Feliks Koneczny - "Święci w dziejach Narodu Polskiego" |
Kazimierz Sprawiedliwy nie upatrywał w prawie kanonicznym jakiegoś niebezpieczeństwa dla państwa i dynastii; zgadzał się, żeby Kościół rządził się swoim własnym prawem. Była ta sprawa nadzwyczajnie ważna nie tylko dla Kościoła. Skoro by Kościół nie był zawisły od książęcego widzimisię, skoro mógłby się powoływać na swoje prawo - byłby zarazem dany przykład świeckim, że i oni swoje prawo mieć mogą. Wytwarzała się z tego świadomość, iżby każdy stan miał swoje prawo i według niego się urządzał. Władza państwowa (król czy książę) przestrzegałaby tylko, żeby żaden stan nie robił nic takiego, co by było szkodliwe dla całości państwa; nadto zaś miałaby władza naczelna obowiązek wkraczać w razie sporów między stanami i w ogóle pilnować, żeby między nimi panowała harmonia, i współpraca dla powszechnego dobra państwa, i całego społeczeństwa. Tak urządzał się właśnie cały europejski Zachód, a wszędzie początkiem tego były starania Kościoła o uznanie prawa własnego, kanonicznego, bo za tym przykładem szli inni: wielmoże, szlachta i mieszczaństwo.
Dążenia do samorządu stanowego stanowiły cechę cywilizacji łacińskiej. W Bizancjum niczego takiego nie było, bo tam każdy robił co chciał, kto miał siłę wojskową w swym ręku; na prowincji panem nieograniczonym wszystkich i wszystkiego był lada urzędniczyna.
W Niemczech, jak wiemy, ścierały się obie te cywilizacje we wszystkim. Samorządy stanów wytwarzały się wprawdzie, ale wśród tak zaciętych walk z naczelną władzą państwową, iż skutkiem tego przyzwyczajono się upatrywać wroga we władzy cesarskiej i nie spoczęto, aż ją doszczętnie unicestwiono - jak niebawem zobaczymy. Tego Polska szczęśliwie uniknęła, dzięki rozumowi Kazimierza Sprawiedliwego.
Sprawą samorządu kościelnego zajęto się energicznie.
Przez trzy lata trwały narady i porozumiewania się, zanim biskupi obmyślili, czego wymagać dla Kościoła w Polsce i jakie w tym celu mają być wydane ustawy. Gdy już była powszechna pomiędzy duchowieństwem zgoda, zwołał arcybiskup Zdzisław synod kościelnej prowincji polskiej do Łęczycy w r. 1180, wzywając nań wszystkich biskupów, członków kapituł, delegatów duchowieństwa parafialnego i przełożonych klasztorów.
Tu wszyscy jeszcze raz obradowali nad tym, żeby wnioskom swoim nadać ostateczną formę, taką jaką książę miał zatwierdzić. Główne uchwały synodu, dotyczące stosunku Kościoła do państwa, orzekały co następuje:
Kościół może posiadać w Polsce swój własny majątek, może przyjmować fundacje od księcia i osób prywatnych, a dobra te przechodzą z biskupa na biskupa, z plebana na plebana, z opata na opata, wieczyście przywiązane do kościoła, czy klasztoru. Następca w godności duchowej jest tych majątków dziedzicem. Nigdy więc nie można powiedzieć o dobrach duchownych po śmierci duchownego dostojnika, że one nie mają dziedzica i dlatego mają wrócić do dziedziców fundatora albo do księcia. Nie wolno też księciu zagarniać ruchomego majątku, pozostałego po biskupie, lecz należy i taki majątek przekazać nowemu biskupowi.
Majątek kościelny nie podlegał książęcemu prawu; znaczyło to, że urzędnik książęcy nie miał tam nic do rozkazywania, a ludność wolna była od przymusowych świadczeń na rzecz grodów. W tym tkwi tajemnica, dlaczego ludność tak chętnie garnęła się "pod pastorał".
Na pozór rzecz dotyczyła tylko duchowieństwa, ale w praktyce ulgi te przechodziły na maluczkich. Prawo wymagało żeby np. wysłannikowi książęcemu dostarczyć podwody i żywności aż do najbliższej stacji na jego drodze. Gońcy tacy byli ustawicznie rozsyłani. na wszystkie strony do kasztelanii i od kasztelanii na dwór książęcy, a żywienie ich i dostarczanie koni, i wozów było niemałym ciężarem, który skrupiał się najbardziej na ludności mniej zamożnej. Taki goniec był w drodze wielkim panem i pod pozorem służby rozkazywał, komu chciał. Zależało to zupełnie od jego dobrej woli, czy poprzestanie na tym, czego mu naprawdę potrzeba, czy też wyciśnie, co się tylko da. Gońcy Mieszka Starego dopuszczali się ciągłych nadużyć, a kontrola była niemożliwa. Mógł wpaść do chaty biednego rolnika i splądrować ją pod pozorem, że potrzebuje żywności, mógł zabić owce na pokarm, kazać sobie upolować zwierzynę, dostarczyć na kilka mil koni, po które trzeba było iść potem pieszo, żeby je odebrać na następnej stacji. Według uchwał synodu łęczyckiego przynajmniej w kościelnych dobrach, najuboższy człowiek mógł się odezwać: Nie masz prawa! Jeżeli chcesz, zapłać i poproś, żebym ci sprzedał! Nabycie prawa wobec księcia było czymś tak wielkim, że uboższa ludność aniby śmiała o tym zamarzyć. To było zdobyczą Kościoła i jego darem dla podwładnej mu ludności, a darem nie tylko materialnym, lecz i moralnym, bo nic tak nie podnosi osobistej godności człowieka, jak świadomość, że się ma prawo, że się nie jest niewolnikiem i igraszką zachcianek silniejszego. Doprowadzenie tych spraw do porządku w dobrach kościelnych wpłynęło też na innych; w całym kraju zaczęto myśleć o tym, jakby powinności państwowe urządzić w ten sposób, żeby nie były ciężkim brzemieniem i dały się pogodzić z dobrobytem ludności i jej interesami. Jakoż osiągnięto to potem, a Kościół pozyskał sobie wielką zasługę cywilizacyjną, że od niego wyszły te starania.
