdżał oczywiście z całym dworem. Pośród młodszych dworzan znajdował się książę Michał Gedroyć, tam na ubogiej Litwie bogaty pan, ale i w zamożnym Krakowie dostatni, mający żyć z czego. Nikt wówczas na Litwie nie posiadał wykształcenia książkowego; trudno przypuścić, żeby Gedroyć umiał czytać i pisać. Nie stanowiłoby to przeszkody do kariery wojskowej, którą wówczas uważało się za jedynie właściwą dla szlachty; ale tę akurat miał młody Michał zamkniętą przed sobą, gdyż był kaleką (był kulawy). O Krakowie dużo słyszał, że tam i kulawy może coś znaczyć, jeżeli się zabierze do nauki. Był zaś wielce pobożny, więc pociągały go zapewne sławne świątynie, nagromadzone w jednym miejscu, a w każdej tyle relikwii i przy każdej niemal ulicy tego miasta wspomnienia świętych. Ani mu przez myśl nie przeszło, że łaska Pańska powołuje go, żeby on sam jeszcze własną osobą powiększył poczet krakowskich świętych! Przyjechawszy, oddzielił się też zaraz od dworu królewskiego, skoro nie mógł ani rycerskiej służby pełnić, ani też być przydatny w żadnej królewskiej kancelarii, jako analfabeta. Urządził sobie życie skromne, ciche i zabrał się do nauki, którą musiał zaczynać od początku, od abecadła. W chwilach wolnych od książkowych trudów wyrażał w szczególny sposób ogromne swoje zamiłowanie do spraw związanych z Kościołem. Mając zdolności snycerskie, wyrabiał z drzewa krzyże, kropielnice, puszki do przenoszenia Najświętszego Sakramentu chorym itp. I był przy tym wszystkim wielce małomówny (małomówność stanowi zresztą chwalebną cechę litewską w przeciwieństwie do polskiej gadatliwości).
Zjechał do Krakowa w najbliższych latach jeszcze ktoś drugi, również nieuczony, a nauki gorąco spragniony, i przejęty największą bogobojnością; bardzo więc duchem podobny do bł. Gedroycia, chociaż na zewnątrz jakby z przeciwnego bieguna. Tamten książę, a ten szewc z mieściny prowincjonalnej Sławkowa pod Krakowem. Był nim bł. Świętosław, szósty już z tego krakowskiego grona świętych. Zostawszy majstrem, poczuł w sobie powołanie, i przybył do Krakowa na nauki. Wpisał się do szkoły parafialnej przy kościele Najświętszej Marii Panny w rynku krakowskim, i już całe życie przy tym kościele pozostał. Na posługach kościelnych tak trwając, kształcił się dalej. Tam przebył lata kleryckie, a powoli, lecz wytrwale dążąc do celu, dopiął swego i doczekał się święceń kapłańskich. Został przy tym samym kościele mansjonariuszem, tj. kapłanem ołtarzowym, lecz nie należącym do obsługi parafialnej.
Bez trudu doszedł natomiast do święceń kapłańskich bł. Stanisław Kazimierczyk; nazwany tak, bo pochodził z miasta Kazimierza obok Krakowa. Ojciec jego był tam radnym, więc była to rodzina zamożna. Uniwersytet zaś był tuż obok; bez żadnych więc kłopotów skończył nauki Stanisław, dochodząc do stopnia doktora filozofii.
Żeby mieć w komplecie ten święty rejestr, wpiszemy tu od razu ósmego z rzędu: - drobnomieszczanin Ładysław z Gielniowa, z zapadłego miasteczka w dawnym księstwie, a następnie województwie sandomierskim. Urodzony w r. 1440, znalazł się w Krakowie dopiero później.
Do przejętego świątobliwością Krakowa miał wkrótce przyjechać na osiem miesięcy święty mąż, wsławiony już świętością na całą Europę i podnieść nastrój świętości jeszcze bardziej. Należał do starszego pokolenia; od najstarszego z tego grona bł. Izajasza Bonera był młodszy tylko o sześć lat. Tym bardziej wpatrzeni byli w niego młodsi, jako w swego przewodnika. A był to mąż cudownego zaiste pokroju. Był nim św. Jan Kapistran.
