Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Kiedy św. Jadwiga śląska zamykała się w klasztorze swoim w Trzebnicy, uważała widocznie, że świat jest zepsuty już tak dalece, iż nie ma na nim miejsca dla cnotliwych. A zwłaszcza wielki świat. Mniemała, że na tym wielkim świecie nie da się należycie służyć Bogu, więc lepiej dla księżnych pozamykać się po klasztorach, skoro książęta sami nie mogą tego zrobić. Myliła się święta w ocenie współczesnej sobie doby. Właśnie kiełkowały nowe źdźbła bojaźni Bożej i nowe ziarna doskonalenia się; wschodziły nowe nasiona darów Ducha Świętego, które już nawet poczynały wieńczyć się kłosami. Nie wiedziała, że we Włoszech powstają nowe twierdze dla potęgi Kościoła, dwa nowe wielkie zakony Dominikanów i Franciszkanów. Niebawem pojawiły się w Polsce. Jeszcze ona sama, św. Jadwiga miała mieć pod koniec życia w swojej Trzebnicy spowiednika Franciszkanina. I to dziecię, maleńka królowa Salomea, także jeszcze będzie Franciszkanką.
Kiedy Leszek Biały obejmował rządy, było w Polsce klasztorów benedyktyńskich 17, kamedulskich tylko 2, ale cysterskich, chociaż to był zakon nowszy, już 11. Wszystkich klasztorów razem było 41. Przybyli zakonnicy jeszcze trzech reguł. Ciekawe jest powstanie tak zwanych kanoników regularnych. Kapłani przebywający przy jednym kościele wprowadzali życie wspólne, tworząc tak zwane zgromadzenia kanoniczne; wpisywali się do nich często kapłani świeccy, zgromadzeni przy katedrach i kolegiatach, i dlatego zwano ich kanonikami. Nie było wszakże przymusu; owszem, wielu biskupów było tego zdania, że lepiej, żeby członkowie grona katedralnego nie byli zakonnikami. Bywało więc i tak, i owak. Niektórzy pozostali przy wspólnocie dóbr i życiu zakonnym, i takich zaczęto nazywać kanonikami regularnymi. Z czasem utracili oni związek z kapitułami przy katedrach, ale nazwa kanoników została. Do Polski przybyli w r. 1108, najpierw do Wrocławia; do końca XII w. mieli u nas siedem klasztorów.
Zakonnicy ci byli najbogatsi ze wszystkich, toteż garnęło się do nich wielu takich, którym niekoniecznie chodziło o Bożą chwałę. Ześwieczczony zakon zreformował w r. 1121 św. Norbert, założywszy swój klasztor w Pré Montré we Francji. Stąd reguła zwie się norbertańską lub Premonstrantów. Ci dostarczali chętnie misjonarzy. Do Polski przybyli za Bolesława Krzywoustego i mieli pierwszy klasztor w Kaliszu; który jednak niedługo istniał. Za Kazimierza Sprawiedliwego było siedem norbertańskich klasztorów.
Możnowładca Jaksa z Miechowa, bawiąc na pielgrzymce w Palestynie, uczynił ślub, że wystawi w Polsce podobiznę świętego Grobu i założył fundację na odprawianie takich samych nabożeństw, jak przy grobie Zbawiciela. W ten sposób powstał w roku 1162 pierwszy klasztor Bożogrobców w Miechowie. Następny powstał dopiero znacznie później w r. 1214. Nie rozpowszechnili się nigdy i przez cały okres piastowski mieli tylko czternaście klasztorów.
Wszystkich razem klasztorów, dawnej benedyktyńskiej i tych nowych reguł, było w Polsce za Kazimierza Sprawiedliwego 41. Każdy klasztor składał się (jak i dziś) z księży i braciszków. Ale braciszkami zostawali często ludzie wysokiego rodu, pragnący poświęcić się pracy umysłowej, do której nie było sposobności gdzie indziej, jak tylko w klasztorze. W klasztorach zagranicznych było wśród braciszków wielu wybitnych uczonych, sławnych artystów, zwłaszcza malarzy i architektów.
Była więc już zakonów rozmaitość. Ale w ostatnich latach życia bł. Kadłubka powstały dwa nowe: Dominikanów i Franciszkanów, i szybko stanęły na czele społeczeństwa.