Jeden tylko wyjątek dopuszczał synod łęczycki, a mianowicie, gdyby nieprzyjaciel wkraczał do kraju, wówczas należały się gońcom podwody także w duchownych dobrach.
Uchwały synodu łęczyckiego zapadły przy udziale ośmiu biskupów polskich. Arcybiskup gnieźnieński i biskupi: krakowski, wrocławski, poznański, kujawski, płocki, kamiński, lubuski domagali się jednomyślnie uznania tych ustaw przez książąt. Diecezje ich obejmowały wszystkie dzielnice książęce. Książąt było wielu, metropolita zawsze jeden, a wszystkie księstwa spojone były w jedną całość w jednolitej kościelnej prowincji polskiej. Duchowieństwo całej Polski solidarnie wystąpiło ze swymi żądaniami i groziło klątwą każdemu, kto się do nich nie zastosuje. Uchwały synodu przesłano do potwierdzenia Ojcu Świętemu. Zatwierdził je papież. Zatwierdził również groźbą klątwy, dopisaną na końcu. Odtąd duchowieństwo miało prawo rzucić klątwę na księcia, który by uchwał łęczyckich nie przestrzegał.
Kazimierz Sprawiedliwy rozumiał, że wola panującego nie może wystarczyć za całe prawodawstwo. On sam przyjął łęczyckie uchwały jeszcze tego samego roku 1180; wszak wiedział, że się to przygotowuje i z góry się z tym zgadzał. Nie wszyscy jednak książęta podzielali to zapatrywanie i minęło jeszcze sporo czasu, odbyła się jeszcze niejedna walka, zanim uchwały łęczyckiego synodu uznane były przez wszystkich Piastów.
Całe duchowieństwo świeckie i zakonne poruszone było przez kilka lat przygotowaniami do synodu, a następnie obradami i dalszymi losami jego uchwał. Z ogromnym też zaciekawieniem śledziła to wszystko młodzież duchowna, klerycy i studenci wszystkich szkół, a nie było wówczas studentów innych, jak tylko przyszli kandydaci do stanu duchownego. Ile między tą młodzieżą było po szkołach rozmów, dysput, wymiany zdań!
Celował pomiędzy tą młodzieżą pewien student, który następnie pełnił wysoką godność biskupa krakowskiego i był pierwszym Polakiem, który napisał książkę; lecz co więcej, za życie wielce świątobliwe i wielce pożyteczne miał być wyniesiony na ołtarz. Tym nowym patronem Polski stawał się Wincenty z rodu Różyców z przydomkiem Kadłubek, urodzony w r. 1160 we wsi rodowej Karbów pod Stobnicą w Sandomierskiem. Kiedy odbywał się synod łęczycki, liczył lat 20, miał więc już swoje zdanie. Był gorliwym wielbicielem prawa kanonicznego i marzył o tym, żeby mógł go się uczyć i specjalnie temu przedmiotowi się poświęcić. Pragnął w tym celu wyjechać za granicę dla dalszych studiów. Ukończył właśnie szkołę przy katedrze biskupiej w Krakowie. Przejdźmy wraz z nim te niezwykle interesujące lata szkolne! Czyż nie warto wiedzieć, jak uczył się Wicuś Kadłubek i setki jego kolegów w Polsce, a tysiące w Europie?
Książka była rzeczą kosztowną, gdyż była ręcznej roboty. Skoro każdy egzemplarz książki trzeba było osobno przepisywać, wymagało to sporo czasu; tym więcej, że nawet materiał do pisania nie bardzo był dogodny: Pisało się na skórach jagnięcych, umyślnie specjalnie w tym celu garbowanych i przyrządzanych, a zwanych pergaminem. Pisało się farbami, które należało mocno rozcierać, a piórem była trzcinka temperowana. Każdą literę trzeba było rysować osobno, jeżeli pismo miało być wyraźne. Za tyle straconego czasu i tyle trudu trzeba było porządnie zapłacić zawodowym przepisywaczom, więc niektóre klasztory same tym się trudniły, ażeby uniknąć nadmiernych kosztów. Nieraz cena książki była większa, niż całego porządnego gospodarstwa; droższe księgi przywiązywano nawet łańcuchami do pulpitów, jako skarby. Pożyczenie książki uchodziło za wyjątkowo cenną przysługę, a kto by chciał posiadać książkę na własność, musiałby poszukać przepisywacza i zamówić u niego albo też samemu zabrać się do przepisywania.
W szkołach ówczesnych sam tylko nauczyciel posiadał książkę, a uczniowie musieli się jak najwięcej uczyć na pamięć, żeby książkę mieć w głowie. Dzisiejsza młodzież nie może nawet mieć pojęcia o tym, jakiej pilności, wytrwałości i cierpliwości wymagały ówczesne szkoły. Najpierw uczono się na pamięć jakiegoś ustępu, a potem dopiero nauczyciel rzecz tłumaczył i wyjaśniał. W okresie polskich dzielnic książęcych zakładało się już szkoły przy każdej znaczniejszej parafii, a wyższe szkoły przy kościołach katedralnych, tj. biskupich. W takiej wyższej szkole uczono najpierw gramatyki łacińskiej, rozmówek w tym języku i ćwiczeń pisemnych; albowiem żadnej nauki być nie mogło, dopóki uczeń nie przyswoił sobie łaciny, bo dopiero w tym języku odbywała się właściwa nauka. Nauczano po łacinie, i uczono się po łacinie. Na tych wstępnych ćwiczeniach łacińskich schodziły pierwsze trzy lata. Dopiero gdy uczeń umiał wyrażać się po łacinie płynnie mową i pismem, poczynała się prawdziwa nauka.