Urodzony w r. 1386 w mieście Capistrano w południowych Włoszech, jako syn oficera, poczuwszy powołanie duchowne, wstąpił do Franciszkanów. Przez 30 lat zajmował się z polecenia trzech papieży zwalczaniem kierunków heretyckich, jakie pojawiały się wówczas we Włoszech. Kiedy św. Bernardyn ze Sieny, starszy tylko o sześć lat, wszczął w zakonie franciszkańskim usilne starania o przywrócenie reguły pierwotnej, znacznie surowszej, przyłączył się do tego ruchu Jan Kapistran. Nastąpił rozdział Franciszkanów na dwie gałęzie "konwentualnych", którzy pozostali przy takim obyczaju zakonnym, jaki przyjęty był około r. 1400 - i "obserwantów", którzy postanowili "obserwować" obyczaj surowszy, zwłaszcza przestrzegać ściśle ubóstwa. Tych w Polsce nazywano i nazywa się Bernardynami. W r. 1450 wyprawił papież Mikołaj V Jana na północ celem zwalczania husytyzmu. Gdy wkrótce potem przebywał we Wrocławiu, otrzymał zaproszenie od króla polskiego i biskupa Oleśnickiego, wówczas już kardynała. Chodziło o misję wschodnią wśród schizmy.
Nie mogąc sam przyjechać od razu, wyprawił jeszcze w roku 1452 trzech swoich uczniów, kapłanów zamiłowanych w misjonarstwie. Ci dojechali aż do Mołdawii, a potem przedsięwzięli drugą podróż i dotarli aż do Moskwy, skąd jednak ich wyproszono.
W tym czasie jeździł do Kapistrana w poselstwie kanonik krakowski Jan Długosz. Wielka to postać w naszych dziejach narodowych. Wybitny uczony, polityk pierwszorzędny, używany przez króla do najtrudniejszych nawet poselstw, tak mądry i tak zacny, iż mu król Kazimierz Jagiellończyk powierzył wychowanie swych synów, napisał następnie obszerną historię Polski od początku aż do swoich czasów. Jest to najlepsze dzieło historyczne całej ówczesnej Europy, a dla nas nadto i przez to niesłychanie cenne, że na tej księdze można dotychczas uczyć się patriotyzmu polskiego i moralności politycznej. O Długoszu można powiedzieć, że był chodzącym sumieniem Polski za swoich czasów.
Dnia 28 sierpnia 1453 roku przybył do Krakowa św. Jan Kapistran. We współczesnym opisie, pochodzącym od naocznego świadka, czytamy co następuje: "Wyszły naprzeciw tego błogosławionego męża nie tylko zakony, ale wszystko duchowieństwo miasta Krakowa i magistrat w procesji, z chorągwiami; a mieszczanie, mężczyźni i niewiasty wylegli tłumnie na dwie mile. Wyruszyło całe nieledwie miasto, a król Kazimierz z matką swoją Zofią i Zbigniew (Oleśnicki) kardynał i biskup krakowski, z wielkim zastępem rycerzy i w polu przed Kleparzem go przyjmują i z wielką chwałą prowadzą do miasta. Wielka była z jego przybycia radość duchowieństwa i ludu, dlatego i wszelki człowiek wysypał się naprzeciwko niemu".
Wielkim misjonarzem okazał się św. Jan Kapistran już we Włoszech, w Niemczech, w Czechach (na Morawach), a zawdzięczał dar nawracania nadzwyczajnej wymowie kaznodziejskiej. Czyta się o tym rzeczy, którym nie dawałoby się wiary, gdyby się nie wiedziało, że opisy pochodzą od osób wiarogodnych; a przy tym brzmią wszędzie jednakowo, z jednakim zachwytem. Świątobliwość jego budziła cześć, a moc cudotwórczą przypisywano mu powszechnie; ale najwięcej sławy i podziwu zbierał z kazań.
Wszyscy zgadzają się na to, że święty ten należy do najznakomitszych kaznodziei całego świata. A był "niskiego wzrostu, umartwionej postaci, suchego ciała. Przez skórę wyraźnie przebijały kości. Łysy, na głowie miał tylko trochę białych włosów; za to nosił długą brodę... osobliwie długie miał ręce; sięgały po kolana". Tymi rękoma gestykulował nieustannie i w ogóle całe swe ciało wprawiał w ruch, gdy przemawiał. Dodajmy, że liczył lat 67, gdy zawitał do Krakowa.