Więc znów nowe zakony? Skąd i od czego ciągle nowe? Pytanie takie słyszy się często, słyszano je również często w dawniejszych wiekach. Znakomitość narodu polskiego, ks. Piotr Skarga odpowiedział na to jeszcze w XVI wieku w te słowa:
"Jako gospodarz zawżdy śle na robotę, ale niejednakową i nie z jednymi naczyniami czeladkę: czasem posyła z pługami, czasem z siekierami, często z sierpami, a niekiedy z kosami; tak też póki byli biskupi, kapłani i pasterze świeccy pilni około siebie i zleconych dusz ludzkich, posyłał Pan Bóg szczerych pustelników, na wzór Jana Chrzciciela, ostrość żywota i milczenie a zatajenie miłujących... którzy tylko swego zbawienia pilnowali i ludziom samym przykładem do życia doskonałości drogę ukazywali. Lecz gdy na kapłanach i robotnikach kościelnych schodziło, z innym naczyniem posłał robotników Pan Bóg do winnicy swej, tj. z nauką i obcowaniem nieco towarzyskim z ludźmi... Taki był ten św. Dominik, i św. Franciszek..."
Słowa te pisane były w roku 1579, a wyjaśniają rzecz całą doskonale. Powstanie nowych nie uwłacza zresztą dawnym zakonom, które zazwyczaj trwają także nadal obok nowych. Rzadko kiedy zanika całkiem jakieś zgromadzenie zakonne. Tak np. był we Francji zakon pontifeksów, tj. budowniczych mostów, bo obok praktyk życia religijnego, tę mieli praktykę życia powszedniego; ale gdy świeccy wyuczyli się już od nich tej specjalności, oni stali się już niepotrzebni. Niegdyś Cystersi mieli przy swych klasztorach to, co dziś nazywamy folwarczkiem wzorowym i rolniczą stacją doświadczalną. Obecnie nie potrzebujemy do tego klasztorów, ale Cystersi zostali (chociaż w liczbie bardzo zmniejszonej), bo zajęli się czynnościami już parafialnymi.
Przez cały ciąg historii Kościoła powstają nieustannie wciąż coraz nowe zakony; a czy obecnie za dni naszych mało ich powstało i ciągle dalej powstaje? Niemal każde pokolenie wytworzy gdzieś jakiś zakon (czasem nawet kilka) według swej najpilniejszej potrzeby. Miejmy i to na uwadze, że jedność w rozmaitości stanowi cechę cywilizacji łacińskiej, tej cywilizacji, która jest córą Kościoła. Przeciwnie jest w cerkwi bizantyńskiej; tam od początku wciąż jeden tylko jest zakon bazyliański. Bo też tam nie zna ani kaznodziejstwa, ani misji wewnętrznych.
Te właśnie dwa zabiegi życia religijnego stanowiły specjalność Dominikanów i Franciszkanów. Dominikanie nazywają się "zakonem kaznodziejskim", bo św. Dominik pierwszy spostrzegł, że trzeba po kościołach koniecznie więcej kazań, niż bywało do jego czasów. A św. Franciszek z Asyżu pierwszy odkrył tę prawdę, że chcąc podnieść biedotę, trzeba iść samemu między nich. Zrobili się więc Franciszkanie najpierw specjalistami do misji wewnętrznych i potem dopiero niektóre z ich klasztorów poświęcały się także zewnętrznym; gdy Dominikanie wykształcili wysoko kaznodziejstwo, z samych powołań kaznodziejskich musiało się wytworzyć przez prostą konsekwencję powołanie misyjne.
Św. Franciszek z Asyżu urodził się w r. 1182 w północnych Włoszech w mieście Assisi (spolszczone na Asyż), ale wcale nie nazywał się Franciszkiem. Pochodził z zamożnej kupieckiej rodziny Bernardonów, a na imię było mu Jan. Załatwiał zrazu ojcowskie interesy. Ojciec wyręczał się młodym do podróży handlowych i wysyłał nieraz syna do Francji. Jan nauczył się po francusku i od tego obdarzono go w rodzinnym mieście przezwiskiem "Francuzika", po włosku Francesco. Przezwisko miało stać się nowym imieniem chrzestnym w całym świecie katolickim. Młody, obrotny, rzutki z Jana Franciszek, przebywszy ciężką chorobę, zmienił tryb życia, a oddał się przede wszystkim miłosierdziu pośród największych nędzarzy. Gdy mu rodzina odmówiła środków pieniężnych, począł żebrać... na żebraków. Od sąsiednich Benedyktynów uprosił sobie opuszczony i walący się kościółek N.M.P. Anielskiej pod Asyżem na górce zwanej Subano. Była to drobna część posiadłości benedyktyńskich, przez nich niemal zapomniana, i tak niewielka, że nazywano ją "cząsteczką", po włosku "portiuncula". Zamieszkał w nędznej chatce przy tym kościółku. Wkrótce miał koło siebie 23 uczniów i wybierali się wszyscy na wędrówki misyjne. Były z początku trudności z zatwierdzeniem reguły prawdziwie żebraczej i radzono nawet o tym na soborze laterańskim w r. 1215.