Zaczynała się od rachunków (arytmetyka), po czym następowała nauka obliczania kalendarza, wcale niełatwa sztuka obliczania Wielkiejnocy i wszystkich zależnych od niej świąt ruchomych, wreszcie nauka o układaniu nut i melodii, czyli tak zwana teoria muzyki, do czego rachunek jest niezbędny. Śpiewu kościelnego uczono praktycznie, ćwicząc chłopców od samego początku w śpiewaniu na nabożeństwach. Każdy ksiądz musiał się znać na muzyce, gdyż zależało na tym, żeby ją wprowadzać do nabożeństw. Uczono potem trochę geografii, żeby kleryk wiedział, gdzie leży Rzym i jakie są państwa chrześcijańskie; uczono też trochę historii naturalnej, tj. nauki o zwierzętach, roślinach i minerałach; uczono nieco geometrii, a w końcu nieco astronomii, o ile się na niej wówczas znano.
Nauczano także rzeczy potrzebnych do życia praktycznego, a więc pisania listów, układania protokółów, dokumentów; uczono więc potrzebnych do tego wiadomości praktycznych, przede wszystkim zaś prawa kościelnego, dobrze już uporządkowanego i ujętego w system, gdy tymczasem prawodawstwu świeckiemu, państwowemu, daleko jeszcze było do tego.
Na tę wyższą część nauki przeznaczano dla uczniów najzdolniejszych cztery lata. Razem więc było klas siedem. Potem dopiero mógł uczeń zdolniejszy uczyć się przez dwa lata filozofii i dopiero po tych studiach zaczął się uczyć szczegółowo teologii, prawa kościelnego, czyli kanonicznego, lub medycyny na uniwersytecie. W Polsce go jeszcze nie było; ten i ów, gdy znalazł po temu środki, jeździł do Francji lub Włoch na te wyższe studia.
Trzeba mieć na uwadze, że w owych czasach wstępował chłopiec do szkoły w wieku znacznie starszym. Nauczanie było bez porównania trudniejsze, niż dzisiaj, wymagało przeto rozumu bardziej rozwiniętego. A przy tym rodzicom nie było spieszno ze szkołami, a chłopcu tym mniej. Nie istniała jeszcze późniejsza ciasnota życia miejskiego; nawet mieszczanie posiadali role za murami miasta, a w mieście nie było domu bez ogrodu. W takich czasach ława szkolna wydawała się jakby więzieniem! Szli do szkoły tylko chłopcy tacy, którzy sami tego pragnęli i długo się o to dopraszali, zanim im pozwolono. Zazwyczaj wstępowali do szkół chłopcy 12 i 13 letni.
Skończywszy więc po siedmiu latach szkołę katedralną, miał Wincenty już lat 20 i teraz dopiero, około r. 1180, musiał się przygotowywać jeszcze osobno do święceń kapłańskich. Zajęło to trzy lub cztery lata. Święceń udzielił mu biskup Gedko, ten sam, który wygnał Mieszka Starego z Krakowa. On też zapewne wysłał młodego kapłana za granicę.
Ale do tego czasu miał Wincenty napatrzeć się wielu rzeczom w Polsce. Największe zapewne wrażenie wywarło na nim sprowadzenie do Polski aż z Rzymu kości św. męczennika Floriana. Było to wydarzenie nadzwyczajne, przejmujące umysły współczesnych może jeszcze silniej, niż synod łęczycki. A wyniknęło to z następujących okoliczności.
Ponieważ Kazimierz Sprawiedliwy panował w Małopolsce, a Mieszko Stary w Wielkopolsce, walka ich stawała się często jakby walką dwóch głównych dzielnic Polski. Wytwarzała się mimo woli pewna niechęć, która miała się objawiać w sposób bardzo szczególny. Prowincje te nie były jeszcze zlane z sobą, a podział Polski na księstwa i odrębność państwowa dzielnic pogłębiały jeszcze bardziej różnice. Nie zbliżały się te dzielnice w tym czasie ku sobie, lecz oddalały. Były prowincjonalne ambicje i tu i tam, a z tego rodziła się z czasem swoista zazdrość.
Gniezno miało prymasa, Kraków tylko biskupa, ale Kraków był stolicą całego państwa, siedzibą wielkich książąt, a Poznań pamiętał, że dawniej tam była stolica. Ale za to Wielkopolska miała grób św. Wojciecha w Gnieźnie, a Kraków żadnej relikwii! Na tym cierpiała krakowska ambicja najbardziej. Wytykano szyderczo Małopolsce i Krakowowi, że nawet patrona swojego nie mają! Czczono w Krakowie św. Stanisława biskupa, ale były to tylko prywatne modły, bo kanonizowany jeszcze nie był. Proces kanonizacji wymaga zawsze sporo trudów i starań, badań, i ciągłych podróży do Rzymu, i z Rzymu, komisji (żeby sprawdzić cudy) i rozlicznych pism. Wymaga to dużo kosztów i sporo czasu teraz jeszcze, a cóż dopiero wówczas, kiedy trzeba było całego miesiąca, żeby przejechać przestrzeń, na którą nam obecnie wystarcza jeden dzień podróży. A więc o kanonizację św. Stanisława rozpoczyna się starania, ale teraz rzecz pilna, trzeba prędko, jak najprędzej Krakowowi jakiegoś świętego patrona! Znaczyło to w praktyce, że trzeba sprowadzić do Krakowa, do katedry na Wawelu relikwie jakiegoś świętego. Ale skąd? Czy ktoś je da? Czy można było choć przypuścić, żeby gdzieś za granicą jakaś diecezja pozbywała się świętej relikwii swego patrona dlatego, żeby je posłać do Krakowa?! Nie! Tak drogocennego skarbu nikt nie da, nikt zresztą nie ma go za dużo!