Nie posiadał więc wcale zewnętrznych warunków na mówcę. Ale jego oblicze pod pomarszczonym czołem wyglądało czerstwo, wesoło, żywo. Kazanie trwało zwykle dwie godziny i tłumy słuchały, nawet nie rozumiejąc co mówi, bo mówił po łacinie, po czym dopiero któryś ksiądz tłumaczył to na polski, co trwało znów choćby godzinę. Żaden kościół nie pomieściłby tłumów jego słuchaczy! Przemawiał na rynku krakowskim, stając na jakimś wzniesieniu przed kościołem Świętego Wojciecha. "Mężczyźni i niewiasty chcieli widzieć tego człowieka, tak cudownego; łzy radości ciekły po wszystkich twarzach, ręce wyciągały się ku niemu, błogosławiono świętemu mężowi, dzięki czyniono Bogu; wszyscy cisnęli się, by choć szaty jego dotknąć. Aby go ujrzeć, ludzie włazili na dachy, aż pod nimi łamały się krokwie. Podczas kazania ustawała praca, zamykano kramy, wszystko tylko do niego się garnęło". A skutki kazań? całe gromady pokutujących za grzechy, setki i setki ślubów życia skromnego, a stosy całe strojnych ozdób i wszelkich marności wystawnego życia składano na rynku i podpalano! Co za moc cudotwórcza w jego wymowie, skoro drobna tylko część słuchaczy mogła go rozumieć! A jednak cała ta rzesza płakała ze wzruszenia, wpatrzona w ruchliwą twarz kaznodziei, która wydawała się im twarzą anioła zesłanego od Boga!
Cudem istnym były te kazania, ale kaznodzieja sprawiał także inne cudy. Gdziekolwiek przebywał, dwa razy dziennie odwiedzał chorych. Przynoszono ich także i kładziono wkoło. Kapistran z towarzyszami obchodził ich, kładł ręce na nich, modlił się i dotykał relikwiami świętych, zwłaszcza biretem i krwią św. Bernardyna. Uzdrowienia zdarzały się codziennie. Wielkie mnóstwo chorych, ślepych, chromych i innymi cierpieniami obarczonych wyleczył na oczach ludu podczas pobytu w Krakowie; a przeszło sto uzdrowień, mających charakter cudowny, zapisano w tych ośmiu miesiącach.
W ciągu jego ośmiomiesięcznego pobytu w Krakowie wypadły właśnie wielkie narady polityczne z powodu dwóch wydarzeń niezmiernej wagi. Na trzy miesiące przed przybyciem św. Jana Kapistrana Turcy zdobyli Konstantynopol. Ponieważ unia florencka zupełnie zawiodła, a w Bizancjum nie była nawet promulgowana, tj. ogłoszona urzędowo przez władze kościelne, więc dwór cesarski zwrócił się ponownie ku Rzymowi o unię. Teraz dopiero, w listopadzie r. 1452 promulgowano ją wreszcie w sławnej bazylice św. Zofii. Zrobiono to na rozkaz cesarski wbrew opinii publicznej, bo w mieście wybuchły nawet z tego powodu rozruchy pod hasłem: "raczej turban, niż tiarę", to znaczy, że wolą sułtana niż papieża. Wyborowi temu stało się zadość dnia 29 maja 1453 r. Lud ciemny uważał nawet za grzech, żeby się zbytnio troszczyć o obronę; niektórzy bowiem głosili, że gdy wojska tureckie będą dochodziły do pewnej kolumny w mieście, aniołowie zstąpią z nieba na obronę starego świątobliwego Bizancjum. Gdy zaś nie dopomógł Bóg tym, którzy sami sobie nie pomagali, uczeni cerkiewni szukali rozmaitych przyczyn, uciekając się nawet do zabobonnych praktyk, aż wreszcie zgodzili się na to, że upadek Carogrodu jest karą Bożą za ogłoszenie unii kościelnej. Uważali to za "herezję łacińską", najgorszą ich zdaniem ze wszystkich herezyj. Do tego stopnia zaciekłości doszedł już bizantynizm przeciw cywilizacji łacińskiej i katolicyzmowi. Toteż i po katastrofie patriarsze carogrodzkiemu ani się śniło dotrzymać unii.
Tak więc na darmo położył głowę za wiarę świętą król Władysław Warneńczyk. W dziewięć lat zaledwie po jego zgonie nastąpiła ostateczna katastrofa. Ale młodszy brat Warneńczyka nie zrażał się jego losem i w otoczeniu królewskim zastanawiano się nad wznowieniem ligi przeciw Turkom. A kiedy św. Jan Kapistran poruszał tę sprawę w kazaniu i wzywał do ofiar na fundusz nowej krucjaty, sypały się klejnoty, znoszone ofiarnie przez krakowskie mieszczaństwo.