Poszedł Franciszek do Rzymu i tam spotkał się ze św. Dominikiem. Ten także przybył starać się o zatwierdzenie swojego zakonu, który również miał być zakonem żebrzącym.
Dominik był Hiszpanem, kanonikiem w Osma, bardzo poważnym uczonym. Jego biskup, wyjeżdżając raz do południowej Francji zabrał Dominika z sobą. Podróż ta rozstrzygnęła o dalszym jego życiu. Tam, w krainach południowej Francji, szerzyła się wielce niebezpieczna herezja Albigensów. Właściwie niewiele chrześcijaństwa zostało u tych sekciarzy, skoro poprzekręcali w niemożliwy sposób naukę o Sakramentach św. Nie uznawali stanu kapłańskiego i urządzili rewolucję społeczną, wywracając fundamenty społeczeństwa, zaczęli od wspólności majątków, a po kilku latach doprowadzili do wspólności... kobiet. Robili zatem ze społeczeństwa cywilizowanego jakąś dzicz. Łagodnością nie można było z nimi nic wskórać, misje nie pomagały, a w r. 1209 zamordowali legata papieskiego. Posiedli oni znaczną siłę zbrojną, gdy dał im się opętać i stanął na ich czele Rajmund, hrabia Tuluzy. Zawrzała więc orężem wojna religijna, bo katolicy musieli także porwać za broń, zmuszeni bronić swych żon i córek, rodzin swych i mienia. Trwały te walki aż do r. 1219.
Św. Dominik miał sposobność poznać Albigensów z bliska i powziął postanowienie, żeby założyć osobny zakon kaznodziejski, misyjny. Ponieważ zaś ci heretycy (jak zwykle heretycy) walczyli z Kościołem argumentem, że duchowieństwo nie powinno posiadać żadnych dóbr ziemskich, mieli też Dominikanie stać się zakonem żebraczym, zakonem wędrujących ciągle misjonarzy, utrzymujących się tylko z żebraniny.
Zupełnie tego samego chciał św. Franciszek, tylko że regułę obmyślił jeszcze surowszą; tak surową co do ubóstwa, iż zdaniem zwierzchności duchowej przerastała ludzkie możliwości. Dopiero w r. 1223 zatwierdziła Stolica apostolska regułę złagodzoną. Franciszkanie przebiegali Włochy, udawali się też między muzułmanów do północnej Afryki, podczas gdy Dominikanie zaczęli swą działalność od południowej Francji. Potem rozwinąć się miały te zakony odmiennie. Dominikanie zajęli się bardziej naukami, podnieśli wysoko studia teologiczne i filozoficzne. Oni wydali spośród siebie największego filozofa katolickiego, św. Tomasza z Akwinu (żył w latach 1225-1274). Franciszkanie także mieli swoich uczonych, ale najzaszczytniej zaznaczyli się w dziejach sztuki kościelnej. Słynni są po wszystkie wieki malarze franciszkańscy, słynni też ich architekci. Żebractwo bezpośrednie usunęła następnie Stolica apostolska z reguł obu zakonów.
Ważną też rzeczą jest wiedzieć, że św. Dominik odznaczał się szczególnym nabożeństwem względem Najświętszej Marii Panny, co następnie przeszło na cały jego zakon.
Do Polski przybyli Franciszkanie dopiero w r. 1237, ale klasztor dominikański mieliśmy w Krakowie już w r. 1223, a pierwszych Dominikanów, i to rodowitych Polaków, jeszcze o pięć lat wcześniej, w r. 1218. Dlatego wcześniej mogli się rozwinąć, że od razu zaczynało się od Polaków. Dominikanie byli pierwszym zakonem, który w Polsce był od początku polski. Wszystkie inne - i franciszkański także - składały się z początku z zakonników cudzoziemskich.