Chyba Rzym? Tam relikwii mnóstwo, a przy tym Rzym jest ponad diecezjami, państwami, narodami, opiekując się wszystkimi jednakowo. Pojechało więc uroczyste poselstwo od Wielkiego księcia Kazimierza do papieża Lucjusza III (1181-1185). Prośba została wysłuchana i w r. 1183 przewieziono z Rzymu do Krakowa kości św. Floriana męczennika. Łatwo to dziś powiedzieć: przewieziono! Dzisiaj wysłano by osobny pociąg, urządzono by na kaplicę specjalny wagon z relikwiami, a orszak kilkunastu osób, dostojników i służby, znalazłby dla siebie jak najwygodniejsze pomieszczenie. Ale wtedy w r. 1183? Osób towarzyszących musiało być nie kilkanaście, lecz kilkadziesiąt - i na przeszło stu noclegach pomieszczenie dla nich stosowne. W iluż kościołach stały po drodze święte szczątki! Jakie trzeba było obmyśleć i sporządzać wozy na rzeczy, inne w górach, inne na równinach, a ileż razy należało sporządzać nosze tam, gdzie wóz nie mógł dojechać! Jechało się czasem drogami, częściej jednak bezdrożami, a zawsze tylko konno! A z relikwiami nie można było pędzić; trzeba było jechać wolno, tak z ostrożności, jak też z należytej powagi. Należało też wysłać przodem służbę, która by przygotowała noclegi, uprzedzając na kilka dni przedtem miejsca, przez które miał orszak cały przejeżdżać. Wiedziała więc o tym z góry cała ludność okoliczna. Zgromadzano się, zjeżdżano, przygotowywano gościnę na probostwach i po ratuszach, a w kościołach nabożeństwa. Słowem od Rzymu aż do Krakowa ciągły wielki ruch i nabożeństwa uroczyste dzień w dzień. Miał sporo roboty i niemało kłopotów biskup z Murino we Włoszech, który przewodził tej podróży z polecenia papieskiego.
Tak dojechano do Krakowa. Na dobrą milę przed miastem oczekiwał świętego patrona wielki książę z biskupem krakowskim, z licznym orszakiem dostojników duchownych i świeckich, z rycerstwem i z całym duchowieństwem Krakowa i rozległej okolicy; a ilu przyjechało umyślnie z daleka, ażeby zobaczyć taką uroczystość, jedyną, która się już nie powtórzy nigdy! Garnęła się też cała ludność okoliczna, a bliżej miasta wyległo całe mieszczaństwo. Im bliżej Wawelu, tym bardziej powiększał się ten tłum, bez wątpienia wielotysięczny.
Relikwie spoczęły na Wawelu w przygotowanym już grobowcu. Nie poprzestając na tym, wystawił wielki książę patronowi swego państwa osobny nowy kościół, istniejący dotychczas wspaniały kościół św. Floriana w północnej części Krakowa - na Kleparzu - i w tym kościele umieszczono ramię z ciała św. męczennika.
Męczennikiem bowiem był ten święty. Był to oficer wojsk rzymskich za czasów cesarza Dioklecjana, który zarządził prześladowanie chrześcijan, a panował w latach 284-305 po Chrystusie. W prowincji Noricum (dzisiejsze państwo austriackie) w mieście w warownym Laureacum nad Dunajem (ruiny w Lorch) pojmano wówczas czterdziestu żołnierzy chrześcijan, chcąc ich zmusić więzieniem i rozmaitymi udręczeniami, żeby złożyli ofiarę bożkom pogańskim. Przełożony ich, oficer Florianus, bawił wówczas poza garnizonem dość daleko w innym mieście, lecz dowiedziawszy się, co się stało z jego podkomendnymi, natychmiast wraca do Laureacum. Na moście przed miastem spotyka patrol, pyta więc, dokąd i po co się udają. Ci meldują mu, jako swemu oficerowi, że z rozkazu władzy przeszukują miasto i okolice, czy nie ma jeszcze gdzie chrześcijan. A wtedy Florianus powiada im: Nie trzeba wam daleko chodzić i długo szukać, oto mnie macie, jam jest chrześcijanin. Więc zaprowadzili go do cesarskiego urzędu, w którym poddawany kilkakrotnie mękom, Chrystusa śmiało wyznawał; wreszcie kazano go utopić w rzece. Woda ciało jego na brzeg odrzuciła, tam zajęli się nim nie wypatrzeni jeszcze przez władzę współwyznawcy i tymczasowo pogrzebali w okolicy, w miejscu odludnym. Potem, gdy prześladowanie ustało i załoga Laureacum odkomenderowana była do Rzymu, żołnierze chrześcijańscy (których jeszcze przybyło po prześladowaniach) zabrali ciało męczennika z sobą do wiecznego miasta. Tam z należną czcią wyprawiono pogrzeb, a niebawem wyniesiono na ołtarze męczeńskie szczątki.
Cześć tego świętego rozszerzyła się niebawem na całą Polskę, dotarła nawet później do naszych wschodnich prowincji. Nie wiadomo, jak to się stało, że poczęto wzywać jego wstawiennictwa szczególnie w razie pożaru. Ale nie jest to tylko polskim zwyczajem, bo również w Austrii i w południowych katolickich Niemczech uważa go się za patrona gaszącego pożary.
Przynajmniej tym razem niechęci dzielnicowe wyszły na dobre, bo nowym patronem wzbogaciła się cała Polska.
Patrzył na to Wincenty Kadłubek własnymi oczyma; należał do najbliższego orszaku biskupa, a zawsze był blisko samych relikwii, bo mieszkał na Wawelu; biskup bowiem zrobił go nauczycielem w szkole katedralnej.
Nauczając, pamiętał dobrze, że sam nauczyciel winien się ciągle uczyć. Toteż jakże się czuł szczęśliwy, gdy go wysłano na dalsze studia na uniwersytet za granicę. Były to instytucje kościelne, przeznaczone najpierw dla wyższych studiów teologicznych i filozoficznych; później dopiero wytworzyły się wydziały: prawniczy i medyczny. Najstarszy uniwersytet powstał w Paryżu, następnie we Włoszech w Bolonii i w Padwie, a potem dopiero w północnych krajach europejskich. Nowy uniwersytet wolno założyć było tylko za zezwoleniem papieskim. Językiem wykładowym mogła być tylko łacina, bo żaden z nowożytnych języków europejskich nie był jeszcze na tyle wydoskonalony, żeby można było w nim miewać wykłady naukowe; te języki kształciły się dopiero stopniowo na łacinie.