Powstawał tedy polski pochód ku Morzu Czarnemu ze względów religijnych. Nad Morzem Czarnym leży Warna, gdzie poległ królewski młodzieniec! Za Kazimierza Jagiellończyka rozszerza się jeszcze bardziej polski horyzont. Z marzeniem o wypędzeniu Turków łączy się coraz wyraźniej drugie; żeby nawrócić schizmatyków bałkańskich, którzy byli tam liczniejsi od katolików. Jakżeby jednak mogła dbać tylko o bałkańską akcję misyjną Polska, która złączona z Litwą, miała w swym państwie tyle ludności prawosławnej! Widzieliśmy, jak św. Kapistrana zainteresowano Rusią, zanim jeszcze przyjechał do Krakowa! O cały Wschód Europy chodziło, od południa na północ, od Grecji aż po Białoruś.
Lecz hasło czarnomorskie miało się powikłać z hasłem bałtyckim.
Zaledwie trzy miesiące po przyjeździe św. kaznodziei nadeszła do Krakowa wiadomość całkiem innego rodzaju, a dla Polski korzystna i wielce zaszczytna. Oto wybrała się w drogę do Krakowa delegacja od związków obywateli państwa krzyżackiego, Polaków i Niemców. Przybywszy, oświadczają na audiencji królowi, że rządy Zakonu stały się dla nich jarzmem nie do wytrzymania, że się buntują, a chcą być przyłączeni do polskiej korony i upraszają Kazimierza Jagiellończyka, by ich uważał za swoich poddanych. Nikt się nie zdziwi, że tak postanawiała ludność polska, lecz Niemcy? Niemieccy osadnicy, których przodków Zakon sam sprowadził, chcą należeć do Polski! Bo nęciły ich swobody obywatelskie, prawa przyznawane ludności względem rządu, a przez rząd uznawane, i całkowity samorząd stanowy. Nęciło ich polskie pojmowanie życia publicznego.
Jakżeż nie przyjąć Pomorza Gdańskiego i Prus, skoro same się zgłaszają? Oczywiście, że przyjmując je w poddaństwo, musiał król polski podjąć wojnę z Zakonem, bo przecież Krzyżacy dobrowolnie nie ustąpią. Ale wiedziano, że będzie to wojna najpopularniejsza, i że największe nawet ofiary będą chętnie ponoszone, byle nareszcie odzyskać ujście Wisły.
A jednak namyślano się dwa tygodnie, jakiej delegatom z Prus udzielić odpowiedzi. Albowiem oto równocześnie wołają Polskę w dwóch przeciwnych kierunkach. Na Półwyspie Bałkańskim pojawiło się mnóstwo obrazów św. Jerzego, któremu nadano twarz Władysława Warneńczyka. W taki sposób wieszali sobie Bułgarzy, Serbowie i Chorwaci portrety poległego króla polskiego, zaznaczając tym cześć dla Polski, a zarazem dając wyraz swym tęsknotom, żeby drugi król polski przyszedł ich wybawić. Miałaby Polska drugą zasługę wobec całego chrześcijaństwa, gdyby po nawróceniu Litwy wypędziła Turków z Europy.
Toteż przez całe dwa tygodnie naradzali się na Wawelu zwołani przez króla z całego państwa dostojnicy duchowni i świeccy, jaką wybrać drogę: na północ czy na południe? Kardynał Oleśnicki oświadczał się za wyprawą krzyżową na Bałkany, a nie brakło mu stronników.
Było to publiczną tajemnicą, o czym radzi rada królewska na Wawelu. Niemożliwe, żeby o tym nie wiedział uniwersytet, którego kanclerzem był biskup krakowski. Wiedzieli profesorowie i doktorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wiedział tedy św. Jan Kanty, a miał nie wiedzieć bł. Izajasz Boner, liczący już lat 73, wsławiony świadek soboru w Konstancji, jeden z nielicznych już jego uczestników? Wiedzieli Augustianie, wiedzieli też Kanonicy Regularni przy kościele Bożego Ciała. Przejmowali się wszyscy wielkim zagadnieniem, w którym mieściła się przyszłość Polski i większej połowy Europy. Interesował się też gorąco całą sprawą i bł. Michał, książę Gedroyć. W zaciszu żyjąc, miał jednak dawne znajomości przy dworze królewskim, a zamieszkiwał przy kościele Św. Marka u "Braci Pokutnych św. Augustyna", którzy stanowili tylko pewną odmianę zgromadzenia Kanoników Regularnych z Kazimierza, najbliżsi im we wszystkim. Wiedział też, o co chodzi, bł. Jan z Dukli, wtedy już gwardian franciszkański w Krośnie, który jednak bawił właśnie w Krakowie w sprawie swego klasztoru.