Św. Dominik nie musiał przysyłać do Polski swych uczniów, bo Polacy pierwsi sami do niego przyjechali. Zawdzięczamy to bł. Kadłubkowi, zwłaszcza jego stosunkom ze Śląskiem.
O dwanaście mil od klasztoru trzebnickiego znajdowało się gniazdo znakomitego rodu Odrowążów, mianowicie na pograniczu księstw opolskiego i wrocławskiego, na południe od Wrocławia, w Kamienicy; było to pod władzą Henryka Brodatego. Ród Odrowążów wyróżniał się zamiłowaniem do nauki, czego najlepszym dowodem, że trzech jego członków było kapłanami: Iwo, Czesław i Jacek. Znani byli biskupowi Kadłubkowi i cenieni przez niego. Czesława zrobił kanonikiem katedralnym krakowskim, Jacka polecił arcybiskupowi w Gnieźnie, dokąd też powołany został na archidiakona kapituły, Iwona zaś upatrzył sobie na swego następcę na biskupstwie krakowskim.
Według prawa kanonicznego trzeba na to osobnego pozwolenia papieskiego, żeby biskup mógł się zrzec swej diecezji. Zamierzając tedy usunąć się, powierzył tę sprawę Iwonowi, udającemu się do Rzymu. W r. 1217 skłonił bowiem wszystkich trzech, żeby pojechali do Włoch, przede wszystkim dla studiów w Bolonii. Oczywiście, że każdy podróżnik przybyły do Włoch, a zwłaszcza będąc kapłanem, jechał aż do Rzymu, bo jakżeż ominąć Rzym, gdy się już jest we Włoszech! Na papieskim dworze załatwiłby zatem Iwo rezygnację bł. Wincentego i prosiłby o pozwolenie, żeby mógł być jego następcą. W Bolonii zaś oprócz profesorów prawa kościelnego była jeszcze inna znakomitość, św. Dominik. I tak się stało, że Czesław i Jacek przywdziali tam habity dominikańskie. Polska otrzymała więc nowy zakon wprost od jego założyciela. Jeszcze jeden Polak składał ślubowanie zakonne św. Dominikowi wraz z Odrowążami. Przyłączył się do nich w drodze do Włoch kapłan polski imieniem Sadok, towarzysząc im stale; i ten także wracał do Polski jako Dominikanin. Ci trzej mieli powiększyć grono świętych patronów polskich.
Wszyscy uczniowie św. Dominika przejmowali się bezmierną czcią dla Matki Bożej, a klasztory dominikańskie stawały się ogniskami, w których obmyślano nowe nabożeństwa, specjalnie na cześć Najświętszej Marii Panny. Dodajmy tu pewien szczegół: św. Jacka przedstawia się od początku zawsze z posążkiem N.M.P., z którym nigdy się nie rozstawał. W Polsce takich posążków nie umiano jeszcze wyrabiać. Nabył go widocznie we Włoszech i wszędzie z sobą woził; umieszczał go w kościele czy w kaplicy, gdzie odprawiał nabożeństwa i ustawiał na swoim podróżnym ołtarzyku.
Zaczyna się więc historia Dominikanów w Polsce od razu od świętych Pańskich; od trzech nowych patronów, którzy razem powrócili do Polski w r. 1218. Na drogę powrotną pozyskano dwóch nowych towarzyszy: Niemca Hermana i Morawianina Henryka. Pracowali po drodze szukając, gdzie by zasadzić winnicę Pańską. Dowodem tego klasztor dominikański, założony przez nich w Styrii w mieście Frysaku (Freisach), tudzież żywa tradycja, dochowana o pobycie św. Jacka wśród Słoweńców, we Velesowem w dziekanacie kraińskim (Kranj) w prowincji Krainie.
Gdy wreszcie dotarli do Krakowa, bł. Wincenty Kadłubek rad był, że będzie mógł w ciszy klasztornej zająć się spisaniem swej historii polskiej i że daje Krakowowi nowego arcypasterza w osobie Iwona Odrowąża, męża niepospolitego. Rządził on diecezją w latach 1218-1229. O jego staraniach i zasługach świadczą dwie świątynie, zaliczone słusznie do najpiękniejszych w Polsce: kościół dominikański, którego budowę rozpoczęto w roku 1223, a w trzy lata potem kładziono fundamenty pod kościół N.M.P., zwany popularnie "Mariackim" i pod tym mianem słynący nie tylko na całą Polskę, ale też za granicą.