Otrzymał tedy Kadłubek zapomogę od biskupa Gedki, żeby mógł spędzić swobodnie kilka lat na studiach uniwersyteckich za granicą. Był w Paryżu i w Bolonii. Więcej zależało mu na Bolonii, gdzie bardziej kwitła nauka prawa kanonicznego. Pełno tam było młodzieży ze wszystkich krajów europejskich i profesorowie rozmaitej narodowości. Łączyła wszystkich łacina. Wynosiło się z miasta uniwersyteckiego znajomości międzynarodowe na całe życie.
Z profesorów najbardziej zajął się Wincentym w Bolonii Anglik Gerwazy z Tilbury (wieś w angielskiej prowincji Essex nad rzeką Tamizą). W późniejszych latach został kanclerzem państwa Arelatu (część południowej Francji), a miał doskonałe stosunki na dworze angielskim i cesarskim. Pisywał dzieła historyczne. Temu zawdzięczał Kadłubek swoje zamiłowanie historyczne.
Kiedy już kończył studia, był za granicą świadkiem przygotowań do trzeciej wyprawy krzyżowej, która odbyła się w latach 1189-1192.
W Palestynie źle się działo. Nie tylko stracono Jerozolimę, ale ostatni król jerozolimski dostał się do niewoli w bitwie nad jeziorem Genezareckim. Był to Guidon z Lusignanu, Francuz rodem. Więc król francuski Filip II August wybrał się do Palestyny, a z pomocą zgłosił się król angielski Ryszard. Wojownik był z niego bohaterski; cóż skoro był kłótliwy i zakłócił krucjatę sporami. swoimi z królem Francji. Ten w końcu tak się obraził, iż powrócił do domu. Brał w tej wyprawie udział również cesarz Fryderyk Rudobrody i dobrze się sprawował, gdy nagle przyszła katastrofa: utopił się podczas kąpieli. Szczególnym zrządzeniem losu także jego syn, również Fryderyk, umarł na tej wyprawie. Dokończyli krucjaty Anglicy, uzyskawszy przynajmniej dla chrześcijan pas wybrzeża morskiego. Zdobyto zaś bogatą i słynną ze wspaniałego klimatu wyspę Cypr i tam osadzono "królów jerozolimskich" - Jerozolimą niestety już nie władających.
Ów zaś Ryszard angielski otrzymał przydomek Lwie Serce. Wyszło już z użycia ("z mody") tytułowanie się "niedźwiedziem" jako królem zwierząt północnej Europy; na wyprawach krzyżowych dowiedziano się o tamtejszym królu zwierząt, o lwie, który niebawem i w Europie królem został, a niedźwiedzia strącił z tronu.
Zaznajomiwszy się z wielu słynnymi szkołami, napatrzywszy się wzorowym klasztorom wszelkich reguł, zakupywał bł. Kadłubek pod koniec swego pobytu za granicą całe księgozbiory. Funduszów dostarczył biskup Gedko i wielki książę Kazimierz Sprawiedliwy. Gdy Wincenty wrócił do Polski (w r. 1189), rozesłano te księgi po diecezjach, a niektóre klasztory urządziły całe pisarnie, żeby dzieła uczonych przepisywać i dalej rozsyłać.
Nie ustała jeszcze wprawdzie walka dwóch obozów, których przedstawicielami byli Kazimierz Sprawiedliwy i Mieszko Stary, ale Kazimierz był już osadzony mocno. Biskupi polscy wystarali się, że papież Aleksander III uznał przeniesienie godności wielkoksiążęcej z najstarszej, a więc śląskiej gałęzi Piastów (jak polecał testament Bolesława Krzywoustego) na gałąź najmłodszą, sandomierską, tj. na Kazimierza Sprawiedliwego i jego potomków.
Wakowało właśnie probostwo w Sandomierzu. Było to nadworne niejako probostwo, bo w Sandomierzu lubił najbardziej przebywać Kazimierz Sprawiedliwy. Upatrzył sobie Kadłubka na tę godność, a biskup też się zgodził. Pozostawał przeto Kadłubek w osobistych stosunkach z dostojnikami państwa i z samym wielkim księciem. Sprawy publiczne nie były mu obce.
W owych latach dużo było kłopotów z powodu ziemi Lachów. Były to sprawy często przykre, ale - rzecz doprawdy ciekawa - my pierwszą polską Świętą dostaliśmy właśnie z Rusi, od Rurykowiczów (błogosławioną Grzymisławę, o której niżej będzie mowa). A zawdzięczamy to temu, że trafiały się często powinowactwa przez ożenki pomiędzy dynastiami polską a ruską, Piastami a Rurykowiczami. Właśnie Kazimierz Sprawiedliwy miał rodzonego siostrzeńca Romana Rurykowicza i popierał jego starania wobec księstwa halickiego. Tak zaczęto nazywać ziemię Lachów, gdyż gród Halicz stał się tam stołeczny. Niespodzianie zjawił się nowy współzawodnik. Król węgierski Bela III wyprawił z wojskiem swego syna Andrzeja i ten rok cały przebywał w halickim grodzie. Wyniknęły z tego najrozmaitsze powikłania, wśród których zmarł Kazimierz Sprawiedliwy (w r. 1194).
Syn jego, Leszek Biały, liczył zaledwie siedem lat życia i od razu zagrożony był wznowionymi knowaniami Mieszka Starego i jego obozu. Wtedy to odwdzięczał się Roman bratu ciotecznemu za dobrodziejstwa doznane od wuja. Jego posiłki przyczyniły się do zwycięstwa Leszkowej wyprawy w r. 1195 w bitwie nad rzeczką Mozgawą (cztery mile od Jędrzejowa, na. północ Krakowa). Leszek miał przeto zobowiązania względem Romana, a z tego wyniknęło coś wielce bolesnego już w cztery lata potem.