Szczyty społeczeństwa - państwowe, kościelne i naukowe przejęte były doniosłością spraw, o których miała rozstrzygać narada na Wawelu. Cała ludność rozprawiała o tym. Przecież o upadku Carogrodu wiedział każdy chłopak w mieście, a wjazd poselstwa z Prus odbył się publicznie. Rozprawiali więc wszyscy, jak lepiej zrobić? W razie wypędzenia Turka, Polska kierowałaby losami Półwyspu Bałkańskiego i Wołoszczyzny, pozyskałaby trwały wpływ na Węgry, i stanowiłaby najpotężniejsze w Europie mocarstwo. Dla takiej potęgi byłoby potem odzyskanie Gdańska sprawą łatwą, tym bardziej, że Zakon w rozterce z własnymi poddanymi stawałby się coraz słabszy. Sądził przeto kardynał Oleśnicki, że pochód historyczny od morza do morza lepiej będzie Polsce zacząć od Morza Czarnego.
Było się nad czym zastanawiać, a sama długość narad świadczyła, że się wahano. Rozstrzygnęli nagle wszelkie wątpliwości sami delegaci pomorscy i pruscy, oświadczając, że jeżeli król Kazimierz nie przyjmie ich w poddaństwo, "oni poszukają sobie innego pana". Mieli na myśli Danię. Zdecydowani byli poddać się królowi duńskiemu, byle pod panowanie Krzyżaków już nie wracać. Wobec tego postanowiono zabrać się do wojny z Zakonem. Dnia 5 marca 1454 r. przyjmował Kazimierz Jagiellończyk publicznie hołd i przysięgę wierności od "stanów pruskich". Danym było temu królowi odzyskać ujście Wisły i przywrócić królestwu polskiemu granice z czasów Przemysława. Zaczęto więc nie od Morza Czarnego, lecz od Bałtyku.
Św. Jan Kapistran byłby wolał, żeby Polska mogła skierować oręż na Turka. W maju wyjechał na Węgry, głosić tam krucjatę. Rządy Węgier sprawował wówczas magnat Jan Hunyady. Po śmierci bowiem Zygmunta Luksemburczyka zajął trony węgierski i czeski jego zięć Albrecht habsburski. Ten, umierając w r. 1439, pozostawił po sobie pogrobowca, imieniem Władysław. Opiekę i regencję sprawował w Czechach wielmoża Jerzy Podiebradzki, a na Węgrzech Hunyady. Węgrzy jednak powołali na swój tron króla polskiego, Władysława Jagiellończyka, lecz po bitwie warneńskiej nastąpił dalszy ciąg rządów Hunyadego. W r. 1454, kiedy św. Jan Kapistran przybywał na Węgry, liczył Władysław Pogrobowiec dopiero lat 15. W porozumieniu z Hunyadem głosił cudotwórczy kaznodzieja wyprawę krzyżową tak skutecznie, iż tysiące słuchaczy składało śluby, że ruszą na Turków. Niedługo zaszła potrzeba spełnienia ślubów. W roku 1455 posunęli się Turcy dalej na północ, przeszli bez trudu przez hospodarstwa wołoskie, a z początkiem r. 1456 dotarli do Dunaju i przystąpili do oblegania Belgradu. Jeżeli go zdobędą, ruszą dalej na Węgry! Wyprawił się więc Hunyady zawczasu pod Belgrad, ażeby Turkom przeciąć drogę. Waleczności nie brakło wojsku Hunyadego, ale wynik stawał się wątpliwy - gdy wtem św. Jan Kapistran przyprowadził pod Belgrad 60 000 swych ochotników! Stoczono walną bitwę i wygrano ją. Węgry były ocalone! Wszyscy przyznawali, że zawdzięczają to siedemdziesięcioletniemu św. Janowi Kapistranowi. Zmarł on w kilka miesięcy po tym zwycięstwie, a wdzięczne Węgry od razu uznały go świętym i nawet nie czekając na kanonizację, stawiano mu ołtarze po kościołach. Kanonizacja nastąpiła jednak dziwnie późno: w r. 1690, w 134 lata po zgonie świętego, za papieża Aleksandra VIII.