Ród Odrowążów miał wydać współcześnie jeszcze jeden kwiat do wieńca świętości nad Polską. W rok po powrocie odwiedzili św. Jacek i Czesław swą rodzinną Kamienicę śląską, a widząc tam nadzwyczajną gorliwość religijną u swej siostry stryjecznej Bronisławy namówili ją, by wstąpiła do klasztoru. Liczyła wówczas lat szesnaście. Dominikanki jeszcze nie istniały. Żeńskich zakonów było wówczas w Polsce tylko dwa rodzaje: według reguły pierwotnej cysterskiej lub norbertańskiej. Bardzo to jest znamienne, że bł. Bronisława nie wstępowała do Cystersek w Trzebnicy, chociaż to bliżej Kamienicy i chociaż tam jej własna księżna wrocławska przebywała od sześciu lat, a księżniczka była ksienią. Świadectwa współczesne zapisują wyraźnie, że sam św. Jacek doradził jej Norbertanki na Zwierzyńcu pod Krakowem (dziś nie pod, ale w Krakowie). Reguła ich bardzo surowa i są zupełnie odcięte od świata; nie o to więc chodziło, aby siostrze było tam lżej, łatwiej, niż w Trzebnicy. Chodziło widocznie o coś innego. Oto Kadłubek i ci trzej Odrowąże to szczyty, wierzchołki najwyższej ówczesnej inteligencji polskiej, to uczeni kształceni we Włoszech, to wielcy panowie, Europejczycy, znający dwór papieski, a na dwory książęce piastowskie patrzący krytycznie. Stopień ich wykształcenia, tudzież ich znajomość świata były bez porównania wyższe, niż np. u książęcej pary, wrocławskiej, niż na dworze wrocławskim, a tym bardziej w klasztorze w Trzebnicy, gdzie w najlepszej wierze, przez naiwność, poziom ten był jeszcze bardziej obniżony. Powracający od św. Dominika Odrowążowie cenili klasztor trzebnicki, ale każdy ma prawo wybrać sobie, jakimi sposobami woli chwalić Pana Boga. Katolicyzm ceniący jedność w rozmaitości podaje tych sposobów tyle! Nie wybrał więc św. Jacek Trzebnicy, bo nie odpowiadały mu tamtejsze zwyczaje i posłał siostrę do Norbertanek, gdzie surowość życia nie łączyła się z pewnymi nawykami, które go razić musiały.
Ponieważ stryjeczny brat bł. Bronisławy, Iwo Odrowąż, jako biskup krakowski stale przebywał w pobliżu, nietrudno się domyśleć, że był on stałym jej kierownikiem duchownym, i całego klasztoru w ogóle. Natomiast odwiedziny św. Jacka lub Czesława mogły się zdarzać bardzo rzadko.
Trzej święci polscy Dominikanie rozjechali się od samego początku, ażeby szerzyć nową regułę zakonną i zakładać klasztory po całej Polsce i w krajach ościennych. Podzielili się tą pracą w ten sposób, że św. Sadok udał się na południe, na Węgry, bł. Czesław na zachód, od Śląska zaczynając i stamtąd dojeżdżając na Morawy i do Czech, św. Jacek zaś wziął na siebie strony północne i ruski wschód. Na wschodzie była schizma, na północy pogaństwo prusackie, na południu w pogaństwie pogrążona jeszcze była część Węgier, mianowicie koczownicy Kumanowie.