Zmarł ostatni z Rościsławiczów, właściwych panów Halicza. Wówczas tamtejsi wielmoże - polscy Lachowie - postanowili przyłączyć się do księstwa sandomierskiego, a więc poddać się Leszkowi Białemu i wracać do państwa polskiego. Lecz jak wyganiać Romana? Za Mozgawę? Rósł odtąd Roman w siły tak dalece, iż rozszerzając swe panowanie na wschodzie zawładnął nawet Kijowem .- nie myśląc zresztą wcale przenosić tam stolicy, którą dla niego pozostał Halicz. Działo się to w r. 1190. A wkrótce co za zmiana! Ten sam Roman urządzał wyprawy na Sandomierskie, aż w r. 1205 w bitwie pod Zawichostem przypłacił to własną głową.
Pozostawił po sobie dwóch synów: Daniela i Wasylka, lecz w wieku dziecięcym. Odtąd przez lat trzydzieści trwają zaciekłe walki o księstwo halickie i książęta zmieniają się tam niemal co roku. Tymczasem ów Andrzej, królewicz węgierski, który przez rok panował w Haliczu, stał się już królem Andrzejem II i ni stąd, ni zowąd ogłosił się w r. 1206 królem Halicza i Włodzimierza, co po łacinie nazywało się "rex Galiciae et Lodomeriae". Zapamiętajmy sobie ten szczegół, bo będzie to potrzebne w późniejszym opowiadaniu. Zapamiętajmy również, że wszyscy następcy Andrzeja II, wszyscy królowie węgierscy nosili ten tytuł stale i nigdy go się nie zrzekli - chociaż aż do r. 1772 do niczego im nie był potrzebny.
W rok po wymyśleniu na Węgrzech owego szczególnego "królestwa Galicji" w r. 1207 wszedł Leszek w związki powinowactwa z Ingwarem Rurykowiczem, księciem Łucka; dopomógł mu w zdobyciu drugiego księstwa, na Włodzimierzu Wołyńskim, i ożenił się z jego córką Grzymisławą. Od tej Rusinki zaczyna się szereg świętych polskich niewiast XIII w.
Jeżeli wychowana była w prawosławiu, musiała oczywiście przyjąć katolicyzm, wchodząc w ród Piastowski, a zwłaszcza, że stawała się wielką księżną krakowską. Lecz niekoniecznie musiała wyznawać przedtem prawosławie. Na Rusi działały wciąż polskie misje katolickie, książęta ruscy żenili się często z Piastównami, znaczna część Rurykowiczów wychowywana była przez matki katoliczki. Ta dzielnica Rusi południowo-zachodniej z którą Piastowie mieli ciągle do czynienia, podlegała też wpływom Rusi halickiej, tj. ziemi Lachów, tej ziemi, która dopiero co chciała się łączyć z księstwem sandomierskim, ziemi świadomie polskiej; tu nawrócenia były najczęstsze i nacisk na książąt silny tak dalece, iż publicznie przechodzili na katolicyzm (np. miał katolickie lata w swym życiu ów Roman, o którym była mowa poprzednio). Z ziemi Lachów promieniował już katolicyzm na księstwa sąsiednie. Należał do nich Łuck i nie budzi wątpliwości, że Grzymisława nie czuła nigdy niechęci do katolicyzmu. Po zamęściu okazała niezmierne przywiązanie do Kościoła, a żyła tak świątobliwie, iż zaliczona jest w poczet błogosławionych.
W latach tych kłopotów rusko-polskich powołany został bł. Wincenty z powrotem do Krakowa, gdzie go czekały najwyższe godności. Zrazu objął kierownictwo szkoły katedralnej, potem otrzymał w kapitule stanowisko scholastyka, tj. przełożonego szkół w całej diecezji. A w końcu w r. 1208 wybrała go kapituła na biskupa. Przez dziesięć lat rządził sławnie diecezją. Niejedno ulepszenie od niego wzięło początek. On zaprowadził ten piękny zwyczaj, żeby przed Najświętszym Sakramentem paliła się wieczna lampa.
Tak zaprzyjaźniony z Kazimierzem Sprawiedliwym, był też zwolennikiem jego syna Leszka Białego. Z bólem więc patrzył, jak w r. 1210 wielkoksiążęca para musiała uchodzić z Krakowa. Pierwsze to było utrapienie w Polsce i upokorzenie błogosławionej Grzymisławy; pierwsze, ale nie ostatnie.
Tym razem nie Mieszko Stary uderzał, lecz szło o całkiem nowe kombinacje polityczne. Oto najstarsza gałąź Piastów, śląska, podniosła roszczenia do wielkiego księstwa. Młodszy z synów Władysław II, książę raciborski, Mieszko Kulawy, zawładnął Wawelem. Posiadał Kraków jednak kilka tylko miesięcy, bo zmarł już w r. 1211, a Leszek z Grzymisławą wrócili do wielkiego księstwa. Później przejął roszczenia Kulawego inny książę śląski, wrocławski Henryk Brodaty. Przez szczęśliwe spadki połączył w swoim ręku Wrocław, Głogów i Opole, a więc przeszło połowę Śląska, a potem przez różne kombinacje rozszerzył swe panowanie coraz dalej, aż stał się najpotężniejszym pośród Piastów. Ale póki żył Leszek, nie próbował posiąść Krakowa.
Ażeby mieć spokój także od zewnątrz, zabrał się Leszek do drażliwej sprawy z dynastią madziarską o Halicz. Odbył w tym celu zjazd z królem Andrzejem II na Spiszu, w krainie na południu Tatr, i tam zawarli układ przyjaźni, który miał być potwierdzony małżeństwem ich dzieci. Andrzej miał syna Kolomana, liczącego lat pięć, a córka Leszka i Grzymisławy, Salomea - potem również błogosławiona - miała lat trzy.