W rok po śmierci Kapistrana zmarł Władysław Pogrobowiec, a wówczas Podiebradzki został wybrany królem czeskim, a węgierskim syn Hunyadego, Maciej Korwin. Ten był zachłanny i chciał zdobyć także czeską koronę. Wynikłe z tego wojny czesko-węgierskie i powikłania poruszyły następnie także Polskę. Na razie Polska zajęta była wojną z Zakonem, która przedłużała się niezmiernie, trwając lat 13. Zmienne bywały losy tej wojny, aż wreszcie rozstrzygnęło ją na naszą korzyść zwycięstwo odniesione w r. 1462 nad samym brzegiem morskim pod Puckiem. Dowodził tam Piotr Dunin z Praskowic, a odznaczył się najbardziej Paweł Jasieński. Spotkamy się jeszcze!
Wojna trwająca lat 13 musiała pochłonąć niemało. Olbrzymie jej koszty pokrywano nie tylko bez szemrania, lecz z zapałem. Dość powiedzieć, że podatki rosły niezmiernie, aż dwunastokrotnie, bo do 24 groszy z łanu tj. 30 morgów (groszem nazywano wówczas monetę "grubą"; grossus po łacinie gruby; szło ich 30 na złoty dukat). Raz nakazano dać połowę czynszów dzierżawnych tj. pobieranych od kmieciów. Król pozastawiał swoje dobra "stołowe", a biskupi pozwalali zastawiać naczynia kościelne. Wydano na tę wojnę przeszło milion dukatów; jeszcze Europa nigdy przedtem nie oglądała tak kosztownej wojny.
Zawierając w r. 1466 pokój w Toruniu, poprzestano niestety na połowicznym tylko wyniku. Polska odbierała swe Pomorze Gdańskie, ziemię chełmińską i michałowską, a nadto Malbork, Elbląg i krainę zwaną Warmią, pozostającą pod zwierzchnictwem biskupa warmińskiego. Ale cała wschodnia połowa Prus pozostawała przy Zakonie, chociaż jako lenno korony polskiej, i z obowiązkiem, że wielcy mistrzowie Zakonu będą składali hołd królowi polskiemu. Stolicę wielkich mistrzów przeniesiono z Malborka do Królewca. Bądź co bądź, doczekano się wreszcie plonów grunwaldzkiego zwycięstwa i Polska opierała się wreszcie o swe Morze Bałtyckie i rozporządzała całym biegiem Wisły.
Dziękował Bogu kanonik Jan Długosz, że mu Bóg pozwolił dożyć tego pokoju toruńskiego, i zapisał w swej historii polskiej te słowa: "Teraz szczęśliwym mienię siebie i swoich współczesnych, że oczy nasze oglądają połączenie krajów ojczystych w jedną całość, a szczęśliwszym byłbym jeszcze, gdybym doczekał za łaską Bożą także zjednoczenia z Polską Śląska. Z radością zstępowałbym do grobu i słodszy miałbym w nim odpoczynek". Uważał więc wielki historyk narodowy odzyskanie Śląska nie tylko za możliwe, ale był przekonany, że to możliwe było w czasie niedługim, skoro mniemał, że mogłoby to nastąpić jeszcze za jego życia (w roku pokoju toruńskiego miał Długosz lat 51).
Dożył też tego pokoju sędziwy bł. Izajasz Boner, liczący już lat 86. I św. Jan Kanty stary już był, bo liczył wówczas lat 69. Miał już za sobą cztery pielgrzymki do Rzymu i sporo rękopisów teologicznych. W latach starszych bardziej nauczał pisaniem niż żywym słowem. Nie wziął już udziału w nowym ruchu duchowym, jaki powstał w Krakowie i stąd promieniował na całą Polskę. Zaczynem tego ruchu stał się nowy zakon Bernardynów.