Nazwa Kumanów pochodzi od Kumy, bardzo ciekawej rzeki, która ma źródła we na północnych stokach wysokich gór Kaukaskich; płynie w kierunku północno-wschodnim przez okręg rosyjskiego miasta Stawropola, a dalej przepływa przez szereg jezior; niektóre z nich sama wytwarza zastojem powolnego biegu i od jeziora do jeziora zbliża się ku Morzu Kaspijskiemu, zanikając, ginąc w piaskach, jakimi pokryte tam są coraz rozleglejsze pustynne krainy. Ledwie tylko podczas wiosennych roztopów starczy Kumie wód na tyle, żeby mogła dopłynąć do morza, znajdując tam ujście dla siebie. Przepływa Kuma na przemian już to przez pustynię, już to przez stepy. Koczował tam od wieków lud na pół dziki, żyjący, z trzód, jakie wypasał w nieustannej wędrówce, a w latach suszy dopomagając sobie łupieskimi wyprawami na sąsiadów. Zwłaszcza dobijali się do granic cesarstwa bizantyńskiego. Piachy lotne zamieniały coraz więcej przestrzeni w pustynię, rzeka Kuma coraz mniej zraszała i nawadniała stepy; stepów więc ubywało, trzody ginęły, głód zaglądał w oczy. Niektóre plemiona najmowały się na służbę wojskową cesarzom bizantyńskim i to wyprowadziło Kumanów w świat. Wodzowie bizantyńscy wysyłali ich coraz dalej, a często oni sami robili wyprawy na własną rękę, poszukując nowych stepów.
I znaleźli je w trzech stronach. Największe, zajęte przez Pieczyngów, niedaleko od Kijowa po morze Czarne i tych Pieczyngów wyparli. Nazywano ich tam Połowcami. Druga część zajęła nad dolnym Dunajem krainę zwaną Dobrudżą; a trzecia, pędząc w górę Dunaju, trafiła na Węgry, odkrywając tam wspaniałe stepy nad rzekami Cisą i Dunajem. Po raz pierwszy zjawili się na nizinie węgierskiej w r. 1070, powtórnie w r. 1089. Królowie węgierscy wyrzucali ich, zadawali im ciężkie klęski; cofali się więc do pobratymców na Dobrudżę. Pozostawało jednak w ręku królów węgierskich mnóstwo jeńców kumańskich, nazbierało się ich kilkanaście tysięcy, wyznaczono im krainę zwaną Jazygią. Żądano od nich, żeby przyjęli chrześcijaństwo, co oni zrobili jednak tylko formalnie, a w rzeczywistości pozostali poganami. Misje zbierały nieraz obfite owoce, ale większość pozostawała pogańska. Dość powiedzieć, że całkowicie zapanowało między nimi chrześcijaństwo aż dopiero około r. 1350.
Kumanowie, czyli Połowcy, byli postrachem sąsiadów, jako łupieżcy groźni i barbarzyńscy, zamiłowani w mordach, choćby nawet bezcelowych. Do postrachu, jaki rozsiewali około siebie, dołączał się przesąd, jakoby byli jakimś wcieleniem szatanów. Odrazę budził sam ich wygląd, bo byli bardzo szpetni, a przy tym jakby łysi od samej młodości. Strzygli sobie bowiem włosy do samej skóry, co raziło nieprzyjemnie czy to Rusinów, czy to Madziarów zapuszczających bujne czupryny.
Z tymi Kumanami spotkał się św. Sadok. Uczony Dominikanin uważał, że nawracanie będzie ułatwione, jeżeli będzie się łączyło z cywilizowaniem. Zainteresował się życiem tej dziczy, a także ich językiem. Należało poznać go dokładnie, ażeby przetłumaczyć na ich język pacierz i zasadnicze wywody katechizmowe. Robione próby należało dla pamięci spisywać, mozoląc się, jak to wypisać abecadłem łacińskim. Były to bądź co bądź próby, pierwsze kroki, jakby język połowiecki (czyli kumański) zrobić piśmiennym. A z tego wszystkiego wniosek, że ten polski misjonarz trafił na właściwą metodę misyjną i wyprzedził w tym o długie wieki wszystkich innych! Dzisiaj wszystkie misje całego świata trzymają się tej właśnie metody, nie wiedząc, że używał jej św. Sadok już w pierwszej połowie wieku XIII.
Tam na kumańskiej misji spotkał się z nie znanym sobie dotychczas zakonem zgoła innego rodzaju. A było to jedno z najciekawszych spotkań historycznych! Zanim to wyjaśnimy, poznajmy jeszcze podróże dwóch innych świętych z tej świętej polskiej trójki dominikańskiej.
Drugi z naszych świętych Dominikanów, Czesław, obrał sobie Wrocław, jako ośrodek swego działania. Stąd odbywał podróże do Moraw i Czech aż do samej Pragi. Przewodnikiem na ziemiach czeskich pobratymców był mu ów Henryk Morawczyk, z którym razem wracał z Rzymu. Następnie udał się na Pomorze. Stałym jednakże miejscem pobytu Czesława Odrowąża stał się Wrocław. Tam osiadł najpierw przy kościele św. Marcina, a od r. 1226 przy kościele św. Wojciecha, zakładając klasztor dominikański.