Takie niby małżeństwa dzieci były w owych wiekach dozwolone. Oczywiście były to tylko uroczyste zaręczyny i zależało to od woli narzeczonych, gdy dorosną, czy zechcą być małżeństwem. Ale gdyby zechcieli, nie trzeba byłoby już żadnych formalności nowych. Owe zaręczyny były bowiem dokonywane najzupełniej w formie sakramentu małżeństwa, sakramentu udzielanego wprawdzie warunkowo, lecz bądź co bądź udzielonego. Ukoronowano więc tę parę dzieci w r. 1124 i osadzono uroczyście na halickim tronie. Stanowiło to dopiero początek nowych zawikłań. Na razie miał Halicz królową trzyletnią. Poszła od razu za mężem, to znaczy, że teść węgierski zabrał ją na swój dwór, żeby się tam wychowywała razem z mężem, Salusia bawiła się więc razem z Kolomankiem.
I Kościół ma swą historię, bo przechodzi przez zmiany. Niezmienny jest dogmat i nauka moralności, ale odmieniają się zwyczaje. Taki np. ślub dany przed ołtarzem parze dzieciaków nas dzisiaj nie tylko dziwi, ale razi. Wyrywa się mimowolnie: Jakżeż można? Ale śluby takie ograniczone były do rodzin monarszych, a ufano szczerze, że spowinowacenie władców stanowi najlepszy sposób zaprzyjaźnienia się ich krajów. Chcieli mieć tę przyjaźń zawczasu upewnioną, zatwierdzoną, od razu, natychmiast. Jakżeż sprzeciwiać się chwalebnym zamiarom zgody? Iluż wojnom zapobiegł Kościół, zezwalając na takie małżeństwa? Lecz później zniesiono to.
Podobnie ma też swoją historię pojęcie świętości. Ogół wiernych w rozmaitych czasach rozmaite stawiał wymagania swym wybranym, których szczątki pragnął widzieć na ołtarzu, do których się modlono, dopraszając się w Rzymie kanonizacji. Podstawę stanowiła zawsze wielka świątobliwość, ale na tle świątobliwości, tego warunku nieodzownego, ileż może być rozmaitych zwyczajów! I tak dziwimy się niejednemu, co czytamy np. w żywotach św. Jadwigi śląskiej.
Właśnie kiedy Andrzej II i Leszek Biały jechali do Halicza na ślub i koronację swych dzieci, dotarła ze Śląska wieść brzmiąca szczególnie nieprawdopodobnie, że małżonka Henryka Brodatego, Jadwiga, opuściła przed kilku miesiącami męża i zamknęła się w klasztorze. Nie tylko męża opuszczała, ale też sześcioro dzieci: siódme, najstarszą córkę Gertrudę, wzięła z sobą do klasztoru. Jak to rozumieć?
Książę wrocławski, Henryk Brodaty, znany był z tego, że sprowadzał na Śląsk całymi gromadami osadników niemieckich; sam bowiem był nieco zniemczony. Zniemczenie znać było nawet w tym, jak na jego dworze pojmowano świętość. Było to doprawdy trochę formalistycznie, trochę z niemiecka po bizantyńsku.
Sam przydomek księcia wrocławskiego pochodzi z jego świątobliwej formalistyczności. Był to człowiek uczciwy i bardzo religijny. O jego chrześcijańskiej pokorze świadczyła broda. Tak, broda! Była wtedy moda golenia, brodę nosili tylko ludzie zaniedbujący się, wędrowne ubóstwo itp. Z pobudek nabożnych upokorzył się nasz książę aż tak dalece, iż także zapuścił brodę i stąd przydomek Brodatego. Nie nosił kosztownych strojów, ani złota, ani drogich kamieni; najbardziej lubił chadzać w prostym ubraniu płóciennym. W domu jego panował surowy obyczaj i wielka nabożność. Żona jego, Jadwiga z książąt frankońskich - późniejsza święta - liczyła lat trzynaście, gdy wychodziła za mąż. Dostosowała się najzupełniej do obyczaju swego męża i niebawem prześcignęła go w nabożeństwie, umartwieniach, i w nadzwyczajnej dobroczynności. O miłosierdziu jej opowiadają rzeczy niezwykłe. Oboje założyli w r. 1203 klasztor cysterski męski w Trzebnicy, nieco na północ od Wrocławia; a gdy rozszerzoną już po całej Europie regułę cysterską przystosowano także do zakonnic, ufundowała księżna tamże klasztor żeński i zamknęła się tam w r. 1213 wraz z córką, którą zrobiła ksienią. Sama ślubów zakonnych nie składała i zakonnicą wcale nie była, chociaż spełniała wszystkie bez reszty wymagania reguły zakonnej. I tak przeżyła tam całych trzydzieści lat.
Rozeszła się z mężem za jego zgodą i z jego zezwoleniem zamieszkała w klasztorze, jak tego wymaga prawo kościelne. Żąda ono nadto, żeby dzieci w tego rodzaju wypadkach były materialnie zaopatrzone, o co w rodzie książęcym nie było kłopotu.