Była to pamiątka po św. Janie Kapistranie; jeszcze za jego pobytu w Krakowie zgłosiła się przeszło setka młodzieży, chcąc należeć do tego samego zakonu, co ten wielki sługa Boży. Popierał ten ruch kardynał Oleśnicki i Długosz był także wielkim przyjacielem Bernardynów, i sam król Kazimierz Jagiellończyk i księżna mazowiecka Anna, a przykład panujących był naśladowany przez wielmożów i bogate mieszczaństwo. U Bernardynów nie brakło szlachty, ale przewagę mieli zawsze mieszczanie. Pierwszy klasztor stanął zaraz pod samym Wawelem, a drugi w Warszawie w rok potem, w r. 1454; była zaś Warszawa małą jeszcze mieściną.
Zapał w powołaniach do nowego zakonu był taki powszechny, iż zwraca to uwagę, że kiedy bł. Stanisław Kazimierczyk obierał stan zakonny, nie do Bernardynów wstępował w r. 1456, lecz do Kanoników Regularnych w swym mieście Kazimierzu przy wspaniałym kościele Bożego Ciała. Co innego bł. Michał Gedroyć, ów książę litewski. Ten znacznie starszy, powziął postanowienie już przedtem. Poduczywszy się coś niecoś z książkowej nauki, lecz dla opóźnionych swych lat nie mogąc już podołać studiom potrzebnym w kapłaństwie, a służby Bożej się nie wyrzekając i nie odstępując od swego postanowienia, żeby życie przepędzić przy kościele, został braciszkiem. Doprawdy stanowił wzór wytrwałości i niezmienności w zbożnych postanowieniach, a wzór tym dokładniejszy, i tym mocniej przemawiający, że to był przecież książę! Został bratem zakrystianem w klasztorze tak zwanych Pokutników Świętego Augustyna przy kościele Świętego Marka w Krakowie.
Szymon z Lipnicy był wtedy jeszcze studentem, na bakalarstwo zdał dopiero w roku 1457. Liczył lat 37. Jakże późno! Widać z tego, ile musiał pokonywać przeciwności, nim się wyrwał z Lipnicy do Krakowa. Ledwie zdawszy ten pierwszy egzamin, wstąpił zaraz do nowicjatu u Bernardynów i w habicie otrzymał święcenia kapłańskie w r. 1460, jako mężczyzna już czterdziestoletni.
A bł. Jan z Dukli był ciągle jeszcze Franciszkaninem. Sprawował obowiązki gwardiana w Krośnie, następnie we Lwowie i w Poznaniu. Kiedy powtórnie przebywał we Lwowie, zakładano tam właśnie klasztor bernardyński, a on, chociaż taki już długoletni gwardian franciszkański, rzucił wtedy Franciszkanów i przeszedł do Bernardynów! W tym zakonie nie przyjmował już jednak żadnych urzędów; a przekroczył wówczas pięćdziesiątkę. Błogosławiony Szymon z Lipnicy był od niego młodszy o sześć lat. Poszedł wysoko w górę, bo w roku 1463 został kaznodzieją na Wawelu i królewskim spowiednikiem. Niedługo bawił w Tarnowie, dokąd powołano go na gwardiana, a w r. 1467 miewał znowu kazania w Krakowie. Błogosławiony Jan z Dukli nie opuszczał już Lwowa.
Kaznodziejstwo stało się specjalnością Bernardynów tak dalece, iż prześcignęli w tym Dominikanów. Wkraczali w ślady św. Kapistrana i nie brak też wiadomości o polskich Bernardynach, którzy musieli wygłaszać kazania nie w kościele, lecz przed kościołem. Każde bernardyńskie kazanie bywało jakby odpustowe i misyjne. Gdzie tylko znajdował się kościół bernardyński, zawsze bywał wypełniony po brzegi wiernymi, spragnionym posłyszeć kazanie. Bo też w każdym klasztorze bernardyńskim był "urząd" osobnego specjalnego kaznodziei, który zwolniony bywał od rozmaitych ciężarów reguły, żeby mógł tym swobodniej kształcić się i opracowywać swe kazania.
Przyciągały też wiernych pewne nowości w nabożeństwie u Bernardynów, nowości piękne i miłe, i podnoszące ducha. Zaprowadzili jasełka i żłobek; nie trzeba się rozwodzić, ile rzewnego nabożeństwa przybywało przez to ich kościołom! Ale co więcej, pociągnęli ludność bardziej do uczestniczenia w nabożeństwie odprawianym przy ołtarzu, przez to, że zaprowadzili śpiew wiernych. Dotychczas obecni w kościele ograniczeni byli do wołań: Kyrie elejson! i temu podobnych krótkich nabożnych okrzyków. Śpiewać pieśni nabożne można było tylko po łacinie, bo polskich jeszcze nie było, jeszcze ich nie ułożono. Tym zajęli się Bernardyni, i tym pozyskali sobie wielce ludność, gdziekolwiek się pojawili. Stanowi to zarazem wielką ich zasługę dla języka i literatury polskiej. Oni dopiero spełnili wszechstronnie życzenia synodu z roku 1285 o zachowanie i rozwój języka polskiego w służbie Bożej.