Trzeci, najważniejszy z trójki tych świętych, św. Jacek, jest największą polską postacią historyczną wieku XIII i jednym z najwybitniejszych mężów ówczesnej Europy; jest też w całej Europie znany, i wszędzie czczony. Jest to drugi po św. Wojciechu polityczny święty polski.
Gdy się czyta stare opracowania jego życia, aż wierzyć się nie chce, co mu przypisywano: że misjonarskie jego podróże, sięgając na północy do Szwecji, na wschodzie, sięgnęły nie tylko do Krymu i nad Bosfor, lecz do Azji Środkowej i do Indii, a nawet do Chin! Słowem, byłby to i drugi św. Wojciech i polski poprzednik św. Franciszka Ksawerego.
Najpierw porywał dusze swymi kazaniami w katedrze na Wawelu. Bawił właśnie w Polsce legat papieski, którego bratanka pozyskał św. Jacek do zakonu. W r. 1223 gotowe już było pierwsze grono dominikańskie, w którego dochowało się nam pięć imion: Gerard, Godyn, Benedykt, Florian, Klimek. Osiedli przy kościele św. Trójcy, który już na zawsze pozostał dominikańskim.
Sprzyjał im wielce Leszek Biały, sprzyjała bł. Grzymisława. Spieszno im było mieć nowy zakon w swoim rodowym Sandomierzu. Jakoż wystawiono im tam klasztor w r. 1226. Widocznie odzywały się w Polsce coraz częściej powołania zakonne do reguły św. Dominika.
Bł. Grzymisława była, jak wiemy, Rusinką, ale katoliczką; tym bardziej przeto leżały jej na sercu misje ruskie. Nawrócić Ruś ze schizmy? Do tego hasła przylgnął też św. Jacek. Postanowiono zaś pozostawić ludności obrządek grecko-słowiański i wszystkie porządki cerkiewne, usuwając tylko lub poprawiając to, co stanowiło schizmę lub z niej wynikało. Jest zatem św. Jacek twórcą kierunku unickiego, tj. unii kościelnej Rusi z Rzymem, unii nie tykającej obrządku. Przy zawiązkach tego ruchu stoi też bł. Grzymisława.
Ruszył tedy św. Jacek do Kijowa, biorąc sobie za towarzyszy Godyna, Benedykta i Floriana. Przebywał nad Dnieprem w latach 1224-1227. Mówiliśmy już o tym, jak nie brakło na Rusi wpływów katolickich; a przy tym w Kijowie, mieście bardzo handlowym, była zawsze kolonia kupców z Zachodu, katolików (Polaków, Czechów, Niemców i innych). Miał więc na kim oprzeć się nasz święty i tam na miejscu pozyskiwał nowych współpracowników. Dzięki temu rozszerzał coraz bardziej zakres swej pracy i udał się między Połowców. Równocześnie więc nawracali Połowców, czyli Kumanów, św. Sadok nad rzeką Cisą, i św. Jacek nad Dnieprem.
Kiedy opuszczał Kijów, stał tam już klasztor dominikański przy kościele N.M.P., niegdyś benedyktyński z czasów Bolesława Wielkiego. Pozostawiał w Kijowie Godyna na stanowisku przeora, a potem objął tę godność Marcin, nowy Dominikanin, sprowadzony z Sandomierza.
Sam zaś św. Jacek nigdy nie przyjmował nigdzie urzędu przeora; a kiedy w r. 1227 urządzono już osobną prowincję polską dla Dominikanów, kazał być prowincjałem Gerardowi. Sam nie chciał być krępowany koniecznością pobytu na jednym miejscu, zawsze ruchliwy, wciąż w rozjazdach i pełen planów misjonarskich, zajęty nieustannie zadawaniem sobie pytania; gdzie jeszcze założyć klasztor.
Zamiary jego zwróciły się teraz ku północy. Chciał zobaczyć dzieła bł. Czesława. Jakoż pracowali już Dominikanie aż na szczecińskim Pomorzu w Kamieniu, w siedzibie biskupstwa. W r. 1227 sam św. Jacek przybywa do Gdańska zakłada klasztor robiąc tam przeorem Benedykta. A tuż za Gdańskiem Prusacy! Jakżeż nie pomyśleć o misji pruskiej?