Przestąpiwszy progi klasztorne, prowadziła Jadwiga żywot wśród wymyślanych umartwień, odmawiając sobie wszystkiego; żyła jak nędzarka, jak najsurowsza pokutnica. Usunęła ze swego żywota wszystko, co zalatywałoby choćby najmniejszym dobrobytem. A cechy dobrobytu bywają rozmaite w rozmaitych czasach. Na przykład dzisiaj najuboższy musi mieć bieliznę, ale wówczas książęta jej nie miewali, bo jeszcze tego nie znano. Kąpiel w domu mógł mieć tylko zamożny, bo trzeba było do tego odpowiednich kadzi, ognisk i służby. Mydło stanowiło kosztowną rzadkość; było czymś tak cennym, iż ani nawet na dworach książęcych nie można było dawać go do codziennego użytku. Świeciło się szczapami, paliło się na otwartych ogniskach, a zimą woda w kuble zamarzała do rana. Ani w pałacach nie było jeszcze szyb szklanych, tylko pęcherze natłuszczone, ani podłóg z desek, tylko nalepa, a tylko u najbogatszych i tylko w paradnych pokojach podłoga kamienna. My dzisiaj uznalibyśmy za umartwienie to, co w XIII wieku uważało się za życie wygodne! Jeżeli tedy wówczas chcieli się umartwiać, urządzali sobie sztuczną, umyślną nędzę. Na przykład św. Jadwiga chodziła boso. Gdy jej spowiednik tego zakazał, nosiła trzewiki pod pachą, aż uprosiła spowiednika, że zezwolił jej chodzić boso aż do końca życia. Stopy obłocone twardniały i grubiały, a w razie najlżejszego skaleczenia ropiały; wreszcie porobiły się w nich dziury, a byli świadkowie na to, że do niektórych dał się włożyć palec, takie były duże. Rany te krwawiły, a w zimie okrywały się ropną skorupą. Dzisiaj nie pozwolono by na to w najsurowszym klasztorze! Ale wówczas, gdy higieny jeszcze nie znano, mniej też dbano o czystość. Może by zgorszył się o to i owo dzisiejszy czytelnik, gdyby czytał żywot tej świętej obszernie, szczegółowo. Taki niech pamięta o tym, że kanonizowano ją nie dla ówczesnych zwyczajów, lecz pomimo nich, a dla cnót takich, które zawsze jednakowo są cnotami, dla jej całkowitego zaparcia się siebie i niezrównanego miłosierdzia.
Wykształcenie religijne stało nisko i rzadko kto wiedział, że każdy uczciwy tryb życia może być uświęcony i że wpierw należy spełniać obowiązki swego stanu, a potem dopiero wolno mnichów naśladować. Pośród książąt piastowskich byli niestety tacy, którzy biczowali się w wielkim poście, ale obowiązki książęce spełniali źle, a raczej całkiem ich nie spełniali.
Zobaczymy jeszcze, że Henryk Brodaty, taki nabożny, zapatrywał się jednak fałszywie na stosunek do Kościoła, skoro przyszło mu popaść w klątwę.
Ale dla takich, którzy żyją w świecie, spełnili już obowiązki swego stanu, i pragnęliby ostatnie lata poświęcić wyłącznie duszy własnej, może życie zakonne posiadać czar niewypowiedziany. Tak bł. Bogumił usunął się w zasadzie i podobnie za jego przykładem bł. Wincenty Kadłubek. Z własnego majątku, ze swoich dwóch wsi pod Stebnicą ufundował Cystersom klasztor w Jędrzejowie i tam przebył ostatnie pięć lat życia.
A spędził je wielce pracowicie. Będąc świadkiem, a nieraz nawet uczestnikiem tylu doniosłych spraw publicznych postanowił przekazać potomnym wiadomości o tym i zabrał się do spisywania kroniki swoich czasów. Wydało owoce zamiłowanie do historii, które za młodu przejął od Gerwazego z Tilbury. Oczywiście pisał po łacinie, bo język polski nie był jeszcze dość wykształcony, żeby w nim książki pisać i dopiero na łacinie miał się wydoskonalać. W toku pracy podjął myśl, żeby mianowicie napisać całą historię polską od początku. Robił to już raz, za czasów Krzywoustego, osiadły w Polsce cudzoziemiec (Martinus Gallus); Kadłubek był pierwszym Polakiem, który napisał książkę. Powiodło mu się dojść w pisaniu od początków aż do czasów sobie współczesnych, ale gdy potem zabrał się do wykończenia współczesnych, niedaleko nadążył, bo tylko do r. 1202.
Śmierć przerwała uczoną pracę w r. 1223. Pochowano go w Jędrzejowie. Pielgrzymowano do jego grobu, bo go uważano za świętego, i działy się cuda. Przez dziwne zaiste zaniedbanie nie zrobiono w Rzymie odpowiednich starań. Dopiero w r. 1769 załatwiono sprawę zaledwie beatyfikacją za papieża Klemensa XIII. W katedrze krakowskiej nie było całkiem jego relikwii. Dopiero w r. 1898 biskup krakowski ks. kardynał Puzyna przewiózł część relikwii i umieścił je w marmurowej trumience w katedrze na Wawelu (obok grobowca króla Jana Olbrachta, w kaplicy na prawo za wielkim ołtarzem).
Wiąże się całe życie bł. Wincentego Kadłubka ze sprawą, a raczej ze sprawami synodu łęczyckiego. Brał udział w przygotowaniach, a studiował prawo kanoniczne w tym celu, żeby tym lepiej służyć samorządowi kościelnemu. Gdy o to chodziło, gotów był wszystko poświęcić. Kiedy otrzymał wiadomość, że wielki książę przeznacza go na biskupstwo, oświadczył, że nominacji nie przyjmuje i nie przyjął, aż go formalnie wybrała kapituła, jak tego wymagało ówczesne prawo kanoniczne.
Samo odbycie synodu nie załatwiało jeszcze spraw samorządu Kościoła. Działanie synodu trwało długo po jego zakończeniu, zanim przyjęto jego uchwały we wszystkich dzielnicach piastowskich. Ciągnęła się ta sprawa przez całe życie Kadłubka, a dopiero po jego zgonie zakończyła się triumfem Kościoła. Ale już za jego życia powstało nawet w samej Wielkopolsce, pod rządami Mieszka Starego i jego synów, stronnictwo samorządowe.
Pod tym hasłem walczono, zwalczano się lub łączono: całe to pokolenie współczesne Kadłubkowi można śmiało nazwać pokoleniem synodu łęczyckiego.
A zanim ono jeszcze zeszło do grobu, zabłysnął nad Polską istny wieniec świętości. Od bł. Grzymisławy poczynając, ciągnie się cały szereg mężów i niewiast świątobliwych, błogosławionych i świętych patronów polskich. Po większej części znał ich Kadłubek (kiedy byli jeszcze młodzi) osobiście, toteż i w następnym rozdziale nawinie się nieraz wspomnienie o nim.