Z tych czasów dochowały się do dnia dzisiejszego pieśni wielkanocne "Chrystus zmartwychwstan jest" i druga "Przez Twoje święte zmartwychwstanie". Najdłuższy zaś poemat polski z XV w. liczy 400 wierszy i opisuje, jak śmierć zabiera z tego świata bez wyboru ludzi wszelkich stanów. Są to już zawiązki piśmiennictwa polskiego.
Tu na pierwszym miejscu stoi bł. Ładysław z Gielniowa. Była o nim mowa, jako o młodzieniaszku; dorósł do wieku męskiego podczas wojny trzynastoletniej. Uczęszczał na uniwersytet w Krakowie, ale do zakonu wstąpił dopiero w r. 1462 w Warszawie. On wprowadził do kościołów antyfonę "Jezus Nazareński, król żydowski". On układał pieśni i całą koronkę, która rozpowszechniła się wnet na Litwie i Rusi. Do koronki tej przywiązał papież Paweł V odpust zupełny. Nawet na kazaniach przemawiał nieraz wierszami. Jest to pierwszy poeta polski, którego można wskazać po nazwisku. Dobry jego przykład naśladowany był następnie przez wielu Bernardynów. Ustanawiając jasełka po swych kościołach, śpiewali przy tym pieśni, w czym początki słynnych z piękna kolęd polskich, które szybko przeszły do ludu wiejskiego.
Ale głównym zadaniem Bernardynów pozostawała zawsze misja wschodnia i dla tej przyczyny popierał ich Kazimierz Jagiellończyk. Zabrali się dzielnie do zwalczania schizmy. Propagowali oczywiście nie unię, lecz obrządek łaciński, bo ten tylko znali; nikt z nich nie znał "cyrylicy". Zaczęli od prawosławnych na ziemiach dawnych Lachów, w granicach samego królestwa polskiego. Słynął klasztor lwowski z bł. Janem z Dukli. Prawosławni sprzeciwiali się zakładaniu nowych klasztorów tej reguły. Trwało długo, nim założyć mogli klasztor w Przeworsku, a w Samborze powstał dopiero w r. 1474. Rozprzestrzenili się następnie na Wielkie Księstwo Litewskie, gdzie ciemnota pomiędzy ludem prawosławnym białoruskim była ogromna, a opieka religijna w wielu stronach kraju, całkiem nie istniała, do tego stopnia, iż często całe osady nie były nawet chrzczone. Toteż nie dziwmy się, że duchowni katoliccy chrzcili czasem ponownie schizmatyka, chcącego się nawrócić. Wielu teologów miało wątpliwości, czy ważna jest cała administracja sakramentów w ręku popów. Teologicznie było to mylne, bo prawosławie nie było i nie jest herezją, tylko schizmą. Bernardyni od początku dobrze tę sprawę rozumieli i nie odstępowali od swego, chociaż narażali się przez to duchowieństwu świeckiemu. Sprawa oparła się o Stolicę Apostolską i w roku 1481 otrzymali z Rzymu potwierdzenie, że schizmatykowi wystarcza uznać prymat papieski, a dawny jego chrzest jest najzupełniej ważny.
W misji białoruskiej odznaczył się najbardziej świątobliwy O. Marian z Jeziorka, również dawny student krakowski, który w uniwersytecie otrzymał stopień magistra. Układał także wiersze, a przy tym miał tę zdolność, że nawet zawilsze zagadnienia umiał uczynić przystępnymi i zrozumiałymi tym, którzy nie mieli sposobności nabyć większego wykształcenia książkowego. Pozostawił po sobie pisma popularne, które niestety nie dochowały się; byłby to skarb historii języka polskiego! Lgnęli do niego wielmożowie i lgnął lud pospolity. Nazywano go "arką testamentu" dla pewności, z jaką udzielał rad w kierowaniu dusz. I Litwini i Rusini wielbili go, jako wysłańca Bożego; a przecież wszyscy tamtejsi Rusini byli początkowo schizmatykami.